- W empik go
Sfinks. Tom 4 - ebook
Sfinks. Tom 4 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 247 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Część druga.
II.
obiad desserem; ale nie powieść z prawdziwego życia.
Słodycze tej uczty ostatecznej są fałszem nawet w książce; życie kończy się gorzko, to jego niezmienne prawo, skoro się w sobie zamyka i ziemią ogranicza. Z wszystkiego słodkiego tutaj, najsłodsza i największa śmierć z wejrzeniem w niebo; bo ta łączy nas z drugim światem.
Idźmy więc dalej a dalej!
Jan w przeciągu tego czasu, który minął od jego przybycia do Wilna, do opisanych tu zdarzeń, kroku jeszcze nie uczynił był prawie do sławy i zbogacenia, dla ustalenia losu swojego. Zazdrość tylko obudziła się silniejsza, zawziętsza, gdy głucha poszła pogłoska o wziętości jego u kasztellaństwa, o pochwałach acz skromnie udzielonych Żarskiego, o ożenieniu, które za bardzo szczęśliwe i bogate uważano.
Kilku malarzy, jak on pragnących zajęcia a nieznanych i niewziętych, sypali nań naj – czarniejsze baśnie i potwarze. Wedle nich Jan był człowiekiem zepsutym, dumnym, chytrym, złego serca, przebiegłości wielkiej a małego bardzo talentu. Obrazy uchodzące za jego utwory miały być obcej ręki, on sam niezdolny nic tworzyć, portrecista nawet lichy; cała sława pozyskana niewiedzieć jak i cudzą pracą.
Tak mówiono gdy Jan pracował i pokazywał się częściej, po słabości zaś jego i dobrowolnem odosobnieniu, które poprzedziło ożenienie, przestano się nim zajmować i zapomniano zupełnie. To zapomnienie gorsze jest może od potwarzy dla człowieka, co musi budować na wziętości i sławie swą przyszłość. Zapomnienie, milczenie, brzemienne jest lekceważeniem i wzgardą.
Gdy Jan po ożenieniu zażądał pracować; wprędce przekonał się, że najtrudniej będzie znaleźć zajęcie. Obrazy przywiezione z Rzymu dla wysokiej dość ceny, którą za nie naznaczał, sprzedane być nie mogły.
Wziął się Jan do kompozycyi, ale bez nadziei aby na prace jego znaleźć się mogli amatorowie.
Portrety, któremi żyje u nas biednie większa część malarzy, nie jego były rzeczą; pojmował portret tylko w sposobie Rafaela, Tycyana, Van-Dycka, portret monumentalny, idealizujący wyraz znakomitego indywiduum, wydanie typu uderzającego; poemat z twarzy ludzkiej. Ale taki portret byt obrazem; nie każdy mógł za wzór mu służyć, a kosztował tyle pracy, że go za sto złotych (wyżej mało ktoby chciał zapłacić) oddać nie było podobna. Dwie czy trzy niewielkie znalazły się roboty, ale tych nagroda zaledwie wystarczyła na codzienne potrzeby; w końcu kilku miesięcy musiano zajrzeć do woreczka Jagusi, z którego na długo stać nie mogło.
Jan oceniwszy swoje położenie, nic o niemnie mówiąc żonie, począł stanowczo myśleć jak mu zaradzić? i przy pierwszej zręczności postanowił o tem pomówić z Tytusem.Zeszli się z nim cicho w malarni, i na pierwsze słowo malarza, Mamonicz mu odpowiedział: –Wiedziałem, że tak będzie, kochałeś, nicem ci mówić nie mógł o przyszłości, sądziłem, że ją przewidujesz za dwoje, teraz seryo myśleć i radzić nam potrzeba. Portrety wyżywić cię nawet nie mogą; nie wielką ich liczbę potrzebną bazgrzą z zadowoleniem publicznem wyrobnicy, z któremi nie wytrzymasz współzawodnictwa. Nowych kościołów, w wieku niewiary i obojętności, nikt już nie stawi: freski są u nas rzeczą nieznaną. Duchowieństwo zajęło się polityką, literaturą, wychowaniem; sztuka po większej części rzeczą dla niego obcą, wreszcie kościoły i klasztory pełne są obrazów i posągów; rzadko gdzie pracować się trafi. Między krajowcem zaś a obcym, wybiorą pewnie obcego choćby tylko nazwiskiem. Książek wychodzi u nas nie wiele, na rysunki do nich spuścić się nie można: tłumaczenia illustrują się nędznemi blachami tanio nabytemi za granicą. Prawdziwie, w głowę zachodzę co poczniesz z sobą. Myśl, myśl, myślmy chociaż nie przewiduję jak radzić. – Co począć?
– Gdybyś nie był sumiennym i szlachetnym radyby się znalazły.
– O! takich ani ja przyjąć, ani ty podać nie możesz. Drogi Tytusie, myśl jaką mi daj, naprowadź, co robić?
– Ledwiebym nie powiedział, żeby porzucić sztukę u nas niewdzięczną, a wziąść się do czego innego, ale ty na to także zgodzić się nic zechcesz.
– Niepodobna! powiedz mi na co się przydam? Ja nic nie umiem, pomyśleć nawet o porzuceniu pęzla nie potrafię.
Tytus spojrzał na Jana, który był blady i skutkiem przejrzenia się w położeniu swem, prawie rozpaczający.
– Jestżeś już w tak krytycznem położeniu? spytał.
– Nie, wcale, ale mogę być jutro, za miesiąc, trzeba więc zapobiedz wcześnie. Tyś jeden komu się z tem zwierzam, ratuj i mów co począć?
– Naprzód, rzekł Mamonicz po namyśle, potrzeba, jak to mówią, zrzucić zupełnie pychę z serca. Największą zaprowadzić w domu oszczędność; oszczędność drobnostkową, bo drobnostkami giniemy. To pierwsza: wszystkiego co łechce tylko dumę się wyrzec, co się kupuje dla oczów i dla przyzwoitości zaniechać. Powtóre, zapomnieć, że się jest wielkim artystą, szukać jaką Bóg da robotę i poddać wymaganiom choć głupszych od nas amatorów. Potrzecie, trzeba się poznajomić i porobić stosunki w mieście, odwiedzić kollegów malarzy, chociażby to byli tylko bazgracze i niepoczciwi szczekacze co drą twą sławę za oczyma; trochę im podkadzić; pójść z uszanowaniem do panów, do wyższych mogących ci dopomódz, pokłonić się duchownym, urzędnikom i t… d… i t.d.
Sztuka mój miły Janie, jak skoro się chce zmieszać z praktycznem życiem i ma mu służyć za podstawę, musi się uniżyć i sprofanować, musi się przedzierzgnąć w służebnicę.
– O! ty mnie znasz! mogęź ja to uczynić?
– Spytaj się sam siebie. Pókiś był sam, sam jeden, nigdym ci tego nie radzi!, bo jednemu ubóstwo ze sztuką lekkie i wesołe; ale teraz masz obowiązki, a niemaszże siły do poświęceń?
Jan spuścił głowę.
– Nie odkładaj, od jutra zacznijmy ruszać się. Proś Kasztellana aby cię zalecił możnym krewnym swoim, słowo powiedział za tobą w swojem towarzystwie. Ja w dość wielu domach jestem znajomy nie jako artysta, ale jako wesoły gawędziarz, często jako potrzebny kołek do zajęcia dziury u stolika do małego Bostona lub Ćwika. Będę mówił o tobie, wprowadzę cię gdzie mogę. Ale mój Janie! uzbrój się w uśmiech na wszystko odpowiadać mający nawet na słodkie niegrzeczności, uzbrój się wcześnie w anielską cierpliwość.
– Miłość mi jej doda, o! życie! życie! zawołał.
– Oswoisz się z tem. Tam to będzie tylko kuchnią życia, prawdziwe życie w domu.
– Lecz nawzajem przyjmować będę musiał u siebie, czas mój zabrany zostanie.
– Rozważysz czy skutek wart będzie ofiary; teraz zaś trzeba czegoś próbować jesteśmy zmuszeni, vogue la galere!
Na te słowa wbiegła Jagusia, wesoła, różowa i podała przyjacielsko rękę Mamoniczowi, któren ucałował ją milczący ale wzruszony. Wesołość pusta, dziecinna tej kobiety tak dziwnie odbijała od smutku i niepokoju, któren ukrywali dwaj przyjaciele. – Co wam jest żeście mi tak chmurni? Chodźcie do mnie, wszak to już mrok pada, a Jan malować nie może, jam sama, pogadamy, pośmiejem się. Uciekam od Jasia, żeby mu nie przeszkadzać w czasie roboty, ale niechże mam wieczory przynajmniej. No, chodźcie!
Na rozkaz gosposi, ruszyli oba do pokoju, gdzie ich już czekał podwieczorek. Jagusia nie pojmując nawet co się w koło niej działo, a mając w ręku własny fundusz nie wielki, którym dysponowała; nic nie wiedząc, że Jan, straciwszy na ożenienie, tyle tylko prawie miał ile było w jej woreczku; z nieopatrznością szczęśliwego dziecięcia traciła na stroje aby mu się podobać, na śniadania, obiady, podwieczorki, aby się za swój dom nie powstydził.
Przyjęcie Mamonicza i kilku znajomych daleko było nad skalę ich możności posu – nione; ale Jan powiedzieć jej o tem nie śmiał. Boleśnie mu było rozbić jej szczęśliwą niewiadomość. Z drugiej strony, Jagusia, jak wszystkie młode panienki co zbliska nie dotknęły się nigdy szczegółów gospodarstwa domowego, dała się dobrodusznie oszukiwać słudze. Prędzej więc niż spodziewać się było można, nastąpić mogło zupełne wyczerpnienie zapasów.
Jan drżał na myśl samą, ale nie wiedział jeszcze jak to było blizkie. Tytus przewidywał, że się potrzeby okażą prędzej niżeli Jan spodziewa: oko przyjaciela jasno patrzało we wszystko, a serce jego bolało zawczasu.
Wieczór przeszedł im dość wesoło, Jagusia była w złotym humorze, i nie pojmując co za chmurka wisiała nad czołem Jana, rozpędzić się ją starała.
– Niewdzięczny! mówiła żartując, ja go tak kocham, a on nie wiem czy swoją się tam robotą jakąś trapi i przychodzi do mnie znużony a smutny. Pamiętaj, pamiętaj Jasiu, że dałeś ojcu słowo, iż muszę być szczęśliwą; a jak nią być, kiedyś ty mi smutny?
Jan pocałował ją za całą odpowiedź; dwie łzy mu się potoczyły ukradkiem, otarł je z udanym uśmiechem. – A, rzekł w duchu, wszystko uczynię, byleby się nie domyśliła niedostatku, byle go nie uczuła nigdy.Żegnając Mamonicza, szepnął mu: – Pamiętaj! jutro!
– Cóż to, jutro? spytała ciekawie żona. – Jutro, odpowiedział Mamonicz, mamy konieczne wizyty, może ich nam stać na cały dzień.
– O! znów Jan mi uciecze!
– Potrzeba kochana Pani, a przed potrzebą schylmy głowę. Wolelibyśmy tego uniknąć, ale cóż począć? – potrzeba!
– Cóż to za potrzeba tak pilna? spytała Jagusia gdy zostali sami.
– Mam nieprzyjaciół, rzekł Jan, mówią żem dumny, brak mi stosunków, muszę się z ludźmi poznać więcej. Inaczej nie będę miał nigdy ani wziętości, ani przyjaciół, ani chleba. Ostatnie wymówił cicho.
– Nieprzyjaciołmi wzgardź!
– Gardzę niemi, ale mi szkodzą. Natem przestali.
Około dziesiątej Mamonicz się stawił wedle obietnicy, poczciwy ten artysta, cały żyjąc przyjaźnią, poświęcał się ochoczo i nigdy dla siebie nie opuścił przyjaciela. Zaparcie się, poświęcenie tak mu zdawało naturalnem, że nie czul nawet gdy robił ofiarę.
– Idziemy, rzekł wesoło, naprzód do malarzy. Jest ich tu dwóch znaczniejszych; oba (nie tajmy) dość nieprzyjaźni tobie. Portrecista Mruczkiewicz, i kościelnych obrazów malarz co się nigdzie nie uczył, ale ma trochę wrodzonego talentu, Perli. Choć nazwisko obce ale postać krajowa, zobaczysz.
Mruczkiewicz bliżej, naprzód wstąpiemy do niego.
Na Dominikańskiej ulicy, w starym domostwie, którego dwa okna patrzały w ciasne i ciemne tutaj przejście, po brudnych wschodach weszli nasi wędrowcy do wielkiej dość malarni, której ściany obwieszone były staremi, nowemi, różnych wymiarów, kształtów i kolorytu portretami. Nieład wielki panował w tym tak zwanym przybytku sztuki.
W pośrodku, z krótką fajeczką w zębach, malsztokiem w ręku, maleńki człowieczek w krymce czerwonej brudnej i chałacie wytartym, podpasanym, z połami zagarnionemi do góry, w pantoflach na bose nogi włożonych; odskakując i zbliżając się z minką wesołą, szczotkował draperye jakiegoś portretu. Mógł mieć około lat czterdziestu, rumiany, pospolitych bardzo rysów twarzy, ospowaty bardzo, brzydki dosyć, z włosami klejkiemi i w pierzu zawalanemi z oczka – mi szaremi ale pełnemi przebiegłości złośliwej, usty odwalonemu szeroko: Mruczkiewicz nie zwróciłby na siebie oka gdzieindziej. Była to jedna z tych bardzo a bardzo widywanych często twarzy, co pod pozorem dobroduszności, kryją, niepospolitą chytrość i zręczność. Z ukosa spojrzał na wchodzących, wyjął fajeczkę z ust i postępując ku Mamoniczowi, a patrząc w Jana jak w tęczę:
– A! a! dzień dobry kollego, cóż to cię do mnie prowadzi?
Wzrok jego tymczasem ciągle rozmierzał Jana; nastroił się już do uśmiechu, bo uśmiechem wszystko pokrywał.
– Ot, widzisz przyprowadzam ci, rzekł udając też otwartą rubaszność Mamonicz, co go tu nie mało kosztowało, przyprawadzam ci kollegę, który pragnie się z tobą poznajomić i poprzyjaźnić! Poznajcie się, dobry człowiek, skromny jak dziewczyna, a serdeczny jak… jak ja.
Uśmiech szyderstwa razem i zwycięzki, ale wnet z twarzy zmazany zaświtał na ustach Mruczkiewicza. Błyskawicą tylko skrzywił się jakby do siebie mówił: – Coś tam kiepsko święcić się musi, kiedy Jegomość aż do mnie przywędrował.
– A! zawołał zaraz głośno zdejmując czerwoną krymkę, prawdziwe dla mnie szczęście. Anim się tego spodziewać mógł! Do mnie biednego bazgrały, Pan! Pan! Pan, co malujesz tylko wielkie obrazy i wielkich panów! Mnie to wprzódy należało mu się pokłonić, ale anim się spodziewał żeby chciał ze mną znajomości.
Jan z przymusem wybąknął komplement. – Tylko nie patrz dobrodzieju na roboty moje, rzekł zasłaniając malarz, byłeś we Włoszech, a ja sobie domorosły partoła. I same portrety tylko robię.
– Widziałem twoje roboty, szanowny Panie, odezwał się Jan, i znalazłem je pełnemi, pełnemi… zakrztusił się artysta nasz, ale dokończył przecie, pełnemi talentu i łatwości.
– Tak to sobie szturchanina! rzekł niby skromnie Mruczkiewicz. At! to dobre dla tych, których ja maluję; ale to portrety po pięć, po dziesięć dukatów, a waścine po sto, gadają.
– Ja nie maluję portretów.
– O! o! wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi, a Kasztellanowej?
– Jeden i to nakazany, uproszony, rzekł Tytus.
– Ale wart moich dziesięć!
– Nie widziałeś go Pan.
– Ja to mówię o żywcu, o groszu.
– I to nie, przerwał Tytus, ludzie przesadzają; sprzedane były razem dwa inne obrazy.
– Ale malujcie sobie, i owszem! i owszem! zawołał porywczo Mruczkiewicz, nie odmawiam, nie przeszkadzam, nie zazdroszczę. Ja się z panami wielkiemi nie zadaję.
Wysokie progi na moje nogi. Zwłaszcza, że tam czasem i nic drzwiami wynosić się potrzeba, gdy kto przyprze.
Była to bolesna przymówka do fałszywie wytłumaczonej przygody Jana, mówiono bowiem powszechnie, że Kasztellan zastawszy malarza z żoną, zmusił go do wyskoczenia przez okno. Tytus, któremu bardzo chodziło o to, aby od razu nie zraził się Jan, przerwał udając wesoły śmiech: Cha! cha! na co te przymówki!
Jan zachmurzył się, milczał.
– Między kollegami to bez cerymonii, rzekł Mruczkiewicz, ale czy to prawda?
– Cena portretu? podchwycił Tytus, o! przesadzona, przesadzona, a co się tyczę innych okoliczności, tych wcale nie wiecie, domysły! domysły!
– I dzikie plotki, w których za grosz nie ma sensu, dorzucił Jan, nie uciekałbym przed nikim w świecie.
– Cha! cha! a to się domyślam, coś innego pilnego musiało przynaglić! I począł ryhotać Mruczkiewicz poglądając zjadliwie na Jana swemi szaremi oczkami.
– Nie, to był po prostu przypadek, zamknął Tytus zniecierpliwiony.
– E! to bo tysiąc fałszów, tysiąc głupich rozpowiadają plotek, odezwał się Mruczkiewicz niby dobrodusznie, ktoby zaś temu wierzył! Mało co bredzą! Ot i to naprzykład… że kollega jesteś synem wprost jakiegoś chłopa ze Żmudzi.
– To taka prawda, szybko zawołał Mamonicz nie dając odpowiedzieć Janowi, jak to co o was gadają, wiecie? żeście synem przechrzty? No! ale któżby temu wierzył?
Mruczkiewicz zapyrzył się, ale opamiętał zaraz:
– Tfu! plunąć na te androny. Bądźmy, rzekł, przyjaciółmi! i podał rękę Janowi. A w razie, to i opiece pańskiej się polecam, dodał chytrze. Możesz Pan mieć dużo ro – boty, potrzebować pomocy, może mu co z nosa spadnie, niech to będzie dla mnie. Bardzo proszę, ja jaką Bóg tam da, nie gardzę robotą. Aby żyć.
Był to przycinek znowu, z którego poznał Mamonicz, że wiedziano już, iż Jan potrzebuje a nie ma zajęcia.
Odurzony, zbolały, Jan chciał odchodzić, ale Mamonicz odparł ze śmiechem choć kłamstwem:
– Coś podobnego nawet nas tu sprowadza. Mamy wielką jednę robotę przyrzeczoną i właśnie pomyśleliśmy o kolledze. Ale o tem jeszcze, cicho! bośmy się nie umówili całkowicie.