- promocja
Shadow Raptors. Tom 2. Sygnał - ebook
Shadow Raptors. Tom 2. Sygnał - ebook
W układzie Epsilon Eridani rozpoczyna się szacowanie szkód wyrządzonych przez atak Oumuamua. Ku utrapieniu komandora Luposa ocalały po uderzeniu fragment skuńskiego okrętu w dalszym ciągu przejawia niebezpieczną aktywność, co gorsza, dryfuje w kierunku Fałdy, stwarzając tym samym realne zagrożenie dla rozmieszczonych wokół anomalii instalacji. Dowódca krążownika podejmuje decyzję o ostatecznym unieruchomieniu wraku i odholowaniu go do stoczni orbitalnej. Ludzie chcą pozyskać zeń surowce i nowe technologie.
Tymczasem sytuacja w układzie znowu się komplikuje.
Skunowie tworzą nową fałdę, tym razem w pobliżu księżyca Sigil, skąd dokonują ataku na infrastrukturę orbitalną Autonomii oraz należącą do Korpusu Medycznego stację szpitalną. Zgrupowanie pod dowództwem admirała Krawczenki, które po wielu perypetiach wróciło nareszcie do rodzimego układu, otrzymuje informację o zaginięciu konwoju górniczego, wielkiej, zorganizowanej gigantycznym nakładem środków ekspedycji wysłanej w kierunku zasobnego w surowce pola asteroid, zlokalizowanego daleko poza zewnętrznymi rubieżami układu.
Nad mieszkańcami układu Epsilon Eridani gromadzą się czarne chmury. W miarę jak Skunowie niszczą kolejne elementy infrastruktury technicznej, coraz bardziej realne staje się widmo zagłady młodej kolonii.
Zapobiec temu mogą – tak jak już zdarzało się to wiele razy w przeszłości – tylko okręty floty.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66375-09-3 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Krążownik „Rubież”
Układ planetarny Epsilon Eridani
– Komandorze, magazyny amunicyjne są niemal puste, poziom gazu w komorach generatora plazmy spadł do niecałych dwudziestu procent – zadudnił spod hełmu zniekształcony elektronicznie głos działonowego. Większość otaczających stanowisko artyleryjskie ekranów jarzyła się czerwienią, pozostałe były wygaszone. – Aktywować wyrzutnie rakiet?
– Wstrzymać ostrzał – zdecydował komandor Lupos. – Musimy mieć rezerwę na wypadek niespodzianek. Resztę dokończą fregaty.
– Przyjąłem. – Oklejone czujnikami sensorów dłonie kanoniera poruszyły się, przez łączące je z panelem sterowania nitki światłowodów przemknęły błękitne iskierki, niosąc zakodowane na poziomie niższym niż subatomowy wydane niewerbalnie polecenia. Jeden po drugim zgasły kolejne monitory.
Wieżyczki dział plazmowych znieruchomiały, po czym powoli znikły, wciągnięte do wnęk w kadłubie krążownika.
– Systemy uzbrojenia dezaktywowane.
– Połączcie mnie z kapitanem Sellige’em.
Siedzący przy obszernej konsoli radiooperator skinął głową i sięgnął do przełączników.
– Przekierować na pański terminal?
– Tak. – Dowódca krążownika nałożył słuchawki, po czym wyregulował kąt nachylenia wyświetlacza. Po chwili na ekranie pojawił się Sellige, siedzący w fotelu z wysokim oparciem. Dowódca fregaty wyglądał na potwornie zmęczonego. Jego pucułowate, niemal okrągłe oblicze wydłużyło się, zaś policzki obwisły do tego stopnia, że Luposowi ni stąd, ni zowąd przyszło do głowy, iż na fregacie doszło do awarii generatora grawitacji i zamiast typowej dla okrętu rakietowego siły ciążenia, wynoszącej mniej więcej jedną trzecią g, na organizm Sellige’a oddziałuje siła kilkakrotnie większa. Nawet wypielęgnowany, niczym od linijki przystrzyżony wąsik kapitana był dziwnie przekrzywiony, jakby coś ściągnęło jego końce w dół. Wrażenie potęgował wielki krwiak, zdobiący lewy oczodół mężczyzny.
– Tak, komandorze? – spytał ochryple dowódca skrzydła fregat.
– Wyprztykaliśmy się z amunicji, kapitanie. – Lupos od razu przeszedł do rzeczy. – Została nam jedynie odrobina mieszanki do dział plazmowych i kilkanaście rakiet krótkiego, niestety, zasięgu. Musimy wycofać się do najbliższego punktu zaopatrzeniowego.
– Mam przejąć operację?
– Ktoś musi.
– Uhm – przytaknął Sellige bez entuzjazmu i zupełnie nieregulaminowo. – Musi…
– Poradzi pan sobie. Do rozkruszenia pozostała tylko rufowa część Oumuamua, słabo opancerzona i prawie bez systemów obronnych.
– Prawie robi wielką różnicę, komandorze – odrzekł Sellige.
– Ależ, kapitanie, chyba nie obawia się pan kilku wyrzutni rakiet?
– Owszem, obawiam się. Moje fregaty nie posiadają pancerzy reaktywnych ani indywidualnych systemów wczesnego ostrzegania – skrzywił się Sellige. – Zresztą, co ja wygaduję? – zreflektował się. – One w ogóle nie posiadają pancerzy! Proszę spojrzeć, komandorze. – Przestawił wizjer kamery tak, by Lupos mógł dostrzec potężną wyrwę w jednej z bocznych ścian sterowni. Pomieszczenie w promieniu kilku metrów od przestrzeliny ogołocone było dosłownie ze wszystkiego, znikła nawet okładzina podłogowa.
– Och! – skrzywił się Lupos. – Aż tak oberwaliście?
– Niestety. – Sellige na powrót skierował kamerę w swoją stronę. – A wie pan, co to było?
– Kinetyk?
– Poniekąd. A konkretniej, kawałek gruzu. Najzwyklejszy odłamek. Śmieć jakiś, nieduży, raptem trzydzieści centymetrów średnicy. O, właśnie ten. – Sellige położył przed sobą bryłę żużlu, smoliście czarną i połyskującą w świetle lamp. – To jest sprawca. Przebił wszystkie warstwy poszycia jak tekturę, zdemolował jeden z przedziałów rakietowych, na szczęście już pusty, i zatrzymał się na obudowie głównej chłodnicy. Gdyby nie ona, przeszedłby przez cały okręt, na wylot… – Zamilkł na chwilę. – A teraz proszę sobie wyobrazić trafienie czymś, dajmy na to, pięć razy większym i odpowiednio szybszym. Pociskiem. Ze wzbogaconym rdzeniem… – Znowu zawiesił głos. Koniuszkiem palca dotknął opuchniętych warg. – Co innego rozbijać rakietami kawał skały, komandorze, a co innego stanąć do regularnej walki z aktywnie broniącym się Oumuamua – zakończył ponuro.
– Fragmentem Oumuamua – sprecyzował Lupos.
– Dla moich okrętów to olbrzym. Śmiertelnie niebezpieczny.
– Bez przesady, kapitanie. Duży, bo duży, ale teraz to już tylko dryfujący w przestrzeni wrak. Kilka salw z odpowiedniego dystansu i po robocie. – Lupos machnął lekceważąco ręką. – Zeskanowaliśmy go chyba na pięćdziesiąt metrów w głąb, znamy lokalizację wszystkich aktywnych stanowisk bojowych. Żeby ułatwić panu zadanie, dowódca mojej eskorty, pułkownik Dressler, podświetli cele, a w razie potrzeby ustawi również znaczniki. Pańskie okręty będą strzelać jak do tarczy.
Sellige znowu pomacał się po opuchniętych ustach, a potem delikatnie podważył paznokciem pokaźny strup na dolnej wardze. Na podbródek spłynęła mu kropelka krwi.
– Można spróbować… – wymamrotał, wycierając palce o rękaw uniformu. – Przedyskutuję to z pozostałymi.
– Kapitanie, nie proszę pana o konsultacje! – Lupos wyprostował się i spojrzał surowo w obiektyw kamery. – Wydaję rozkaz i oczekuję wykonania!
– Dobrze, już dobrze… – Sellige uniósł dłonie w uspokajającym geście. – Przecież nie powiedziałem, że odmawiam. Wyraziłem tylko swoje obiekcje.
– Uwagi zostały przyjęte – odparł Lupos sztywno. – Jak powiedziałem wcześniej, prześlę panu dane na temat wraku. Wszystkie, jakimi dysponujemy, oraz przydzielę do pomocy okręt rozpoznania.
– Mówi pan o tej kupie złomu, którą macie zacumowaną przy śródokręciu? – zakpił Sellige.
– Ta kupa złomu to w pełni sprawny hybrydowy torpedowiec PF-2, wyposażony w dodatkowe systemy uzbrojenia.
– Jakiego rodzaju systemy? – zainteresował się nagle dowódca fregaty.
– Miotacze plazmy, sprzężone działka kinetyczne i system antyrakietowy.
– Sprzężone, powiada pan… – Sellige sięgnął dłonią gdzieś poza kadr, po czym obrócił się w tamtą stronę z fotelem. – Interesujące… Mogę wiedzieć, jakiego kalibru?
– Chwileczkę… – Lupos zmarszczył brwi i obejrzał się za siebie. – Poruczniku Moss! – zawołał w kierunku oficera drzemiącego przy jednym z bocznych terminali.
Mężczyzna drgnął, szybko podniósł się z miejsca, po czym, utykając lekko, podszedł do stanowiska dowódcy i stanął za wysokim oparciem fotela.
– Tak, komandorze?
– Chodzi o amunicję kinetyczną na torpedowcu Dresslera. Jaki ma kaliber? – spytał Lupos, nie odwracając nawet głowy.
Moss zastanowił się.
– Działka zostały wymontowane z wraku kanonierki… – odrzekł po chwili. – Więc standardowy. Dwanaście centymetrów.
– Po pięćset sztuk w kasecie, poruczniku? – tym razem pytanie zadał kapitan Sellige. W dalszym ciągu zerkał na coś poza kadrem, zapewne sprawdzając na którymś z ekranów specyfikację techniczną torpedowca.
– Zgadza się – skinął głową Moss. – Zasobniki są podwójne, w skład jednej baterii wchodzą trzy zestawy działek – wyjaśnił, przysuwając się bliżej pulpitu.
– Usiądzie pan? – Lupos spojrzał znacząco na prześwitujące przez uniform oficera zwitki gazy opatrunkowej, oklejone ciemną taśmą.
– Nie, dziękuję. Mniej boli, gdy stoję. – Moss uśmiechnął się słabo. Jednocześnie przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę, by odciążyć kontuzjowane żebra. Spojrzał na ekran. – Łącznie trzy tysiące pocisków, kapitanie – powiedział.
– Gdyby dołożyć jeszcze ze dwa razy tyle, wystarczyłoby na postawienie tarczy kinetycznej dla całej mojej eskadry – stwierdził Sellige. – Co pan o tym myśli, komandorze?
Zamiast odpowiedzieć, Lupos spojrzał pytająco na Mossa.
– Osobiście nie widzę problemu – wzruszył ramionami porucznik. – Standardowych pocisków mamy pod dostatkiem. Były przeznaczone dla naszej, już nieistniejącej, bezzałogowej eskorty.
– W takim razie załatwione – oznajmił Lupos. – Słyszał pan, kapitanie? – Odwrócił się do mikrofonu. – Za kilka godzin do pańskich okrętów dołączy torpedowiec wyładowany po brzegi amunicją kinetyczną. Oddaję go pod pańską komendę.
– Dziękuję. – Na posiniaczonej twarzy Sellige’a pojawiło się coś na kształt uśmiechu. – Będę raportował na bieżąco – dodał już nieco pogodniej.
– Zatem życzę powodzenia – zakończył rozmowę Lupos, po czym wyłączył ekran i zdjął słuchawki. – Poruczniku, dopilnuje pan załadunku dodatkowych kaset z kinetykami – zwrócił się do Mossa. – Potem proszę udać się do sekcji medycznej i skorzystać w końcu z dobrodziejstw medkomu.
– Panie komandorze, ale ja się czuję całkiem dobrze! – zaprotestował Moss.
– Żadnych ale! To rozkaz – uciął Lupos.
– Tak jest! – poddał się oficer. Przyciskając łokieć do obolałego boku, poczłapał do wyjścia, odprowadzany zazdrosnym spojrzeniem inżynier Sniegowej, która obstawiona monitorami i ledwo widoczna zza sterty wydruków, wciąż tkwiła przy pulpicie sterowania systemami napędu krążownika.
– Łączność, proszę wezwać na mostek pułkownika Dresslera! – rzucił Lupos.
Palce operatora zatańczyły na klawiaturze konsoli.
– I nawiązać łączność z kapitanatem doku serwisowego – dodał komandor, zerkając na Sniegową.
Korzystając z chwili wytchnienia, wyjął z podręcznego schowka napoczętą wcześniej tubkę z odżywką, wycisnął jej zawartość do ust i szybko przełknął. Od momentu, gdy z pełną prędkością ruszyli na spotkanie sunącemu w głąb układu Oumuamua, minęły pełne trzy doby, jemu zaś w tym czasie tylko raz udało się zdrzemnąć, i to na siedząco, w fotelu kapitańskim. Nie żeby był jakoś specjalnie wyczerpany, bo zawarte w odżywce stymulanty i dodatki regeneracyjne zapewniały komórkom stały dopływ niezbędnych substancji, niemniej zaczynał odczuwać coraz większe znużenie.
Kilka minut później na mostku pojawił się pułkownik Ian Dressler. Wysoki, muskularny, przystrzyżony na jeża, w nowiuteńkim dwuczęściowym, smoliście czarnym uniformie oraz z zamocowaną na udzie kaburą, z której wystawała kolba ręcznego miotacza plazmy, dowódca eskorty krążownika wyglądał jak postać z plakatu werbunkowego.
– Melduję się na rozkaz! – powiedział, stając na baczność przy pulpicie Luposa.
– No proszę, widzę, że już się pan pozbierał – stwierdził z nieukrywanym podziwem komandor.
– Zależy, co ma pan na myśli – odrzekł Dressler. – Fizycznie nic mi nie dolega, tak przynajmniej twierdzi pani doktor. Jeśli zaś chodzi o skutki sprzęgu z łazikiem… – Zamilkł na chwilę, a przez jego przystojną twarz przemknął cień. – No cóż, jakoś się trzymam. Nie po raz pierwszy przyszło mi pożegnać towarzysza broni.
– Rozumiem – pokiwał głową Lupos. – Swoją drogą, zadziwiające, jak bardzo takie SI potrafią…
– Komandorze, nie chcę o tym rozmawiać! – przerwał mu bezceremonialnie Dressler. – Jeszcze nie – dodał.
– W porządku, pułkowniku – powiedział Lupos pojednawczo. – Proszę usiąść. – Wskazał niewielki stelaż z boku pulpitu, z przymocowanym doń siedziskiem. Całość konstrukcji przyśrubowana została do płyt posadzki. – Zna pan naszą aktualną sytuację taktyczną?
– Mniej więcej. – Dressler obejrzał się na główny ekran, gdzie znowu wyświetlała się generowana na podstawie napływających z lidarów danych symulacja rejonu katastrofy. – Z bieżących meldunków wynika, że kontynuujemy akcję oczyszczania rejonu zderzenia z tych odłamków Oumuamua, co do których zachodzi uzasadnione podejrzenie, że nadal są aktywne i potencjalnie niebezpieczne – wyrecytował z pamięci fragment najnowszego biuletynu pokładowego. – Widzę, że zostało tego jeszcze całkiem sporo… – dodał po chwili, wskazując mrowie znaczników na ekranie.
– To już tylko śmieci, pułkowniku. No, może trzeba będzie jeszcze prześwietlić kilka z nich. Przede wszystkim jednak musimy zająć się tym… hmm… maleństwem. – Korzystając z elektronicznego wskaźnika, Lupos powiększył lewy dolny róg ekranu i najechał kursorem na pulsujący żółcią i dodatkowo oznaczony wielkim czerwonym wykrzyknikiem kwadracik. – To jest nasz największy problem. Część rufowa Oumuamua – wyjaśnił. – Siedemset pięćdziesiąt metrów długości, szacowana masa trzy miliony ton.
Dressler aż gwizdnął.
– Ma zasilanie?
– To jest kolejny problem. – Lupos jeszcze bardziej powiększył obraz.
Migający dotychczas punkt zamienił się w przestrzenną siatkę zielonych linii, składających się na geometryczną bryłę kształtem przypominającą nieco wielki niedopałek cygara.
– Wykryliśmy emisję pochodzącą z dysz korekcyjnych, więc nawet jeśli nie działa napęd główny, wciąż mogą lecieć burtą do przodu. Aktywność wykazują także niektóre ze stanowisk artyleryjskich – powiedział komandor.
Dressler podniósł się z siedziska i podszedł do wyświetlacza.
– Siedemset pięćdziesiąt metrów… – wymruczał pod nosem. – Od tego odjąć ze sto dla strefy zniszczeń… i kolejnych pięćdziesiąt, najpewniej odciętych od reszty przez grodzie bezpieczeństwa… To i tak zostanie jeszcze z pół kilometra potencjalnie nienaruszonych sekcji, z maszynownią włącznie – stwierdził. – Niedobrze.
– Nawet bardzo niedobrze, pułkowniku – zgodził się Lupos. – O ile Skunowie nie zmienili założeń konstrukcyjnych tej klasy, to na Oumuamua oprócz maszynowni ocalały też hangary i kto wie czy nie całkiem spora część pomieszczeń mieszkalnych.
– Jaką ma aktualnie trajektorię? – spytał Dressler.
– Szczęściem dla nas zderzenie z habitatem wyrzuciło go z kursu, i to całkiem konkretnie. Dryfuje prostopadle do płaszczyzny ekliptyki.
– W takim razie problemu właściwie nie ma. – Zmarszczone czoło pułkownika wygładziło się. – Dajmy im kopniaka na drogę i niech sobie lecą. – Uśmiechnął się szeroko. – Za parę miesięcy wyślemy za nimi jedną lub dwie instalacje górnicze i masowiec, żeby zebrał urobek. Związkowi i Sigilianie będą na pewno wniebowzięci.
– Sęk w tym, że ten cholerny wrak leci teraz w kierunku Fałdy. – Lupos również podniósł się ze swego miejsca i podszedł do wyświetlacza. – Nawet w dryfie teoretycznie wciąż będzie w stanie ostrzelać tamtejsze instalacje. Proszę spojrzeć na to.
Poruszył wskaźnikiem, a na ekranie pojawiła się przerywana linia łącząca skuński wrak i znajdujący się w przeciwległym rogu ekranu znacznik Fałdy.
– Według naszych obliczeń przeleci niecałe dziesięć tysięcy kilometrów od krawędzi anomalii, wystarczająco blisko i na tyle wolno, by zdążyć wziąć na celownik główne stacje przeładunkowe, nie wspominając o pomniejszych instalacjach. Musimy zrobić z tym porządek tu i teraz, pułkowniku.
Kursor wskaźnika zatoczył okrąg wokół wizualizacji fragmentu wrogiego okrętu, przesuwającego się z wolna wzdłuż wytyczonej przez komandora linii.
Nad pulpitem łączności rozbłysły lampki sygnalizacyjne.
– Panie komandorze, mamy połączenie z kapitanatem stoczni naprawczej – oznajmił radiooperator. – Opóźnienie dziesięć sekund.
– Przepraszam, pułkowniku. – Lupos wrócił na fotel dowodzenia i założył słuchawki.
Pozostawiony samemu sobie Ian podszedł do szczeliny obserwacyjnej i popatrzył na rozciągające się za oknem rzędy płytek pancerza reaktywnego.
Delikatnie wypukłe, wypełnione substancją wybuchową owale miały za zadanie osłabiać i rozpraszać energię wrogich pocisków kinetycznych, minimalizując tym samym skutki bezpośrednich trafień i chroniąc znajdujące się pod spodem właściwe poszycie okrętu.
W niektórych miejscach, tam gdzie niedawno w burtę krążownika trafiły rakiety wystrzelone ze skuńskich myśliwców, wciąż widać było ubytki. W lukach żywym metalem połyskiwała obnażona stal oraz sterczały powyginane fragmenty sworzni i haków mocujących.
Dziób okrętu, wielka pozioma płaszczyzna, wewnątrz której znajdowały się wieżyczki przednich dział plazmowych i baterie miotaczy kinetycznych, skąpany był w ostrym świetle emitowanym przez odległą o kilkaset milionów kilometrów Epsilon Eridani. Znajdująca się w szczycie swej cyklicznej aktywności młodziutka gwiazda od wielu miesięcy jarzyła się wściekle białym blaskiem, emitując gigantyczne ilości wysokoenergetycznych cząstek promieniowania i smażąc tym samym bezlitośnie swą jedyną planetę, AEgira. Chłostany promieniowaniem rentgenowskim glob widoczny był z tej odległości jako błyszcząca na tle czerni kosmosu plamka błękitu.
Swoją dawkę promieniowania inkasował również Sigil, jej naturalny satelita, skalisty, bogaty w minerały glob zbliżony rozmiarami do ziemskiego Księżyca, choć w odróżnieniu od niego bardziej zwarty i z wciąż płynnym jądrem.
– Proszę uważać na oczy, pułkowniku – rozległ się głos inżynier Sniegowej. – To szkło nie ma filtrów.
Podała Dressleerowi okulary ochronne z przydymionymi szkłami. Identyczne miała na nosie.
– Piękna, prawda? – powiedziała, odwracając głowę w stronę prawego górnego narożnika wizjera, w którym widać było fragment tarczy Epsilon Eridani.
– Tak, piękna – zgodził się. – Ale i zabójcza.
– Tak jak one wszystkie. – Dziewczyna podeszła do okna, muśnięciem palca zwiększyła polaryzację szkieł, które natychmiast pociemniały i stały się niemal czarne.
Powtórzył jej gest. Przefiltrowany przez warstwę nanokryształu oślepiający blask gwiazdy złagodniał, przekształcił się w kojącą, jasnopomarańczową aurę.
– I pomyśleć, że nawet te najchłodniejsze, martwe i wypalone gwiazdy wciąż mają w sobie wystarczająco dużo żaru, by zamienić w żużel wszystko wokół siebie… – powiedziała w zadumie.
– Zapomniała pani o brązowych karłach, pani inżynier – stwierdził. – Taka na przykład WISE-1828… Niby gwiazda, a jest tak samo chłodna jak pani czy ja.
Sniegowa zasłoniła usta dłonią i zachichotała. Chwilę później chichot zamienił się głośny śmiech.
– Powiedziałem coś nie tak? – spytał zdezorientowany.
– Nie, skądże… Ma pan rację, pułkowniku… Zapomniałam o brązowych karłach… – wykrztusiła. Wciąż chichocząc, zdjęła okulary i otarła oczy. – Przepraszam – dodała, siląc się na poważny ton, choć usta wciąż jej drgały od tłumionej wesołości. – Niepotrzebnie sobie to i owo wizualizowałam…
Ian uśmiechnął się szeroko.
– Ma pani bujną wyobraźnię, pani inżynier. Bardzo bujną – skwitował, oddając okulary.
Smagłe policzki dziewczyny pociemniały jeszcze bardziej, tym razem z zawstydzenia. Wsunęła okulary do kieszonki na biodrze i wróciła szybkim krokiem na stanowisko sterowania.
– Nic mnie to obchodzi… mają czekać przygotowane do załadunku… A piszcie sobie choćby i do szefa sztabu… Wszystko, co macie w magazynach… Powtarzam, mam gdzieś wasze limity… – do uszu Iana dobiegły strzępy burzliwej dyskusji prowadzonej przez Luposa. Odwrócił wzrok od okna wizjera i obejrzał się w tamtą stronę.
Poczerwieniały ze złości dowódca krążownika siedział w swoim fotelu i zaciskając dłonie na ruchomym statywie mikrofonu, mówił coś przez zaciśnięte zęby. Jego posiwiałe, zazwyczaj uczesane w perfekcyjny przedziałek włosy były teraz potargane przez druciany kabłąk słuchawek, zsuwający się nieustannie w kierunku pooranego zmarszczkami czoła. Na zarumienionych, częściowo zakrytych przez okazałe bokobrody policzkach komandora wykwitły purpurowe plamki – dobrze już znana Ianowi oznaka przedawkowania stymulantów. Popielatoszary uniform dowódcy był pomięty, na jednym z rękawów ciemniała brzydka smuga, najprawdopodobniej plama smaru, ciągnąca się od ramienia aż po łokieć. Mankiet drugiego rękawa ubrudzony był z kolei czymś wściekle zielonym, wyglądającym z daleka jak grudki galarety.
„Odżywka” – pomyślał Dressler.
– Koniec dyskusji! – warknął Lupos, po czym odepchnąwszy mikrofon, zerwał się gwałtownie z fotela. Słuchawki zsunęły mu się z głowy i spadły na podłogę. Posłał je kopniakiem pod fotel. Rozeźlony, potoczył gniewnym spojrzeniem po mostku, jakby szukał kogoś, komu mógłby jeszcze nagadać do słuchu. Głowy wszystkich obecnych w pomieszczeniu pochyliły się nad pulpitami, ucichły prowadzone półgłosem rozmowy.
Widząc, że negocjacje komandora z kierownictwem stoczni dobiegły końca, Ian szybko podszedł do jego pulpitu.
– Niech zgadnę – zagaił, uśmiechając się lekko, kompletnie niewzruszony złowieszczą miną Luposa. – Kolejna potyczka z machiną urzędniczą?
– Jaka tam machina! – żachnął się rozeźlony komandor. – Zwykły gryzipiórek, któremu ubzdurało się, że może o czymkolwiek decydować! Niedoczekanie! – warknął. – Pani inżynier, proszę natychmiast rozpocząć procedurę hamowania i wytyczyć nowy, możliwie optymalny kurs. Zawracamy do stoczni! – rzucił w kierunku Sniegowej, po czym odetchnął głęboko raz i drugi, żeby się uspokoić. – Jeśli chodzi o wrak – podjął przerwany wcześniej wątek – to zajmą się nim fregaty kapitana Sellige’a. Pana zadaniem, pułkowniku, będzie zapewnienie im osłony, kiedy już znajdą się na pozycjach. – Wskazał palcem na główny ekran, na którym obok dotychczasowych wykwitły kolejne cztery symbole.
– Osłony? – Dressler miał wrażenie, że się przesłyszał. – Tym rozklekotanym, chałupniczo dozbrojonym torpedowcem? Jak?!
– Postawi pan tarczę kinetyczną – odparł Lupos. – Kazałem załadować na pokład dodatkowe zasobniki.
– Tarcza jest dobra, ale na ostrzał rakietowy, ewentualnie przeciwko myśliwcom – zaoponował rozeźlony Dressler. – Plazmy i termopiguł ani klasycznych pocisków ostrzał z działek kinetycznych, choćby nie wiem jak intensywny, nie powstrzyma! Tym fregatom nie osłona jest potrzebna, lecz pełna eskorta, i to taka, która zarówno oczyści podejście, jak i wyeliminuje wrogą artylerię.
– Przykro mi, pułkowniku, ale takimi siłami nie dysponujemy – skrzywił się Lupos. – Kanonierki i patrolowce z Sigila są zajęte konwojowaniem do baz macierzystych całej tej cywilnej hałastry, która chciała dać nogę z planety. Musimy sobie radzić tym, co jest. Ma pan godzinę na przygotowanie się do startu. Koordynaty punktu zbornego i szczegóły operacji otrzyma pan od kapitana Sellige’a.
– No dobrze – poddał się Ian. – Czy mogę jeszcze o coś zapytać?
– Oczywiście.
– Udało się w końcu zlokalizować flotę?
– Niestety nie – odrzekł Lupos. – Przepadli jak kamień w wodę.2.
Krążownik „Pandemonium”
Układ Słoneczny
– Komandorze, widzi pan to, co ja?! – Krawczenko obrócił wyświetlacz w stronę Tsugawy.
Na ekranie przesuwał się gigantycznych rozmiarów obiekt, składający się z kilkudziesięciu metalicznie połyskujących kul, połączonych rozległymi pajęczynami masywnych kratownic. Widoczny na tle tej ogromnej konstrukcji krążownik „Ukulele” wyglądał jak trzmiel unoszący się obok wielkiej kiści winogron.
Trawlera naprawczego, który holował uszkodzony krążownik, pomimo uruchomionego systemu wzmocnienia obrazu nie widać było w ogóle.
– Niesamowita konstrukcja! – cmoknął z uznaniem Tsugawa. – To nawet nie jest pojedynczy okręt… – stwierdził, przysuwając się bliżej ekranu. – Raczej konglomerat jednostek. Proszę spojrzeć. – Wskazał palcem jedną z kul. – Silniki manewrowe, a te wypustki pod nimi to zapewne dysze pulsacyjne głównego napędu. Zgrubienia na obwodzie – musnął ekran – wyglądają mi na wieżyczki artyleryjskie… Niesamowita konstrukcja – powtórzył. – Że też nasi inżynierowie na to nie wpadli. – Pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Komandorze. – Krawczenko spojrzał nań surowo. – Mnie nie jest potrzebny sprawozdawca. Wzrok mi wciąż dopisuje. Proszę lepiej powiedzieć, w jaki sposób mamy się temu czemuś wymknąć, i to tak, żeby uniknąć konfrontacji.
– Nie mam pojęcia, admirale. – Tsugawa rozłożył ręce. – Dogonili nas z łatwością, a patrząc na liczbę tych modułów i ich uzbrojenie, siłę ognia mają większą niż wszystkie nasze okręty razem wzięte. Może gdybyśmy poszli w rozsypkę… – Zastanowił się przez chwilę. – Nie, to też nie wchodzi w grę – odpowiedział zaraz sam sobie. – Te dźwigary wyglądają na ruchome, więc najprawdopodobniej będą mogli szybko uwolnić poszczególne moduły.
– A wtedy będziemy mieli na karku nie jeden okręt, tylko cały ich rój, z czego każdy rozmiarów naszego krążownika – dokończył za niego Tsugawa.
Jakby na potwierdzenie słów komandora, jedna z kul oderwała się i plując strumieniami gazów z dysz silników manewrowych, majestatycznie poleciała w stronę „Ukulele”. Nawet oddalona od krążownika, zdawała się od niego niemal o połowę większa.
Obserwujący tę scenę mężczyźni jęknęli unisono.
– O cholera! – sapnął Krawczenko. – Toż to ma z kilometr średnicy!
– Dokładnie tysiąc trzysta metrów – poinformował Tsugawa.
Pochylił się jeszcze niżej i powiększył okienko na dole ekranu, w którym wyświetlane były dane telemetryczne.
– Ile takich jest na tym cholernym rusztowaniu?
– Dwadzieścia cztery. Całość ma osiem kilometrów długości, nie licząc iglic nadajników.
– I to jest ten „Dragon Siedem”?! Że niby tylko pancernik?! – W głosie admirała zabrzmiało niedowierzanie.
– Tak wynika z otrzymanych przez nas danych identyfikacyjnych – odrzekł Tsugawa. – Jednostka pomocnicza służb ochrony Dystryktu Fobos.
– Słucham?! – Niedowierzanie admirała przeszło w coś na kształt szoku. – Jednostka… pomocnicza?! – wykrztusił. – Toż to pieprzony gigalotniskowiec, z pancernikami w charakterze myśliwców! Jeśli to okręt wsparcia, to co u nich wchodzi w skład sił głównych?! Księżyce Jowisza?! Planety wyposażone w napęd?! Skąd, do diabła, wzięli środki i surowce na budowę takiego monstrum? Przecież to jest ze dwadzieścia milionów ton stali!
– Szacowana masa konstrukcji: dwadzieścia cztery i pół miliona ton… – odczytał Tsugawa z ekranu. – Dużo, to fakt – przyznał spokojnie. – Proszę jednak pamiętać, że oni mają tutaj do dyspozycji masę surowców. Planety, pas planetoid i ze dwie setki większych i mniejszych księżyców… To nie jest nasz skromniutki układzik z jedną jedyną planetą, podziurawionym jak ser szwajcarski księżycem i do cna wyeksploatowanymi przez Skunów pasami asteroid. Poza tym nie narzekają też na brak rąk do pracy, w przeciwieństwie do nas. A i maszyn też nikt im nie uprowadza, jak nam Skunksy.
– Zdaję sobie z tego sprawę – odburknął Krawczenko.
Ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w ekran.
– Nie odpowiada na transmisje? – spytał po chwili.
– Nie. Żadnej reakcji. Ponawia tylko żądanie dezaktywacji systemów uzbrojenia i w kółko wysyła koordynaty kotwicowiska.
– Udało się skontaktować z lokalnymi władzami?
– Próbowaliśmy z komisarzem dystryktu oraz centralą na Marsie. Bez rezultatu. McReady najprawdopodobniej uruchomił systemy zagłuszania. Żeby nawiązać z kimkolwiek łączność, musielibyśmy uzyskać kody dostępu do sieci tutejszych przekaźników – wyjaśnił Tsugawa, zerkając jednocześnie na przysłuchującego się ich rozmowie dyżurnego łącznościowca.
Mężczyzna pokiwał głową na znak, że się z nim zgadza.
– Admirale, ta kula wzięła właśnie „Ukulele” na celownik – zameldował kanonier. – Kapitan Karpinski prosi o zezwolenie na otwarcie ognia.
– Odmawiam! – krzyknął Krawczenko, podrywając się z fotela. – Komandorze, proszę nie spuszczać z oka tego… tego lewiatana! – rzucił przez ramię do Tsugawy.
Szybkim krokiem podszedł do podestu, nad którym zawieszony był kokon sensoryczny z unieruchomionym wewnątrz kanonierem.
– Niech zwolnią cumy i dołączą do głównej formacji! – rozkazał, wskakując na podwyższenie i zajmując miejsce za niewielką konsolą, stanowiącą pomniejszoną kopię jego stanowiska dowodzenia. Kolejno uruchomił rozmieszczone wokół konsoli nieduże wyświetlacze. Na wszystkich pulsowały komunikaty o wykryciu obcych wiązek radarowych i lidarowych.
– Proszę aktywować napęd pulsacyjny. Pełna sekwencja. Spróbujemy odskoczyć! – zawołał do Tsugawy, po czym wprowadził stosowne polecenie dla systemu harmonizacji dowodzenia, który natychmiast przesłał jego rozkaz na pozostałe okręty.
– A co z „Ukulele”, panie admirale? – padło pytanie z kokonu.
– To się zaraz okaże – odrzekł. – Jest pan w stanie uruchomić stąd któryś z jego systemów uzbrojenia?
– Tylko system przeciwrakietowy. Aktywować?
– Tak. Rozumiem, że systemy namierzania również nie działają?
– Niestety, admirale. Wyrzutnie antyrakiet zasilane są przez generator awaryjny i mają własne moduły naprowadzania na cel, pozostałe systemy czerpały moc z reaktora głównego, podobnie jak lidary.
– Mówi się trudno. Proszę uruchomić wszystko, co tylko da się zdalnie odpalić. Żeby im świeciło w czujniki do oporu.
– Admirale, holownik dołączył do głównej formacji! – zameldował Tsugawa.
– Doskonale. – Palce Krawczenki po raz kolejny zatańczyły po klawiaturze. – Wiejemy w stronę Fałdy – oznajmił, zapinając uprząż. – Komandorze, może pan rozpocząć odliczanie.
Ze wszystkich stron rozległy się szczęknięcia klamer, tu i ówdzie syknęła pneumatyka regulacji fotela. Przygasło oświetlenie, nad wejściem na mostek zapaliła się szkarłatna lampa alarmowa.
– Uruchamiam procedurę – oznajmił Tsugawa.
– Odliczanie rozpoczęte – zabrzmiał po chwili z głośników komunikat systemu bezpieczeństwa. – Sekwencja pulsacyjna za sto dwadzieścia sekund. Wartość malejąca.
Krawczenko usadowił się wygodniej. Perforowane, pozbawione tapicerki metalowe oparcie uwierało w plecy, przyciasna uprząż ugniatała ramiona. Przez chwilę rozważał, czy nie wrócić do głównego pulpitu, ale na widok Tsugawy, okablowanego, obłożonego stertą grafenowych płytek z danymi i już przypiętego do fotela, zrezygnował.
– Sekwencja pulsacyjna za sześćdziesiąt sekund. Wartość malejąca.
Na mostku zrobiło się prawie ciemno. Jedynym źródłem światła była poświata głównego i pomniejszych wyświetlaczy, które nie zostały wygaszone podczas gromadzenia rezerwy mocy. Bezszelestnie zamknęły się osłony wizjera dziobowego.
– Sekwencja pulsacyjna, impuls pierwszy – oznajmił mechanicznym głosem automat.
Ledwie przebrzmiało echo komunikatu, okrętem szarpnęło. Na kilka sekund znikło ciążenie, jęknęły pochłaniacze energii kinetycznej.
Krawczenko, wtłoczony przyspieszeniem w twardy fotel, z całej siły zacisnął szczęki, żeby nie wrzasnąć z bólu. Pozbawiony autoregulacji i ochronnej pianki stelaż oparcia wpił mu się plecy, coś kanciastego wcisnęło w prawe biodro, krawędź siedziska wbiła się pod kolana, nieomal miażdżąc łydki. Konstrukcja fotela zatrzeszczała niebezpiecznie, puściła jedna ze sprzączek uprzęży.
Po jakimś czasie nacisk zelżał. Korzystając z chwili wytchnienia, admirał wyprostował się na tyle, na ile pozwoliły pasy bezpieczeństwa. Krzywiąc się z bólu, sięgnął do konsoli i uruchomił podręczny ekran taktyczny. Ku jego rozczarowaniu wyświetlacz pozostał jednolicie czarny, nie pojawiło się nawet drzewko poleceń.
– Sekwencja pulsacyjna, impuls drugi za dwadzieścia sekund – oznajmił beznamiętnie system bezpieczeństwa.
– Komandorze, proszę dać na ekran główny transmisję z orbiterów „Ukulele” – wystękał admirał, sięgając jednocześnie dłonią za plecy, by sprawdzić, co dźgnęło go w nerkę. Winowajcą okazał się poluzowany wkręt z zaokrąglonym łepkiem. Krawczenko dokręcił go palcami, ciesząc się w duchu, że konstruktorom siedzenia nie przyszło do głowy, by do usztywnienia stelaża użyć śrub ze spiczastymi główkami.
– Sekwencja pulsacyjna, impuls drugi za dziesięć sekund.
Zajmujący niemal połowę przedniej ściany mostka ekran, większy nawet od tego znajdującego się poniżej dziobowej szczeliny obserwacyjnej, rozjarzył się znajomą zielenią, która po chwili przeszła w ziarnistą szarość, a następnie w głęboką czerń. Na jej tle ukazała się nieco zdeformowana, ale wciąż smukła sylwetka uszkodzonego krążownika.
– Sekwencja pulsacyjna, impuls drugi.
Tym razem Krawczenko nie dał się zaskoczyć wyzwolonym przez przyspieszenie siłom. W momencie, gdy okręt znowu zadygotał, targnięty gargantuiczną energią ukierunkowanej eksplozji nuklearnej, admirał chwycił dłońmi za podłokietniki i wyprostował nogi w kolanach. Gdy przeciążenie znowu przygniotło go do fotela, poczuł już tylko typowy dla takich sytuacji dyskomfort.
Podczas kolejnych półminutowych interwałów między pulsacjami uważnie obserwował ekran, na którym nieprzerwanie wyświetlał się obraz dryfującego „Ukulele” i lecącego tuż za nim kulistego okrętu. Na szczęście moloch, od którego odłączył się mniejszy element, jeszcze nie przyśpieszył, w dalszym ciągu sunął równolegle do uszkodzonego krążownika, w odległości niecałych dwudziestu kilometrów.
Dystans pomiędzy zgrupowaniem a wielkim pancernikiem stale się zwiększał i po ostatnim, piątym impulsie wynosił już niemal cztery miliony kilometrów. Do krawędzi Fałdy i strzegących jej instalacji pozostało ich niespełna sześćdziesiąt milionów.
– Sekwencja pulsacyjna zakończona – obwieścił w końcu system.
Lampy pojaśniały, ucichł wszechobecny jęk pochłaniaczy energii kinetycznej, dziesiątki gigawatów energii spłynęły do zapasowych ogniw, aby zasilić systemy, które nie czerpały mocy bezpośrednio z układu napędowego „Pandemonium”.
Krawczenko podniósł się, schylił i ignorując ostrzegawcze dźgnięcie w krzyżu, rozmasował obolałe łydki.
– Skąd pan wiedział, że nie będą nas gonić? – usłyszał nad sobą przytłumiony głos artylerzysty.
Admirał wyprostował się i popatrzył na kokon sensoryczny. Spomiędzy fałd tkaniny wyłoniły się najpierw okablowane dłonie operatora, potem ramiona. Chwilę później kokon otworzył się niczym kwiat, uwalniając oklejoną setkami czujników postać w obcisłym kombinezonie i baniastym, nieprzezroczystym hełmie.
– Ależ będą gonić, sierżancie – odrzekł Krawczenko, odsuwając się na bok, by operator mógł bezpiecznie zeskoczyć z kołyski na podest. – Ruszą za nami z kopyta, gdy tylko otrzymają takie polecenie z centrali. Tyle że chwilę to potrwa.
– Nie rozumiem? – Kanonier ściągnął z głowy hełm i położył go ostrożnie na podwyższeniu. Na jego wygolonej czaszce perliły się krople potu. Na skroniach i nad czołem widać było odciśnięte na skórze okrągłe ślady po przyssawkach przekaźników psychosensorycznych, za pośrednictwem których komunikował się z inteligencją zawiadującą systemami bojowymi.
– Mieli nas przechwycić i eskortować, co też uczynili. Gdybyśmy spróbowali ucieczki, najprawdopodobniej wywiązałaby się walka – wyjaśnił Krawczenko. – Ponieważ jednak grzecznie na nich zaczekaliśmy, mało tego, pozwoliliśmy im podlecieć do swojego największego okrętu, uznali, że dalej sprawy potoczą się już bezproblemowo. Rutyna, sierżancie. W tym fachu największym wrogiem człowieka jest rutyna. A teraz mają zgryz, bo aby ruszyć za nami, musieliby pozostawić „Ukulele” bez nadzoru.
– Przecież pilnuje go ten mniejszy…
– Owszem, pilnuje – zgodził się admirał. Widząc konsternację na twarzy artylerzysty, uśmiechnął się krzywo. – I będzie pilnował, zaś ten cały „Dragon” zacznie nas ścigać, ale… – uśmiechnął się nieco szerzej – ale dopiero wówczas, gdy jego dowódca otrzyma jasne wytyczne. Biurokracja, sierżancie, to broń obosieczna. Teraz pan rozumie?
– Tak, panie admirale – potwierdził kanonier. Na jego wymizerowanym, bladym obliczu również pojawił się uśmiech. Z zawodową wprawą oswabadzał się z czujników i przewodów, które następnie układał starannie obok hełmu, żeby zmiennikowi łatwiej było podłączyć je do gniazd w kokonie.
– Panie admirale, konstabl McReady na linii. Chce z panem rozmawiać – odezwał się łącznościowiec. – Przełączyć na pana terminal? – spytał, wskazując na pulpit dowódcy, za którym wciąż jeszcze siedział komandor Tsugawa.
– Przełączcie. – Krawczenko bez pośpiechu podszedł do głównego pulpitu. – Spokojnie, komandorze. – Położył rękę na ramieniu Tsugawy, gdy ten zaczął się podnosić, by zrobić mu miejsce. – Proszę się wylogować i zebrać swoje szpargały. Nie pali się. – Mrugnął porozumiewawczo.
Tsugawa, który od razu zrozumiał, że od tego momentu będą już tylko grać na czas, posłusznie usiadł z powrotem za pulpitem, otworzył niewielkie etui i zaczął doń wkładać dyski z danymi, kompletnie ignorując natarczywe brzęczenie sygnalizatora transmisji przychodzących, które dobiegało z umieszczonego w blacie konsoli głośniczka, i nie zwracając uwagi na pulsującą szkarłatem lampkę urządzenia.
Po mniej więcej dwóch minutach wstał.
– Proszę, panie admirale. – Uprzejmym gestem wskazał pulpit.
– Dziękuję – równie uprzejmie odpowiedział Krawczenko. Nieśpiesznie usadowił się w fotelu, z przesadną starannością rozprostował kabel słuchawek, zdmuchnął jakiś nieistniejący pyłek z ich plastikowego kabłąka, wyregulował nauszniki, po czym równie starannie wypoziomował mikrofon. – Admirał Siergiej Krawczenko. Słucham – powiedział, uruchamiając system głośnomówiący.
– Francis McReady, starszy konstabl. Służba Bezpieczeństwa Dystryktu Fobos – rozległ się zniekształcony przez zakłócenia głos funkcjonariusza. Pobrzmiewało w nim zniecierpliwienie. – Nie zastosowaliście się do moich poleceń.
– I co w związku z tym? – spytał Krawczenko obojętnie.
– Jestem zmuszony zmienić wasz status na OW.
– To znaczy?
– Obiekty wrogie. Szczegóły proszę sobie sprawdzić w regulaminie. O ile pamiętam, macie w swoim banku danych jego tekst.
– Ma pan dobrą pamięć, McReady.
– Owszem – przytaknął tamten, już beznamiętnie.
– Rozumiem, że procedura nie przewiduje odwołań? – Krawczenko otworzył na monitorze plik z tekstem regulaminu.
– Na tym etapie już nie. Nie negocjujemy z przestępcami. – Choć wydawało się to niemożliwe, głos funkcjonariusza stał się jeszcze bardziej oschły.
– Nie wykonaliśmy w stosunku do was ani jednego wrogiego ruchu – odrzekł spokojnie Krawczenko. – To znaczy jeszcze nie wykonaliśmy – dodał po krótkiej przerwie. – Ale jeżeli wasz okręt nie przestanie macać naszych jednostek wiązkami skanującymi, może się to w każdej chwili zmienić. Część naszych systemów bojowych działa w trybie automatycznym i istnieje realne ryzyko, że któraś z inteligencji nimi sterujących zaklasyfikuje wasze działania jako akt agresji. Tak samo, jak za zagrożenie uznał nasze zgrupowanie wasz system obronny na Merkurym. Lojalnie informuję, że flota, którą ma pan na ekranach, jest zgrupowaniem okrętów wojennych. Ewentualna konfrontacja może przynieść opłakane skutki.
– To groźba? – Tym razem w głosie konstabla pojawiło się coś na kształt rozbawienia.
– Jedynie informacja – odpowiedział natychmiast Krawczenko, przypominając sobie przebieg ich wcześniejszej rozmowy.
Przez kilka sekund głośniki milczały.
– Admirale, bądźmy poważni – odezwał się w końcu McReady, a Krawczenko z satysfakcją skonstatował, że funkcjonariusz po raz pierwszy zwrócił się do niego, używając stopnia wojskowego. – Zapewne ma pan na ekranach nasz pancernik i widzi pan, jakiej klasy to jednostka, oraz zdaje sobie sprawę, jakim uzbrojeniem dysponuje?
– Po trzykroć tak.
– Proszę zatem zwolnić i pozwolić odeskortować się na kotwicowisko.
Krawczenko obejrzał się na Tsugawę, który wsparty dłońmi o blat swojej konsoli, wciąż nienaprawionej po zwarciu, wywołanym przez wilgoć z dysz holoprojektora, przysłuchiwał się, podobnie zresztą jak cała obsada mostka, rozmowie dowódcy z tym nieubłaganym funkcjonariuszem policji układowej. Komandor uśmiechnął się nieznacznie i wskazał kciukiem na umieszczony za swoimi plecami wyświetlacz dalmierza. Liczba określająca odległość między czołem formacji a krawędzią Fałdy zmniejszała się nieustannie.
– Proszę zwolnić – powtórzył McReady. – Daję wam dodatkowe pięć minut na uruchomienie procedury hamowania i wejście na kurs wskazany przez okręt eskortujący. Jeżeli się do tego nie zastosujecie, wasz status ulegnie zmianie.
– Dlaczego zagłuszacie nasz sygnał? – zapytał niespodziewanie Krawczenko. – Nie możemy nawiązać łączności nie tylko z waszymi władzami, ale nawet z dowódcą tego pancernika.
– Wymogi proceduralne. Obiekty klasy PON mogą kontaktować się z organami władzy centralnej jedynie za pośrednictwem organów niższego szczebla, kontakt z jednostkami operacyjnymi w żadnym wypadku nie wchodzi w grę.
– Żadnych wyjątków?
– Żadnych. Systemy zagłuszania uruchamiają się automatycznie w momencie nadania statusu PON.
– Zdaje pan sobie sprawę, konstablu, że jeżeli dojdzie do konfliktu międzyukładowego, to pan będzie tego bezpośrednim sprawcą?
– Działam zgodnie z procedurą i w jej granicach.
– Rozumiem, że świadom jest pan tego, iż właśnie w tej chwili układ Epsilon Eridani atakowany jest przez Skunów, a zgrupowanie, które chce pan aresztować, to jedyna formacja zbrojna zdolna skutecznie stawić czoła wrogim siłom? Jeżeli pan mi nie wierzy, proszę skontaktować się ze stacjami nasłuchu przy Fałdzie. Jestem więcej niż pewien, że odebrały komunikaty alarmowe nadane przez systemy ostrzegania z naszego układu. – Krawczenko ponownie zerknął na wskazania dalmierza. Od początku rozmowy flotylla pokonała kolejne pół miliona kilometrów, zwiększając jednocześnie dystans dzielący ją od wciąż nieruchawego pancernika.
– Pozostały wam trzy minuty – oznajmił w odpowiedzi McReady.
Krawczenko odsunął mikrofon, zdjął słuchawki i przymknął oczy.
– Nie do wiary… Wygląda na to, że rozmawiam z jakimś pierdolonym botem… – stwierdził ze znużeniem. – Koniec transmisji! – Leniwym gestem skinął na łącznościowca, który natychmiast wyłączył kanał komunikacyjny.
– Admirale, komunikat z krążownika „Herkules” – zameldował po chwili mężczyzna. – Przesyłam na pana terminal.
Krawczenko wyprostował się i włączył jeden z bocznych monitorów.
„Herkules”, jako jednostka przystosowana do działań osłonowych, tradycyjnie zamykał główną formację. Na jego zaadaptowanych na hangary pokładach stacjonowało skrzydło patrolowców oraz dwa skrzydła kanonierek stanowiących straż tylną flotylli. To właśnie za pośrednictwem nadajników „Herkulesa” transmitowany był sygnał z orbiterów śledzących dryfujący „Ukulele”, a przy okazji również sunący w pobliżu uszkodzonego krążownika ogromny modułowy pancernik.
Meldunek łącznościowca zaintrygował również Tsugawę, który szybkim krokiem podszedł do pulpitu dowódcy.
– Co się dzieje? – spytał, zaglądając Krawczence przez ramię.
– Macają ich lidarami.
– Po co? – zdziwił się komandor. – Jesteśmy daleko poza ich zasięgiem. Plazma nas nie doścignie, nawet jej najbardziej skoncentrowane wiązki na takim dystansie wystygną i ulegną rozproszeniu. Rakiety tym bardziej nie dadzą rady. Bez sensu.
– To mnie właśnie martwi, komandorze. – Krawczenko obrócił się w stronę głównego ekranu. – Za chwilę minie termin wyznaczony przez konstabla, a pancernik w dalszym ciągu idzie na zwykłej przelotowej. Ja na ich miejscu zacząłbym już przyśpieszać… – wymruczał, pocierając w zamyśleniu szczękę. – Przynajmniej jeden impuls pulsacyjny, żeby w razie czego mieć działający na pełnych obrotach reaktor… Nie podoba mi się to, komandorze – po raz kolejny wyartykułował dręczące go złe przeczucie.
Na podeście operatora uzbrojenia brzęknęła opuszczana drabinka, chwilę później rozległ się szelest tkaniny sensorycznej i kliknięcia wpinanych w gniazda końcówek światłowodów. Na koniec syknął uszczelniany hełm.
Obaj z Tsugawą popatrzyli w tamtą stronę. Moszczący się w kokonie operator pozdrowił ich gestem okablowanej dłoni.
– Sierżant Teofil Kotowicz melduje się na wachcie! – zadudniło spod lustrzanej bani hełmu.
Admirał odpowiedział niedbałym salutem, Tsugawa zaś zgodnie z sigiliańską etykietą ukłonił się, skrzyżowawszy uprzednio dłonie na piersiach.
Ekrany wokół podestu rozświetliły się jeden po drugim, na wielkim prostokątnym panelu zawieszonym bezpośrednio nad kokonem zapaliły się rzędy różnokolorowych diod, sygnalizujących stan połączeń między oklejonym czujnikami człowiekiem a obwodami systemów namierzania i prowadzenia ognia. Zgrzytliwym charczeniem, przypominającym nieco dźwięk długo nieoliwionych metalowych zawiasów, rozbrzmiał sygnalizator lidaru. Po kilku chwilach dźwięk ucichł, zastąpiony miarowym pikaniem.
– Panie admirale, mamy towarzystwo. Sześć jednostek – oznajmił kanonier. – Odległość milion osiemset tysięcy kilometrów i maleje. Trzy tysięczne świetlnej, nadlatują pod kątem trzydziestu stopni.
– A nie mówiłem? – jęknął Tsugawa. – Czułem, że chowają jakiegoś asa w rękawie…
– Co to za okręty, sierżancie? – spytał Krawczenko.
– W tej chwili nie da się tego ustalić, admirale, ale niezbyt wielkie. – Kokon poruszył się, na jednym z ekranów zaczęły przesuwać się rzędy cyfr i symboli. – W widmie emisyjnym są ślady niklu, co oznacza, że używają reaktorów fuzyjnych.
– Korwety rakietowe – stwierdził Tsugawa. – Albo torpedowce. Ruszcie się, do jasnej cholery! – warknął na przechodzących obok techników, którzy gawędząc, szli w kierunku jego konsoli. Mężczyźni, zdumieni tym niespodziewanym wybuchem złości u flegmatycznego zwykle Sigilianina, podskoczyli jak oparzeni. Jeden z nich upuścił niesioną pod pachą skrzynkę z narzędziami. Ciężki pojemnik z hukiem rąbnął o posadzkę.
Tsugawa pokręcił głową z dezaprobatą, po czym przeniósł wzrok na główny ekran, gdzie wyświetlała się już wygenerowana na podstawie wskazań lidarów mapa taktyczna tej części Układu Słonecznego. Zaznaczona była na niej aktualna pozycja floty, a także orbity największych planetoid, trzymanych w kleszczach grawitacji Jowisza. Wizualizacja ogromnej planety w postaci wielobarwnej kuli zajmowała lewy górny narożnik ekranu.
– Te na dole? – spytał admirał, wskazując dłonią kilka świetlnych punkcików, obwiedzionych czerwoną obwódką i przesuwających się od strony Jowisza ukosem w kierunku zgrupowanej w nieregularny okrąg flotylli.
– Tak, panie admirale – potwierdził artylerzysta. – Niewykluczone, że jest ich więcej, bo mam jeszcze kilka słabych ech, ale równie dobrze mogą to być asteroidy.
– Proszę to sprawdzić – polecił Krawczenko. – Wystarczy już tych niespodzianek.
Wdusił przycisk uruchamiający system rejestracji komend.
– Do wszystkich jednostek! Odchodzimy dziesięć stopni względem płaszczyzny ekliptyki. Formacja delta. Powtarzam, dziesięć stopni względem płaszczyzny ekliptyki. Formacja delta – wyrecytował do rejestratora, po czym wyłączył urządzenie. – Proszę połączyć mnie z „Herkulesem” – rzucił w kierunku stanowiska łączności. – Pan, komandorze, opracuje plan przechwycenia tych spryciarzy przez naszą straż tylną.
– Tak jest – skłonił głowę Tsugawa.