Sherlock Holmes i dręczące duchy - ebook
Sherlock Holmes i dręczące duchy - ebook
Nowe przygody Sherlocka Holmesa laureatki trzech Nagród Emmy, wydane w 16 krajach!
Tom 2 serii
Porywające… godne samego Conan Doyle’a! Bryan Cogman, scenarzysta Gry o tron
Wspaniała książka. „Publishers Weekly”
Próba morderstwa, nawiedzony zamek, przerażające odkrycie...
Londyn. Sherlock Holmes staje się celem zabójczej wendety. Wtedy przy Baker Street 221B pojawia się piękna Isla McLaren i opowiada o porwaniu, duchach i przemocy w jej rodzinnej posiadłości w Szkocji. Ku zaskoczeniu Watsona, Holmes odsyła ją z niczym, by zająć się sprawą Mycrofta na południu Francji.
Tymczasem straszliwe wydarzenia na Riwierze Francuskiej skłaniają Holmesa i Watsona do podjęcia śledztwa w sprawie McLarenów, ich destylarni whisky i zamku wśród lodowatych gór Szkocji. Holmes odkrywa, że wszystkie te sprawy łączą się w jedną upiorną zagadkę. By ją rozwiązać, zdeklarowany racjonalista musi zmierzyć się z duchami z własnej przeszłości. Ale przecież Sherlock Holmes nie wierzy w duchy…
A może jednak?
Szalona opowieść, której nie powstydziłby się sam sir Arthur Conan Doyle. Historical Novel Society
Wspaniale odtworzony świat Sherlocka Holmesa. „Wall Street Journal”
Błyskotliwa, urzekająca powieść… rarytas dla zagorzałych miłośników Sherlocka Holmesa i dla nowych fanów. „Huffington Post”
MacBird umiejętnie splata fakty z fikcją, pozostając wierną pierwowzorowi. Cenne uzupełnienie przygód Sherlocka Holmesa. „Kirkus Review”
BONNIE MACBIRD – laureatka trzech Nagród Emmy – jest wybitną scenarzystką (Tron), producentką filmów, musicali, sztuk teatralnych, aktorką i wykładowczynią scenopisarstwa. Posiada doktorat Uniwersytetu Stanforda. Jest członkinią London Sherlock Holmes Society.
Seria nowych przygód Sherlocka Holmesa spotkała się z aplauzem zarówno czytelników, jak i krytyków. Doceniono ją za wierny i plastyczny opis realiów epoki, inteligentną, wielopoziomową intrygę, a także suspens i brytyjski humor.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-241-7911-4 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kilka lat temu, gdy poszukiwałam pewnych informacji w bibliotece Wellcome Library, natknęłam się na coś niezwykłego – na stary manuskrypt przywiązany z tyłu pożółkłych kartek traktatu o kokainie z końca XIX wieku. Był to nieznany wcześniej rękopis autorstwa doktora Johna H. Watsona, w którymi opisywał swojego przyjaciela Sherlocka Holmesa, a który wydano w latach dwutysięcznych pod tytułem _Sherlock Holmes i sztuka we krwi_.
To jednak, co wydarzyło się w ubiegłym roku, okazało się jeszcze dziwniejsze. Jedna z pracownic biblioteki British Library, którą będę nazywała Lidią (nie jest to jej prawdziwe imię) znalazła tę książkę w miejscowej księgarni. Gdy zaczęła czytać, uderzyła ją siła oddziaływania rękopisu Watsona, który ujrzał światło dziennie wiele lat po opisywanych w nim wydarzeniach.
Zaczęło ją to zastanawiać. Krótko potem odebrałam telefon w moim mieszkaniu w Marylebone, które od niedawna wynajmowałam. Było to o tyle dziwne, że naszego numeru telefonu nie ma w spisie abonentów. Przedstawiła się jako „ktoś, kto pracuje w British Library”, ale nie podała nazwiska i chciała zobaczyć się ze mną w niedużej kafejce Notes, tuż obok teatru London Coliseum. Odmówiła podania jakichkolwiek szczegółów dotyczących celu naszego spotkania, zaznaczając jedynie, że na pewno niezwykle mnie ono zainteresuje.
Nie mogłam się oprzeć tej tajemniczej zagadce. Pojawiłam się wcześnie i delektowałam się cappuccino, patrząc na padający za oknem deszcz. Wreszcie pojawiła się kobieta, ubrana tak jak się umówiłyśmy: w długi czarny płaszcz w wojskowym stylu, z jedwabną gardenią wpiętą w klapę. Na głowie miała czarną perukę, która jeszcze bardziej podkreślała jej nieco teatralny wygląd.
Trzymała dużą jedwabną torbę na ramię, zapiętą na zamek. Torba była ciężka i w środku można było dostrzec coś prostokątnego. „Lidia” usiadła, ale przez poszanowanie dla jej prywatności nie mogę zdradzić wszystkiego, co mi powiedziała. W torbie miała zniszczone metalowe pudełko, które pochodziło z British Library, gdy ta wiele lat temu znajdowała się jeszcze pod starym adresem, czyli w rotundzie British Museum. W trakcie przenoszenia biblioteki do nowego budynku nikt nie zadbał o pudełko i kilka lat przeleżało zapomniane gdzieś w kącie piwnicy w poplamionym kartonie.
Stary cynowy pojemnik był poobijany i zatrzaśnięty. Próbowała delikatnie go otworzyć pilniczkiem do paznokci.
Teraz już na pewno wiecie, co było w środku.
Wewnątrz metalowego pojemnika leżały prawdziwe skarby: notatniki i luźne kartki zapisane starannym pismem doktora Johna H. Watsona. Możecie sobie wyobrazić moje zdziwienie i radość. Odsunęłam filiżankę cappuccino na bezpieczną odległość i wyciągnęłam z pudełka gruby plik luźno związanych kartek. Na pierwszej z nich widniały kolejne tytuły: „Duch z Atholmere”, „Martwe wody”, „Duch, który nas poruszył”. Wszystkie jednak były przekreślone, poza jednym: „Dręczące duchy”.
I ten rękopis, podobniej jak poprzednie, z czasem zblakł, a wiele stron było rozmazanych przez działanie wilgoci i pleśni, przez co mogłam odczytać tylko fragmenty. Chcąc poznać całość, musiałam inteligentnie zgadywać. Mam więc nadzieję, że czytelnik wybaczy mi pewne błędy.
Lidia przekazała mi torbę i pudełko, życząc mi, żeby udało się opublikować jego zawartość, tak jak zrobiłam z poprzednim znaleziskiem. Wstała, by wyjść; chciałam jej podziękować, ale uniosła dłoń w czarnej rękawiczce i powiedziała: „Proszę potraktować to jako prezent dla miłośników racjonalnego myślenia, dla wielbicieli Sherlocka Holmesa i jego spojrzenia na świat”. Nie przedstawiła mi się i chociaż mogłam znaleźć sposób, by dowiedzieć się, jak się nazywa – jak by to za pewno zrobiło wielu dżentelmenów – postanowiłam jednak nie drążyć tematu.
Zastanawiałam się potem, czy Lidia naprawdę przeczytała całą opowieść, którą jako pierwszą wyjęłam z pudełka. Nie będę wam jednak psuła przyjemności czytania.
Tak więc dzięki uprzejmości tajemniczej „Lidii” i dla uczczenia pamięci dwóch mężczyzn, których najbardziej podziwiam, oddaję was w ręce doktora Watsona i _Sherlocka Holmesa i dręczących duchów_.
Bonnie MacBird,
Londyn, grudzień 20161. Destylarnia
Jako lekarz nigdy nie wierzyłem w duchy, a każdym razie nie w te widzialne. Muszę nawet przyznać, że drwiłem z tych, którzy dali się zwieść spowitym mgłą zjawom, uosabiającym zmarłych, wywołanym przez przeróżne „media”, które robiły to tylko po to, żeby rozpalać wyobraźnię naiwniaków.
Mój przyjaciel Sherlock Holmes zajmował w tej kwestii jeszcze bardziej zdecydowane stanowisko. Jako człowiek, który polegał na twardych dowodach i naukowym rozumowaniu, nie znajdował żadnego uzasadnienia na ich istnienie. A szczerze powiedziawszy, z punktu widzenia detektywa, duchy nie spełniają żadnej roli. Bez fizycznie istniejącego sprawcy sprawiedliwości nie może stać się zadość.
Jednak mając na uwadze diaboliczne i przerażające wydarzenia znane z „Psa Baskerville’ów”, o których wspominam w innym miejscu, nasza niewiara w zjawiska paranormalne została poddana strasznej próbie. Można się spodziewać, że racjonalne, naukowe podejście mojego przyjaciele zawsze zatriumfuje, jednak niektóre kwestie poruszone w dziwnej i tajemniczej historii, którą nazwałem „Dręczące duchy”, opierają się wyjaśnieniu, a pewne elementy tej układanki zastanawiają mnie po dziś dzień.
Holmes pozwolił napisać o tych wydarzeniach dopiero pięćdziesiąt lat po swojej śmierci i sądzę, że było to spowodowane nie tyle chwilą słabości w zetknięciu z kwestią duchów, co z ujawnieniem pewnych faktów dotyczących samego Holmesa i jego ostatnich dni na uniwersytecie. Spełniam więc życzenie mojego przyjaciela i mam nadzieję, że ci, którzy będą czytali tę historię w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości, spojrzą z szacunkiem na to, co zrobiliśmy – i na to, czego nie zrobiliśmy – w Szkocji zimą tysiąc osiemset osiemdziesiątego dziewiątego roku.
Był to rok wypełniony niesamowitymi przygodami, zakończony ostatnimi strasznymi wydarzeniami związanymi z domem Baskerville’ów i ich upiornym psem, o którym już wspomniałem. Gdy wróciliśmy do Londynu i wpadliśmy w wir hałaśliwego życia miasta, handlu, postępu, nauki i przemysłu, mroczne wydarzenia z Dartmoor wydały się odległym koszmarem.
Było to pewnego późnego grudniowego popołudnia, w środku najmroźniejszej zimy, jaką pamiętaliśmy. Nad ulicami Londynu wisiała gęsta mgła zwiastująca opady śniegu, a chłód przeszywał do szpiku kości.
Mary po raz kolejny została wezwana do łoża boleści jakiejś przyjaciółki, a ja, bez jej czułej żoninej obecności, nie traciłem ani chwili i odwiedziłem mojego niezwykłego przyjaciela w naszych dawnych włościach przy Baker Street 221B, gdzie teraz mieszkał sam.
Mój płaszcz, z którego skapywały krople wody, wisiał tam gdzie kiedyś, a ja stałem w mieszkaniu, które zwykliśmy dzielić, i czekałem na Holmesa, z czułością wspominając chwilę, kiedy po raz pierwszy wszedłem do tego pokoju. Nim poznałem Holmesa, byłem w stanie godnym pożałowania. Zwolniony z wojska, sam w Londynie, bez pieniędzy, ze zdrowiem i nerwami nadszarpniętymi niedawną służbą w Afganistanie. O tej koszmarnej kampanii opowiem jednak kiedy indziej.
Długotrwałe skutki moich doświadczeń z czasów wojny zagrażały tej lepszej części mojego jestestwa, ale moje nowe życie z Holmesem pozwoliło zamknąć duchy przeszłości w czeluściach mroku.
Stałem tam, przyglądając się dobrze znanym wnętrzom: zwykłemu domowemu nieładowi, stradivariusom Holmesa niedbale rzuconym w kąt, ułożonym alfabetycznie notatnikom i stertom dokumentów poupychanych na półkach. I zorientowałem się nagle, że zastanawiam się nad przeszłością Holmesa. Mimo naszej przyjaźni, wiedziałem o niej zaskakująco niewiele.
Mimo to wiedziałem, że Holmes też ma swoje duchy.
Ubiegłego roku w Paryżu francuski artysta niezwykłej miary, Lautrec, nazwał mojego przyjaciela „nawiedzonym człowiekiem”. Ale tak to jest: artyści widzą rzeczy, których zwykli ludzie nie dostrzegają. My po prostu potrzebujemy więcej czasu.
Głośny brzęk wyrwał mnie z zadumy. Z boku, na stole laboratoryjnym, stała skomplikowana maszyneria, składająca się z rurek i kolb, która parowała i bulgotała, jakby drgając z wysiłkiem. Podszedłem, by jej się bliżej przyjrzeć.
– Watson! Jak dobrze, że wpadłeś! – usłyszałem znany głos i odwróciłem się, by dostrzec szczupłą sylwetkę mojego przyjaciela, który z niesamowitą wręcz energią wpadł do pokoju. Z entuzjazmem poklepał mnie po ramieniu, jednocześnie odciągając od tajemniczej aparatury i popychając w stronę starego fotela.
– Usiądź, Watsonie, i daj mi chwilę. – Holmes podszedł do maszynerii i mocniej zacisnął niewielką klamrę. Brzęk ucichł. Zadowolony z efektu własnych poczynań, Holmes uśmiechnął się do mnie i usiadł w swoim ulubionym fotelu na przeciwko. Mimo typowej dla niego bladości wyglądał na wyjątkowo szczęśliwego i wypoczętego, a zmierzwione włosy i fioletowy szlafrok nadawały jego wyglądowi sznytu artystycznej bohemy.
Holmes przeszukał stojące obok zagracone biurko, szukając fajki. Wreszcie włożył ją sobie do ust, zapalił, a zapałkę rzucił w bok; wylądowała, wciąż jeszcze się tląc, na stercie gazet.
– Uporałeś się już z duchami przeszłości, Watsonie? – zapytał z uśmiechem – czy nadal męczą cię koszmary?
Z gazet uniosła się cieniutka smuga dymu.
– Holmesie…
– Przyznaj, Watsonie, że przez chwilę jednak pomyślałeś, że pies Baskerville’ów pochodził nie z tego świata? – droczył się Holmes.
– Doskonale wiesz, że jako naukowiec nie wierzę w duchy. – Na chwilę zawiesiłem głos. – Ale wierzę w opętanie.
Smużka jasnego dymu uniosła się z podłogi tuż obok jego fotela.
– Spójrz w prawo, Holmesie.
– A czy jest tam nikczemne wspomnienie, które przyjęło cielesną formę, Watsonie, i które teraz tylko czeka, by zaatakować?
– Nie, ale jest tam sterta gazet, przez którą zaraz wylądujesz w niezłych tarapatach.
Holmes odwrócił się i jednym szybkim ruchem chwycił gazety i wrzucił je do kominka. Odwrócił się z uśmiechem na twarzy.
– Opętanie? Czyli jednak wierzysz w duchy!
– Źle mnie zrozumiałeś. Mówię o duchach z przeszłości, wspomnieniach, które nie chcą nas opuścić, a których nie możemy zapomnieć.
– Już, już dobrze, Watsonie!
– Z pewnością rozumiesz, co mam na myśli. Odnoszę się do rzeczy, o których się nie mówi, których nie dokończono, o wypadkach, przemocy, śmierci; o ludziach, którym mogliśmy pomóc i o tych, których straciliśmy. Żywe obrazy mogą pojawiać się w naszej wyobraźni bez udziału naszej woli, a potem wpływają na nasz układ nerwowy tak, jakby były prawdziwe.
Holmes prychnął.
– Watsonie, zupełnie się z tobą nie zgadzam. Jesteśmy panami naszego umysłu, a na pewno możemy nimi być, jeśli tylko włożymy w to trochę wysiłku.
– Jeśli to w ogóle prawda – odparłem, myśląc nie tylko o mojej wojennej przeszłości, ale o częstych atakach depresji u Holmesa.
Ze stołu laboratoryjnego ponownie dobiegło brzęczenie, tym razem znacznie głośniejsze.
– Co to jest, u diabła? – zapytałem ostro.
Holmes nie odpowiedział, ale jednym gazelim skokiem przeskoczył ponad stertą książek, rzucił się w stronę maszynerii i zacisnął kolejną małą klamrę. Brzęczenie ucichło, a Holmes popatrzył z uśmiechem i ponownie opadł na fotel naprzeciw mnie.
– Holmesie, skaczesz po pokoju, jakby rok temu nic się nie wydarzyło, a przecież jeszcze niecały miesiąc temu utykałeś. Jak u licha udało ci się tak szybko wydobrzeć?
Poważne obrażenia, których doznał w Lancashire w grudniu ubiegłego roku, a które opisałem w historii zatytułowanej _Sherlock Holmes i sztuka we krwi_ dokuczały mu przez cały rok tysiąc osiemset osiemdziesiąty dziewiąty, a nawet i kilka tygodni wcześniej w Dartmoor. Zabronił mi jednak nawet wspominać o swoim niedołęstwie, gdy relacjonowałem kilka kolejnych spraw, którymi się zajmowaliśmy. Najwyraźniej ucierpiałaby jego reputacja, gdyby przyszło mi do głowy opisać go, jako „utykającego i chodzącego o lasce” (choć po prawdzie tak właśnie było, przynajmniej przez jakiś czas).
Teraz jednak po obrażeniach i ich skutkach nie pozostał nawet ślad.
Holmes wyciągnął się w fotelu i ponownie zapalił fajkę.
– Praca! Dla człowieka takiego jak ja, najlepszym lekarstwem jest praca. A ostatnio ciebie i mnie los pobłogosławił kolejnymi sprawami do rozwiązania. – Holmes wrzucił zapałkę do ognia.
– W ubiegłym miesiącu?
– Poświęciłem temu wiele uwagi – odparł Holmes. – Jednak ostatecznie okazało się, że najlepiej działają ćwiczenia fizyczne. Boks, mój przyjacielu, to najbardziej wyczerpująca forma ćwiczeń, zarówno dla dolnych i jak i górnych części ciała. Jedynie tancerze używają nóg z większą intensywnością od bokserów.
– Rozumiem, że dołączenie do _corps de ballet_ w Covent Garden nie wchodzi raczej w grę? – powiedziałem, ubawiony wizją Holmesa z gracją sunącego wśród smukłych baletnic.
Holmes zaśmiał się, szczelniej owijając połami szlafroka swe szczupłe ciało. Mimo ognia płonącego w kominku, do wnętrza pokoju wdarł się chłód. Nagły powiew wiatru zza zasłon przyprawił mnie o dreszcz. Ktoś musiał zostawić otwarte okno, wstałem więc, by je zamknąć.
– Nie kłopocz się, Watsonie – odparł Holmes. – To tylko niewielkie pęknięcie na szybie. Zostaw to.
Zignorowałem jego słowa i zgniótłszy kawałek gazety, wetknąłem go w szczelinę, jednak gdy zasłaniałem z powrotem zasłony, ku memu ogromnemu zaskoczeniu, zobaczyłem dziurę – po kuli!
– Dobry Boże, Holmes, ktoś do ciebie strzelał!
– Do mnie albo do pani Hudson.
– Nie bądź niedorzeczny! Co zamierzasz z tym zrobić?
– Sytuacja jest opanowana. Wyjrzyj na ulicę. Zapewniam cię, że jest bezpieczna. Co widzisz po drugiej stronie, drugie drzwi na prawo?
Odsunąłem zasłony i spojrzałem w dół w ulicę pogrążoną w ciemności. Mimo padającego śniegu, który nieco zamazywał widok, w dole ulicy we wnęce nieświetlonej bramy spostrzegłem potężną postać.
– Facet wygląda na dość niebezpiecznego – skomentowałem.
– Tak. Co możesz wydedukować, patrząc na niego?
Trudno było dostrzec detale. Był umięśniony i szeroki w ramionach, odziany w coś, co przypominało długie, mocno stargane czarne palto, zniszczoną niebieską czapkę, mocno naciągniętą na czoło. Miał wystającą, mocno zarysowaną szczękę, a usta wykrzywione w czymś na kształt szyderczego uśmiechu, na stałe przyklejonego do twarzy.
– Zły człowiek, nieciekawy typ, pewnie kryminalista. Trzyma ręce w kieszeniach, najpewniej coś ukrywając. – Tutaj urwałem, odsuwając się od okna. – Myślisz, że strzeli jeszcze raz?
– Ach, Watsonie. Kilka rzeczy istotnie udało ci się odgadnąć. Nazywa się Butterby. To prawda, ma broń, choć ukrywa coś znacznie ważniejszego. A ubrany jest tak po to, żeby zataić fakt, że jest policjantem.
– Policjant!
– Owszem, i w tej kwestii faktycznie jest „zły”. Wystarczy powiedzieć, że jest jednym z najgorszych policjantów wśród wielu innych, zupełnie niczym się niewyróżniających. Nawet Lestrade uważa go za głupca, więc sam możesz sobie wyobrazić.
Zaśmiałem się.
– Jednak jest wystarczająco dobry, żeby odstraszyć mego niedoszłego mordercę, który jest kompletnym amatorem. Tak więc brawo, Watsonie, robisz postępy.
Odchrząknąłem.
– Mówisz, że to kompletny amator. A jednak doskonale celuje. Kim jest?
– Stary znajomy, który żywi do mnie urazę, ale mówię ci, że wszystko mam pod kontrolą – powiedział Holmes. Dostrzegł jednak niepokój na mojej twarzy, bo zaczął się śmiać. – Naprawdę, Watsonie. Twoja troska jest doprawdy wzruszająca, ale zupełnie nie na miejscu. Już sama obecność naszego przyjaciela tam na dole, położy kres całej tej sprawie.
Nie byłem co do tego przekonany i postanowiłem później wrócić do tematu.
– Gdzie masz brandy? – zapytałem, zmierzając w kierunku kredensu i rozglądając za znajomą kryształową karafką.
Znalazłem ją za stosem książek. Była pusta.
– Przepraszam, Watsonie, ale brandy nie ma – powiedział. – W sklepach nic nie ma, a te, w których coś jest, są poza moim zasięgiem finansowym. Słyszałeś o problemach z winnicami we Francji? Interesowałem się tym tematem. Zamiast brandy, mogę zaproponować ci coś innego.
Z nocnego stolika stojącego obok fotela, Holmes podniósł puchar pełen czystego płynu. Nalał nam odrobinę do kieliszków.
– Spróbuj – powiedział, uśmiechając się.
Sięgnąłem po kieliszek i powąchałem jego zawartość. Poczułem jakby nagle coś oczyściło mi zatoki oraz palący ból z tyłu głowy.
– Dobry Boże, Holmes, ten zapach może zabić!
– Zapewniam cię, że nic takiego się nie stanie. Spróbuj. Zobacz, napiję się z tobą. – Holmes uniósł kieliszek, wznosząc toast. – Policz do trzech. Raz. Dwa…
Na trzy obaj łyknęliśmy płyn. Złapał mnie taki atak kaszlu i łzawienie z oczu, że nie zauważyłem, czy i mojego towarzysza spotkało to samo. Gdy się uspokoiłem, spojrzałem na Holmesa; łzy płynęły mu po zaczerwienionej twarzy, a on śmiał się i kaszlał jednocześnie.
– Co to jest? – zacharczałem, ocierając twarz chusteczką.
– Nieprzetworzony alkohol. Czysta destylowana whisky, ale niedojrzała. Rozcieńczyłem ją z wodą, ale najwyraźniej niewystarczająco.
Holmes podniósł niewielką książeczkę zatytułowaną _Destylacja. Poradnik praktyczny_.
– To było złośliwe z twojej strony.
– Wybacz mi, przyjacielu. Wszystko w imię nauki.
Głośny trzask i nagłe głośne syczenie dobiegły ze stołu laboratoryjnego. Spojrzałem na skomplikowany system kolb, miedzianych pojemników i rurek.
Holmes zazwyczaj używał małej lampy spirytusowej, żeby podgrzewać chemikalia, tym razem jednak dostrzegłem bardzo jasny płomień unoszący się znad palnika Bunsena, który długimi gumowymi rurkami do podłączony był do ściany. Nad tym zawieszony był mały nitowany czajnik o dziwnym kształcie łzy; jeden jego koniec zwisał na lince, która ciągnęła się przez zawory i rurki, w skomplikowanej i mylącej, i…
– Holmes! – zawołałem. – Przecież to miniaturowa destylarnia!
– Ach, Watson, robisz postępy, naprawdę.
– Ale połączyłeś ją do rury z gazem! Dlaczego? Czy to nie jest niebezpieczne?
– Potrzebowałem wyższej temperatury. I nie, to nie jest niebezpieczne, pod warunkiem, że zabezpieczenia…
Dźwięk dochodzący z maszynerii stawał się coraz głośniejszy i cała zaczęła drgać. Miedziany czajnik, przedziwna kombinacja rurek i zlewek drżały i trzęsły się. Jedna z klamr obluzowała się i z trzaskiem spadła na podłogę. Rurka znów zadrgała i kilka kropel płynu, iskrząc się, spadło na podłogę.
– Holmes…! – zacząłem, ale on już zerwał się z fotela i susami przemierzył pokój, gdy nagle niewielki wybuch zerwał pokrywę z miedzianego naczynia, rozbił trzy szklane rurki i stojącą obok zlewkę, ochlapując ścianę obok i rząd książek obrzydliwie śmierdzącą cieczą. Z dołu buchnął płomień.
Obaj jednocześnie krzyknęliśmy. W mgnieniu oka Holmes znalazł się przy aparaturze i gasił ją dużym mokrym kocem, który wyjął z wiadra obok, wyraźnie stojącego tam na wypadek takiej konieczności. Koc zsunął się na porozbijane fragmenty aparatury. Ogień zgasł i zapadła cisza, przerywana jedynie cichym skwierczeniem.
Cały pokój śmierdział mieszaniną czystego alkoholu i spalenizny. Urwany kranik spadł ze stołu na podłogę.
Pani Hudson głośno zapukała do drzwi.
– Panie Holmes? Doktorze Watson? – zawołała. – Przyjechała jakaś młoda dama, żeby się z panami zobaczyć.
Holmes i ja spojrzeliśmy po sobie jak dwóch uczniaków przyłapanych na paleniu papierosów. Jak jeden mąż rzuciliśmy się, żeby posprzątać pokój. Holmes byle jak narzucił drugi mokry koc na cały ten bałagan w rogu pokoju, a ja przy pomocy gazety usiłowałem zgarnąć potłuczone szkło pod biurko.
Otworzyłem okno, żeby pozbyć się tego paskudnego smrodu i już po chwili obaj siedzieliśmy w fotelach, dorzucając do kominka kolejną szczapkę drewna.
– Ależ oczywiście, proszę ją wprowadzić, pani Hudson – zawołał Holmes.
Wziął do ręki zimną fajkę i przybrał niewymuszoną pozę. Ja nie byłem tak szybki i gdy otworzyły się drzwi, nadal siedziałem na poręczy fotela.
_Koniec wersji demonstracyjnej._