- W empik go
Sherlock Holmes. Studium w szkarłacie - ebook
Wydawnictwo:
Rok wydania:
2020
Ebook
6,50 zł
Audiobook
24,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Sherlock Holmes. Studium w szkarłacie - ebook
Starannie przygotowane wydanie jednego z bestsellerów wszech czasów. Nieśmiertelny klasyk literatury w nowoczesnej formie ebooka. Pobierz go już dziś na swój podręczny czytnik i ciesz się lekturą!
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7991-473-9 |
Rozmiar pliku: | 550 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I. P. Sherlock Holmes.
W r. 1878 uzyskałem stopień doktora medycyny w uniwersytecie londyńskim i udałem się do Netley na kursy, przepisane dla chirurgów armii. Uzupełniwszy tam swoje studia medyczne, zostałem mianowany asystentem chirurga w 5-ym pułku strzelców Northumberland. Pułk stał wówczas w Indiach, i zanim zajechałem na miejsce, wybuchła druga wojna z Afganistanem. Po wylądowaniu w Bombaju dowiedziałem się, że mój pułk przekroczył już wąwozy pograniczne i wtargnął do głębi kraju wrogów. Wraz z gronem oficerów, którzy znajdowali się w tym samem co ja położeniu, wyruszyliśmy w dalszą drogę i przybyliśmy bez przygód do Kandaharu, gdzie zastałem swój pułk i objąłem od razu swoje obowiązki.
Wojna przyniosła niejednemu zaszczyty i awanse, mnie zaś tylko niedole i klęski.
Przeniesiony ze swojej brygady do oddziału Berkshire’ów, brałem udział w fatalnej bitwie pod Maiwandem. Tam to kula strzaskała mi obojczyk i zadrasnęła arterię. Byłbym niechybnie wpadł w ręce krwiożerczych Ghazów, gdyby nie przywiązanie i odwaga Murray'a, mojego ordynansa, który pochwycił mnie, rzucił na grzbiet konia pociągowego i dowiózł tak do szeregów brytyjskich.
Wycieńczonego bólem, osłabionego dotkliwymi niewygodami, wysłano mnie, wraz z licznym gronem ranionych, do szpitala centralnego w Peszawurze. Tu zacząłem wkrótce odzyskiwać siły i poprawiłem się już o tyle, że mogłem chodzić po salach, a nawet wygrzewać się na słońcu na werandzie, gdy powaliła mnie znów gorączka tyfoidalna, ta plaga naszych posiadłości indyjskich. Przez kilka miesięcy walczyłem ze śmiercią, a gdy nareszcie niebezpieczeństwo minęło i zaczęła się rekonwalescencja, byłem taki wychudzony i słaby, że konsylium lekarskie orzekło, iż każdy dzień zwłoki jest groźny i należy niezwłocznie odesłać mnie do Anglii. Wsiadłem tedy na okręt Orontes i w miesiąc później wylądowałem w Plymouth, mając zdrowie bezpowrotnie zrujnowane, lecz zaopatrzony w zamian w dziewięciomiesięczny urlop. Ojcowski rząd pozwolił mi spędzić ten czas na usiłowaniach, zmierzających do odzyskania zdrowia.
Nie miałem w Anglii ni krewnych, ni domu, byłem zatem wolny jak ptak — albo raczej taki wolny jak może być człowiek, mający do wydania dziennie jedenaście szylingów i sześć pensów. W tych warunkach udałem się naturalnie do Londynu, tego wielkiego zbiornika, do którego, gnany nieprzepartym pociągiem, dąży z całego cesarstwa brytyjskiego tłum próżniaków bez zajęcia i określonego celu w życiu.
Przez krótki czas mieszkałem w małym hotelu na Strandzie, prowadząc życie jednostajne, bezczynnie i wydając znacznie więcej pieniędzy niż mi było wolno. Stan moich finansów stał się niebawem taki niepokojący, że uprzytomniłem sobie, iż należało albo opuścić stolicę i osiąść gdzie na wsi; albo zmienić najzupełniej dotychczasowy tryb życia. Wybrawszy te ostatnią alternatywę, postanowiłem wynieść się z hotelu i poszukać mieszkania mniej świetnego na pozór i mniej kosztownego.
Tego samego dnia, w którym doszedłem do tego wniosku; stałem w barze Criterion, gdy nagle uczułem czyjąś dłoń na swym ramieniu — odwróciłem się tedy i ujrzałem młodego Stamforda, który był moim pomocnikiem w szpitalu Bartsa. Widok znajomej twarzy jest wielce przyjemnym dla człowieka samotnego śród wielkomiejskiego gwaru Londynu. W dawnych czasach Stamford nie był mi bynajmniej bliskim przyjacielem, ale teraz powitałem go z uniesieniem a on, wzajem, był, jak się zdawało, zachwycony spotkaniem. W radosnym zapale zaprosiłem go na śniadanie do Holborna i po chwili wsiadaliśmy do dorożki.
— Co się z wami, u licha stało, Watsonie? — spytał Stamford z nieukrywanym zdziwieniem, gdy jechaliśmy gwarnymi ulicami londyńskimi. — Wychudliście jak szczapa i poczernieliście jak święta ziemia.
Opowiedziałem mu w krótkości swoje przygody i kończyłem właśnie, gdy stanęliśmy u celu.
— Biedaku! — rzekł tonem współczucia. — A cóż robicie teraz?
— Szukam mieszkania, — odparłem. — Usiłuję rozstrzygnąć zagadnienie, czy możliwe jest znaleźć wygodne locum za jakąś rozsądna cenę.
— Szczególna rzecz, — zauważył mój towarzysz; — już drugi człowiek dzisiaj mówi do mnie w ten sam sposób.
— A kto był pierwszy? — spytałem.
— Młodzieniec, który pracuje w laboratorium chemicznym w szpitalu. Żalił się dziś rano, że nie może znaleźć nikogo, kto by chciał wziąć z nim do spółki mieszkanie, podobno bardzo ładne, ale za drogie na jego kieszeń.
— Ach, Boże! — zawołałem — jeśli istotnie pragnie znaleźć kogoś, kto by dzielił z nim mieszkanie i komorne, służę mu. Wole mieć towarzysza niż mieszkać samotnie.
Młody Stamford spojrzał na mnie szczególnym wzrokiem, popijając wino.
— Nie znacie jeszcze Sherlock’a Holmes’a — rzekł — może nie będziecie go chcieli na stałego towarzysza.
— Dlaczego? co macie mu do zarzucenia?
— O, nie mówię, żebym mógł mu co zarzucić. Ale to poniekąd dziwak... entuzjasta w pewnych dziedzinach nauki. O ile go znam jednak, człowiek zupełnie przyzwoity.
— Pewnie student medycyny? — spytałem.
— Nie... nie mam pojęcia jakie są jego zamiary na przyszłość. Zdaje mi się, że zna dobrze anatomię, a na pewno jest pierwszorzędnym chemikiem; ale, o ile wiem, nigdy nie uczył się medycyny systematycznie. Nauka jego jest dorywcza i nawet ekscentryczna, ale nagromadził w swym mózgu mnóstwo pobocznych wiadomości, którymi wprowadziłby niewątpliwie w zdumienie swoich profesorów.
— Czy nie pytaliście go nigdy jaki zawód zamierza obrać?
— Nie; nie należy do ludzi, z których można by coś wydobyć, choć z drugiej strony potrafi się wywnętrzyć, gdy mu przyjdzie fantazja.
— Rad bym się z nim spotkać — rzekłem. — Jeśli mam mieć współlokatora, wolałbym, żeby to był człowiek pracowity i przyzwyczajeń spokojnych. Nie mam jeszcze sił na znoszenie hałasu lub wzruszeń. Miałem i jednego i drugiego tyle w Afganistanie, że mi to starczy na resztę mego istnienia na tej ziemi. W jaki sposób mógłbym się spotkać z tym waszym znajomym?
— Jest teraz na pewno w laboratorium — odparł mój towarzysz. — Albo nie przychodzi tygodniami, albo też pracuje od rana do wieczora. Jeśli chcecie, pojedziemy tam po śniadaniu.
— I owszem — odparłem, po czym rozmowa weszła na inne tory.
W drodze do szpitala, po wyjściu od Holborna, Stamford opowiedział mi jeszcze kilka szczegółów o człowieku, z którym miałem mieszkać.
— Tylko nie miejcie do mnie żalu, jeśli się z nim nie porozumiecie — mówił — znam go jedynie z laboratorium. Sami wpadliście na myśl wspólnego zamieszkania z nim, więc nie czyńcie mnie za nic odpowiedzialnym.
— Jeśli pożycie wspólne okaże się dla nas niemożliwe, nie trudno nam będzie się rozstać — odparłem. — Zdaje mi się, Stamfordzie — dodałem, patrząc bystro na swego towarzysza — że macie jakieś specjalne powody, by tak umywać ręce od wszystkiego, coby zajść mogło. Czy ten człowiek ma taki gwałtowny temperament, że należy go się obawiać? Nie bądźcież tacy skryci, mówcie co macie na myśli.
— Nie łatwa to rzecz wypowiedzieć to, co jest nieuchwytne, — odrzekł ze śmiechem. — Holmes jest, jak dla mnie, za wielkim fanatykiem nauki... zdaje mi się, że skutkiem tego zatracił wszelką wrażliwość. Wyobrażam sobie, że byłby zdolny zaaplikować przyjacielowi szczyptę jakiej świeżo odkrytej trucizny roślinnej i to bynajmniej nie przez niegodziwość, rozumiecie, ale po prostu pod wpływem swego zmysłu badawczego, dlatego by móc zdać sobie dokładnie sprawę z tego, jak ta trucizna działa. Trzeba jednak oddać mu sprawiedliwość i zaznaczyć, że sam zażyłby trucizny z nie mniejszą skwapliwością. Jest to człowiek, mający wprost namiętność do wiedzy ścisłej i dokładnej.
— I słusznie, moim zdaniem.
— Tak, ale można posunąć tę zaletę do przesady; np. gdy badacz dochodzi do tego, że obija kijem na stole anatomicznym poddawanego sekcji trupa, może się to wydawać co najmniej dziwnym.
— Obija trupa?
— Tak, dla sprawdzenia o ile ślady ciosów występują po śmierci. Widziałem to na własne oczy.
— A jednak mówicie, że nie jest studentem medycyny?
— Nie. Bóg jeden wie, jaki jest cel jego studiów. Ale, oto jesteśmy na miejscu i niebawem będziecie mogli sami wytworzyć sobie opinię o nim.
Gdy to mówił skręciliśmy w wąską uliczkę i weszliśmy małymi bocznymi drzwiami, prowadzącymi do jednego ze skrzydeł wielkiego szpitala; znałem tu wszystkie zakątki i nie potrzebowałem przewodnika, idąc po zimnych schodach kamiennych i dążąc długim korytarzem, o białych, wapnem pobielonych, ścianach, na który wychodziły drzwi, pomalowane farbą brązową. Na samym prawie końcu korytarza skręciliśmy w niski pasaż, prowadzący do laboratorium chemicznego.
Był to pokój bardzo obszerny, wysoki, zastawiony niezliczonymi butelkami i flaszkami. Szerokie niskie stoły poustawiane były we wszystkich kierunkach, a na nich, śród retort i epruwetek jaśniały błękitnawe płomyki małych lampek Bunsena i rzucały migocące blaski.
W sali tej, na samym prawie końcu, jeden tylko student stał pochylony nad stołem i zatopiony w swej pracy. Na odgłos naszych kroków obejrzał się i z radosnym okrzykiem, rzucił się ku nam.
— Mam go! mam go! — wołał do mego towarzysza, biegnąc z epruwetką w ręku. — Znalazłem jedyny odczynnik który osadza hemoglobinę! Jedyny!
Gdyby był odkrył kopalnię złota, oblicze jego nie mogłoby być rozpromienione większą radością.
— Doktór Watson, pan Sherlock Holmes — rzekł Stamford, przedstawiając nas wzajemnie.
— Jakże się pan ma? — spytał Holmes przyjaźnie i uścisnął moja dłoń z siłą, o jaką nie posądzałbym go nigdy. — Widzę, że pan był w Afganistanie.
— A pan skąd wie o tym? — spytałem zdumiony.
— Mniejsza o to, — rzekł, uśmiechając się z zadowoleniem. — W tej chwili najważniejszą sprawą jest hemoglobina i jej odczynnik. Nie wątpię, że panowie pojmą całą doniosłość mojego odkrycia.
— Jest niewątpliwie ważne dla nauki chemii, — odparłem, — ale z punktu widzenia praktycznego...
— Jak to, panie, ależ od wielu lat nie dokonano odkrycia, które miałoby takie praktyczne znaczenie dla celów sądowo-lekarskich! Czyż pan nie widzi, że jest to niezawodny sposób rozpoznawania plam pochodzących od krwi? Niech-no pan przyjdzie tutaj! — i w zapale schwycił mnie za rękaw i pociągnął do stołu, przy którym pracował. — Weźmy trochę świeżej krwi, — rzekł, ukłuł się w palec lancetem i kroplę krwi, która wytrysła, zebrał w małą rurkę. — Teraz wlewam tę kropelkę krwi do litra wody. Jak pan widzi, woda pozostaje zupełnie czysta. Stosunek krwi nie może przewyższać jednej milionowej części. Nie wątpię wszakże, iż będziemy mogli otrzymać reakcję charakterystyczną.
Mówiąc to, wrzucił do naczynia z wodą kilka białych kryształów, a potem dodał parę kropel przezroczystego płynu. W jednej chwili zawartość naczynia przybrała ciemną barwę mahoniową, a na dnie naczynia szklanego ukazał się brunatny osad.
— Ha! ha! — zawołał Holmes, klaszcząc w ręce, jak dziecko, zachwycone nową zabawką — i cóż pan na to?
— Zdaje się, istotnie, że to odczynnik bardzo czuły — zauważyłem.
— Świetny! znakomity! Dawniej, przy pomocy gwajaku można było otrzymać z trudnością jakie takie wyniki i to jeszcze bardzo niepewne. Rzobiór mikroskopowy krwi nie jest bynajmniej ściślejszy; a nie ma wprost żadnej wartości, jeśli plamy mają kilka godzin. Tymczasem mój odczynnik działa równie dobrze, bez względu na to, czy krew jest świeża czy stara. Gdyby był znany wcześniej, setki ludzi, spacerujących swobodnie po kuli ziemskiej, byłyby już dawno ukarane za popełnione przestępstwa.
— Istotnie — szepnąłem.
— Jest to punkt główny wszystkich niemal spraw kryminalnych. Często bywa, że podejrzenie pada na człowieka w kilka miesięcy po spełnieniu zbrodni. Eksperci badają tedy jego bieliznę albo ubranie i znajdują brunatne plamy. Co to za plamy? od krwi, błota, rdzy, czy soku owocowego? Pytanie to wprowadziło w niemały kłopot niejednego biegłego, a dlaczego? Dlatego, że nie było niezawodnego odczynnika. Teraz mamy odczynnik Sherlocka Holmesa i wszelka niepewność jest odtąd wyłączona.
Oczy jego iskrzyły się, gdy mówił, a skończywszy przyłożył dłoń do serca i złożył ukłon, jak gdyby dziękował jakiemuś urojonemu, oklaskującemu go tłumowi.
— Przyjmij pan moje powinszowanie — rzekłem, zdziwiony jego uniesieniem.
— Ot, na przykład sprawa von Bischoffa we Frankfurcie w zeszłym roku. Byłby niewątpliwie powieszony, gdyby ten odczynnik już istniał. A Mason z Bradfordu, a słynny Müller, a Lefèvre z Montpellier, albo Samson z Nowego Orleanu? Mógłbym wymienić cały szereg spraw, w których mój odczynnik odegrałby rolę decydującą.
— Ależ pan jesteś chodzącym kalendarzem zbrodni — wtrącił Stamford ze śmiechem. — Mógłbyś pan wydawać pismo pod tytułem: Nowiny policyjne z przeszłości.
— Ręczę panu, że byłyby bardzo zajmujące — odparł Sherlock Holmes, przylepiając plasterek na rankę, zrobioną w palcu lancetem. — — Musze być ostrożny, ciągnął dalej, zwracając się do mnie z uśmiechem — mam tyle do czynienia z różnymi truciznami — i pokazał mi dłoń, pozalepianą w różnych miejscach plasterkami i pełną plam od silnych kwasów.
— Przyszliśmy tu za interesem — rzekł wreszcie Stamford, siadając na wysokim trójnogu i podsuwając mi nogą drugi. — Ten oto mój przyjaciel szuka mieszkania, a że pan skarżyłeś się, iż nie możesz znaleźć współlokatora, pomyślałem sobie, że dobrze by było was skojarzyć.
Sherlock Holmes przyjął z zapałem myśl wspólnego zamieszkania ze mną.
— Mam na widoku lokal przy ulicy Baker — rzekł — jak stworzony dla nas. Mam nadzieje że panu nie przeszkadza woń silnego tytoniu?
— Sam palę tylko tytoń „okrętowy“ — odparłem.
— Doskonale. Uprzedzam pana, że zawsze pełno u mnie różnych chemikalii i że niekiedy robię doświadczenia. Czy to panu nie będzie przeszkadzało?
— Bynajmniej.
— Poczekaj pan... niech się zastanowię nad tym jakie mam jeszcze wady niemiłe dla współlokatora... A... miewam napady czarnej melancholii, a wówczas dniami całymi nie otwieram ust. Niechaj pan tylko wtedy nie przypuszcza, że dąsam się na pana. Zostawi mnie pan w spokoju i niebawem powrócę do równowagi. A teraz na pana kolej. Cóż mi pan powie o sobie? Bo widzi pan, uważam, że skoro dwaj ludzie mają zamieszkać wspólnie, lepiej jest, by z góry uprzedzili się wzajemnie o swoich wadach.
Roześmiałem się z tego badania.
— Mam szczeniaka, brytana — odrzekłem — protestuję przeciw wszelkimi hałasom, bo nerwy moje strasznie rozstrojone, wstaję o rozmaitych niemożliwych godzinach i jestem niesłychanie leniwy. Posiadam jeszcze całą serię innych wad, gdy jestem zdrów, ale na razie te są najważniejsze.
— Czy pan grę skrzypcową włącza do kategorii hałasów? — spytał z pewnym niepokojem.
— Zależy od gracza — odparłem. — Dobra gra skrzypcowa jest rozkoszą dla bogów, gdy tymczasem rzępolenie...
— O! to znakomicie — zawołał wesoło. — Zdaje mi się, że możemy uważać interes jako ubity... to jest, jeśli lokal spodoba się panu.
— Kiedyż go obejrzymy?
— Wstąp pan po mnie tutaj jutro w południe, pójdziemy razem — odparł.
— Doskonale... w południe, punktualnie — rzekłem, ściskając dłoń Holmesa.
Pozostawiliśmy go wśród retort i butelek i skierowaliśmy się w stronę mojego hotelu.
— Ale, ale — rzekłem nagle, zatrzymując się i zwracając do Stamforda — skąd on, u licha, wiedział, że powróciłem z Afganistanu?
Mój towarzysz uśmiechnął się zagadkowo.
— Jest to właśnie jeden z jego osobliwych przymiotów — odrzekł. — Niemało ludzi już łamało sobie głowę nad tym, w jaki sposób Holmes odgaduje rozmaite rzeczy.
— Oho! a więc jest w tym jakaś tajemnica? — zawołałem, zacierając dłonie. — To zaczyna być zajmujące. Jestem wam bardzo wdzięczny za tę znajomość. Najwłaściwszym sposobem studiowania ludzkości jest, jak wiecie, stopniowe studiowanie różnych jednostek.
— A więc studiujcie tę jednostkę — rzekł Stamford, żegnając się ze mną. — Uprzedzam tylko, że będzie to zadanie do rozwiązania niełatwe. Założę się, iż niebawem on będzie wiedział o was więcej niż wy o nim. Do widzenia.
— Do widzenia — odparłem i ruszyłem w dalszą drogę do hotelu, na serio zaintrygowany osobistością mojego nowego znajomego.ROZDZIAŁ II. Dedukcja nauką.
Następnego dnia spotkaliśmy się o umówionej godzinie i obejrzeliśmy mieszkanie przy ulicy Baker Nr 221 b., o którym Holmes mówił. Składało się z dwóch wygodnych sypialni i z jednej obszernej, wysokiej, elegancko umeblowanej, bawialni o dwóch dużych oknach. Lokal był pod każdym względem taki ponętny, a cena wydawała się taka umiarkowana, skoro mieliśmy ją płacić we dwóch, że dobiliśmy targu na miejscu. Ponieważ mieszkanie było puste, przeto tego samego wieczora jeszcze przeniosłem rzeczy z hotelu, a następnego dnia rano zjechał Sherlock Holmes ze skrzyniami i kuframi. Przez kilka dni byliśmy gorliwie zajęci odpakowywaniem, ustawianiem i układaniem naszych rzeczy. Po czym, ukończywszy tę pracę, zaczęliśmy urządzać gospodarstwo i przyzwyczajać się stopniowo do nowego otoczenia.
Holmes nie był bynajmniej człowiekiem trudnym w pożyciu. Spokojny w obejściu, prowadził życie systematyczne. Rzadko kiedy kładł się spać po dziesiątej, a z rana, zanim ja wstałem, on już, zjadłszy śniadanie, wychodził. Niekiedy spędzał całe dni w pracowni chemicznej, innym razem w sali sekcyjnej, a bywało, że wybierał się na długie przechadzki po najnędzniejszych zaułkach miasta. Trudno sobie wyobrazić całą siłę jego energii, gdy był w okresie czynu; ale od czasu do czasu przychodziła reakcja, a wówczas dniami całymi leżał na sofie w bawialni, bez słowa i bez ruchu prawie. W chwilach podobnych zauważyłem taki senny, bezmyślny wyraz w jego oczach, że byłbym niewątpliwie posądził go o używanie jakiego narkotyku, gdyby wzorowa jego wstrzemięźliwość i przykładny tryb życia nie zaprotestowały przeciw takiemu podejrzeniu.
Mijały tygodnie a ciekawość moja wzmagała się stopniowo — jaki był właściwie zawód mego współlokatora, jakie miał cele w życiu? Sama postać jego zresztą mogła zwrócić uwagę najobojętniejszego obserwatora. Wysokiego wzrostu, miał sześć stóp przeszło, a był taki szczupły, że wydawał się wyższy jeszcze. Oczy miał bystre, przenikliwe, tylko nie podczas owych napadów odrętwienia, o których wspominałem; nos cienki, zakrzywiony, jak dziób drapieżnego ptaka, nadawał twarzy jego wyraz stanowczy i czujny. Podbródek, wystający i kwadratowy, był również cechą charakterystyczną człowieka silnej woli. Ręce miał zawsze poplamione atramentem i poparzone gryzącymi kwasami; przy tym posiadał nadzwyczajną zwinność palców i lekkie dotknięcie, o czym przekonałem się niejednokrotnie, patrząc jak manipulował kruchymi narzędziami fizycznymi.
Jakkolwiek czytelnik może mnie pomówić o instynkty starej plotkarki, niemniej wyznaję, że człowiek ten intrygował mnie niesłychanie i że wielokrotnie usiłowałem przeniknąć tajemnicę, jaką się otaczał. Jednakże, zanim kto wyda wyrok na mnie, niechaj sobie przypomni jakie życie moje było bezcelowe i jak niewiele rzeczy zajmowało moja uwagę. Zdrowie pozwalało mi wychodzić tylko podczas wyjątkowo sprzyjającej pogody, a nie miałem znajomych, którzy by przyszli mnie odwiedzić i przerwać jednostajność takiego uciążliwego trybu życia. Wobec takich okoliczności schwyciłem skwapliwie te sposobność zapełnienia czymkolwiek czasu i snułem najrozmaitsze domysły na rachunek swego towarzysza.
Medycyny nie studiował. Potwierdził sam, w odpowiedzi na zapytanie, to, co mi o nim w tym względzie powiedział Stamford. Nie były też książki, które czytywał, ujęte w pewien system, pozwalający mu czynić postępy w pewnej określonej gałęzi wiedzy lub utorować specjalną ścieżkę do świata nauki. Wszelako zapał jego do pewnych studiów był istotnie niezwykły, a wiadomości jego, wychodzące po za obręb utartych granic, były takie obszerne i dokładne, że uwagi jego wprawiały mnie nieraz w zdumienie. Oczywiście — myślałem — nikt nie będzie pracował tak usilnie, ani usiłował zdobyć tak dokładnych wiadomości w pewnych kierunkach, jeśli nie ma na widoku jakiegoś określonego celu. Dorywczy czytelnik rzadko kiedy zdoła uporządkować w umyśle to, czego się nauczył. Nikt nie będzie obciążał umysłu przeróżnymi wiadomościami podrzędnymi, nie mając po temu ważnych powodów.
Jego nieuctwo w pewnych sprawach było równie zdumiewające, jak wiedza jego w innych. Z dziedziny literatury współczesnej, filozofii i polityki wiedział tyle, co nic. Gdy przytoczyłem pewnego razu Tomasza Carlyle’a, Holmes zapytał mnie najnaiwniej w świecie, kto to taki i co on zrobił? Zdumienie moje wszakże dosięgło szczytu, gdy wykryłem przypadkiem, że nie miał pojęcia o teorii Kopernika, nie znał wyjaśnienia systemu słonecznego. Fakt, że w końcu XIX wieku istniał człowiek cywilizowany, który nie wiedział, że ziemia obraca się dokoła słońca, wydawał mi się taki niesłychany, że nie mogłem wprost temu uwierzyć.
— Jesteś pan, jak widzę, zdziwiony, — rzekł, uśmiechając się na widok mego osłupienia. — Ale teraz, skoro już wiem, dołożę wszelkich starań, żeby o tym zapomnieć.
— Żeby zapomnieć!
— Widzi pan, — objaśniał — mózg człowieka jest dla mnie niby pusty strych, który każdy winien sobie umeblować według własnego wyboru. Głupiec zapcha go tandetą, jaka mu się nawinie pod rękę, tak, że na wiadomości, które mogłyby mu przynieść istotny pożytek, nie będzie miejsca, albo, w najlepszym, razie, znajdą się w takim chaosie wraz z różnymi rzeczami, że gdy nastręczy mu się sposobność skorzystania z nich, już ich wcale odnaleźć nie zdoła. Natomiast pracownik zapobiegliwy jest bardzo ostrożny w zapełnianiu swego strychu mózgowego. Umieści w nim tylko te narzędzia, które mogą mu być użyteczne w pracy, ale ma ich dobór obfity i wzorowo uporządkowany. Błędnem jest mniemanie, że ta mała izdebka ma ściany rozciągliwe, które może rozszerzać dowolnie. Wierzaj mi pan, iż nadchodzi czas, kiedy w zamian za każdy nowy dodatek do swej wiedzy, człowiek zapomina coś, o czym wiedział poprzednio. Stąd też niesłychanie ważnym jest, by fakty niepotrzebne nie wypierały z miejsca pożytecznych.
— Ależ system słoneczny! — zaprotestowałem.
— A mnie co u licha po nim? — przerwał niecierpliwie; — powiadasz pan, że obracamy się naokoło słońca. Gdybyśmy się obracali dokoła księżyca nie zrobiłoby mi to najmniejszej różnicy i nie miałoby najmniejszego wpływu na moje prace.
Zamierzałem spytać go, jakie właściwie są te prace, ale coś nieuchwytnego w jego obejściu wskazało mi, że pytanie takie byłoby na razie niepożądane. Gdy wyszedł, zacząłem się zastanawiać nad tą krótką rozmową naszą i wysnuwać z niej wnioski. Holmes powiedział, że nie stara się o nabycie wiadomości, nie mających styczności bezpośredniej z jego celem. A zatem wszystkie te, które posiada, są mu pożyteczne. Wyliczyłem sobie w myśli wszystkie przedmioty, z którymi wydawał mi się wyjątkowo dobrze obznajmiony. Wziąłem nawet ołówek i spisałem je, a gdym skończył tę robotę, nie mogłem się powstrzymać od uśmiechu na widok dokumentu, jaki sporządziłem. Brzmiał, jak następuje:
Streszczenie wiedzy Sherlock’a Holmes’a.
1. Literatura. — Nieznajomość zupełna.
2. Filozofia. — dto.
3. Astronomia. — dto.
4. Polityka. — Znajomość mierna.
5. Botanika. — Wiadomości nierówne. Obznajmiony doskonale ze wszystkim co dotyczy belladony, opium i trucizn w ogóle. Nie ma pojęcia o ogrodnictwie praktycznym.
6. Geologia. — Wiadomości praktyczne, lecz ograniczone. Odróżnia od pierwszego rzutu oka różne gatunki gruntu. Za powrotem z przechadzek pokazywał mi niejednokrotnie plamy na spodniach i objaśniał jak, po barwie i składzie, poznaje z jakiej dzielnicy Londynu pochodzi każda plama.
7. Chemia. — Wiadomości bardzo gruntowne.
8. Anatomia. — Wiadomości dokładne ale niesystematyczne.
9. Literatura sensacyjna. — Znajomość niesłychana. Zdaje się, że wie o każdym szczególe każdej ohydy, popełnionej w ciągu wieku.
10. Gra dobrze na skrzypcach.
11. Jest wyśmienitym bokserem, fechtuje się świetnie.
12. Zna dobrze przepisy kodeksu brytyjskiego.
Ale zaledwie skończyłem ten spis, wrzuciłem go w ogień ze złością.
— Zamiast męczyć się nad tym, — pomyślałem, — do czego może prowadzić taki zbiór przeróżnych wiadomości i jakiego jest rodzaju zawód, w którym się mogą przydać, lepiej od razu zrezygnować.
Wspomniałem., że Holmes grał dobrze na skrzypcach. Miał istotnie duży talent, ale objawiał go w sposób równie ekscentryczny, jak wszystkie inne wiadomości. Że grał wprawnie utwory niełatwe, wiedziałem o tym dobrze, bo na moje prośby grywał mi pieśni Mendelssohn’a i inne głośne kompozycje. Gdy wszakże brał skrzypce z własnego popędu rzadko kiedy grał jak się należy. Siedział najczęściej wyciągnięty w fotelu, zamykał oczy i brzdąkał po strunach skrzypiec, które kładł na kolanach. Niekiedy wydobywał dźwięki łagodne i smętne, niekiedy struny rozbrzmiewały wesoło, energicznie. Najwidoczniej odpowiadał w ten sposób na swoje najskrytsze myśli; ale czy ta muzyka miała na celu podniecić jego wyobraźnie, czy też wynikała z chwilowego kaprysu, — powiedzieć nie potrafię.
Zbuntowałbym się niechybnie przeciw tym denerwującym popisom, gdyby nie to, że zazwyczaj kończył je odegraniem całego szeregu moich ulubionych utworów, chcąc tym, niewątpliwie, wynagrodzić mi owo wystawianie na próbę mojej cierpliwości.
Przez pierwszy tydzień nikt nas nie odwiedził i zacząłem przypuszczać, że mój współlokator jest człowiekiem równie osamotnionym jak ja. Stopniowo jednak przekonałem się, że ma dużo znajomych, i to we wręcz przeciwnych sferach towarzyskich. Zauważyłem, między innymi, małego, szczupłego mężczyznę, o twarzy bladej, oku czarnym, przeszywającym, którego głowa przypominała szczególnym kształtem łeb szczura. Przychodził dwa, trzy razy na tydzień, a Holmes przedstawił mi go jako pana Lestrade’a.
Pewnego ranka znów przyszła młoda dziewczyna wytwornie ubrana i siedziała przeszło pół godziny. Tego samego dnia popołudniu zjawił się siwy jegomość, w wytartym ubraniu, który wyglądał na Żyda handlarza i wydawał mi się bardzo wzburzony. Niezwłocznie prawie po nim ukazała się stara kobieta w podartych trzewikach. Innym razem jakiś stary, siwowłosy, pan miał naradę z moim współlokatorem, a nazajutrz przyszedł urzędnik kolejowy, którego poznałem po mundurze. Ilekroć zjawił się taki gość dziwaczny, Sherlock Holmes prosił mnie, bym mu pozwolił korzystać z bawialni, a ja wówczas zamykałem się w swojej sypialni. Tłumaczył się zawsze i przepraszał mnie za te subiekcję. „Ten pokój — mówił — musi mi służyć za biuro; ci wszyscy ludzie to moi klienci“. Byłbym znów mógł skorzystać z tej sposobności i zapytać go znienacka, ale wrodzona delikatność powstrzymała mnie od zmuszenia go do zwierzeń. Nadto, z czasem, zacząłem przypuszczać, że Holmes ma jakieś specjalne powody do pomijania milczeniem swego właściwego zajęcia; niebawem wszakże sam wyprowadził mnie z błędu.
Dnia 4 marca, — mam poważne powody pamiętać dokładnie te datę — wstałem nieco wcześniej niż zwykle i zastałem Sherlock’a Holmes’a, jeszcze przy śniadaniu. Nasza gospodyni tak przywykła do mego późnego wstawania, że na stole nie było jeszcze nakrycia dla mnie, ani też kawa moja nie była jeszcze przygotowana. Z niedorzeczną niecierpliwością, właściwą naturze ludzkiej, zadzwoniłem i suchym tonem oznajmiłem gospodyni, że jestem ubrany. Po czym wziąłem jakieś czasopismo ze stołu i zabrałem się do przerzucania go dla zabicia czasu, gdy mój towarzysz spożywał w milczeniu swoje grzanki. Jeden z artykułów był zaznaczony ołówkiem; oczywiście, zacząłem go czytać.
Pretensjonalny nieco tytuł artykułu brzmiał „Księga życia“; autor usiłował w nim wykazać jak wielką korzyść może osiągnąć człowiek z dokładnego i systematycznego obserwowania wydarzeń powszednich. Artykuł wydał mi się szczególną mieszaniną bystrości i głupoty.
Rozumowanie było ścisłe, ale wnioski, jak dla mnie, zbyt naciągane i przesadne. Autor utrzymywał, że chwilowy wyraz twarzy, skurcz mięśnia lub błysk oka wystarczy, by zdradzić najtajniejsze myśli człowieka. Człowiek, przyzwyczajony do obserwacji i analizy, nie mógł mylić się, zdaniem autora, i wysnuwał wnioski równie matematyczne jak Euklides w swych słynnych teoriach. Wyniki metody wydają się niewtajemniczonemu takie zdumiewające, że, dopóki się nie obznajmi ze sposobem jej stosowania, może je uważać za jakieś czarnoksięskie zjawiska.
„Człowiek, obdarzony umysłem prawdziwie logicznym“, pisał autor, „może z kropli wody wywieść możliwość istnienia Atlantyku lub Niagary, choć o nich poprzednio nic nie wiedział. Tak to życie człowieka jest wielkim łańcuchem, a dość znać jedno jego ogniwo, by je umieć z innymi w całość połączyć. Podobnie jak wszystkie rodzaje wiedzy i naukę dedukcji i analizy można również zdobyć drogą długich i cierpliwych studiów, ale życie nie jest dość długie, by śmiertelnik mógł osiągnąć w tym kierunku najwyższą doskonałość. Zarówno z punktu widzenia moralnego jak i umysłowego przedmiot to taki zawikłany, że zrazu należy zacząć od rozwiązywania zagadnień najprostszych. Nauczmy się, spotykając bliźniego, od jednego rzutu oka odgadywać jego historię, jego rzemiosło lub zawód. Jakkolwiek błahą wydać się może taka wprawa, niemniej zaostrza zmysł obserwacyjny i uczy gdzie i jak czego szukać. Paznokcie, rękaw, obuwie, zagięcia spodni dokoła kolan, kształt palca wskazującego i dużego, wyraz twarzy, mankiety od koszuli, to wszystko wskazówki, pozwalające poznać zawód danego człowieka. Niepodobna sobie wyobrazić, żeby złączone razem nie dały badaczowi inteligentnemu pożądanych wyników“.
— Jakaż niesłychana gmatwanina! — zawołałem, rzucając pismo na stół; — w życiu swoim nie czytałem takich idiotyzmów!
— Co takiego? — spytał Sherlock Holmes.
— Ten artykuł, — odparłem i wskazałem łyżką od jajek, zabierając się do śniadania. — Widzę, żeś go pan też czytał, skoro jest zaznaczony. Nie przeczę, że napisany jest zręcznie. Ale irytuje mnie. Założyłbym się, że to teorie próżniaka, który, rozparty w fotelu, rozwija te wszystkie ładne paradoksy w samotnym gabinecie. Zastosowania praktycznego nie mogą przecież mieć wcale. Chciałbym tego pana widzieć w wagonie trzeciej klasy kolei podziemnej, niechby mi tam wyliczył zajęcia swoich współpasażerów. Założyłbym się o tysiąc przeciw jednemu, że temu by nie podołał.
— I przegrałbyś pan, — rzekł Holmes flegmatycznie. — Co zaś do artykułu, to ja go napisałem.
— Pan!?
— Tak; mam skłonność wrodzoną zarówno do obserwacji jak i do dedukcji. Teorie, które wyłożyłem w artykule, a które wydają się panu takie fantastyczne, mają w istocie rzeczy wielkie zastosowanie praktyczne, tak dalece, że są podstawą mego zarobku.
— A to w jaki sposób? — spytałem mimo woli.
— Mam ja zawód specjalny i zdaje mi się, że uprawiam go sam jeden na całym świecie. Jestem policjantem-doradcą, jeśli pan rozumiesz co to znaczy. Mamy tu w Londynie chmary policjantów rządowych i prywatnych. Gdy ci znajdą się w kłopocie, przychodzą do mnie, a ja naprowadzam ich na trop właściwy. W tym celu przedstawiają mi szczegółowo fakty i okoliczności, mające z niemi związek, ja zaś, przy pomocy znajomości historii zbrodni, daję im wskazówki niechybne. Przestępstwa maja wzajemnie jakby podobieństwo rodzinne; jeśli pan znasz na wylot szczegóły tysiąca zbrodni, niepodobna prawie, żebyś nie mógł wyjaśnić tysiąc pierwszej. Lestrade jest dobrze znanym agentem śledczym. Niedawno jednak nie mógł sobie poradzić ze sprawą fałszerstwa i to sprowadziło go tutaj.
— A ci inni goście pańscy?
— To ludzie przysyłani przeważnie przez prywatne agencje śledcze. Wszyscy mają jakieś kłopoty i żądają pomocy, wskazówek. Ja słucham ich opowiadań, oni słuchają moich komentarzy i... wsuwam do kieszeni honorarium.
— A więc pan utrzymujesz, — rzekłem, — że, nie opuszczając swego pokoju, możesz wyjaśnić sprawę, która dla innych, choć zbadali na miejscu wszystkie szczegóły, jest ciemna?
— Tak jest. Dopomaga mi w tym wrodzona intuicja. Od czasu do czasu zdarzają się wypadki bardziej zawikłane; wówczas muszę poruszyć się z miejsca i zbadać stan rzeczy naocznie. Zauważyłeś pan, może, iż posiadam dużo wiadomości specjalnych; korzystam z nich wszystkich przy rozwiązywaniu zagadnień; a to ułatwia sprawę niezmiernie. Metoda dedukcyjna, wyjaśniona w artykule, który pana tak oburzył, oddaje mi nieocenione usługi praktyczne. Obserwacja stała się moją drugą naturą. Byłeś pan zdziwiony, gdym panu powiedział, za naszym pierwszym spotkaniem, że powracasz z Afganistanu, nieprawdaż?
— Ktoś powiedział to panu niewątpliwie.
— Bynajmniej. Spostrzegłem, żeś pan wrócił z Afganistanu. Dzięki długiemu przyzwyczajeniu, myśli moje wiążą się tak szybko, że doszedłem do wniosku, nie zdając sobie sprawy z ogniw pośrednich, które te myśli łączą. A jednak one istnieją. Bieg rozumowania mego był następujący: „Oto jegomość, mający typ lekarza, ale jednocześnie i pozór żołnierza. Jest to zatem oczywiście lekarz wojskowy. Powrócił tylko co z jakiegoś kraju podzwrotnikowego, bo ma cerę ciemną, a nie jest to jej barwa zwykła, bo ręce w kostce są białe. Znosił ciężkie niewygody, przeszedł chorobę, mówi o tym wyraźnie twarz wynędzniała i podkrążone oczy. Nadto miał lewą rękę zranioną; jest sztywna i ma ruchy utrudnione. W jakimże kraju podzwrotnikowym mógł angielski lekarz wojskowy znosić niewygody, chorować i być zranionym? Oczywiście, w Afganistanie“. Całe to rozumowanie nie trwało sekundy. Po czym powiedziałem, żeś pan powrócił z Afganistanu, co pana mocno zdziwiło.
— Dzięki pańskim objaśnieniom, wydaje mi się to teraz dosyć proste, — rzekłem z uśmiechem. — Przypominasz mi pan Dupin’a Edgara Allana Poego. Nie wyobrażałem sobie wcale, żeby takie jednostki mogły istnieć nie tylko w romansach ale i w życiu rzeczywistym.
Sherlock Holmes wstał i zapalił fajkę.
— Sądzisz pan niewątpliwie, że tym porównaniem z Dupin’em pochlebiasz mi, — zauważył. — Tymczasem, moim zdaniem, Dupin był człowiekiem bardzo pospolitym. Cała jego sztuka polega na tym, że zadaje znienacka, po kwadransie milczenia, trafne pytania swoim interlokutorom i w ten sposób przenika ich myśli; jest to metoda efektowna ale bardzo powierzchowna. Posiada on niewątpliwie pewien zmysł analityczny; ale nie jest bynajmniej takim niezwykłym zjawiskiem, jakiem go chce mieć Poe.
— Czytałeś pan dzieła Gaboriau? — spytałem; — czy Lecoq jest dla pana typem doskonałego agenta śledczego?
Sherlock Holmes zaśmiał się szyderczo.
— Lecoq jest marnym partaczem — odparł tonem rozdrażnionym; — ma tylko jedną zaletę, a mianowicie energię. Ta książka przyprawiła mnie po prostu o chorobę. Chodzi tam o stwierdzenie osobistości nieznanego więźnia. Ja dokonałbym tego w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Lecoq zaś potrzebował na to sześciu miesięcy. Ta praca pana Gaboriau powinna by się stać dla agentów śledczych podręcznikiem, który by ich nauczył, czego powinni unikać.
Gniewało mnie trochę to lekceważenie dwóch typów, które budziły we mnie podziw. Podszedłem do okna i stanąłem, przyglądając się ożywionemu ruchowi ulicznemu.
„Ten jegomość może być bardzo mądry“, pomyślałem, „ale jest też niezwykle zarozumiały“.
— Dzisiaj nie ma już ani zbrodni ani zbrodniarzy — zaczął znów zgryźliwie Holmes. — Porządny mózg jest dziś zbyteczny w naszym zawodzie. Wiem doskonale, że mam w sobie dane, by rozsławić swoje imię. Nie ma i nie było człowieka, który by z takim, jak ja, zasobem wiedzy nabytej i zdolności wrodzonych przystępował do śledzenia zbrodni. I jaki z tego rezultat? Nie mam co śledzić; zbrodnie już nie istnieją, są tylko, co najwyżej drobne, pospolite przestępstwa, tak niezręcznie popełniane, że je wykryje najprostszy oficjalista Scotland-Yardu.
Ta zarozumiałość drażniła mnie coraz bardziej, postanowiłem tedy zmienić temat rozmowy.
— Ciekaw jestem czego ten tam szuka? — rzekłem, wskazując palcem barczystego, pospolicie ubranego człowieka, który szedł wolno przeciwległym chodnikiem i przyglądał się uważnie numerom domów. W ręku trzymał niebieską kopertę, widocznie miał spełnić jakieś zlecenie.
— Kto? ten dymisjonowany podoficer marynarki? — spytał Sherlock Holmes.
„A niech go licho porwie z takim pyszałkostwem!“ — pomyślałem. — „Wie dobrze, iż nie mogę sprawdzić, czy odgadł słusznie“.
Zaledwie zdążyłem sformułować te myśl, gdy człowiek przez nas śledzony, spostrzegł numer naszego domu i przebiegł spiesznie przez ulicę. Po chwili, usłyszeliśmy silne uderzenie młotkiem o drzwi, niski głos w sieni i ciężkie kroki po schodach.
— Dla pana Sherlock’a Holmes’a — rzekł, wchodząc do pokoju i podając list memu współlokatorowi.
Nastręczała mi się doskonała sposobność dania mu nauczki za tę nieznośną zarozumiałość, tym bardziej, że, gdy popisywał się swoją domyślnością, nie przypuszczał, iż będę mógł niezwłocznie sprawdzić jego słowa.
— Powiedz mi, mój przyjacielu — rzekłem tonem wielce uprzejmym — czym się właściwie zajmujesz?
— Jestem posłańcem, — panie — odparł szorstko. — Dałem mundur do odświeżenia.
— A czym byłeś poprzednio? — spytałem, spoglądając złośliwie na Holmesa.
— Sierżantem w lekkiej piechocie marynarki królewskiej. Nie ma odpowiedzi? Moje uszanowanie panom.
Wyprostował się, podniósł dłoń do czoła, złożył ukłon żołnierski i wyszedł.
W r. 1878 uzyskałem stopień doktora medycyny w uniwersytecie londyńskim i udałem się do Netley na kursy, przepisane dla chirurgów armii. Uzupełniwszy tam swoje studia medyczne, zostałem mianowany asystentem chirurga w 5-ym pułku strzelców Northumberland. Pułk stał wówczas w Indiach, i zanim zajechałem na miejsce, wybuchła druga wojna z Afganistanem. Po wylądowaniu w Bombaju dowiedziałem się, że mój pułk przekroczył już wąwozy pograniczne i wtargnął do głębi kraju wrogów. Wraz z gronem oficerów, którzy znajdowali się w tym samem co ja położeniu, wyruszyliśmy w dalszą drogę i przybyliśmy bez przygód do Kandaharu, gdzie zastałem swój pułk i objąłem od razu swoje obowiązki.
Wojna przyniosła niejednemu zaszczyty i awanse, mnie zaś tylko niedole i klęski.
Przeniesiony ze swojej brygady do oddziału Berkshire’ów, brałem udział w fatalnej bitwie pod Maiwandem. Tam to kula strzaskała mi obojczyk i zadrasnęła arterię. Byłbym niechybnie wpadł w ręce krwiożerczych Ghazów, gdyby nie przywiązanie i odwaga Murray'a, mojego ordynansa, który pochwycił mnie, rzucił na grzbiet konia pociągowego i dowiózł tak do szeregów brytyjskich.
Wycieńczonego bólem, osłabionego dotkliwymi niewygodami, wysłano mnie, wraz z licznym gronem ranionych, do szpitala centralnego w Peszawurze. Tu zacząłem wkrótce odzyskiwać siły i poprawiłem się już o tyle, że mogłem chodzić po salach, a nawet wygrzewać się na słońcu na werandzie, gdy powaliła mnie znów gorączka tyfoidalna, ta plaga naszych posiadłości indyjskich. Przez kilka miesięcy walczyłem ze śmiercią, a gdy nareszcie niebezpieczeństwo minęło i zaczęła się rekonwalescencja, byłem taki wychudzony i słaby, że konsylium lekarskie orzekło, iż każdy dzień zwłoki jest groźny i należy niezwłocznie odesłać mnie do Anglii. Wsiadłem tedy na okręt Orontes i w miesiąc później wylądowałem w Plymouth, mając zdrowie bezpowrotnie zrujnowane, lecz zaopatrzony w zamian w dziewięciomiesięczny urlop. Ojcowski rząd pozwolił mi spędzić ten czas na usiłowaniach, zmierzających do odzyskania zdrowia.
Nie miałem w Anglii ni krewnych, ni domu, byłem zatem wolny jak ptak — albo raczej taki wolny jak może być człowiek, mający do wydania dziennie jedenaście szylingów i sześć pensów. W tych warunkach udałem się naturalnie do Londynu, tego wielkiego zbiornika, do którego, gnany nieprzepartym pociągiem, dąży z całego cesarstwa brytyjskiego tłum próżniaków bez zajęcia i określonego celu w życiu.
Przez krótki czas mieszkałem w małym hotelu na Strandzie, prowadząc życie jednostajne, bezczynnie i wydając znacznie więcej pieniędzy niż mi było wolno. Stan moich finansów stał się niebawem taki niepokojący, że uprzytomniłem sobie, iż należało albo opuścić stolicę i osiąść gdzie na wsi; albo zmienić najzupełniej dotychczasowy tryb życia. Wybrawszy te ostatnią alternatywę, postanowiłem wynieść się z hotelu i poszukać mieszkania mniej świetnego na pozór i mniej kosztownego.
Tego samego dnia, w którym doszedłem do tego wniosku; stałem w barze Criterion, gdy nagle uczułem czyjąś dłoń na swym ramieniu — odwróciłem się tedy i ujrzałem młodego Stamforda, który był moim pomocnikiem w szpitalu Bartsa. Widok znajomej twarzy jest wielce przyjemnym dla człowieka samotnego śród wielkomiejskiego gwaru Londynu. W dawnych czasach Stamford nie był mi bynajmniej bliskim przyjacielem, ale teraz powitałem go z uniesieniem a on, wzajem, był, jak się zdawało, zachwycony spotkaniem. W radosnym zapale zaprosiłem go na śniadanie do Holborna i po chwili wsiadaliśmy do dorożki.
— Co się z wami, u licha stało, Watsonie? — spytał Stamford z nieukrywanym zdziwieniem, gdy jechaliśmy gwarnymi ulicami londyńskimi. — Wychudliście jak szczapa i poczernieliście jak święta ziemia.
Opowiedziałem mu w krótkości swoje przygody i kończyłem właśnie, gdy stanęliśmy u celu.
— Biedaku! — rzekł tonem współczucia. — A cóż robicie teraz?
— Szukam mieszkania, — odparłem. — Usiłuję rozstrzygnąć zagadnienie, czy możliwe jest znaleźć wygodne locum za jakąś rozsądna cenę.
— Szczególna rzecz, — zauważył mój towarzysz; — już drugi człowiek dzisiaj mówi do mnie w ten sam sposób.
— A kto był pierwszy? — spytałem.
— Młodzieniec, który pracuje w laboratorium chemicznym w szpitalu. Żalił się dziś rano, że nie może znaleźć nikogo, kto by chciał wziąć z nim do spółki mieszkanie, podobno bardzo ładne, ale za drogie na jego kieszeń.
— Ach, Boże! — zawołałem — jeśli istotnie pragnie znaleźć kogoś, kto by dzielił z nim mieszkanie i komorne, służę mu. Wole mieć towarzysza niż mieszkać samotnie.
Młody Stamford spojrzał na mnie szczególnym wzrokiem, popijając wino.
— Nie znacie jeszcze Sherlock’a Holmes’a — rzekł — może nie będziecie go chcieli na stałego towarzysza.
— Dlaczego? co macie mu do zarzucenia?
— O, nie mówię, żebym mógł mu co zarzucić. Ale to poniekąd dziwak... entuzjasta w pewnych dziedzinach nauki. O ile go znam jednak, człowiek zupełnie przyzwoity.
— Pewnie student medycyny? — spytałem.
— Nie... nie mam pojęcia jakie są jego zamiary na przyszłość. Zdaje mi się, że zna dobrze anatomię, a na pewno jest pierwszorzędnym chemikiem; ale, o ile wiem, nigdy nie uczył się medycyny systematycznie. Nauka jego jest dorywcza i nawet ekscentryczna, ale nagromadził w swym mózgu mnóstwo pobocznych wiadomości, którymi wprowadziłby niewątpliwie w zdumienie swoich profesorów.
— Czy nie pytaliście go nigdy jaki zawód zamierza obrać?
— Nie; nie należy do ludzi, z których można by coś wydobyć, choć z drugiej strony potrafi się wywnętrzyć, gdy mu przyjdzie fantazja.
— Rad bym się z nim spotkać — rzekłem. — Jeśli mam mieć współlokatora, wolałbym, żeby to był człowiek pracowity i przyzwyczajeń spokojnych. Nie mam jeszcze sił na znoszenie hałasu lub wzruszeń. Miałem i jednego i drugiego tyle w Afganistanie, że mi to starczy na resztę mego istnienia na tej ziemi. W jaki sposób mógłbym się spotkać z tym waszym znajomym?
— Jest teraz na pewno w laboratorium — odparł mój towarzysz. — Albo nie przychodzi tygodniami, albo też pracuje od rana do wieczora. Jeśli chcecie, pojedziemy tam po śniadaniu.
— I owszem — odparłem, po czym rozmowa weszła na inne tory.
W drodze do szpitala, po wyjściu od Holborna, Stamford opowiedział mi jeszcze kilka szczegółów o człowieku, z którym miałem mieszkać.
— Tylko nie miejcie do mnie żalu, jeśli się z nim nie porozumiecie — mówił — znam go jedynie z laboratorium. Sami wpadliście na myśl wspólnego zamieszkania z nim, więc nie czyńcie mnie za nic odpowiedzialnym.
— Jeśli pożycie wspólne okaże się dla nas niemożliwe, nie trudno nam będzie się rozstać — odparłem. — Zdaje mi się, Stamfordzie — dodałem, patrząc bystro na swego towarzysza — że macie jakieś specjalne powody, by tak umywać ręce od wszystkiego, coby zajść mogło. Czy ten człowiek ma taki gwałtowny temperament, że należy go się obawiać? Nie bądźcież tacy skryci, mówcie co macie na myśli.
— Nie łatwa to rzecz wypowiedzieć to, co jest nieuchwytne, — odrzekł ze śmiechem. — Holmes jest, jak dla mnie, za wielkim fanatykiem nauki... zdaje mi się, że skutkiem tego zatracił wszelką wrażliwość. Wyobrażam sobie, że byłby zdolny zaaplikować przyjacielowi szczyptę jakiej świeżo odkrytej trucizny roślinnej i to bynajmniej nie przez niegodziwość, rozumiecie, ale po prostu pod wpływem swego zmysłu badawczego, dlatego by móc zdać sobie dokładnie sprawę z tego, jak ta trucizna działa. Trzeba jednak oddać mu sprawiedliwość i zaznaczyć, że sam zażyłby trucizny z nie mniejszą skwapliwością. Jest to człowiek, mający wprost namiętność do wiedzy ścisłej i dokładnej.
— I słusznie, moim zdaniem.
— Tak, ale można posunąć tę zaletę do przesady; np. gdy badacz dochodzi do tego, że obija kijem na stole anatomicznym poddawanego sekcji trupa, może się to wydawać co najmniej dziwnym.
— Obija trupa?
— Tak, dla sprawdzenia o ile ślady ciosów występują po śmierci. Widziałem to na własne oczy.
— A jednak mówicie, że nie jest studentem medycyny?
— Nie. Bóg jeden wie, jaki jest cel jego studiów. Ale, oto jesteśmy na miejscu i niebawem będziecie mogli sami wytworzyć sobie opinię o nim.
Gdy to mówił skręciliśmy w wąską uliczkę i weszliśmy małymi bocznymi drzwiami, prowadzącymi do jednego ze skrzydeł wielkiego szpitala; znałem tu wszystkie zakątki i nie potrzebowałem przewodnika, idąc po zimnych schodach kamiennych i dążąc długim korytarzem, o białych, wapnem pobielonych, ścianach, na który wychodziły drzwi, pomalowane farbą brązową. Na samym prawie końcu korytarza skręciliśmy w niski pasaż, prowadzący do laboratorium chemicznego.
Był to pokój bardzo obszerny, wysoki, zastawiony niezliczonymi butelkami i flaszkami. Szerokie niskie stoły poustawiane były we wszystkich kierunkach, a na nich, śród retort i epruwetek jaśniały błękitnawe płomyki małych lampek Bunsena i rzucały migocące blaski.
W sali tej, na samym prawie końcu, jeden tylko student stał pochylony nad stołem i zatopiony w swej pracy. Na odgłos naszych kroków obejrzał się i z radosnym okrzykiem, rzucił się ku nam.
— Mam go! mam go! — wołał do mego towarzysza, biegnąc z epruwetką w ręku. — Znalazłem jedyny odczynnik który osadza hemoglobinę! Jedyny!
Gdyby był odkrył kopalnię złota, oblicze jego nie mogłoby być rozpromienione większą radością.
— Doktór Watson, pan Sherlock Holmes — rzekł Stamford, przedstawiając nas wzajemnie.
— Jakże się pan ma? — spytał Holmes przyjaźnie i uścisnął moja dłoń z siłą, o jaką nie posądzałbym go nigdy. — Widzę, że pan był w Afganistanie.
— A pan skąd wie o tym? — spytałem zdumiony.
— Mniejsza o to, — rzekł, uśmiechając się z zadowoleniem. — W tej chwili najważniejszą sprawą jest hemoglobina i jej odczynnik. Nie wątpię, że panowie pojmą całą doniosłość mojego odkrycia.
— Jest niewątpliwie ważne dla nauki chemii, — odparłem, — ale z punktu widzenia praktycznego...
— Jak to, panie, ależ od wielu lat nie dokonano odkrycia, które miałoby takie praktyczne znaczenie dla celów sądowo-lekarskich! Czyż pan nie widzi, że jest to niezawodny sposób rozpoznawania plam pochodzących od krwi? Niech-no pan przyjdzie tutaj! — i w zapale schwycił mnie za rękaw i pociągnął do stołu, przy którym pracował. — Weźmy trochę świeżej krwi, — rzekł, ukłuł się w palec lancetem i kroplę krwi, która wytrysła, zebrał w małą rurkę. — Teraz wlewam tę kropelkę krwi do litra wody. Jak pan widzi, woda pozostaje zupełnie czysta. Stosunek krwi nie może przewyższać jednej milionowej części. Nie wątpię wszakże, iż będziemy mogli otrzymać reakcję charakterystyczną.
Mówiąc to, wrzucił do naczynia z wodą kilka białych kryształów, a potem dodał parę kropel przezroczystego płynu. W jednej chwili zawartość naczynia przybrała ciemną barwę mahoniową, a na dnie naczynia szklanego ukazał się brunatny osad.
— Ha! ha! — zawołał Holmes, klaszcząc w ręce, jak dziecko, zachwycone nową zabawką — i cóż pan na to?
— Zdaje się, istotnie, że to odczynnik bardzo czuły — zauważyłem.
— Świetny! znakomity! Dawniej, przy pomocy gwajaku można było otrzymać z trudnością jakie takie wyniki i to jeszcze bardzo niepewne. Rzobiór mikroskopowy krwi nie jest bynajmniej ściślejszy; a nie ma wprost żadnej wartości, jeśli plamy mają kilka godzin. Tymczasem mój odczynnik działa równie dobrze, bez względu na to, czy krew jest świeża czy stara. Gdyby był znany wcześniej, setki ludzi, spacerujących swobodnie po kuli ziemskiej, byłyby już dawno ukarane za popełnione przestępstwa.
— Istotnie — szepnąłem.
— Jest to punkt główny wszystkich niemal spraw kryminalnych. Często bywa, że podejrzenie pada na człowieka w kilka miesięcy po spełnieniu zbrodni. Eksperci badają tedy jego bieliznę albo ubranie i znajdują brunatne plamy. Co to za plamy? od krwi, błota, rdzy, czy soku owocowego? Pytanie to wprowadziło w niemały kłopot niejednego biegłego, a dlaczego? Dlatego, że nie było niezawodnego odczynnika. Teraz mamy odczynnik Sherlocka Holmesa i wszelka niepewność jest odtąd wyłączona.
Oczy jego iskrzyły się, gdy mówił, a skończywszy przyłożył dłoń do serca i złożył ukłon, jak gdyby dziękował jakiemuś urojonemu, oklaskującemu go tłumowi.
— Przyjmij pan moje powinszowanie — rzekłem, zdziwiony jego uniesieniem.
— Ot, na przykład sprawa von Bischoffa we Frankfurcie w zeszłym roku. Byłby niewątpliwie powieszony, gdyby ten odczynnik już istniał. A Mason z Bradfordu, a słynny Müller, a Lefèvre z Montpellier, albo Samson z Nowego Orleanu? Mógłbym wymienić cały szereg spraw, w których mój odczynnik odegrałby rolę decydującą.
— Ależ pan jesteś chodzącym kalendarzem zbrodni — wtrącił Stamford ze śmiechem. — Mógłbyś pan wydawać pismo pod tytułem: Nowiny policyjne z przeszłości.
— Ręczę panu, że byłyby bardzo zajmujące — odparł Sherlock Holmes, przylepiając plasterek na rankę, zrobioną w palcu lancetem. — — Musze być ostrożny, ciągnął dalej, zwracając się do mnie z uśmiechem — mam tyle do czynienia z różnymi truciznami — i pokazał mi dłoń, pozalepianą w różnych miejscach plasterkami i pełną plam od silnych kwasów.
— Przyszliśmy tu za interesem — rzekł wreszcie Stamford, siadając na wysokim trójnogu i podsuwając mi nogą drugi. — Ten oto mój przyjaciel szuka mieszkania, a że pan skarżyłeś się, iż nie możesz znaleźć współlokatora, pomyślałem sobie, że dobrze by było was skojarzyć.
Sherlock Holmes przyjął z zapałem myśl wspólnego zamieszkania ze mną.
— Mam na widoku lokal przy ulicy Baker — rzekł — jak stworzony dla nas. Mam nadzieje że panu nie przeszkadza woń silnego tytoniu?
— Sam palę tylko tytoń „okrętowy“ — odparłem.
— Doskonale. Uprzedzam pana, że zawsze pełno u mnie różnych chemikalii i że niekiedy robię doświadczenia. Czy to panu nie będzie przeszkadzało?
— Bynajmniej.
— Poczekaj pan... niech się zastanowię nad tym jakie mam jeszcze wady niemiłe dla współlokatora... A... miewam napady czarnej melancholii, a wówczas dniami całymi nie otwieram ust. Niechaj pan tylko wtedy nie przypuszcza, że dąsam się na pana. Zostawi mnie pan w spokoju i niebawem powrócę do równowagi. A teraz na pana kolej. Cóż mi pan powie o sobie? Bo widzi pan, uważam, że skoro dwaj ludzie mają zamieszkać wspólnie, lepiej jest, by z góry uprzedzili się wzajemnie o swoich wadach.
Roześmiałem się z tego badania.
— Mam szczeniaka, brytana — odrzekłem — protestuję przeciw wszelkimi hałasom, bo nerwy moje strasznie rozstrojone, wstaję o rozmaitych niemożliwych godzinach i jestem niesłychanie leniwy. Posiadam jeszcze całą serię innych wad, gdy jestem zdrów, ale na razie te są najważniejsze.
— Czy pan grę skrzypcową włącza do kategorii hałasów? — spytał z pewnym niepokojem.
— Zależy od gracza — odparłem. — Dobra gra skrzypcowa jest rozkoszą dla bogów, gdy tymczasem rzępolenie...
— O! to znakomicie — zawołał wesoło. — Zdaje mi się, że możemy uważać interes jako ubity... to jest, jeśli lokal spodoba się panu.
— Kiedyż go obejrzymy?
— Wstąp pan po mnie tutaj jutro w południe, pójdziemy razem — odparł.
— Doskonale... w południe, punktualnie — rzekłem, ściskając dłoń Holmesa.
Pozostawiliśmy go wśród retort i butelek i skierowaliśmy się w stronę mojego hotelu.
— Ale, ale — rzekłem nagle, zatrzymując się i zwracając do Stamforda — skąd on, u licha, wiedział, że powróciłem z Afganistanu?
Mój towarzysz uśmiechnął się zagadkowo.
— Jest to właśnie jeden z jego osobliwych przymiotów — odrzekł. — Niemało ludzi już łamało sobie głowę nad tym, w jaki sposób Holmes odgaduje rozmaite rzeczy.
— Oho! a więc jest w tym jakaś tajemnica? — zawołałem, zacierając dłonie. — To zaczyna być zajmujące. Jestem wam bardzo wdzięczny za tę znajomość. Najwłaściwszym sposobem studiowania ludzkości jest, jak wiecie, stopniowe studiowanie różnych jednostek.
— A więc studiujcie tę jednostkę — rzekł Stamford, żegnając się ze mną. — Uprzedzam tylko, że będzie to zadanie do rozwiązania niełatwe. Założę się, iż niebawem on będzie wiedział o was więcej niż wy o nim. Do widzenia.
— Do widzenia — odparłem i ruszyłem w dalszą drogę do hotelu, na serio zaintrygowany osobistością mojego nowego znajomego.ROZDZIAŁ II. Dedukcja nauką.
Następnego dnia spotkaliśmy się o umówionej godzinie i obejrzeliśmy mieszkanie przy ulicy Baker Nr 221 b., o którym Holmes mówił. Składało się z dwóch wygodnych sypialni i z jednej obszernej, wysokiej, elegancko umeblowanej, bawialni o dwóch dużych oknach. Lokal był pod każdym względem taki ponętny, a cena wydawała się taka umiarkowana, skoro mieliśmy ją płacić we dwóch, że dobiliśmy targu na miejscu. Ponieważ mieszkanie było puste, przeto tego samego wieczora jeszcze przeniosłem rzeczy z hotelu, a następnego dnia rano zjechał Sherlock Holmes ze skrzyniami i kuframi. Przez kilka dni byliśmy gorliwie zajęci odpakowywaniem, ustawianiem i układaniem naszych rzeczy. Po czym, ukończywszy tę pracę, zaczęliśmy urządzać gospodarstwo i przyzwyczajać się stopniowo do nowego otoczenia.
Holmes nie był bynajmniej człowiekiem trudnym w pożyciu. Spokojny w obejściu, prowadził życie systematyczne. Rzadko kiedy kładł się spać po dziesiątej, a z rana, zanim ja wstałem, on już, zjadłszy śniadanie, wychodził. Niekiedy spędzał całe dni w pracowni chemicznej, innym razem w sali sekcyjnej, a bywało, że wybierał się na długie przechadzki po najnędzniejszych zaułkach miasta. Trudno sobie wyobrazić całą siłę jego energii, gdy był w okresie czynu; ale od czasu do czasu przychodziła reakcja, a wówczas dniami całymi leżał na sofie w bawialni, bez słowa i bez ruchu prawie. W chwilach podobnych zauważyłem taki senny, bezmyślny wyraz w jego oczach, że byłbym niewątpliwie posądził go o używanie jakiego narkotyku, gdyby wzorowa jego wstrzemięźliwość i przykładny tryb życia nie zaprotestowały przeciw takiemu podejrzeniu.
Mijały tygodnie a ciekawość moja wzmagała się stopniowo — jaki był właściwie zawód mego współlokatora, jakie miał cele w życiu? Sama postać jego zresztą mogła zwrócić uwagę najobojętniejszego obserwatora. Wysokiego wzrostu, miał sześć stóp przeszło, a był taki szczupły, że wydawał się wyższy jeszcze. Oczy miał bystre, przenikliwe, tylko nie podczas owych napadów odrętwienia, o których wspominałem; nos cienki, zakrzywiony, jak dziób drapieżnego ptaka, nadawał twarzy jego wyraz stanowczy i czujny. Podbródek, wystający i kwadratowy, był również cechą charakterystyczną człowieka silnej woli. Ręce miał zawsze poplamione atramentem i poparzone gryzącymi kwasami; przy tym posiadał nadzwyczajną zwinność palców i lekkie dotknięcie, o czym przekonałem się niejednokrotnie, patrząc jak manipulował kruchymi narzędziami fizycznymi.
Jakkolwiek czytelnik może mnie pomówić o instynkty starej plotkarki, niemniej wyznaję, że człowiek ten intrygował mnie niesłychanie i że wielokrotnie usiłowałem przeniknąć tajemnicę, jaką się otaczał. Jednakże, zanim kto wyda wyrok na mnie, niechaj sobie przypomni jakie życie moje było bezcelowe i jak niewiele rzeczy zajmowało moja uwagę. Zdrowie pozwalało mi wychodzić tylko podczas wyjątkowo sprzyjającej pogody, a nie miałem znajomych, którzy by przyszli mnie odwiedzić i przerwać jednostajność takiego uciążliwego trybu życia. Wobec takich okoliczności schwyciłem skwapliwie te sposobność zapełnienia czymkolwiek czasu i snułem najrozmaitsze domysły na rachunek swego towarzysza.
Medycyny nie studiował. Potwierdził sam, w odpowiedzi na zapytanie, to, co mi o nim w tym względzie powiedział Stamford. Nie były też książki, które czytywał, ujęte w pewien system, pozwalający mu czynić postępy w pewnej określonej gałęzi wiedzy lub utorować specjalną ścieżkę do świata nauki. Wszelako zapał jego do pewnych studiów był istotnie niezwykły, a wiadomości jego, wychodzące po za obręb utartych granic, były takie obszerne i dokładne, że uwagi jego wprawiały mnie nieraz w zdumienie. Oczywiście — myślałem — nikt nie będzie pracował tak usilnie, ani usiłował zdobyć tak dokładnych wiadomości w pewnych kierunkach, jeśli nie ma na widoku jakiegoś określonego celu. Dorywczy czytelnik rzadko kiedy zdoła uporządkować w umyśle to, czego się nauczył. Nikt nie będzie obciążał umysłu przeróżnymi wiadomościami podrzędnymi, nie mając po temu ważnych powodów.
Jego nieuctwo w pewnych sprawach było równie zdumiewające, jak wiedza jego w innych. Z dziedziny literatury współczesnej, filozofii i polityki wiedział tyle, co nic. Gdy przytoczyłem pewnego razu Tomasza Carlyle’a, Holmes zapytał mnie najnaiwniej w świecie, kto to taki i co on zrobił? Zdumienie moje wszakże dosięgło szczytu, gdy wykryłem przypadkiem, że nie miał pojęcia o teorii Kopernika, nie znał wyjaśnienia systemu słonecznego. Fakt, że w końcu XIX wieku istniał człowiek cywilizowany, który nie wiedział, że ziemia obraca się dokoła słońca, wydawał mi się taki niesłychany, że nie mogłem wprost temu uwierzyć.
— Jesteś pan, jak widzę, zdziwiony, — rzekł, uśmiechając się na widok mego osłupienia. — Ale teraz, skoro już wiem, dołożę wszelkich starań, żeby o tym zapomnieć.
— Żeby zapomnieć!
— Widzi pan, — objaśniał — mózg człowieka jest dla mnie niby pusty strych, który każdy winien sobie umeblować według własnego wyboru. Głupiec zapcha go tandetą, jaka mu się nawinie pod rękę, tak, że na wiadomości, które mogłyby mu przynieść istotny pożytek, nie będzie miejsca, albo, w najlepszym, razie, znajdą się w takim chaosie wraz z różnymi rzeczami, że gdy nastręczy mu się sposobność skorzystania z nich, już ich wcale odnaleźć nie zdoła. Natomiast pracownik zapobiegliwy jest bardzo ostrożny w zapełnianiu swego strychu mózgowego. Umieści w nim tylko te narzędzia, które mogą mu być użyteczne w pracy, ale ma ich dobór obfity i wzorowo uporządkowany. Błędnem jest mniemanie, że ta mała izdebka ma ściany rozciągliwe, które może rozszerzać dowolnie. Wierzaj mi pan, iż nadchodzi czas, kiedy w zamian za każdy nowy dodatek do swej wiedzy, człowiek zapomina coś, o czym wiedział poprzednio. Stąd też niesłychanie ważnym jest, by fakty niepotrzebne nie wypierały z miejsca pożytecznych.
— Ależ system słoneczny! — zaprotestowałem.
— A mnie co u licha po nim? — przerwał niecierpliwie; — powiadasz pan, że obracamy się naokoło słońca. Gdybyśmy się obracali dokoła księżyca nie zrobiłoby mi to najmniejszej różnicy i nie miałoby najmniejszego wpływu na moje prace.
Zamierzałem spytać go, jakie właściwie są te prace, ale coś nieuchwytnego w jego obejściu wskazało mi, że pytanie takie byłoby na razie niepożądane. Gdy wyszedł, zacząłem się zastanawiać nad tą krótką rozmową naszą i wysnuwać z niej wnioski. Holmes powiedział, że nie stara się o nabycie wiadomości, nie mających styczności bezpośredniej z jego celem. A zatem wszystkie te, które posiada, są mu pożyteczne. Wyliczyłem sobie w myśli wszystkie przedmioty, z którymi wydawał mi się wyjątkowo dobrze obznajmiony. Wziąłem nawet ołówek i spisałem je, a gdym skończył tę robotę, nie mogłem się powstrzymać od uśmiechu na widok dokumentu, jaki sporządziłem. Brzmiał, jak następuje:
Streszczenie wiedzy Sherlock’a Holmes’a.
1. Literatura. — Nieznajomość zupełna.
2. Filozofia. — dto.
3. Astronomia. — dto.
4. Polityka. — Znajomość mierna.
5. Botanika. — Wiadomości nierówne. Obznajmiony doskonale ze wszystkim co dotyczy belladony, opium i trucizn w ogóle. Nie ma pojęcia o ogrodnictwie praktycznym.
6. Geologia. — Wiadomości praktyczne, lecz ograniczone. Odróżnia od pierwszego rzutu oka różne gatunki gruntu. Za powrotem z przechadzek pokazywał mi niejednokrotnie plamy na spodniach i objaśniał jak, po barwie i składzie, poznaje z jakiej dzielnicy Londynu pochodzi każda plama.
7. Chemia. — Wiadomości bardzo gruntowne.
8. Anatomia. — Wiadomości dokładne ale niesystematyczne.
9. Literatura sensacyjna. — Znajomość niesłychana. Zdaje się, że wie o każdym szczególe każdej ohydy, popełnionej w ciągu wieku.
10. Gra dobrze na skrzypcach.
11. Jest wyśmienitym bokserem, fechtuje się świetnie.
12. Zna dobrze przepisy kodeksu brytyjskiego.
Ale zaledwie skończyłem ten spis, wrzuciłem go w ogień ze złością.
— Zamiast męczyć się nad tym, — pomyślałem, — do czego może prowadzić taki zbiór przeróżnych wiadomości i jakiego jest rodzaju zawód, w którym się mogą przydać, lepiej od razu zrezygnować.
Wspomniałem., że Holmes grał dobrze na skrzypcach. Miał istotnie duży talent, ale objawiał go w sposób równie ekscentryczny, jak wszystkie inne wiadomości. Że grał wprawnie utwory niełatwe, wiedziałem o tym dobrze, bo na moje prośby grywał mi pieśni Mendelssohn’a i inne głośne kompozycje. Gdy wszakże brał skrzypce z własnego popędu rzadko kiedy grał jak się należy. Siedział najczęściej wyciągnięty w fotelu, zamykał oczy i brzdąkał po strunach skrzypiec, które kładł na kolanach. Niekiedy wydobywał dźwięki łagodne i smętne, niekiedy struny rozbrzmiewały wesoło, energicznie. Najwidoczniej odpowiadał w ten sposób na swoje najskrytsze myśli; ale czy ta muzyka miała na celu podniecić jego wyobraźnie, czy też wynikała z chwilowego kaprysu, — powiedzieć nie potrafię.
Zbuntowałbym się niechybnie przeciw tym denerwującym popisom, gdyby nie to, że zazwyczaj kończył je odegraniem całego szeregu moich ulubionych utworów, chcąc tym, niewątpliwie, wynagrodzić mi owo wystawianie na próbę mojej cierpliwości.
Przez pierwszy tydzień nikt nas nie odwiedził i zacząłem przypuszczać, że mój współlokator jest człowiekiem równie osamotnionym jak ja. Stopniowo jednak przekonałem się, że ma dużo znajomych, i to we wręcz przeciwnych sferach towarzyskich. Zauważyłem, między innymi, małego, szczupłego mężczyznę, o twarzy bladej, oku czarnym, przeszywającym, którego głowa przypominała szczególnym kształtem łeb szczura. Przychodził dwa, trzy razy na tydzień, a Holmes przedstawił mi go jako pana Lestrade’a.
Pewnego ranka znów przyszła młoda dziewczyna wytwornie ubrana i siedziała przeszło pół godziny. Tego samego dnia popołudniu zjawił się siwy jegomość, w wytartym ubraniu, który wyglądał na Żyda handlarza i wydawał mi się bardzo wzburzony. Niezwłocznie prawie po nim ukazała się stara kobieta w podartych trzewikach. Innym razem jakiś stary, siwowłosy, pan miał naradę z moim współlokatorem, a nazajutrz przyszedł urzędnik kolejowy, którego poznałem po mundurze. Ilekroć zjawił się taki gość dziwaczny, Sherlock Holmes prosił mnie, bym mu pozwolił korzystać z bawialni, a ja wówczas zamykałem się w swojej sypialni. Tłumaczył się zawsze i przepraszał mnie za te subiekcję. „Ten pokój — mówił — musi mi służyć za biuro; ci wszyscy ludzie to moi klienci“. Byłbym znów mógł skorzystać z tej sposobności i zapytać go znienacka, ale wrodzona delikatność powstrzymała mnie od zmuszenia go do zwierzeń. Nadto, z czasem, zacząłem przypuszczać, że Holmes ma jakieś specjalne powody do pomijania milczeniem swego właściwego zajęcia; niebawem wszakże sam wyprowadził mnie z błędu.
Dnia 4 marca, — mam poważne powody pamiętać dokładnie te datę — wstałem nieco wcześniej niż zwykle i zastałem Sherlock’a Holmes’a, jeszcze przy śniadaniu. Nasza gospodyni tak przywykła do mego późnego wstawania, że na stole nie było jeszcze nakrycia dla mnie, ani też kawa moja nie była jeszcze przygotowana. Z niedorzeczną niecierpliwością, właściwą naturze ludzkiej, zadzwoniłem i suchym tonem oznajmiłem gospodyni, że jestem ubrany. Po czym wziąłem jakieś czasopismo ze stołu i zabrałem się do przerzucania go dla zabicia czasu, gdy mój towarzysz spożywał w milczeniu swoje grzanki. Jeden z artykułów był zaznaczony ołówkiem; oczywiście, zacząłem go czytać.
Pretensjonalny nieco tytuł artykułu brzmiał „Księga życia“; autor usiłował w nim wykazać jak wielką korzyść może osiągnąć człowiek z dokładnego i systematycznego obserwowania wydarzeń powszednich. Artykuł wydał mi się szczególną mieszaniną bystrości i głupoty.
Rozumowanie było ścisłe, ale wnioski, jak dla mnie, zbyt naciągane i przesadne. Autor utrzymywał, że chwilowy wyraz twarzy, skurcz mięśnia lub błysk oka wystarczy, by zdradzić najtajniejsze myśli człowieka. Człowiek, przyzwyczajony do obserwacji i analizy, nie mógł mylić się, zdaniem autora, i wysnuwał wnioski równie matematyczne jak Euklides w swych słynnych teoriach. Wyniki metody wydają się niewtajemniczonemu takie zdumiewające, że, dopóki się nie obznajmi ze sposobem jej stosowania, może je uważać za jakieś czarnoksięskie zjawiska.
„Człowiek, obdarzony umysłem prawdziwie logicznym“, pisał autor, „może z kropli wody wywieść możliwość istnienia Atlantyku lub Niagary, choć o nich poprzednio nic nie wiedział. Tak to życie człowieka jest wielkim łańcuchem, a dość znać jedno jego ogniwo, by je umieć z innymi w całość połączyć. Podobnie jak wszystkie rodzaje wiedzy i naukę dedukcji i analizy można również zdobyć drogą długich i cierpliwych studiów, ale życie nie jest dość długie, by śmiertelnik mógł osiągnąć w tym kierunku najwyższą doskonałość. Zarówno z punktu widzenia moralnego jak i umysłowego przedmiot to taki zawikłany, że zrazu należy zacząć od rozwiązywania zagadnień najprostszych. Nauczmy się, spotykając bliźniego, od jednego rzutu oka odgadywać jego historię, jego rzemiosło lub zawód. Jakkolwiek błahą wydać się może taka wprawa, niemniej zaostrza zmysł obserwacyjny i uczy gdzie i jak czego szukać. Paznokcie, rękaw, obuwie, zagięcia spodni dokoła kolan, kształt palca wskazującego i dużego, wyraz twarzy, mankiety od koszuli, to wszystko wskazówki, pozwalające poznać zawód danego człowieka. Niepodobna sobie wyobrazić, żeby złączone razem nie dały badaczowi inteligentnemu pożądanych wyników“.
— Jakaż niesłychana gmatwanina! — zawołałem, rzucając pismo na stół; — w życiu swoim nie czytałem takich idiotyzmów!
— Co takiego? — spytał Sherlock Holmes.
— Ten artykuł, — odparłem i wskazałem łyżką od jajek, zabierając się do śniadania. — Widzę, żeś go pan też czytał, skoro jest zaznaczony. Nie przeczę, że napisany jest zręcznie. Ale irytuje mnie. Założyłbym się, że to teorie próżniaka, który, rozparty w fotelu, rozwija te wszystkie ładne paradoksy w samotnym gabinecie. Zastosowania praktycznego nie mogą przecież mieć wcale. Chciałbym tego pana widzieć w wagonie trzeciej klasy kolei podziemnej, niechby mi tam wyliczył zajęcia swoich współpasażerów. Założyłbym się o tysiąc przeciw jednemu, że temu by nie podołał.
— I przegrałbyś pan, — rzekł Holmes flegmatycznie. — Co zaś do artykułu, to ja go napisałem.
— Pan!?
— Tak; mam skłonność wrodzoną zarówno do obserwacji jak i do dedukcji. Teorie, które wyłożyłem w artykule, a które wydają się panu takie fantastyczne, mają w istocie rzeczy wielkie zastosowanie praktyczne, tak dalece, że są podstawą mego zarobku.
— A to w jaki sposób? — spytałem mimo woli.
— Mam ja zawód specjalny i zdaje mi się, że uprawiam go sam jeden na całym świecie. Jestem policjantem-doradcą, jeśli pan rozumiesz co to znaczy. Mamy tu w Londynie chmary policjantów rządowych i prywatnych. Gdy ci znajdą się w kłopocie, przychodzą do mnie, a ja naprowadzam ich na trop właściwy. W tym celu przedstawiają mi szczegółowo fakty i okoliczności, mające z niemi związek, ja zaś, przy pomocy znajomości historii zbrodni, daję im wskazówki niechybne. Przestępstwa maja wzajemnie jakby podobieństwo rodzinne; jeśli pan znasz na wylot szczegóły tysiąca zbrodni, niepodobna prawie, żebyś nie mógł wyjaśnić tysiąc pierwszej. Lestrade jest dobrze znanym agentem śledczym. Niedawno jednak nie mógł sobie poradzić ze sprawą fałszerstwa i to sprowadziło go tutaj.
— A ci inni goście pańscy?
— To ludzie przysyłani przeważnie przez prywatne agencje śledcze. Wszyscy mają jakieś kłopoty i żądają pomocy, wskazówek. Ja słucham ich opowiadań, oni słuchają moich komentarzy i... wsuwam do kieszeni honorarium.
— A więc pan utrzymujesz, — rzekłem, — że, nie opuszczając swego pokoju, możesz wyjaśnić sprawę, która dla innych, choć zbadali na miejscu wszystkie szczegóły, jest ciemna?
— Tak jest. Dopomaga mi w tym wrodzona intuicja. Od czasu do czasu zdarzają się wypadki bardziej zawikłane; wówczas muszę poruszyć się z miejsca i zbadać stan rzeczy naocznie. Zauważyłeś pan, może, iż posiadam dużo wiadomości specjalnych; korzystam z nich wszystkich przy rozwiązywaniu zagadnień; a to ułatwia sprawę niezmiernie. Metoda dedukcyjna, wyjaśniona w artykule, który pana tak oburzył, oddaje mi nieocenione usługi praktyczne. Obserwacja stała się moją drugą naturą. Byłeś pan zdziwiony, gdym panu powiedział, za naszym pierwszym spotkaniem, że powracasz z Afganistanu, nieprawdaż?
— Ktoś powiedział to panu niewątpliwie.
— Bynajmniej. Spostrzegłem, żeś pan wrócił z Afganistanu. Dzięki długiemu przyzwyczajeniu, myśli moje wiążą się tak szybko, że doszedłem do wniosku, nie zdając sobie sprawy z ogniw pośrednich, które te myśli łączą. A jednak one istnieją. Bieg rozumowania mego był następujący: „Oto jegomość, mający typ lekarza, ale jednocześnie i pozór żołnierza. Jest to zatem oczywiście lekarz wojskowy. Powrócił tylko co z jakiegoś kraju podzwrotnikowego, bo ma cerę ciemną, a nie jest to jej barwa zwykła, bo ręce w kostce są białe. Znosił ciężkie niewygody, przeszedł chorobę, mówi o tym wyraźnie twarz wynędzniała i podkrążone oczy. Nadto miał lewą rękę zranioną; jest sztywna i ma ruchy utrudnione. W jakimże kraju podzwrotnikowym mógł angielski lekarz wojskowy znosić niewygody, chorować i być zranionym? Oczywiście, w Afganistanie“. Całe to rozumowanie nie trwało sekundy. Po czym powiedziałem, żeś pan powrócił z Afganistanu, co pana mocno zdziwiło.
— Dzięki pańskim objaśnieniom, wydaje mi się to teraz dosyć proste, — rzekłem z uśmiechem. — Przypominasz mi pan Dupin’a Edgara Allana Poego. Nie wyobrażałem sobie wcale, żeby takie jednostki mogły istnieć nie tylko w romansach ale i w życiu rzeczywistym.
Sherlock Holmes wstał i zapalił fajkę.
— Sądzisz pan niewątpliwie, że tym porównaniem z Dupin’em pochlebiasz mi, — zauważył. — Tymczasem, moim zdaniem, Dupin był człowiekiem bardzo pospolitym. Cała jego sztuka polega na tym, że zadaje znienacka, po kwadransie milczenia, trafne pytania swoim interlokutorom i w ten sposób przenika ich myśli; jest to metoda efektowna ale bardzo powierzchowna. Posiada on niewątpliwie pewien zmysł analityczny; ale nie jest bynajmniej takim niezwykłym zjawiskiem, jakiem go chce mieć Poe.
— Czytałeś pan dzieła Gaboriau? — spytałem; — czy Lecoq jest dla pana typem doskonałego agenta śledczego?
Sherlock Holmes zaśmiał się szyderczo.
— Lecoq jest marnym partaczem — odparł tonem rozdrażnionym; — ma tylko jedną zaletę, a mianowicie energię. Ta książka przyprawiła mnie po prostu o chorobę. Chodzi tam o stwierdzenie osobistości nieznanego więźnia. Ja dokonałbym tego w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Lecoq zaś potrzebował na to sześciu miesięcy. Ta praca pana Gaboriau powinna by się stać dla agentów śledczych podręcznikiem, który by ich nauczył, czego powinni unikać.
Gniewało mnie trochę to lekceważenie dwóch typów, które budziły we mnie podziw. Podszedłem do okna i stanąłem, przyglądając się ożywionemu ruchowi ulicznemu.
„Ten jegomość może być bardzo mądry“, pomyślałem, „ale jest też niezwykle zarozumiały“.
— Dzisiaj nie ma już ani zbrodni ani zbrodniarzy — zaczął znów zgryźliwie Holmes. — Porządny mózg jest dziś zbyteczny w naszym zawodzie. Wiem doskonale, że mam w sobie dane, by rozsławić swoje imię. Nie ma i nie było człowieka, który by z takim, jak ja, zasobem wiedzy nabytej i zdolności wrodzonych przystępował do śledzenia zbrodni. I jaki z tego rezultat? Nie mam co śledzić; zbrodnie już nie istnieją, są tylko, co najwyżej drobne, pospolite przestępstwa, tak niezręcznie popełniane, że je wykryje najprostszy oficjalista Scotland-Yardu.
Ta zarozumiałość drażniła mnie coraz bardziej, postanowiłem tedy zmienić temat rozmowy.
— Ciekaw jestem czego ten tam szuka? — rzekłem, wskazując palcem barczystego, pospolicie ubranego człowieka, który szedł wolno przeciwległym chodnikiem i przyglądał się uważnie numerom domów. W ręku trzymał niebieską kopertę, widocznie miał spełnić jakieś zlecenie.
— Kto? ten dymisjonowany podoficer marynarki? — spytał Sherlock Holmes.
„A niech go licho porwie z takim pyszałkostwem!“ — pomyślałem. — „Wie dobrze, iż nie mogę sprawdzić, czy odgadł słusznie“.
Zaledwie zdążyłem sformułować te myśl, gdy człowiek przez nas śledzony, spostrzegł numer naszego domu i przebiegł spiesznie przez ulicę. Po chwili, usłyszeliśmy silne uderzenie młotkiem o drzwi, niski głos w sieni i ciężkie kroki po schodach.
— Dla pana Sherlock’a Holmes’a — rzekł, wchodząc do pokoju i podając list memu współlokatorowi.
Nastręczała mi się doskonała sposobność dania mu nauczki za tę nieznośną zarozumiałość, tym bardziej, że, gdy popisywał się swoją domyślnością, nie przypuszczał, iż będę mógł niezwłocznie sprawdzić jego słowa.
— Powiedz mi, mój przyjacielu — rzekłem tonem wielce uprzejmym — czym się właściwie zajmujesz?
— Jestem posłańcem, — panie — odparł szorstko. — Dałem mundur do odświeżenia.
— A czym byłeś poprzednio? — spytałem, spoglądając złośliwie na Holmesa.
— Sierżantem w lekkiej piechocie marynarki królewskiej. Nie ma odpowiedzi? Moje uszanowanie panom.
Wyprostował się, podniósł dłoń do czoła, złożył ukłon żołnierski i wyszedł.
więcej..