Show - ebook
Show - ebook
Jeden kontrakt, wiele zasad i wielka pokusa, żeby je złamać.
Jedna z najpopularniejszych autorek romansów Vi Keeland wraca na polski rynek z nową elektryzującą historią, której bohaterka bierze udział w reality show!
Kiedy Kate zdecydowała się na udział show, w którym miała rywalizować z innymi dziewczynami o serce Flynna, zgodziła się na wszystkie zasady programu. Wydawało się jej, że nie będzie z tym problemu. Jednak wtedy nie znała jeszcze seksownego Coopera, który pokrzyżował jej wszystkie plany.
Wkrótce dziewczyna traci grunt pod nogami i nie wie, jak walczyć o względy Flynna, bo serce oddała Cooperowi. Jednak Kate wie, że kontrakt to kontrakt i musi trzymać się zasad, zwłaszcza że na ich straży stoi wcielony diabeł.
Złamanie zasad jeszcze nigdy nie było takie kuszące!
__
Vi Keeland – bestsellerowa autorka, której książki zawsze znajdują się w czołówkach rankingów „New York Timesa”. Powieści Keeland sprzedały się w liczbie ponad miliona egzemplarzy i trafiły na ponad 50 list bestsellerów. Autorka mieszka w Nowym Jorku z mężem i dziećmi, gdzie przeżywa swoje „i żyli długo i szczęśliwie” z mężczyzną, którego poznała, gdy miała 6 lat.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66134-24-9 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cooper
Komórka buczy trzeci raz w ciągu godziny. Zerkam na wyświetlacz i widzę znów to samo imię. Marszczę czoło, ale przesuwam palcem po ekranie i tym razem odbieram. Pomija uprzejmości i od razu przechodzi do rzeczy:
– Zejdź na lunch.
– Mam spotkanie – kłamię.
– Jak zjesz, postawię ci pyszny deser – kusi Tatiana niskim głosem.
– Dzięki, może następnym razem. – Kolejne kłamstwo. Nie będzie następnego razu. Żałuję, że wcześniej nie zacząłem się uczyć na błędach ojca. On nie mieszał pracy z przyjemnością. W brutalny sposób przekonał się, że nie warto.
– Spławiasz mnie trzeci raz. Wiesz, ilu facetów zabija się, żeby się ze mną spotkać?
– Wielu, nie wątpię. Słuchaj, właśnie wszedł Miles. Muszę kończyć.
Mój młodszy brat uśmiecha się i niepewnie macha ręką. Zatrzymuję go gestem dłoni, nie słucham już trajkotania Tatiany. Nie spodziewałem się jego wizyty, ale tym razem cieszę się, że mam wymówkę, by skończyć rozmowę.
Miles kiwa głową i podchodzi do mahoniowego stolika, na którym pysznią się butelki z alkoholem i ozdobne kryształowe szklanki. Te same, po które tyle razy sięgał na naszych oczach ojciec. Nalewa sobie złotego płynu i wypija połowę jednym haustem, oglądając jednocześnie panoramę Los Angeles. Na jego twarzy widzę napięcie. Nie dziwię się, bo przychodzi tu jedynie, gdy musi o coś poprosić.
Szybko kończę rozmowę z Tatianą, ale w tej samej chwili przez interkom zgłasza się Helen.
– Stephen Blake na pierwszej linii.
– Jeszcze moment, Miles.
Krótko rozmawiam ze Stephenem, a szklanka mojego brata jest już pusta. Jego brązowe oczy są znużone i zmęczone, zaciska szczęki. Nie wiem, czego chce tym razem, ale to coś grubszego.
– Sporo z Benem ryzykujemy przy tym projekcie. Zależy nam, ale nie za czterdzieści procent. Możemy dać dziesięć. Jesteś super menadżerem, więc skuś go procentem od zysków. – Wiem, co powie, zanim jeszcze słyszę słowa. – Kolacja w przyszłym tygodniu? Chętnie. Ale nie, nie mów Miriam, żeby przyprowadziła koleżankę. – Chwila ciszy. – Dzięki, Stephen, cieszę się. – Rozłączam się i zwracam do Milesa: – Czemu zawdzięczam wizytę, braciszku? – Oczywiście się domyślam, ale podejmuję grę.
Mój brat ignoruje pytanie i postanawia poruszyć swoją sprawę mimochodem.
– Miriam nadal chce cię wyswatać?
Nalewam sobie drinka z kryształowej karafki i unoszę ją, bez słów proponując Milesowi dolewkę, którą chętnie przyjmuje.
– Przysięga, że tata kazał jej dopilnować, żebym się dobrze ożenił. – Upijam trochę. – I daję głowę, że w przyszłym tygodniu na kolacji będzie kobieta do wzięcia, chociaż właśnie poprosiłem Stephena, żeby jej nie było. – Wymieniamy szczery uśmiech, tak rzadki między nami. Stephen był najlepszym przyjacielem ojca. Jest też jednym z najbardziej obleganych agentów w Hollywood.
– Może Miriam wie, co robi. Starzejesz się. Pora się ustatkować i przestać się zajmować pieprzeniem połowy Hollywood.
– Mam dwadzieścia dziewięć lat! To jest starzenie się?
– Według hollywoodzkich standardów tak. Poza tym ostatnio prawie stąd nie wychodzisz. – Rozgląda się po moim gabinecie. – Zamieniasz się w tatę.
Mówi tak, jakby to było coś złego. Chociaż dorastaliśmy w tym samym domu, dla mnie porównanie do ojca jest komplementem, a mój brat traktuje to jak oszczerstwo. Zmieniam temat na taki, który przybliży nas do prawdziwego celu wizyty.
– Jak tam sprawy w Mile High? – pytam ostrożnie, bo wiem, że to drażliwa kwestia. Rok po śmierci ojca podzieliliśmy z Milesem naszą legendarną rodzinną firmę producencką. Ja postanowiłem iść w ślady taty, który sprawił, że z Montgomery Productions chcieli pracować najlepiej opłacani aktorzy i wszyscy reżyserzy. Za to Miles uznał, że czas na zmianę. Rzucił się w ryzykowny świat reality show i nagrał pierwszy program, Nagość. Do dziś nie może pojąć, dlaczego show o striptizerkach z wielkimi sztucznymi piersiami zaliczył klapę. Nie zaakceptował porażki i przez następne pięć lat próbował udowodnić, że jest królem w branży. W tym czasie niemal wyczerpał swój fundusz powierniczy, obserwował, jak dwa jego „pewniaki” ponoszą spektakularną klęskę, i został publicznie porzucony przez dwudziestoletnią gwiazdeczkę, której właśnie kupił porsche.
Już i tak napięte stosunki między nami pogarszał fakt, że Montgomery Productions powodziło się z każdym rokiem lepiej. Mój sukces tylko wzmagał niechęć, którą brat zawsze do mnie żywił.
– Świetnie – zapewnia. – Naprawdę rewelka! Właśnie zaczęliśmy nagrania do programu, który zmiecie wszystko. Szykuje się hit.
Słyszałem te słowa zbyt wiele razy, żeby uwierzyć, ale w głębi serca wciąż mam nadzieję, że pewnego dnia mu się uda.
– Wspaniale. O czym tym razem?
– Mieszanka Ryzykantów z Kawalerem do wzięcia. – Miles się rozpromienia. – Puls. Nawet tytuł jest marketingowym sztosem. – On naprawdę uwielbia swoją pracę. Kolejne porażki nie osłabiają jego determinacji. Dlatego ciężko mi przychodzi odmawianie mu, chociaż doskonale wiem, że kolejne pożyczki, o które prosi, nie są dobrym posunięciem biznesowym. – Dwadzieścia laleczek w bikini na bezludnej wyspie. I przystojny kawaler, który przypadkiem jest również wschodzącą gwiazdą rocka. A do tego masa konkurencji prowadzących do wymarzonych randek. Walki w błocie i takie tam. Jedna z uczestniczek jest wtyczką i robi, co jej każę, niekoniecznie, żeby wygrać. Reklamodawcy oszaleją.
Muszę się bardzo starać, żeby na mojej twarzy nie odmalowały się prawdziwe uczucia. Kiedyś było tak, że jak szesnastolatka zaszła w ciążę, to miała kłopoty. Teraz ma własne reality show.
– Ciekawe. Kiedy zaczynacie?
– Pierwsze kilka odcinków mam już na taśmie. Odpadło dwanaście dziewczyn i zostało osiem. Ostatnie cztery odcinki nadamy na żywo z Karaibów.
– Nie widziałem żadnych zajawek. Kiedy planujesz premierę? – Mam nadzieję, dla dobra Milesa, że za co najmniej pół roku.
– Za trzy tygodnie.
– Trzy tygodnie? – Naprawdę się staram, ale wyraźnie słychać niepokój w moim głosie. Nowy program, zero reklamy, a przy tym premiery w każdej innej stacji? To przepis na pewną klapę.
– No tak. – Miles traci rezon ledwie na ułamek sekundy, ale i tak to dostrzegam. – Słuchaj, Coop. Potrzebuję pomocy. Wynegocjowałem świetną umowę na dziesięć dni reklam w godzinach największej oglądalności, ale zaczyna mi się kończyć kasa.
– Kiedy zaczęła się kończyć? – pytam krótko, bo wiem, że zawsze przedstawia sytuację w jaśniejszych barwach.
– W zasadzie już się skończyła. Potrzebuję milion dwieście.
– Miles – wzdycham i przeczesuję włosy.
– Mamy naprawdę genialny program. Wystarczy mała reklama i słupki oglądalności poszybują w kosmos.
To też już słyszałem. Potrzeba więcej niż stronnicze zachwyty mojego brata i obietnice bez pokrycia, żeby mnie przekonać.
– Podrzuć mi jakieś nagrania. Chcę rzucić okiem, zanim podejmę decyzję.
– Jasne! – Uśmiecha się i dopija drinka. – Linda przyśle ci pierwsze odcinki. Po prostu umrzesz z zachwytu i będziesz błagał, żeby w to wejść.
Umrę? Tak, wolałbym chyba umrzeć, niż oglądać reality show mojego brata.
Po czternastu godzinach wracam do domu. Dzień skończył się jeszcze gorzej, niż się zaczął. Dzwonię do Helen i proszę, żeby rano ktoś odebrał z warsztatu mojego nowiutkiego mercedesa. Miałem go zaledwie trzy dni, kiedy na światłach ktoś wjechał mi w tył. A byłem już i tak dziesięć minut spóźniony na pierwsze spotkanie, bo na dzień dobry zepsuła się winda. W końcu zszedłem czterdzieści dwie kondygnacje i byłem przekonany, że gorzej już być nie może. Ale mogło. Następna w kolejce była wizyta Milesa.
Wskakuję pod prysznic i czekam, aż pulsujący strumień z prysznicowego masażera rozluźni moje twarde jak kamienie mięśnie ramion. Oddycham głęboko i wreszcie pozwalam sobie na relaks, ale słyszę dzwonek.
– Niech to jasna cholera! – warczę. Łapię ręcznik i idę do drzwi. Oby to była sytuacja życia i śmierci, inaczej trafi mnie szlag.
Na progu stoi Lou, nocny portier. Trzyma paczkę.
– Kurier zostawił to dziś dla pana. Przegapiłem, gdy pan wracał. Musiałem być na kibelkowej przerwie. Przepraszam bardzo, ale pęcherz już nie ten.
– Nic się nie stało. Dzięki, że przyniosłeś.
– Poza tym ktoś pana odwiedził. Tej pani nie było na liście zaaprobowanych gości i nie podnosił pan domofonu, więc musiałem ją odesłać. – Lou na chwilę milknie. – Nie była zachwycona.
– Powiedziała, jak się nazywa?
– Nie musiała. To ta aktorka, Tatiana Lacroix.
Świetnie. Próbowałem być miły, ale ona nie chwyta aluzji.
– Jeszcze raz dzięki. Dobrze się zachowałeś.
– Piękna z niej kobieta. Nawet facet w moim wieku musiał zauważyć. Chyba się pan nie obrazi, że tak mówię?
– Masz świętą rację. Jest piękna. – „Ale nieźle stuknięta”.
Wkładam spodnie od dresu i przyglądam się paczce. Mile High Productions. Cudownie. Nie ma lepszego sposobu na zakończenie tego parszywego dnia.
Popijam piwo i wkładam płytę do odtwarzacza. Pierwsze dziesięć minut to prezentacje uczestniczek. Całkiem ciekawa koncepcja, ale wykonanie marne. Prowadzący – jestem naprawdę zaskoczony, że Milesowi udało się go namówić – to znany facet. Każda z dziewczyn pojawia się na ekranie na minutę, a on bawi się z nimi w skojarzenia. Pomysł świetny, lecz ich odpowiedzi bardzo przewidywalne. Odpadam przy szóstej, której pojęcie głębi kojarzy się z tekstami Macklemore’a. Może jutro wszystko będzie mniej gówniane.
W piątek nie mam spotkań. Przejąłem tę tradycję po ojcu i dzięki temu z utęsknieniem czekam na dzień przed weekendem. Helen siedzi cicho. Nie ma gości, telekonferencji, lunchów ani zebrań. Aż do wieczora. Tak postanowiłem. W tym tygodniu potrzebuję oddechu bardziej niż zwykle. Trasa porannej przebieżki prowadzi dziś na parking przed studiem, bo wiem, że Miles będzie tam kręcił reklamówki do Pulsu. Postanawiam wpaść bez zapowiedzi i sprawdzić, o co w tym wszystkim chodzi.
Ku mojemu zaskoczeniu parking jest pusty. Idę do budki ochroniarza, żeby się dowiedzieć, co Mile High ma na dzisiaj w planach.
– Cześć, Frank.
Frank Mars siedzi przed kilkunastoma monitorami i patrzy to na nie, to na talię kart na stole. Ma ten sam co zawsze mundur, te same wąsy i nawet tego samego papierosa za uchem, choć palenie rzucił dwadzieścia lat temu. Jest nieco przechodzony, a w gęstej grzywie widzę siwe pasma, ale w zasadzie wcale się nie zmienił, odkąd byłem dzieckiem.
Był naszym szefem ochrony od zawsze. I stałym członkiem pokerowej czwórki mojego ojca, razem z prezesem konkurencyjnej firmy oraz jednym z oświetleniowców. W każdy piątek zastawałem ich w pustym hangarze na terenie studia, przy stoliku do kart i z kilkoma sześciopakami piwa. Gdyby ktoś wszedł do tej hali, nigdy by nie powiedział, że dwaj z tych facetów to bogaci i wpływowi hollywoodzcy producenci, a dwaj – szeregowi techniczni na ich utrzymaniu.
– Cooper! Gdzieś ty się podziewał, dzieciaku? – Frank wstaje, ściska mi rękę i klepie mnie po plecach.
– Byłem zajęty. Kopę lat, co?
– Kopę? Ostatnio, jak wpadłeś, Grip jeszcze nie był na emeryturze!
– Grip przeszedł na emeryturę?
– Będzie już dwa lata!
Dwa lata? Ta myśl mnie niepokoi. Dałbym głowę, że ostatnio zajrzałem tu najwyżej trzy miesiące temu.
– Cholera, nie wierzę, że minęło tyle czasu! Ciągle gracie w piątki wieczorem?
Frank klepie się po klatce piersiowej, a potem kładzie dłoń na sercu.
– Dopóki pikawa daje radę, będziemy grać!
– Grip przychodzi, chociaż jest na emeryturze?
– Zimą. Jak się robi ciepło, żona ciągnie go do Arizony. Mieszka tam teraz ich córka. Mają dwoje wnucząt.
– I nadal wymieniacie się krzesłem taty?
– Tak jest! Nikt nie może go sobie przywłaszczyć! Może dołączysz dzisiaj? Mieliśmy zaproponować Tedowi z księgowości, ale on mnie zawsze ogrywa.
– Sugerujesz, że ja cię nie ogram?
Frank wybucha śmiechem.
– Jesteś przystojny jak ojciec, dzieciaku, ale umiejętności pokerowych nie odziedziczyłeś.
– Zniewaga! Muszę przyjść i skopać ten twój stary tyłek.
– Zapraszam! – Uśmiecha się, a zmarszczki wokół jego oczu się pogłębiają. – O ósmej?
– Jasne. Wiesz może, gdzie jest Miles? Myślałem, że kręci tu dzisiaj reklamówki.
– Kręci, ale na plaży w Malibu.
No jasne. Miles nie przepuści okazji do pokazania dziewczyny w bikini.
– Widzimy się wieczorem, wpadnę cię oskubać, staruszku.
– Wmawiaj sobie, dzieciaku, może uwierzysz!
Wracam do studia punkt dwudziesta. Nie mogę się doczekać udziału w jednej z ulubionych rozrywek ojca. Frank rozstawia stolik, a Ben pakuje do lodówki heinekena.
– A co to? Dostaliście podwyżkę? Heineken? Co się stało z budweiserem? – wołam i podchodzę do Bena z sześciopakiem budweisera.
– Tylko twój staruszek pił te szczyny. – Ben Seidman, założyciel i prezes Diamond Entertainment, przybija mi piątkę i bierze ode mnie piwo. Diamond Entertainment to drugie największe studio filmowe w Hollywood. Drugie po Montgomery Productions, ma się rozumieć. Ben jest również jednym z najstarszych przyjaciół taty oraz moim ojcem chrzestnym.
– Pił, bo jest dobre. Nie to, co ten importowany szajs, który tu upychasz.
Przez parę minut wspominamy we trzech dawne czasy. Cieszę się, że przyszedłem. Wieczór z tymi facetami – tego mi było trzeba! Wspomnienia, zimne piwo i zero rozmów o nadchodzącym strajku związków zawodowych, od którego zaczynam siwieć.
Otwieram piwo i stukam się butelką z Benem. Budweiser smakuje jak gówno. Wolałbym heinekena, jak Ben, albo stellę z mojej lodówki w domu, ale w życiu się do tego nie przyznam. Pewne rzeczy należą po prostu do tradycji.
– Gdzie Grip?
– Dzisiaj go nie będzie. Szwagierka miała operację katarakty i musiał zawieźć żonę do Seattle, żeby mogła ją odwiedzić czy jakoś tak.
– Ted go zastąpi?
– Nie. – Frank promienieje.
– To kto?
– Ona. – Wskazuje na drugi koniec hali. Widzę kobietę niosącą zgrzewkę piwa. Zgrzewkę pieprzonej stelli.
– Cześć, Frank. – Kobieta się uśmiecha, a ja prawie wypuszczam butelkę. I to nie tylko dlatego, że jest zjawiskowa. Po prostu nie mogę uwierzyć, że Frank dopuścił kobietę do gry.
– Serio? – pytam z niedowierzaniem.
Frank uśmiecha się znacząco.
– Serio.
– Nie sądziłem, że dożyję tego dnia. – Kręcę głową.
– Bo co? – Piękność zwraca się do mnie.
– Bo jesteś kobietą. – Uśmiecham się i przepraszająco wzruszam ramionami.
– Tak? – Wytrzeszcza oczy w udawanym zdziwieniu, zerka w dół i dla zabawy klepie się po ciele. – Boże, rzeczywiście!
– Nie o to mi chodziło!
– To jak, mogę grać?
Jest drobniutka, ma najwyżej metr sześćdziesiąt dwa, bo czubkiem głowy ledwie mi sięga do piersi, ale odważnie krzyżuje ramiona i prowokuje, żebym odpowiedział. Dziwne, ale kiedy wyzywa mnie na ten słowny pojedynek, czuję skurcz w okolicach rozporka.
– Nie wiem. A umiesz? – Przestaję się asekurować. Przytakuję i postanawiam zobaczyć, co zrobi.
– Umiem. A ty? – Unosi brew. Cholera, to strasznie seksowne. Kolejny skurcz.
– Spokój, jedno z drugim – wtrąca się Frank. – Kate, to są Cooper i Ben. – Kobieta ściska moją dłoń i czuję, że ma gładką i miękką skórę. Długie, jasne i pofalowane włosy swobodnie okalają jej śliczną twarz. W przeciwieństwie do większości kobiet w branży prawie nie ma makijażu. Światła sufitowych lamp odbijają się od różowego błyszczyku i blask na jej pełnych ustach sprawia, że wpatruję się w nie trochę za długo. Odwrócenie wzroku wymaga sporego wysiłku.
– Pracujesz tu? Nigdy cię nie widziałem – daję upust ciekawości.
Ale zanim Kate zdąży otworzyć usta, odzywa się Frank:
– Ben, daj gnojkowi po łbie. Już zapomniał, jakie są zasady.
Faktycznie, zapomniałem. Ani słowa o pracy. To ulubiona reguła mojego ojca. Po tym, jak studio zaczęło przynosić zyski, ten hangar był jedynym miejscem, gdzie choć na chwilę mógł się odprężyć i zapomnieć, kim jest. Normalnie też byłbym zachwycony, ale teraz bardzo chcę się dowiedzieć więcej o tej zmysłowej kobiecie wyrywającej mojego wiarołomnego fiuta ze stanu narzuconej przeze mnie hibernacji.
Kate uśmiecha się i wzrusza ramionami.
Pół godziny później rzuca na stół strita. Sekundę przed tym, jak zamierzam zmieść wszystkich moimi trzema asami.
– Chyba żartujesz! Znowu? – Pokonany opadam na oparcie.
Uśmiecha się i przesuwa kolejną kupkę żetonów na swoją stronę stołu.
– Gdzie się nauczyłaś tak grać? – pyta Ben.
– Od taty.
– Tatuś pokerzysta, co?
– Słyszeliście o Freddym Monroe? – rzuca ot tak, układając żetony w stosiki.
– Freddy Pięć Kart? Jasne! Zawsze nosił spinki w kształcie czterolistnej koniczynki, z diamentami. Trzy razy wygrał Mistrzostwa Świata Texas Hold’em.
– Cztery – poprawia go Kate. A później dodaje niewinnie: – To mój ojciec. Przyszłam na świat w Dniu Świętego Patryka. Kupił te spinki z okazji moich narodzin.
Ben wybucha śmiechem i wskazuje na Franka.
– Ściągnąłeś do naszego stolika rekina?
– Któregoś wieczoru, gdy pracowała do późna, złapała mnie na układaniu pasjansa. Rozegraliśmy kilka partii remika. Pobiła mnie dwadzieścia dwa razy z rzędu. Pomyślałem, że sprawdzę, czy to szczęście początkującego.
– Ale nie – burczy Ben.
Dwa kolejne rozdania. Ben i Frank znów przegrywają i na placu boju zostajemy tylko Kate i ja. Mam gówniane karty, ale podoba mi się, że Kate zawsze się rewanżuje, gdy podbijam, więc stawiam dobrą kasę w marnej sprawie.
Za którymś razem Kate przesuwa kciukiem po wytartym żetonie, który cały wieczór ma pod ręką, zerka w karty, a potem przygląda mi się badawczo. Odpowiadam wyzywającym spojrzeniem. Leciutko mruży zielononiebieskie oczy i stara się wyczytać z mojej miny, jakie karty skrywam w leżącym na stole wachlarzu. Na sekundę spuszcza wzrok i zerka na moje usta. Później wraca do patrzenia w oczy. Nie wiem, co tam zobaczyła, ale uśmiecha się, nieśpiesznie i zdecydowanie, a przy tym unosi brew. Następnie dokłada swoje żetony.
– Sprawdzam.
Nie spuszczam w z niej wzroku, odsłaniając parę dwójek. Prycha i pokazuje parę trójek. Ben i Frank zaśmiewają się jak szaleńcy i uznają, że potrzebujemy przerwy, zwłaszcza ja, żebym „się ogarnął”.
Znikają w męskiej toalecie i przy stoliku zostajemy we dwoje z Kate. Rozsiadam się wygodnie.
– Skąd wiedziałaś?
Wzrusza ramionami i się uśmiecha.
– Umiem czytać ludzi.
– Więc wiesz, co myślę? – Unoszę butelkę piwa do ust i sączę, nie przerywając przy tym kontaktu wzrokowego.
– Czasem.
– Więc o czym myślę teraz? – Na próżno staram się zachować niewzruszony wyraz twarzy, kącik ust sam unosi mi się w bezecnym uśmieszku.
Kręci głową i z uśmiechem idzie do toalety, a ja mogę tylko patrzeć na jej rozkołysany tyłek.
Kilka godzin później Frank ogłasza ostatnie rozdanie. Wyciągam z kieszeni klips do banknotów i kładę na stoliku. Ben wyjmuje wizytownik ze swoimi inicjałami, a Frank dorzuca spinki do mankietów mojego ojca.
– Co jest? – pyta Kate. Nic nie rozumie.
Najwyraźniej Frank zapomniał ją wtajemniczyć w tradycję ostatniej rozgrywki, więc nadrabia niedopatrzenie:
– W ostatnim rozdaniu nie gramy na pieniądze. Stawiamy coś dla nas cennego, co pozostali mogliby chcieć zdobyć.
Kate sięga po torebkę i przez minutę lustruje jej zawartość. W końcu wyciąga długopis i kawałek papieru. Coś zapisuje, a potem składa kartkę.
– Rewersów nie przyjmujemy – żartuję.
Patrzy mi w oczy.
– To mój numer telefonu. Wątpię, żeby któremuś z was zależało na szmince albo tamponie. – Unosi brew i prowokuje, żebym skomentował jej fant. Kolejny skurcz między nogami. Jeśli to rozdanie pójdzie szybko, będę musiał przez jakiś czas pozostać w pozycji siedzącej.
Śmieję się, ale trzeba przyznać, że postawiła coś, na czym mi zależy. Bardzo. Niestety, tak jak przez cały wieczór, znów wygrywa ona.
– Lepiej, żebyś jutro dała mi szansę odzyskania spinek mojego przyjaciela, paniusiu! – Frank grozi jej palcem.
„Czyli ona tu pracuje. Dobrze wiedzieć”.
Frank każe nam iść. Sam ma jeszcze kilka rzeczy do zrobienia, zanim będzie mógł zamknąć. Ben zbiera się szybko, odbiera w trakcie kolejny telefon od trzeciej żony. Ja odprowadzam Kate do auta.
– Szczęśliwy żeton? – pytam o podniszczony czarny krążek, który kilka razy wyjęła z torebki i muskała kciukiem.
– Przez wiele lat przynosił szczęście mojemu tacie.
Kiwam głową.
– Cieszę się, że dzisiaj przyszedłem. Świetnie się bawiłem. Od dawna nie grałem z tymi chłopakami.
– Znacie się od dawna?
– Głowę daję, że gdy się rodziłem, siedzieli w szpitalnej poczekalni i rżnęli w karty – żartuję, ale nie zdziwiłbym się, gdyby faktycznie tak było. Muszę kiedyś spytać.
– To mój – oznajmia Kate, gdy dochodzimy do starego jeepa. Noc jest piękna i ciepła. Kate otwiera pilotem. Przytrzymuję drzwi, ale gdy wsiada, nie pozwalam jej zamknąć.
– Słuchaj, bardzo chciałbym cię zaprosić na kolację.
– Tak?
– Zostawiłaś mi parę dolców. Wydałbym je na ciebie równie chętnie, jak resztę z tobą przegrałem.
– Podobało ci się przegrywanie?
Zamyślam się nad jej pytaniem.
– O dziwo tak. Co jest naprawdę dziwne, bo nienawidzę przegrywać.
– Obstawiam, że nie zdarza ci się to często.
– Co? Przegrana?
Kiwa głową.
– Tak, to raczej rzadkość. Zwykle nie ustępuję, dopóki nie zdobędę tego, na czym mi zależy. – Patrzymy sobie w oczy i coś się między nami dzieje. Powietrze się zagęszcza. – To jak? Kolacja?
Kate się uśmiecha, ale uniesione kąciki ust szybko opadają.
– Nie mogę. – Przez chwilę się waha, ale nie wyjaśnia więcej. – Dobrze się dziś bawiłam. – Sięga do torebki i coś mi podaje. – Nie chcę ci zabierać tego klipsa. Widzę, że pierwszy inicjał nie należy do ciebie. Pewnie to ważna pamiątka. – Przekrzywia lekko głowę i mi się przygląda.
– Tak. Ale nie szkodzi. Zatrzymaj go. Przynajmniej będzie pretekst, żeby znów cię zobaczyć. – Zamykam jej palce wokół klipsa, a potem podnoszę jej dłoń do ust. Muskam skórę wargami, a potem na mgnienie oka wysuwam język. Tak przelotny kontakt, a jednak wywołuje ból. Ta kobieta na mnie działa, ale nie tylko podniecająco. Jest w niej coś, co sprawia, że chciałbym zatrzymać czas, by postać tu z nią jeszcze przez chwilę.
– Czy ty właśnie…? – jąka się.
– Właśnie co?
Mruży oczy.
– No wiesz.
– Wiem?
– Poczułam twój język. Polizałeś mnie!
Wprawdzie przez cały wieczór umierałem z pragnienia dotknięcia jej szyi językiem, ale naprawdę nie zamierzałem być tak bezczelny. To się po prostu… stało.
– Nie powiedziałbym, że polizałem. Skosztowałem tylko.
– Sprawdziłeś, jak smakuję?
Moje ciało zgłasza chęć udziału w tej rozmowie.
– Na to wygląda. Ale wiele się nie dowiedziałem. Co prowadzi z powrotem do zaproszenia na kolację. Jutro wieczorem?
– Nie mogę.
– A pojutrze?
Śmieje się, ale kręci głową. Jej wesołość sprawia, że i ja się uśmiecham.
– Dobranoc. – Zamyka drzwi i rusza, a ja stoję jak wmurowany jeszcze przez pięć minut po jej odjeździe.Rozdział 2
Kate
Wracam do domu rozkojarzona. Raz za razem odgrywam w myślach wydarzenia wieczoru i gdy po raz dwudziesty widzę Coopera stojącego obok mojego jeepa, przegapiam zjazd z autostrady. Rozpięty kołnierzyk eleganckiej koszuli, podwinięte rękawy odsłaniające umięśnione przedramiona… Emanował siłą, ale było w nim coś figlarnego. Zwyczajnego. Nie był jak faceci, z którymi się spotykałam przez ostatnie lata.
Na mocnej linii kanciastej szczęki majaczył ledwie widoczny na opalonej skórze cień zarostu. Do tego wyraziste, jasne, hipnotyzujące oczy. W odcieniu zieleni między jadeitem a mchem. Piękne, ale to nie kolor mnie oczarował, tylko złota obręcz okalająca źrenicę. Skojarzyła mi się ze słonecznikiem rosnącym na zielonej łące. Ilekroć próbował blefować, słonecznik się rozrastał i coraz trudniej było mi się skupić na kartach. Sytuację dodatkowo utrudniał fakt, że zieleń i złoto były otoczone najgęstszymi rzęsami, jakie widziałam u mężczyzny. Dlaczego faceci zawsze mają takie piękne rzęsy?
Wjeżdżam do tunelu, wstrzymuję oddech i wypowiadam w myślach życzenie – od lat to samo. Tak samo robię przy wjeździe do skalistego kanionu. Zawsze dotyczy mojego brata. Ale dziś jestem egoistką i marzę dla siebie.
Po dwudziestu minutach nadrabiania przegapionego zjazdu wchodzę do mieszkania i widzę Sadie, moją współlokatorkę, która jeszcze nie śpi.
Rzucam się dramatycznie na kanapę, zjeżdżam po oparciu i układam długie nogi na stoliku kawowym.
– Ciężki dzień, Angelino? – pyta. Odkąd zaczęłam brać udział w nagraniach reality show, codziennie zwraca się do mnie imieniem innej aktorki. Wczoraj byłam Reese.
– Długi dzień siedzenia i nicnierobienia. Ale za to wieczór był miły.
– Widziałaś Flynna? – Podrywa się z nadzieją na świeże plotki. Których zresztą nie powinnam przekazywać, bo zabrania mi tego kontrakt, ale łamię ten paragraf w zasadzie codziennie. Zresztą nawet gdybym nie paliła się do opowiadania najlepszej przyjaciółce o facecie, z którym się spotykam, i tak by to ze mnie wyciągnęła. Sadie Warner wycisnęłaby pikantne szczegóły nawet z księdza.
– Nie, dzisiaj go nie było.
Jest rozczarowana, że nie pozna soczystych nowinek na temat kawalera, ale nie odpuszcza:
– A co fajnego robiłaś wieczorem?
– Grałam w karty.
– W karty? Jezuuuuu, co za nuda!
– Nie, kiedy jeden z graczy jest megaciachem.
– I od tego trzeba było zacząć! – Podwija nogi i wpatruje się we mnie wyczekująco.
– Przestałaś mnie słuchać, gdy tylko powiedziałam, że Flynna nie było, a zaczęłaś w sekundzie, kiedy wspomniałam o seksownym facecie.
– No i co z tego? – Najwyraźniej nie widzi w tym nic niepokojącego. Przewracam oczami.
– A gdybym spędziła miły wieczór z przyjaciółką z dawnych lat? Bardzo dla mnie ważną. Ale kobietą. Chciałabyś posłuchać?
– No co ty!
Śmieję się.
– Nie powinnam ci mówić o tym seksownym facecie, skoro nie chcesz słuchać o starej dobrej Ednie.
– Kto to jest Edna? – Nie nadąża.
– Przyjaciółka, którą wymyśliłam i którą nie byłaś zainteresowana.
– Wymyśliłaś jej imię?
– Może kocham Ednę i chciałabym się z kimś podzielić tym uczuciem.
– Zadzwoń do matki i jej o tym opowiedz.
– Może przy okazji wspomnę o Cooperze.
– A więc Cooper, tak? – Szeroko otwiera oczy. – Ile ma wzrostu?
Nie mogę się nie uśmiechnąć.
– Nie mierzyłam. Ale jest wysoki. Myślę, że z metr osiemdziesiąt pięć.
– Ładnie. – Sadie znacząco unosi brwi. – Wzrost jest ważny. Co jeszcze?
– Kwadratowa szczęka, pięknie wyrzeźbiony nos, czarne włosy i czarne rzęsy wokół niesamowicie jasnych oczu. Zielonych ze słonecznikiem w środku.
– Usta?
– Seksowne i zachęcające do pocałunku. Aha! I polizał mnie.
– Co?
– Dyskretnie. Pocałował mnie w rękę, ale poczułam język. Rozpalił mi tym skórę. To było jak pryśnięcie wodą na rozgrzaną patelnię.
– Mmm. Typ seksowności, od którego rośnie temperatura, dobrze. Potrzebuję więcej danych. Tyłek? – Sadie zamyka oczy, jakby wyobrażała sobie mężczyznę, którego opisuję.
– Jędrny.
– Ramiona?
– Miał koszulę, więc widziałam tylko przedramiona.
Nie otwiera oczu.
– Niech będzie. Mów.
– Silne. Seksowne.
– Klata? – zniża głos.
– Szeroka. Mocne barki. Wąska talia.
Otwiera oczy i patrzy.
– No co? – Nie wiem, który element mojego opisu mógł wyrwać ją z marzeń.
– Co robisz w domu, skoro on żyje na wolności?
Śmieję się, ale potem przypominam sobie powód. Padam z powrotem na oparcie i wzdycham.
– Zaprosił mnie na kolację.
– I?
– Odmówiłam.
– Dlaczego?
– Przecież wiesz dlaczego! Podpisałam kontrakt!
– Chrzanić kontrakt.
– Chrzanić kontrakt? Przecież ty mnie zmusiłaś, żebym go podpisała!
– Tak! Ale nigdy ci nie mówiłam, że masz go przestrzegać w najmniejszych szczegółach!
– Ale tak to działa. Ja im coś obiecuję, a w zamian oni coś obiecują mnie. Sama tak mi wyjaśniłaś!
– Jezu! Nikt nie zwraca uwagi na takie pierdoły! – oznajmia moja przyjaciółka, która, tak się składa, jest także prawniczką.
– Muszę się skupić na programie. Nie potrzeba mi niczego, co będzie mnie rozpraszać.
– Już od dawna nikt cię nie rozpraszał. Ile już minęło, że tak zapytam?
Za długo…
– Byłam zajęta.
– Wiem. Zadręczasz się od czasu wypadku.
– Ktoś musi się wszystkim zająć.
– Tak. I zajmiesz się. Ale nie ma powodu, dla którego nie miałabyś się zająć też innymi sprawami. Patrzyłaś ostatnio, czy nie masz tam pajęczyn? – droczy się ze mną, ale potem poważnieje. – Słuchaj, wiem, że masz dużo na głowie. Ale martwię się, że chodzi nie o brak czasu, tylko o bezpodstawne poczucie winy, z powodu którego odbierasz sobie prawo do szczęścia.
– Nic mi nie jest. Nie martw się o mnie. A poza tym, kto wie, może wygram mnóstwo kasy i wtedy zabiorę się do odkurzania pajęczyn.
Budzę się wcześnie, strasznie zdenerwowana powrotem na plan Pulsu. Dzisiaj pierwszy wybór kawalera, czyli Flynn zadecyduje, z którą dziewczyną chce spędzić dwadzieścia cztery godziny sam na sam na bezludnej wyspie. Jasne, wyspa znajduje się zaledwie kilka kilometrów od wybrzeża Kalifornii, a para dostanie kosz piknikowy, więc o walce o przetrwanie nie ma co mówić. Ale mimo wszystko, kto wie, co się wydarzy, gdy dwie zainteresowane sobą osoby spędzą w takich warunkach dobę sam na sam?
Parkuję krzywo i biegnę do studia, bo jestem już kilka minut spóźniona. Ale pozostałe uczestniczki czekają, więc zaglądam do Franka, żeby się przywitać.
– Muszę ci powiedzieć, moja droga, że normalnie musiałbym się z kobitą ożenić, żeby jej się pozwolić tak oskubać – żartuje z ciepłym uśmiechem.
– A ja normalnie nie puściłabym tak łatwo faceta, z którym się pierwszy raz zabawiam – odpowiadam żartem, ale jest w moich słowach cień prawdy. To jedna z zasad, których nauczył mnie tata. Element zaskoczenia można wykorzystać tylko raz, więc za pierwszym razem trzeba wygrać jak najwięcej.
Frank chichocze.
– Jakie pan Montgomery ma plany na dziś?
– Jedziemy do domku na plaży w Malibu. Spędzimy kilka godzin z Flynnem, a później on wybierze dziewczynę na następną randkę.
Frank wzdycha.
– Gdzie się podziały stare dobre metody zdobywania kobiet? Podrywanie w barze? Nie rozumiem tych całych reality show. Czemu taka śliczna dziewczyna musi iść do telewizji, żeby znaleźć chłopaka, a i to nie na pewno?
– Kiedy się zgłaszałam, wydawało mi się, że to dobry pomysł. – Wzruszam ramionami i staram się brzmieć naturalnie. Warunki naszego kontraktu są tajne, więc nie mogę zdradzić prawdziwego powodu, dla którego zdecydowałam się na udział w programie. A jest nim główna nagroda w wysokości dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów.
Reżyser nas woła.
– Muszę lecieć. Miłego dnia!
– Nawzajem. Gdybyś chciała dołączyć do następnej partyjki, zaklepiemy dla ciebie miejsce, dzieciaku. Niektórzy chętnie by odzyskali przegrane pieniądze. – Milknie znacząco. – A może i straconą dumę.
– Bardzo chętnie. Do zobaczenia!
Uczestniczki mają od dwudziestu trzech do dwudziestu ośmiu lat, ale czuję się, jakbym wróciła do liceum. Zerkam w stronę leżaków, na których siedzi sześć pozostałych uczestniczek. Zbiły się w ciasną grupkę i spiskują.
– Założę się, że były cheerleaderkami – mówi Ava, która dołącza do mnie w basenie. Jesteśmy outsiderkami, które z daleka obserwują paczkę „tych fajnych”.
– Pewnie, że tak. – Wskazuję brodą na ich szefową, która usadowiła się pośrodku. – A Jessica musiała być też królową balu.
– Wiesz, że nie chcą tu przyjść, żeby nie zniszczyć makijażu i fryzur?
– No jasne! Uchowaj Boże! – Pewnie powinnam robić to samo, jeśli naprawdę chcę wygrać, ale dzisiaj są trzydzieści dwa stopnie i pocenie się w pełnym słońcu, żeby tęsknym wzrokiem wpatrywać się w basen, wydaje mi się głupie.
– Jak myślisz, którą wybierze na randkę? – Ava zaciska dłonie tuż pod powierzchnią wody, która tryska jak z fontanny.
– Jessicę. Ten biały strzęp materiału, który nazywa kostiumem kąpielowym, na pewno skusi Flynna. Myślisz, że są prawdziwe?
– Jej cycki?
– No.
– Nie, na pewno nie. – Obydwie gapimy się na królową balu. Skąpy trójkątny top, który desperacko stara się pomieścić jej olbrzymi biust, z trudem zakrywa choćby brodawki.
Patrzę na swoje piersi w rozmiarze niepełnego C. Są jędrne, ale z całą pewnością nie przyciągają uwagi tak, jak biust Jessiki.
– Przypomnij mi, żebym nie stawała koło niej w kostiumie kąpielowym – mówię ze śmiechem.
– Ty? – Ava patrzy na siebie, a potem na mnie. – Błagam cię! Ja wyglądam przy was jak chłopiec!
Dotąd nie zwróciłam uwagi na jej płaską klatkę piersiową, ale faktycznie, od razu czuję się hojniej obdarzona przez naturę.
– Stanę obok ciebie, będę lepiej wyglądać.
Uśmiecha się i ochlapuje mnie wodą.
– Witam panie! – Dziewczyńskie pogaduszki przerywa nam przybycie Flynna Beckhama, który wchodzi na plan w kąpielówkach. Wszystkie głowy odwracają się w jego stronę. Może i zgłosiłam się do konkursu dla pieniędzy, ale nie będę kłamać: kawaler też mnie zainteresował. Jest inny, niż się spodziewałam. Z pozoru wygląda jak rockman, ale przez ten krótki czas, który spędziłam w jego towarzystwie, dał się poznać jako normalny i bardzo fajny facet.
– Cześć, Flynn! – ćwierka chórem stadko z leżaków.
Uśmiecha się do nich i macha ręką, ale ku jawnemu rozczarowaniu prężących się nad brzegiem panienek idzie dalej, prosto do basenu.
Mruga do mnie i Avy i… wskakuje na bombę, ochlapując dziewczyny, które nie planowały się moczyć.
Wynurza się z szerokim, łobuzerskim uśmiechem, a ja się śmieję. Na jego miejscu zrobiłabym dokładnie to samo.
– Żałuję, że nie widziałem ich min – mówi szeptem.
– Nie są zachwycone, zniszczyłeś im fryzury – odpowiadam z uśmiechem. Flynn stoi przodem do nas, a tyłem do nich. Zerkam na dziewczyny, a potem z powrotem na niego. – Założę się, że teraz wszystkie się tu zlecą.
– Obstawiam, że przyjdą cztery.
– Nie, cała szóstka.
Flynn unosi brwi.
– Zakład o masaż stóp?
Marszczę nos.
– To nie mój fetysz.
Kiedy Flynn się uśmiecha, w policzkach pojawiają mu się dwa głębokie dołeczki. Kurczę, jest naprawdę słodki.
– Pękasz? – prowokuje mnie.
Zerkam na dziewczyny i widzę, że trzy już idą w naszą stronę.
– Niech będzie. – Wyciągam rękę i uściskiem przypieczętowujemy zakład.
– Ale mi dobrze! – Zamykam oczy, wzdycham głęboko i oddaję się przyjemności. Nie żartowałam, kiedy mówiłam, że niespecjalnie lubię międlenie stóp, ale Flynn dobrze wie, co robi, kiedy kciukami mocno uciska piętę i z każdym ruchem uwalnia odrobinę napięcia z mojego ciała.
– Cieszę się, że przegrałem – mruczy tak niskim głosem, że aż dudni mu w piersi. Wiem, że się uśmiecha, chociaż nie otwieram oczu. Też się uśmiecham.
– Mmm. Ja bardziej. – Tylko tyle mogę wydusić, bo teraz na zmianę uciska i głaszcze podbicie mojej lewej stopy.
– Nie chciałbym być zbereźny, ale na litość boską! Wyglądasz, jakbyś zaraz miała mieć orgazm.
Uśmiecham się jeszcze szerzej.
– Może i będę miała. – Pierwszy od zdecydowanie zbyt dawna.
Śmieje się.
– Aż tak ci dobrze?
– Cicho bądź i masuj! – Mam gdzieś, że moje zanurzanie się w przedorgazmicznej mgle prawdopodobnie filmują kamery.
– Tak jest, szefowo! Obserwowanie cię jest znacznie lepsze niż masaż.