Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Sibele - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 listopada 2025
30,29
3029 pkt
punktów Virtualo

Sibele - ebook

Mięsowoły, gdzieś między Bugiem i Radzyminem. Dzieci zaczynają rysować przerażającą maszkarę, dochodzi do kilku zaginięć, a w końcu ktoś odnajduje zwłoki. Wszystkiemu przypatruje się lekko zwariowana staruszka, która zdaje się dużo o tym wiedzieć. Krzywda i nieukarana wina. Walka, a może tylko potrzeba zrozumienia. Czy świat pozna historię Mięsowołów? Czy grupa mieszkańców poradzi sobie z nieznanym? I kim jest tajemniczy kucharz z Korei?

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8431-949-9
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Ponury, listopadowy poniedziałek nie zachęcał do spacerów. Miasteczko wyglądało jeszcze brzydziej niż zazwyczaj. Człowiek wychodził z domu, tylko jeśli musiał i starał się szybko przemknąć szaroburym chodnikiem do miejsca, w którym powinien się znaleźć. Zimna mżawka i podmuchy wiatru mówiły każdemu „Idź stąd”. Nieliczne samochody łypały niechętnie światłami reflektorów i — jak ich kierowcy — sprawiały wrażenie, że są tu za karę. Gdyby mogły czuć, pomyślałyby pewnie, że znowu pobrudzą swe piękne lakiery, tak pieczołowicie polerowane przez właścicieli. Ciepły garaż i ciepłe łóżko — takie myśli mogłyby towarzyszyć tym zmotoryzowanym tandemom. Wszędzie, byle nie tu.

***

Początkowo ruch i gwar, które nagle zakłóciły dotychczas spokojną ulicę Graniczną, nie przyciągnęły większej uwagi. Tylko stara Bochniowa jak zwykle pojawiła się na posterunku. Wsparta na lasce, obserwowała z oddalenia, co dzieje się w jedynym ładnym miejscu w jej okolicy. A działo się dużo. Nadjechały samochody i wysypały się z nich całe zastępy mężczyzn, zmęczonych mimo poranka, w odblaskowych kamizelkach. Na głowach pojawiły się kaski, a w dłoniach uzbrojonych w rękawice — piły łańcuchowe, siekiery, szpadle i inne atrybuty męskości. Dwóch chyba najmniej zmęczonych ludzi, zaopatrzonych w płachty map i podkładki z dokumentami, zaczęło wydawać instrukcje. Wkrótce mężczyźni podzielili się na dwie grupy. Pierwsza odgradzała prowizorycznym płotem miejscowy lasek od ulicy, a druga weszła między drzewa.

Warkot pił i uderzenia siekier wyrwały Bochniową z letargu. Starowinka rozpoczęła powolny marsz w kierunku lasku. Na miejscu starannie wybierała ofiarę rozmowy. Miejscowi wiedzieli, że kto raz się odezwie do Bochniowej, szybko nie odejdzie. Kobieta miała na to swoje sposoby. Wybór padł na jedynego mężczyznę stojącego na zewnątrz placu budowy.

— A co tu będzie, kierowniku? — zagaiła staruszka.

Prawidłowo nazwany kierownikiem ciemny blondyn średniego wzrostu otaksował spojrzeniem siwą kobietę i wyczuwając kłopoty, rzucił szybko:

— Tablicę tu postawimy zaraz, to sobie szanowna pani poczyta.

Szanowna pani nie dała się jednak łatwo zbyć.

— Żółtą taką? — zapytała, dowodząc znajomości prawa budowlanego w Polsce.

— Taką żółtą, tak. Poczyta sobie pani, bo ja, jak widać, zajęty bardzo jestem.

Mężczyzna poza paleniem papierosa nie wyglądał na zajętego. Bochniowa roztropnie tego nie skomentowała i tylko sprytnie powiedziała:

— Kierowniku, oczy u mnie słabe. Co będę czytać. I czasu szkoda, aż tablicę wyszykujecie. Czasu u mnie mało. Kierownik powie — dopraszała się.

Rozmówca nie dał się nabrać na brak czasu, ale i nie chciał dać się wciągnąć w rozmowę.

— Pumptrack — wypluł z siebie dziwne słowo.

Staruszka zamrugała. Pomilczała. Pomruczała coś do siebie, najwyraźniej próbując brzmienia obcego słowa. Na nic nie wpadła, bo kto by i nadążył za dzisiejszą nowomową.

— Czyli co będzie? — zażądała uściślenia.

— Pumptrack. Tor taki. Dla rowerów. Dzieciaki będą miały gdzie jeździć.

Próbował odejść, lecz Bochniowa nie chciała szybko wypuścić z rąk ofiary.

— Taki tor to nie powiem, ciekawa rzecz. Dzieci by się miały gdzie bawić — powiedziała i szybko zapytała: — A to lasku naszego już nie będzie? Bo to widzi pan, tylko ten lasek nam został. Panie kierowniku, co tu były za lasy. Całe Mięsowoły las otaczał. Jak byłam młoda… — Nie udało jej się dokończyć.

— Lasek będzie. Parę drzewek tylko się wytnie, a potem znowu zasadzi nowe. Pani wybaczy, praca wzywa — rzucił szybko.

Nie czekając, aż staruszka zarzuci go następnymi pytaniami, znalazł się za powstałym właśnie fragmentem ogrodzenia i zaczął wydawać niepotrzebne już nikomu instrukcje. Wszystko, żeby tylko uwolnić się od uciążliwej rozmówczyni.

***

Prace posuwały się naprzód i wkrótce do Bochniowej dołączali kolejni obserwatorzy. Najpierw pojawiła się młoda matka z na oko czteroletnim chłopcem. Oboje za nic mieli wstrętną pogodę i wydawali się dobrze bawić na spacerze. Wkrótce dołączył do nich łysy i postawny Zygmunt, emerytowany kierowca z domu naprzeciwko lasku. Towarzyszył mu jak zwykle kilkuletni, wielorasowy, czarny jak smoła pies o niespotykanym imieniu Alibaba. Dla przyjaciół — Ali. Imię wzięło się z tekstu piosenki, która zawsze bawiła Zygmusia. Jako człowiek starej daty machał tylko ręką na poprawne politycznie uwagi typu „Czarny Alibaba? __ Przecież tak nie można”_._ Tak samo lekceważąco traktował stwierdzenia, że to przecież dwa wyrazy są i jakie to imię dla psa. Z sobie tylko wiadomych względów Rajmund, szwagier Zygmunta, z cierpliwą konsekwencją nazywał psa Aliną. Ali czy Alina, jak przystało na psa niezwykle towarzyskiego, próbował przyciągnąć uwagę znanej mu Bochniowej, matki i synka, aż przeszedł do zadań poważniejszych. Ignorując istnienie obroży i smyczy, niemal się dusił, próbując wyrwać się do pracujących mężczyzn. Wszak jako pies wyjątkowo towarzyski musiał poznać wszystkich przybyłych.

Zygmunt nie podzielał radości swojego psa. Gdyby Ali był bardziej przewidujący, też uznałby pewnie, że jego entuzjazm nie jest uzasadniony. Przecież właśnie odgrodzono mu teren jego codziennych spacerów. Czasy ciszy i spokoju w okolicy zdawały się niestety przemijać. Emeryt w skupieniu zapoznawał się z treścią żółtej tablicy, dopiero co tu umieszczonej. Przywiązał psa do ogrodzenia i nie zważając na jego pełne oburzenia szczekanie, wszedł na teren budowy. Poczęstował dwóch najbliższych robotników papierosami i wdał się w pogawędkę.

Rozmowę przerwał krzyk chłopca, który starał się zwrócić uwagę mamy.

— Mamo, mamo, zobacz! Jaka dziwna pani! — zawołał czterolatek i pokazał palcem gdzieś w kierunku lasu.

Mama nic nie zobaczyła i chciała już iść. Towarzystwo Bochniowej zaczynało ją męczyć. Bezskutecznie próbowała wyjaśnić staruszce zawiłości planowania budżetowego, (bez)sensowności zaczynania robót w listopadzie i meandrów budżetu partycypacyjnego. Pociągnęła chłopca za rękę. Ten, idąc za matką, wciąż upierał się, że w lasku jest dziwna pani w szarym, długim… czymś, unosząca się w powietrzu.

— Ale mamooo, szara pani tam jest, no mamooo, zobacz. A jakie ma wielkie oczy.

Kobieta straciła cierpliwość i — za nic mając współczesne trendy wychowawcze — dwoma klapsami przekierowała uwagę synka z lasku na jego własne siedzenie. Wołanie ciągniętego za rękę chłopca zamieniło się w płacz oburzenia. Malec posłusznie podreptał jednak za matką.

Zygmunt przerwał rozmowę z robotnikami i spojrzał w kierunku wskazywanym przez chłopca. Nic nie zobaczył. Chociaż może jednak… Coś. Rozmyta, szara plama. Bardzo szybki ruch kogoś lub czegoś. Nim umysł zdążył to nazwać, szara plama zniknęła. Wodził jeszcze wzrokiem po okolicy, ale nie zobaczył już nic dziwnego. Wrócił do Alibaby. Przeprosił go głaskaniem za oburzające zachowanie i przywiązanie do ogrodzenia. Zasmucony, wracał do domu, pocierając lewą ręką łysinę. Robił tak zawsze, kiedy coś zatruwało mu myśli. Będzie musiał podzielić się złą nowiną z żoną. Bardziej martwił się jednak o Anię, swoją córkę. Wiedział, że źle to przyjmie. Kiedy wróci z pracy, będzie nerwowo. Oj, będzie.

Bochniowa zareagowała na krzyki malucha dość nietypowo. Spojrzała tylko w las i opuściła głowę. Nie sprawiała wrażenia zdziwionej. Była raczej wystraszona i wyraźnie nie chciała patrzeć w tym kierunku. Odwróciła się i mamrocząc cicho pod nosem, ruszyła w stronę domu. Szła dość szybko jak na swój wiek. Być może po raz pierwszy w życiu uciekła do domu, choć wokół tyle się działo.

Krzyk chłopca przykuł też uwagę jednego z robotników. Młody Staszek przeniósł wzrok w miejsce, które pokazał smarkacz. Popatrzył i zamarł. Nie wiadomo, który to już raz w życiu poprzysiągł sobie, że koniec z piciem. A już na pewno koniec z robotą na kacu. Popatrzył na boki, czy może któryś z kolegów też to widzi. Nic na to nie wskazywało. Był zimny, mokry, listopadowy dzień… a w lasku między drzewami zobaczył postać. Nie, nie dziwną starszą panią w szarym płaszczu. I nie, nie unosiła się w powietrzu. Stała. Nie miała dziwnego płaszcza. Nic na sobie nie miała. Staszek zobaczył piękną, nagą, może dwudziestokilkuletnią dziewczynę! Idealna figura, cudowne piersi, czarne, długie, kręcone włosy i niezwykle duże, ciemne oczy. Hipnotyzujące.

Po chwili Staszek widział już tylko te oczy.

***

Dzień pracy dobiegał końca. Bardzo już zmęczeni mężczyźni pozbierali swoje zabawki i mieli właśnie wyłączyć oświetlenie na placu budowy. Andrzej Biernat, kierownik robót, zbierał chłopaków do busa, żeby porozwozić ich do domów.

— Gdzie Waśkowiak? — spytał, zdziwiony.

Po chwili po okolicy poniosły się nawoływania:

— Stachuuu, Stachuuu, Staszeeeek.

I nerwowe:

— Waśkowiaaak, kurwaaa, będziesz z buta szedł na Zaliszki! — odgrażał się Biernat.

Staszka nigdzie nie było. Nie odbierał też komórki. Kierownik pokrzyczał jeszcze, pomarudził i rzucił groźbę, że obetnie dniówkę. Dał się jednak uspokoić załodze. Po chwili światła zgasły, samochody odjechały i wykarczowana polana pogrążyła się w ciemnościach.Rozdział 1

Nawet ludzie o dużej wyobraźni i niewielkich wymaganiach estetycznych nie nazwaliby Mięsowołów ładnym miejscem. Początkowo rósł tu wokół piękny las, który niestety stopniowo wycinano. Miasteczko nie miało szczęścia do włodarzy i rzadko wprowadzano tu zmiany mogące podnieść jego atrakcyjność wizualną. Historia tego miejsca była jednak bogata. Prawa miejskie uzyskało jeszcze w piętnastym wieku. Miasto nazywało się wtedy inaczej: początkowo — Osada Tarkół, a później — już tylko Tarkół. Nazwa wzięła się od jednego z pierwszych na ziemiach polskich tartaków, które wtedy nazywano młynami tartacznymi. Młyny takie napędzano siłą wody, więc potrzebowały rzeki do funkcjonowania. Co może bardzo dziwić, w Tarkole czy też obecnych Mięsowołach próżno by szukać cieku. Tartak zbudowano nad pobliskim Bugiem, ale ludzie z prostego powodu woleli mieszkać nieco dalej — było po prostu ciszej. I tak kilka kilometrów na południe powstał szybko rozwijający się Tarkół. Młyn tartaczny powoli uszczuplał las, okolica brzydła, ale ludziom żyło się tu dobrze.

Tartak przetrwał aż do końca dziewiętnastego wieku. Rewolucja przemysłowa, która dotarła też do produkcji drzewnej, nie oszczędziła tego miejsca. Właściciel Jan Świętochowski długo bronił się przed zmianami i niechętnie patrzył na coraz popularniejszy w jego branży napęd parowy. Był chyba ostatnim posiadaczem tradycyjnego młyna tartacznego. Przestarzały zakład podupadał i w pewnym momencie nie było już czego ratować. Ludzie odeszli, a tartak szybko popadł w ruinę. To, co nadawało się tam do czegokolwiek, szybko zostało rozgrabione.

Stateczny niegdyś Jan Świętochowski sprzedał, co mógł, i pogrążył się w alkoholowym nałogu. Z tego okresu życia pamiętał niewiele — płacz i krzyki bliskich mu osób. Jednak nawet to, co złe, na szczęście kiedyś się kończy. Po krótkim okresie hulaszczego życia, trwonienia majątku i zadawania krzywdy sobie i innym otrząsnął się i znów stanął na nogi. Owdowiały wcześnie Świętochowski miał bowiem syna i to właśnie groźby, błagania i starania młodego Kazimierza wyciągnęły ojca z piekła i przywróciły do życia. Za namową syna założył cegielnię, okolica była bowiem bogata w doskonałą glinę. Zakład bardzo szybko zaczął przynosić zyski. Jan, widząc, że szczęście im sprzyja, poszedł za ciosem. Cegielnię zostawił w rękach Kazika, a sam założył hodowlę bydła. Wkrótce jego krowy cieszyły się wielką sławą na terenie całego zaboru rosyjskiego. To w tym okresie w centrum miasta zbudowano neogotyckie jatki rzeźnicze, jedyny miejscowy zabytek, który przetrwał do dziś. Wtedy też narodziły się Mięsowoły, nazwa miasta wymyślona przez Świętochowskiego.

Lata mijały, ceglane i bydlęce interesy kwitły, Kazimierz zakochał się szczęśliwie i Jan doczekał się wnuczki. Życie było piękne… do czasu. Niespodziewanie rodzinę Świętochowskich dopadło pasmo nieszczęść. Śmierć ukochanej wnuczki Zosi była dla Jana jak grom z jasnego nieba. Niejedyny grom. Wkrótce w obłęd popadła synowa Anna, nieradząca sobie ze śmiercią dziecka. Zmarła kilka dni później. Zły los nie odpuszczał, jakby coś zawzięło się na rodzinę Jana. Kazimierz pojechał do lasu i nikt więcej go nie widział. Stary Świętochowski nigdy się nie poddał, ale poszukiwania przerwała wojna. I wojna światowa nie oszczędziła cegielni, położyła kres wielkiej hodowli i położyła też kres rodzinie Świętochowskich.

Okres dwudziestolecia międzywojennego to czas powstania spółdzielni mleczarskiej. Spółdzielnia działała krótko i znów przyczyniła się do tego wojna. Po II wojnie światowej wznowiła działalność jako Państwowe Zakłady Mleczarskie Mięsowoły. Zakład przetrwał zawirowania własnościowe lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku i do dziś zapewnia niewielkie zatrudnienie miejscowej społeczności.

Współczesne Mięsowoły, patrząc z lotu ptaka, przypominają dość nieforemną, sześciokątną bryłę ciągnącą się kilka kilometrów na osi północ — południe. Przy dużej dozie wyobraźni jest to kielich rozszerzający się od północy i obejmujący część lasu. Las ograniczony jest po bokach ulicami Przyleśną i Poprzeczną, a od południa — ulicą Graniczną.

Od strony południowej do miasta można wjechać dwoma ulicami: Radzymińską i Polską. Pomiędzy nimi mieści się brzydkie osiedle bloków mieszkalnych z lat siedemdziesiątych. Nigdy nie doczekało się nazwy, a leży przy — nomen omen — ulicy Osiedlowej. Zachodnia część miasta to głównie nieużytki i ruiny. Zobaczyć tu można nieliczne już pozostałości po budynkach administracyjnych tartaku i ruiny dawnej cegielni. Jedne i drugie leżą niedaleko ulicy Tartacznej, a rozdziela je ulica Cegielniana. Jak widać, to nie fantazja, a czysty pragmatyzm pomagał w nazywaniu ulic. Tuż za ruinami cegielni zbudowano w 1966 r. niewielki kościół pod wezwaniem św. Wita, Modesta i Krescencji. Nie jest to zbyt imponująca budowla, a mieszkańcy narzekają, że to najprawdopodobniej najbrzydszy kościół w Polsce. Do świątyni dojdziemy krótką ulicą Farną, odchodzącą od Tartacznej. Tuż obok kościoła ulokowano niewielki cmentarz.

Wschodnia część miasta, gdyby wjechać do niej od południa ulicą Polską, to przede wszystkim stadion piłkarski „dumy Mięsowołów”_,_ jak lubili żartować miejscowi, czyli KS Beeftown. Stadion — to słowo brzmiało bardzo dumnie. W rzeczywistości to kawałek łąki, ale ogrodzonej i nawet zabudowanej drewnianymi trybunami, na których mogło pomieścić się dwustu kibiców, spragnionych sportowych emocji. Jadąc dalej na północ z ulicy Polskiej w Rzeźniczą, trafiało się na „Krówkę” i „Wesołą Krówkę”, czyli Okręgową Spółdzielnię Mleczarską i przedszkole. Zaraz za przedszkolem, wzdłuż ulicy Rzeźniczej, zbudowano szkołę podstawową, a dalej na północ — niewielką przychodnię lekarską.

Nieco ciekawiej wygląda centrum miasta, lecz i tak zostało ono oszpecone w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych chaotycznie rozmieszczonymi kamienicami, dziś bardzo już zaniedbanymi. Środek miasta przecina, biegnąc w kierunku północnym, ulica Jana Świętochowskiego. Z jednej jej strony pobudowano komisariat policji, a po drugiej widać Urząd Miasta i Gminy. Oba budynki nie są, mówiąc delikatnie, zbył ładne. Komisariat na dodatek jest już mocno podniszczony. Tuż obok kamienic i urzędu w oczy rzucają się dawne jatki rzeźnicze i przylegająca do nich knajpka. Ta zmieniała się przez lata wielokrotnie — od klubokawiarni, przez bar mleczny, aż do nowoczesnej restauracji. Same jatki oczywiście już się tak nie nazywają. Choć z zewnątrz budynek zachował pierwotny i imponujący wygląd, to zamieniono go w małe centrum handlowe z blisko trzydziestoma sklepami pod dumną nazwą Galeria Handlowa Sukiennice. Dlaczego tak? Nikt nigdy tu przecież suknem nie handlował. Współcześnie nazwa _jatki_ nie kojarzyła się jednak ludziom dobrze. I tak powstały _sukiennice,_ bo komuś tak się budynek skojarzył, a nazwa przywoływała ducha pięknego polskiego miasta. Tylko rynek w Mięsowołach za nic nie chciał przypominać Rynku Głównego w Krakowie. Nie przeszkodziło to miejskim radnym w zmianie nazwy i od tego czasu mięsowolanie mogli poszczycić się Rynkiem Głównym i Sukiennicami.

To, co w Mięsowołach najładniejsze, w zasadzie leżało już poza terenami miejskimi lub na ich granicy. Cudowny, choć mocno pomniejszony las w miasteczku zajmował tylko fragment kwadratu między ulicą Graniczną i odchodzącymi od niej na północ ulicami Poprzeczną i Przyleśną. Las ciągnął się kilka kilometrów w stronę Bugu i im dalej, tym był bujniejszy i piękniejszy. Dominowały w nim sosny, ale nie brakowało też innych drzew, jak to w lasach mieszanych. Od strony ulicy Granicznej rzucały się w oczy wysokie brzozy. Wchodząc głębiej, można było natknąć się na dęby, najczęściej dość młode, lecz trafiały się też potężne i piękne okazy. Oczy cieszyły akacje, te rosły jednak sporadycznie. Na samym brzegu lasku, tuż przy Granicznej, nie wiadomo skąd wyrosła nawet dzika wiśnia. Kiedy na przełomie kwietnia i maja drzewko pokrywało się białymi kwiatami, nie dało się od niego oderwać wzroku.

Teren był tu na ogół piaszczysty, sprzyjający iglakom. Co chwilę jednak trafiały się wysepki mchu. Takie zielone dywany potrafiły ciągnąć się bardzo długo, a spacer po nich dawał wiele radości. Mech cudownie i miękko uginał się pod stopami. Grzybiarze właśnie na tych zielonych wyspach poszukiwali podgrzybków. Widzieliście kiedyś skupisko brązowych kapeluszy w takiej zielonej, leśnej oazie? Jeśli tak, to na pewno zrozumiecie ten zachwyt. Ten las się nie nudził. Często zaskakiwał. Idąc prostym terenem, nagle można było trafić na piaszczystą górkę, a po chwili — duże zagłębienie porośnięte zielenią. Może i las okaleczano przez lata, ale wciąż pozostawał przepiękny.

Czy piękno może być złe? Gdyby miejscowi pamiętali dawne historie i legendy, być może inaczej traktowaliby leśne ostępy. Wspomnienia jednak szybko ulatują, a las trwa i wciąż zachwyca.

Na ulicy Poprzecznej stał tylko jeden dom — starej Bochniowej. Trzy nowe posesje pyszniły się na Przyleśnej. Trudno jednak powiedzieć, że ktoś tam mieszkał. Wystawne rezydencje zbudowali warszawiacy, którzy rzadko tu bywali. Miejscowi nie mogli się nadziwić, że ktoś stawia takie wielkie domy tylko po to, żeby wpaść tu kilka razy do roku. Krótka ulica Graniczna mieściła dwie posesje. Jedna, o ponurej historii, po Zakrzewskich, od dwóch lat wystawiona była ponownie na sprzedaż. W drugiej mieszkała rodzina Kowalskich. Gdyby komuś chciało się nad tym zastanawiać, mógłby uznać za dziwne, że w tak urokliwym zakątku osiedla się tak niewiele osób. Faktycznie, domów tu ledwie kilka i mnóstwo wolnych i niedrogich działek. Chętnych brakowało. To znaczy przyjeżdżali, oglądali i jak wszyscy, wpadali w zachwyt. Później jednak rezygnowali z zakupów. Kupowali działki droższe i w gorszych, brzydszych lokalizacjach. Prawda była taka, że niektórzy przyjezdni odczuwali w tym miejscu dziwne uczucie zagubienia, trudne do zdefiniowania i nie do końca przez nich uświadamiane. Tak jakby jakaś siła ich tu nie chciała.

Tymczasem nieliczni mieszkańcy ulicy Granicznej mieli w Mięsowołach przywilej posiadania najpiękniejszego widoku z okna. Jak jednak wiadomo, nic nie trwa wiecznie.Rozdział 3

Stara Bochniowa lubiła siadać przed kominkiem i wspominać. Wszyscy tak na nią mówili — stara Bochniowa. Nigdy z imienia, którego nikt nie znał. Nie wiadomo, ile miała lat. Sama tego nie wiedziała. Oczywiście metryka urodzenia i dowód osobisty mogły dużo o wieku staruszki powiedzieć, ale ta machała tylko ręką i powtarzała:

— Nie wiadomo, nie wiadomo, ile to lat już mam. Papiery we wojnę spłonęły. Dali nowe po wojnie. Rok urodzenia wpisali. Ale czy dobry? Ja nie wiem.

Stara była jednak na pewno. Dużo widziała w życiu, choć rzadko ruszała się dalej niż do Górek Białoszewskich. Te górki to lubiła bardzo. Przyjaciółki tam za młodu miała. Najlepsze. Dwie śliczne bliźniaczki, Władzia i Jadzia. Były całym jej światem. Młodziutka, jeszcze niebochniowa __ wtedy, miała w ogóle dziwny stosunek do bliźniąt. Dziś powiedzielibyśmy, że była zafiksowana na tym punkcie. Nawet jej sny często dotyczyły bliźniaków. W powtarzającym się majaku wciąż widywała jakby drugą siebie. Dlatego była zauroczona swoimi koleżankami. Czas jednak płynął. Władzia wyjechała za mężem gdzieś w Polskę, Jadzia zmarła, biedaczka. Stopniowo czas zabrał wszystkich, których Bochniowa kochała czy znała. Może tylko po za tą, której znać nie chciała, ale której śmierci wreszcie się doczekała.

Niespodziewany ślub ze starszym mężczyzną był dla wielu zaskoczeniem i nie przyniósł żadnych owoców. Gdy pochowała męża — zarazę, co to nic nie była warta, jak go wspominała — zaczęła piesze wycieczki. Właśnie do Górek Białoszewskich. A wyprawą jej życia był wyjazd do Radzymina wiele lat temu. Mimo to sporo widziała. Jeszcze więcej słyszała. Zwłaszcza w długie i zimne noce, kiedy tu wokół był jeszcze majestatyczny las. Czasami dziękowała Bogu, że może tylko słyszeć i nie musi tego widzieć. Nigdy w takie noce nie wychodziła z domu.

Teraz też słuchała wycia tego czarnego diabła, jak zawsze nazywała psa Kowalskich.

— Jaki tam Ali, jaki tam Alibaba? Diabeł, zwykły diabeł — mamrotała w wieczory takie jak ten. Sama czuła jednak, że coś się zmieniło. Choć nie chciała, pamiętała, co zobaczyła w lesie kilka dni temu. Bezskutecznie starała się o tym nie myśleć i wmawiała sobie, że nic wtedy nie poczuła.

Poczuła, a to uczucie narastało. Nie wychodziła już z domu po zmroku, bo coś złego przebudziło się w lasku.

***

Podkomisarz Jakub Malicki, komendant miejscowego posterunku policji, zdegustowany, patrzył na ściany swojego gabinetu. Może pomieszczenie nie wyglądało gorzej niż inne pokoje w budynku, ale i tak nie mógł to być komplement. Na pewno pokój nie przypominał gabinetu komendanta.

— _No ale jaki komendant, taki gabinet_ — pomyślał z wisielczym humorem.

Komendantem został, bo chętnych na to stanowisko jakoś nie było. I tak to pewnego dnia łysiejący, szpakowaty, wysoki i chudy jak tyczka Malicki wdrapał się na — jak sam mówił — pagórek kariery.

Stanowisko wymagało od niego znienawidzonych czynności administracyjnych i tych codziennych jak remonty. Ściany jego pokoju, jak i pozostałych w komendzie, zdecydowanie dopraszały się malowania. O remont błagała też podłoga. Stąpanie po starej klepce przypominało czasem próby utrzymania równowagi na okręcie. Elewacja budynku świeciła dziurami. Tak, komenda zdecydowanie potrzebowała remontu. Jakuba zniechęcała jednak świadomość potrzeby podjęcia działań niezbędnych do rozpoczęcia chociażby zwykłego malowania. Przecież sam z chłopakami nie pomaluje, a nie może też ot tak zadzwonić po ekipę malarską. Procedury, przepisy, ustawa o zamówieniach publicznych — to wszystko go odrzucało. Pracowników cywilnych miał jak na lekarstwo. O specjaliście ds. zamówień publicznych mógł zapomnieć. Ba, nawet policjantów mu brakowało. Na trzytysięczne Mięsowoły było ich pięciu — i to razem z nim!

Jakub mimo to nie narzekał. Zdawał sobie sprawę, że nie jest prawdziwym policjantem. To znaczy miał oczywiście odpowiednie wykształcenie, miał doświadczenie i to niemałe, lecz w zakamarkach własnego umysłu skrywał prawdę o sobie. Prawdą było to, że po prostu policjantem nie był, a jedynie dość udanie — taką miał nadzieję — policjanta udawał. Procedury śledztw, współpraca z prokuraturą, raporty i wiele innych typowych policyjnych czynności — to wszystko go nie obchodziło. Owszem, musiał markować, aby tyle lat utrzymać się w tej robocie. W rzeczywistości jego praca to były chaos i intuicja. Z przewagą tego pierwszego. Przez długi czas to działało. W stolicy coraz trudniej było mu jednak ukrywać prawdę o sobie. Oczywiście był to powód ważny, ale nie jedyny, aby uciec gdzieś w Polskę i znaleźć swoje Twin Peaks, o czym marzył. Dość miał trupów, na jakie napatrzył się przez lata w Warszawie. Szukał pracy właśnie w takiej dziurze jak tu. Nawet kosztem otrzymania obskurnego gabinetu czy ciasnego mieszkanka w brzydkim bloku. Chciał małego, spokojnego miasta i takie znalazł. Odpowiadała mu senna atmosfera tego miejsca. Trochę odrealniona. Gdzie nic się nikomu nie chce. Niby niedobrze. Ale kiedy to lenistwo udzielało się też przestępcom, było już całkiem nieźle.

Kuba lubił czasem oglądać seriale kryminalne. Zwłaszcza te polskie. Rzadko widywał lepsze komedie. Nierealne komendy przypominały miejsca z innych krajów, a w zasadzie chyba z innego świata. Tam nikt nie przejmował się malowaniem ścian. Za to zawsze rozwiązywano arcyciekawe zagadki. Łapał się jednak często na myśli, że przecież kto jak kto, ale akurat on nie powinien tego krytykować. Mięsowoły i jego komisariat też były przecież odrealnione. Komisariat to głównie w wyniku jego podejścia do pracy.

Na szczęście tutejsze sprawy były banalne. Owszem, zdarzały się morderstwa, nawet wcale nie tak rzadko. Jednak nie było w nich nigdy tajemnicy i policja z reguły zatrzymywała pijanych sprawców na miejscu zbrodni. Na co dzień wyzwanie dla miejscowych stróżów porządku stanowiły bójki po alkoholu i drobne kradzieże, ale i te niezbyt często. Może tylko zaginięcia spędzały mu sen z powiek. Większość zaginionych jednak odnajdywano, a gubiących się w lesie niezdar do statystyk nie zaliczał. Faktycznie, w tutejszym lesie ludzie często gubili drogę. Jednak czy było w tym coś dziwnego? Las to las, zgubić się można.

To właśnie nad sprawą zaginięcia dumał podkomisarz, kiedy uciekł myślami w kierunku nierealnego remontu. Po raz drugi tego dnia czytał akta sprawy Stanisława Waśkowiaka. Zaginięcie zgłoszono przedwczoraj, a Staszek ostatni raz widziany był w pracy siódmego listopada. Mijał więc już piąty dzień.

— Sporo — zafrasował się.

Przy brakach kadrowych w ich komendzie, gdzie na jednego policjanta przypadały dwa wakaty, Malicki do tej pory nie podjął właściwie żadnych czynności. Początkowo nie był przekonany co do tego zaginięcia. Młody Waśkowiak dał się już poznać miejscowej policji. Nie to, że zaraz bandyta. Ale nie zawsze też bywał grzecznym chłopcem. Nawet jego matka przyznała, że chłopakowi często zdarzały się przerwy w domowej obecności. Sama zwlekała, nim przyszła na policję. Kiedy jednak już się zdecydowała, ze łzami w oczach zarzekała się, że teraz to co innego. Czuła to! Jako matka czuła to i błagała podkomisarza, by jej uwierzył.

Jakub siedział zamyślony. Dziwił się sam sobie, ale wierzył Waśkowiakowej. Czy to wyszydzana i przereklamowana w filmach czy książkach intuicja, czy węch rasowego psa? Jak zwał, tak zwał. Jednak uwierzył Janinie Waśkowiak. Tylko czy to zaginięcie? Czy coś o wiele gorszego? Wierzył w przeczucia. Ostatnio czuł, że w sennych Mięsowołach dzieje się coś dziwnego. Jak tylko zaczęła się budowa tego cholernego toru, wiedział, że będą kłopoty.

— _No nic się nie zmienia od dupy siedzenia_ — pomyślał błyskotliwie. — _Trzeba jutro zabrać jednego z młodych i podjechać na Graniczną. Popytać. Pewnie i bez przeszukania lasu się nie obejdzie_.

Miejscowy lasek, we własnym mniemaniu, znał już dość dobrze. Czy jednak sporadyczne przebieżki dróżką pośród drzew można było nazwać poznawaniem lasu? Wątpliwe, zwłaszcza dla człowieka, któremu czasem wydawało się, że drzewa rosną nie tam gdzie wcześniej. Zdarzało się, że wychodził z lasu otumaniony, myśląc, co w nim właściwie robi. Dlatego komendant postanowił, że musi wracać do niego częściej. Przecież biegała tam też ta niesamowita kobieta. Wysoka jak zawodniczka WNBA.

***

Był późny wieczór i przedszkole „Wesoła krówka” powinno już być zamknięte. W oknach od strony Rzeźniczej wciąż jednak widać było światło. Dyrektorka placówki, Hanna Fijałkowska, mimo późnej pory nie wychodziła z pracy. Była bezdzietną rozwódką i miała dużo czasu.

Do Mięsowołów przyjechała trzy lata temu. Chciała odmienić swoje życie po katastrofie, jaką okazało się małżeństwo z niewiernym facetem. Dupkowi znudziła się puszysta blond żonka i choć wcześniej tyle gadał, jak to on lubi kobiece krągłości i jak kocha swoje blondbiustwo_,_ zaczął na boku posuwać szkieletora. Tak nazywała ją Hanka. Szkieletor i jeszcze z brzydką, końską twarzą. Po sprzedaniu mieszkania w Warszawie, w którym żyła siedem lat z megamendą, postanowiła zamieszkać gdzieś na prowincji. Miejscowe przedszkole szukało akurat nowej dyrektorki. Nie zastanawiała się nawet przez chwilę. Chciała uciec, zaszyć się gdzieś i zapomnieć o zgiełku i wiecznym pośpiechu dużego miasta. Mięsowoły nadawały się do tego idealnie. Konkurs stał się formalnością, bo kandydatka zgłosiła się tylko jedna.

Teraz siedziała wpatrzona w biurko i leżące na nim rozrzucone rysunki dzieci. Dużo. Nawet bardzo dużo. Obrazki różniły się między sobą stylami. Od razu można było poznać, które dzieci mają jakikolwiek talent malarski, a które rysują, bo tak robią wszystkie dzieciaki świata. Tematyka okazała się już jednak mało zróżnicowana. Na kartkach przewijał się tylko jeden motyw — stara kobieta w szarym, długim płaszczu. W oczy rzucały się nienaturalnie wielkie oczy i brak stóp. Sprawiało to wrażenie, jakby namalowana osoba się unosiła.

Rysunki maluchów rzadko bywały realistyczne. Hanna widziała już dużo dziwniejsze prace swoich podopiecznych. Przerażało ją jednak to, że motyw szarej kobiety pojawiał się u tak wielu dzieci. Zaczęło się cztery dni temu od kilku malunków i szybko przybywało ich z każdym dniem. Odniosła też wrażenie, że twarz tajemniczej postaci, z początku bez wyrazu, stopniowo staje się coraz bardziej wroga. Zła. Okrutna.

***

Zygmunt długo nie mógł zasnąć. Pochrapywanie Dzidki nie miało z tym nic wspólnego. Przez lata przyzwyczaił się do tego, a nawet przyłapał na tym, że właściwie bez jej chrapania trudno mu zasypiać. Nie, zdecydowanie nie chodziło o chrapanie. Zygmuś nie lubił zmian. W jego wieku mało kto lubił. Czyż nie lepiej codziennie zastawać dobrze znaną nam rzeczywistość? Niestety, zmiany dotarły także na spokojną ulicę Graniczną. Widok z okna, który towarzyszył mu czterdzieści lat, został oszpecony. Nie zliczyłby, ile razy zapuszczał się w las tuż koło swego domu. Ten spokój, jaki ogarniał go między drzewami, trudno było przecenić. Uczucie, kiedy widział brązowy kapelusz podgrzybka wyłaniający się z zieleni mchu — bezcenne. Teraz żeby wejść w las, musiał nadkładać drogi ulicą Poprzeczną, a częściej Przyleśną, bo na Poprzecznej mieszkała ta stara wariatka. Tak, Zygmunt nie lubił zmian.

Dręczył go niepokój, którego źródło trudne było do ustalenia. Zmiany zmianami, ale chodziło o coś więcej. Dziwne zachowanie psa. Dziwne zachowanie Bochniowej. Tak, miał ją za starą wariatkę. Jednak kiedy w ciągu dnia stała przez wiele godzin wpatrzona nieruchomym wzrokiem w robotników pracujących w lasku, a wszystko to przy akompaniamencie wycia Alibaby, miał czasem dreszcze i co chwilę odpływał gdzieś myślami. Do lasku. Do dziwnej, szarej plamy, którą zobaczył pierwszego dnia robót na przyszłym torze rowerowym.

— _Plama? Na pewno? Czy ta plama nie przypominała kobiety?_

Do tego to zniknięcie robotnika. Przecież on ostatni raz był widziany właśnie wtedy, kiedy to coś dziwnego poruszało się między drzewami!

— _Daj sobie spokój, stary_ — upomniał się w myślach. — _To tylko nerwy i nie ma co myśleć o głupotach. Śpij!_ — nakazał sobie.

Po chwili, o dziwo, sen nadszedł. Zaczęło się jak zwykle. Może z tą różnicą, że tym razem Zygmuś był młody. Nie widział siebie we śnie, ale czuł się młody. Nie było brzuszka, a umięśnione nogi niosły go z łatwością. Rozpierała go młodzieńcza energia.

Młody Zygmunt był na grzybach. Podobnie jak jego żona i córka uwielbiał grzybobranie. Las, grzyby i wierny pies przy nodze. Sen ma swoją logikę, nic dziwnego zatem, że chodź młody, to ma żonę, córkę i psa, który w jego życiu pojawił się dopiero niedawno. Mimo to taki sen nie był niczym nadzwyczajnym. Taki sen przynosił za to relaks. Ukojenie. Odpoczynek. Lecz nie tym razem.

We śnie Zygmunt był głęboko w lesie. Niósł koszyk pełen grzybów. Naciął tyle podgrzybków, prawdziwków, kozaków i zajączków, że kosz zaczynał mu już ciążyć. Ciężar był jednak przyjemny, bo oznaczał rychłe pochwalenie się zbiorami przed rodziną. Grzybowa rywalizacja wśród Kowalskich miała swoje tradycje i zawsze wzbudzała wiele radości. Sielska atmosfera zaczęła się jednak stopniowo zmieniać. Las ogarnęła ciemność. Ucichł śpiew ptaków. Zniknął gdzieś szelest liści, jakby drzewa zamilkły przestraszone czymś, co nadchodzi. Też to poczuł. Najpierw zimno niczym powiew lodowatego wiatru, choć ani jeden listek się nie poruszył. Potem wrażenie obecności. Nie był tu już sam. Coś nadchodziło. Ktoś?

— Zygmuuuunt, Zygmuuuunt! — usłyszał wołanie teatralnym szeptem.

Spojrzał w kierunku, z którego zdawał się docierać głos. Widział tylko ciemność. Poczuł ponaglenie. Nogi same zaczęły nieść go w kierunku nieodległej plamy głębszej czerni. Nie chciał tam iść. Nie panował jednak nad swoim ciałem. Szedł. Wierny Ali stąpał powoli obok swego pana. Miał zjeżoną sierść. Obnażył zęby i dziąsła w bezdźwięcznym grymasie. Mężczyzna stanął. W lewej ręce trzymał wiklinowy kosz z grzybami, w prawej — bambusowy kij, bez którego nie wchodził nigdy do lasu. Czuł, że jego kijek nie będzie jednak wystarczającą obroną przed tym, co właśnie się pojawiło. Plama czerni tuż przed nim najpierw pojaśniała, a potem zszarzała. Po chwili nie było już plamy, a w jej miejscu ujrzał Zygmunt nagą, prześliczną, dwudziestokilkuletnią dziewczynę. Miała długie, kruczoczarne, kręcone włosy sięgające bioder i pośladków. Idealnie kształtne piersi z ciemnymi i sporymi sutkami. Jego wzrok przyciągnął czarny trójkąt włosów u zbiegu ud. Lecz już po chwili patrzył tylko w jej oczy. Duże, piękne i ciemne oczy. Im dłużej w nie patrzył, tym większe się wydawały. Poczuł erekcję. Poczuł królową erekcji. Nie czuł się tak od czasów prawdziwej młodości.

— Moooje — usłyszał. — Mooje, móóójjj, móóójjj, mojjje — nie przestawała zawodzić dziewczyna.

Alibaba trząsł się u nóg swego pana i wydawał z siebie ciche popiskiwania. Jakby znowu był małym, bezbronnym szczeniakiem. Dziewczyna zaczęła zataczać kręgi wokół Zygmunta i psa. Coraz szybciej i szybciej. Po chwili jej postać rozmyła się, a prędkość była tak wielka, że zdawało się, iż mężczyzna otoczony jest przez okrąg jasnoszarej ściany. Zatrzymała się na chwilę. Wyglądała inaczej. Wyraźnie widać było brzuch ciążowy. Znowu ruszyła. Przystawała co chwilę, a każdy przystanek przynosił kolejne zmiany w jej wyglądzie. Brzuch się powiększał. Potem zniknął. Skóra straciła blask. Pomarszczyła się. Długie włosy posiwiały. Piersi zwiotczały. Twarz była niczym maska z taniego horroru. Po chwili stała już przed Zygmuntem stara, ale i przerażająca kobieta. Wydawało się, że nie ma stóp i jakby unosiła się w powietrzu. Miała na sobie szary płaszcz. Nie! Zobaczył, że to nie płaszcz. Cała była porośnięta włosiem lub futrem!

Otworzyła usta:

— Moojeee — zawołała chrapliwie. — Mooojeeeee, móóój, móóój, mojeeeee — zawyła i wyciągnęła ręce w stronę Zygmunta.

Przez chwilę stał bez ruchu. Był jak zahipnotyzowany. Wydawało się, że już tak zostanie i za chwilę wpadnie w szpony maszkary. Nadludzkim wysiłkiem ocknął się jednak z letargu. Popatrzył wokół bardziej przytomnym wzrokiem i skierował go na psa.

— Ali, do domu — zawołał, odwrócił się i razem z czworonożnym przyjacielem rzucili się do panicznej ucieczki.

Czuł, że zjawa jest tuż za nim. Już za chwilę będzie za późno. Już za chwilę będzie po nim. Po nich.

Szczek psa. Alibaba odwrócił się i postanowił być dzielny. Warczenie przechodzące w szczekanie. Głośne. Ponaglające.

Kowalski otworzył oczy we własnym łóżku. Oddychał gwałtownie. Obok usiadła obudzona Dzidka:

— Czego ta cholera tak ujada? Zygmuś, weź ty go jutro do domu już na zimę. Noce coraz chłodniejsze przecież, a tak to spać paskuda nie daje.

— Wezmę, wezmę — odpowiedział i w myślach podziękował paskudzie za ocalenie.

Tak, to był sen, ale miał wątpliwości czy uszedłby z niego cało. To nie zwykły sen. Takiego snu nie miał nigdy. Ze smutkiem zauważył, że po podnieceniu nie ma najmniejszego śladu. Zniknęła też młodość. Jednak za tym, co śnił, nie tęsknił.

Szczekanie psa wreszcie ucichło. Małżonkowie znów się położyli. Wkrótce w sypialni słychać było znajome chrapanie Dzidki. Usnął też Zygmunt. Tym razem szczęśliwie nic mu się nie śniło.Rozdział 4

Po upiornej nocy stara Bochniowa była wymęczona i w sobotni poranek nie miała na nic ochoty. Nawet na ploteczki z sąsiadami i zaczepianie przechodniów. Tej nocy nie dało się spać. Z lasu dobiegały krzyki, nawoływania i szczekanie tego czarnego diabła.

— Co ten Kowalski? Psa w nocy do lasu wyprowadził? — mruczała pod nosem.

Szczekanie to jedno, ale inne odgłosy, które słyszała, były na tyle przerażające, że nie dało się spać. W środku nocy paliła gromnicę i odmawiała modlitwę, której nauczyła się wiele lat temu:

„_Święty Michale Archaniele, broń nas w walce. Przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha bądź nam obroną. Niech go Bóg pogromi, pokornie prosimy. A Ty, Książę wojska niebieskiego, szatana i inne duchy złe, które na zgubę dusz krążą po świecie, mocą Bożą strąć do piekła_”.

Nie wysiedziała długo w domu. Rzadko jej się to udawało. Postanowiła rozruszać stare kości, jak mawiała. Ubrała się ciepło i wyszła przed dom. Plac budowy był cichy i pusty. Na chodnikach nie było żadnych potencjalnych ofiar. Jedyni sąsiedzi też jakby schowali się w domu.

Noc to noc, a dzień to dzień. W dzień las niestraszny. Złe wspomnienia gdzieś uleciały. Uzbrojona w sękatą laskę, ruszyła między drzewa. W telewizji wciąż gadali o zmianach klimatu i o tym, że teraz grzyby i w grudniu da się zbierać. Nie bardzo wierzyła, bo przecież telewizja kłamie. Nie zabrała więc kosza, ale poczłapać po lesie zawsze lubiła. Po kilku minutach przystanęła i aż sapnęła głośno z zadowolenia. Kosz! Wiklinowy! I to jaki! Widać, że bardzo porządny. Zaśmiała się nad głupotą ludzi, co to takie nowiuśkie kosze wyrzucają. Oj, za dobrze ludziom, za dobrze. Kilka człapnięć dalej czekało na nią kolejne znalezisko. Ktoś wyrzucił porządny, bambusowy kij! Mamrotania o czasach i głupich ludziach było jeszcze więcej. Oczywiście kijek zabrała, bo grzechem nie zabrać, gdy las tak hojnie obdarza.

Nie był to koniec znalezisk Bochniowej tego dnia. Nieco dalej w lesie natknęła się najpierw na jeden, a po chwili — na drugi but. Od razu widać, że buty są od pary. Znoszone, męskie sportowe obuwie. Za duże na nią. Ale staruszka żadnych darów lasu nie odrzucała. Buty wylądowały w koszyku i wraz z nową właścicielką udały się do domu.

***

Choć to sobota, Hania wciąż nie mogła zapomnieć o pracy. Zabrała z przedszkola rysunki dzieci. Przez tydzień uzbierało się ich całkiem sporo. W swoim mieszkaniu miała jak zwykle spokój i dużo czasu, żeby pomyśleć. Zaprosiła nawet przyjaciółkę, z którą ostatnio się nie widziała. Od czasu wyjazdu z Warszawy wiele znajomości poumierało śmiercią naturalną. Ale nie ta.

Z Jagodą znały się od szkoły średniej. Złośliwi wołali za nimi wtedy Flip i Flap. Niska, tęgawa Hanna i wyższa nawet od wszystkich chłopaków Jagoda Stelmach stworzyły duet idealnych przyjaciółek. Docinki też szybko się skończyły, bo Jaga, szkolna kapitan żeńskiej drużyny koszykówki, potrafiła usadzić każdego. Choć z pozoru groźna, w rzeczywistości była ciepłą i empatyczną osobą. Pół roku temu, za namową Hanki, Jagoda zamieszkała w Mięsowołach i wreszcie ogarnęła się na tyle, żeby odwiedzić przyjaciółkę. Co ważne, była psychologiem i Hanna chciała jej pokazać rysunki dzieciaków. Nie zamierzała na razie robić tego oficjalnymi kanałami, nie chciała też póki co powiadamiać rodziców. Właściwie chyba nie było o czym powiadamiać. Jednak czy na pewno?

Kiedy przyszła Jagoda, dwie ryczące czterdziestki, jak mówiły o sobie, usiadły w kuchni i wspominały stare dzieje przy filiżankach kawy.

— Dobra, Hanka. Pokaż te bohomazy. Czas na ekspertyzę — mrugnęła do niej koleżanka.

Po chwili na kuchennym stole leżała już papierowa teczka, a Jagoda wyciągała z niej rysunki. Każdy trzymała w dłoniach dość długo i przyglądała im się z wyraźnym zaciekawieniem. Ekspertyza wydawała się dobiegać końca. Psycholog odłożyła rysunki. Chwilę zastanawiała się, co powiedzieć koleżance i jak ją uspokoić.

— Haniu, wiesz, że nie jestem psychologiem dziecięcym — zaczęła. — Ale moim zdaniem nie ma tu nic strasznego. Owszem same rysunki wyglądają jak żywcem wyjęte z horroru. I pewnie zdajesz sobie sprawę, że rysunki dzieci odzwierciedlają ich przeżycia, lęki, także pragnienia… Czekaj, Hanka, daj skończyć — szybko dodała Jagoda, widząc, że koleżanka już otwiera usta. — Wiem, co chcesz powiedzieć. Że tym bardziej te rysunki są powodem do obaw. Ale zobacz. One są właściwie jednakowe. Gdyby to narysował jeden dzieciak, to byłby już powód do naprawdę dużych obaw. Ale to są rysunki, jak sama powiedziałaś, wszystkich dzieciaków z przedszkola. Wiesz co… to wygląda, jakby rysowały coś z filmu albo bajki, która musi być ostatnio popularna. Wiesz, jak to teraz jest z bajkami. Dużo z nich nie nadaje się dla dzieci. A rodzice nie zawsze dopilnują, co ich bąbelki oglądają. I oczywiście tak nie powinno być. Jedyne, co mogę ci doradzić, to porozmawianie z rodzicami i uczulenie ich na to, co oglądają pociechy. Natomiast z żadnym konkretnym dzieciakiem, moim zdaniem, nie dzieje się tu nic odstającego od normy.

Hania pokiwała głową, uspokojona.

— Masz rację, przeprowadzę pogadankę dla rodziców. To nigdy nie zaszkodzi. Chociaż wiem, jacy potrafią być rozdrażnieni, kiedy tylko nawet delikatnie zwróci się im uwagę, że niedostatecznie opiekują się swoimi dziećmi. Popytam też, czy ktoś kojarzy bajkę lub film z tą maszkarą z rysunków.

Porozmawiały jeszcze jakiś czas o przysłowiowej dupie Maryni. Potem temat zszedł na koreańskie dramy, które obie uwielbiały. Troszkę posprzeczały się o to, czy bardziej seksowny jest Ji Chang-Wook czy Lee Joon-Gi. Jagoda opowiedziała koleżance, że w „Wieściach mazowieckich” pisali, że do Mięsowołów być może zawita koreańska ekipa filmowa. Do ich Mięsowołów! Do tej dziury, gdzie nigdy nic się nie dzieje! Podobno szukają miejsca w Polsce do kręcenia dramy, a jednym z tych miejsc mają być ruiny po starej cegielni. Obie dziewczyny nie mogły się tego doczekać. Oby się spełniło!

— Koreańczyków nigdy dosyć — zaśmiała się Hania, a koleżanka przyznała jej rację, choć po cichu liczyła na to, że do Mięsowołów zamiast ekipy filmowej zawitają koreańscy koszykarze i pozna wreszcie kogoś, z kim łatwiej będzie się całować.

Miały się już pożegnać, kiedy tuż przed wyjściem Jagoda aż walnęła się dłonią w czoło, jakby sobie coś przypomniała:

— Ty, Hanka, a ty kojarzysz ten tor rowerowy, co go teraz na Granicznej budują? No to ja ci nie powiedziałam najważniejszego o tych rysunkach twoich. Znajoma mojej sąsiadki opowiadała, że jej dzieciak dostał tam niemal szału i upierał się, że widział zjawę, dziwną panią, która wypisz wymaluj wyglądała jak te zjawy z rysunków twoich dzieciaków. On nie chodzi do przedszkola. I to by, kochana, potwierdzało, że dzieciaki oglądają teraz jakąś chorą, porypaną bajkę. I tyle.

Jagoda uspokoiła więc koleżankę. Hanna poczuła się uspokojona. Nie wiedziała, że bajki z tak dziwną postacią po prostu nie ma.

***

Sobota to dobry dzień, jeśli chce się kogoś zastać w domu. Z tą myślą podkomisarz Jakub Malicki wybrał się po raz kolejny w okolice toru rowerowego. Na sąsiedniej posesji zauważył grabiącego liście Zygmunta Kowalskiego. Ten odłożył grabie i pierwszy odezwał się do policjanta:

— Witam szeryfa Beeftown — rzucił trochę złośliwie.

Beeftown — tego słowa nauczył się od Grześka, swojego zięcia. Grześ mało mówił, a jak coś powiedział, to zazwyczaj nie było to warte zapamiętania. Naukowiec, ale trudno spamiętać, czym właściwie się zajmuje. Nie, Zygmunt nie miał nic do zięcia. Chłopak był w porządku, tyle że niegaduła taka. Jednak Beeftown — to mu się udało. Choć teść nie znał angielskiego, to zięć wytłumaczył mu żart słowny z nazwaniem Mięsowołów — Beeftown. Od tej pory używał tego bardzo często. To stąd wzięła się przecież nazwa ich klubu piłkarskiego. Klubu, gdzie Zygmuś pełnił obowiązki prezesa, a Grzesiek — grającego trenera.

Jakub przywitał się z Kowalskim. Rozmawiali chwilę, ale szeryf Beeftown nie dowiedział się nic nowego. Kowalski nie kojarzył zaginionego Waśkowiaka ani nie widział nic dziwnego w ostatnim czasie. O tym, że zniknął jego kij bambusowy i kosz na grzyby, nie wspominał. Bo i czemu coś tak błahego mogło obchodzić policję. O śnie nie wspomniał tym bardziej, kto by chciał wyjść na starego wariata. Złośliwie wysłał Jakuba do starej Bochniowej, bo jak powiedział — ta wie wszystko, co tu się dzieje.

Podkomisarz udając, że nie słyszy złośliwości, podziękował i poszedł dalej. Nie skomentował zachowania psa Kowalskich. Alibaba zawsze taki pogodny i zaczepiający wszystkich bez wyjątku, tym razem leżał i apatycznie zerkał przed siebie.

Malicki pomyślał, że rozejrzy się jeszcze po obrzeżach lasku i potem wstąpi do lokalnej skarbnicy wiedzy pod postacią starej Bochniowej.

***

Janina Waśkowiak nie mogła sobie znaleźć miejsca. Brak wiadomości o synu ją dobijał. Wciąż wydzwaniała na komisariat albo czekała przy telefonie. Swój dom w Zaliszkach wysprzątała już wiele razy. Uspokajało ją to. Było już tak czysto, jakby miała przyjechać królowa angielska. Musiała zająć czymś wolny czas, którego nagle zrobiło się tak wiele. Miejscowy proboszcz, u którego od lat usługiwała, litościwie nakazał jej pozostać u siebie. Kategorycznie zdusił nieśmiałe protesty kobiety — jakże to ksiądz sobie sam poradzi? __ –i zalecił modlitwę w domu.

Janina zawsze dużo rozmawiała z Bogiem, a jeszcze więcej z Przenajświętszą Panienką. Ileż to razy błagała o zesłanie opamiętania na swego syneczka — niech pić przestanie, niech złe towarzystwo porzuci, za uczciwą robotę niech się weźmie, dobrą dziewczynę niech pozna, co matce też starej pomoże_ —_ i Panienka często do próśb się przychylała. Teraz Waśkowiakowa niemal nie wstawała z kolan. Po kilka razy na dzień modliła się do Świętego Antoniego, prosiła Maryję o wstawiennictwo, błagała Anioła Stróża i zapewniała Jezusa o swej ufności. Była prostą kobietą i nie miała innych pomysłów, co może jeszcze zrobić.

Jedyna zmiana, jaka pojawiła się w ostatnich dniach, to sen, który zaczął ją nawiedzać. Buty. A właściwie ślady butów odciśnięte w ziemi. Nie widziała, czyje to ślady, ale czemu miałby objawić jej się taki sen, gdyby nie były to ślady jej Staszka… Dziwne ślady. Ciągnęły się i ciągnęły, aż nagle się urwały. Tak jakby Staszek pofrunął… albo coś poderwało go do góry. I krzyże, wszędzie krzyże. Przeżegnała się szybko i odpędziła złe myśli. Znów pogrążyła się w modlitwie.

***

Podkomisarz Jakub Malicki długo pukał do drzwi domu Bochniowej. Uznając, że staruszka może nie dosłyszeć, otworzył je i wszedł do sieni. Przy framudze stała para sportowych butów. Zastukał w kolejne drzwi i po usłyszeniu zaproszenia wszedł do środka.

— Dzień dobry, pani Bochniowa. A co to, gościa pani ma? Czy jogging zaczęła pani uprawiać? — powiedział Malicki, wskazując na buty.

Bochniowa się rozjątrzyła:

— Ja stara jestem, to i ogródka już nie uprawiam, a co by dopiero jakiś dżogink, co to o nim nie słyszałam nawet. I w gościnę nikt tu nie zajrzał do mnie. A te buty, co pan komisarz pokazuje, to w lasku znalazłam i tyle.

Jakuba zmroziło.

— Jak w lasku? W tym lasku za drogą? Kiedy? — rzucał pytanie za pytaniem.

Bochniowa ze spokojem wyjaśniała, że tak, że w naszym lasku, że teraz, dzisiaj, dopiero co znalazła. I na wszelki wypadek rozkrzyczała się.

— Moje, znaleźne i nie oddam. Znalezione, nie kradzione. Moje, nie oddam! Nawet wyprałam je i jak nowe są! Mówię, że nie oddam!

Podkomisarz chwilę przetrawiał słowa staruszki. Wyprane, o śladach można zapomnieć pewnie. Gorsze było co innego. Jakim cudem nie zarządził wcześniej przeszukiwania lasku?

— _Ot, widać, jaki ze mnie komendant_ — pomyślał rozgoryczony. — _Pretensje mogę mieć tylko do siebie, kurwa_ — dalej łajał się w myślach.

Wreszcie się opanował.

— _Nieważne. Buty jak buty. Nic charakterystycznego. Na wszelki wypadek zrobię zdjęcie. Pokażę Waśkowiakowej i ekipie budowlanej. Może ktoś coś?_ — dumał jeszcze.

Bochniowej powiedział, że butów nie zabierze, ale być może jeszcze w tej sprawie się zgłosi i co najwyżej je wypożyczy. Poprosił staruszkę, aby wytłumaczyła mu, gdzie znalazła buty, pożegnał się i poszedł do lasku po raz kolejny. Tak jak się spodziewał, nie znalazł tam nic więcej. Ot, trochę śmieci, jak w każdym polskim lesie.BMX i dirt — odmiany wyczynowych rowerów najlepiej nadających się na tory typu pumptrack.

Jeju — największa wyspa Korei Południowej.

Bulgogi — marynowana i smażona wołowina.

Jeyuk bokkeum — smażona wieprzowina.

Soju — tradycyjny napój alkoholowy przypominający polską wódkę. Produkowany z ryżu, ziemniaków czy batatów, pszenicy lub jęczmienia. Zazwyczaj nie ma dużej zawartości alkoholu — mieści się w granicach 13–17%. Istnieją też mocniejsze odmiany, przekraczające nawet 40%.

Makkoli — koreańskie wino ryżowe o niskiej zawartości alkoholu, pomiędzy 3–6%.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij