- W empik go
Sieciarz - ebook
Sieciarz - ebook
Lato 1952 roku. Olgierd przyjeżdża z Warszawy na prowincję na dwutygodniowy urlop. W trakcie podróży jest świadkiem wydobywania z wody ciała topielca. Milicjanci informują wyłącznie, że ofiarą żywiołu jest miejscowy ksiądz. Zgromadzeni twierdzą, że nie zginął on przez przypadek, ale został zabity przez Sieciarza. Zaintrygowany Olgierd chce wiedzieć, o kim mowa.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-280-1316-8 |
Rozmiar pliku: | 205 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tabliczka pod drogowskazem informowała, że do Stawisk pozostało zaledwie dwa kilometry. Kiedy Olgierd wyjechał zza zakrętu, gwałtownie wdepnął pedał hamulca. Na poboczu stała karetka pogotowia i milicyjny radiowóz. Gapie beztrosko skupili się na środku drogi, jakby byli pewni, że nie przejedzie tędy żaden samochód. Pewnie mieli rację, do takich zabitych dechami wiosek zajeżdżał jedynie autobus PKS-u, i to tylko raz dziennie. Niektórzy mężczyźni wachlowali się gazetami, a kobiety dużymi liśćmi łopianu. Powietrze było nagrzane żarem przedpołudniowego słońca. Gałęziami drzew nie poruszał nawet łagodny powiew wiatru.
Zjechał na pobocze w cień rozłożystej lipy. Zgasił silnik i wysiadł na zewnątrz. Kilku miejscowych z ciekawością przyglądało się jego czarnej warszawie. Zapewne widzieli takie auto po raz pierwszy. Szturchali się między sobą, wskazując na miastowych, którzy wysiedli z samochodu i ruszyli w ich stronę.
Właśnie dwóch sanitariuszy uniosło nosze z ciałem przykrytym białym prześcieradłem, spod którego, od kołyszącego ruchu, wysunęła się męska ręka. Olgierd odwrócił od niej wzrok i spytał sierżanta, który otwierał służbowy notatnik:
– Może w czymś pomóc?
– Coście tacy, obywatelu, usłużni? – odburknął opryskliwie funkcjonariusz, by chwilę później krzyknąć na gapiów: – Rozejść się. Słyszeliśta, com powiedział? – I, nie czekając na reakcję ludzi, wrócił wzrokiem do Olgierda. – A wy to skąd i dokąd jedziecie?
– Stamtąd.– Wskazał ręką za siebie, a potem przed siebie: - Tam.
Ton jego głosu był równie obcesowy co mundurowego.
– To może wcześniej pokażecie dokumenty. – Milicjant poprawił pasek, jakby chciał nadać słowom urzędowej mocy.
Podał legitymację Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
– To wy aż z Warszawy – wyjąkał speszony funkcjonariusz.
– Przecież mówiłem, że stamtąd – zadrwił, wiedząc, że mundurowy nie ośmieli się już podnieść na niego oczu. Zmienił temat. – Co tu się stało, że zbiegowisko stoi aż na drodze?
– Wreszcie znaleźliśmy księżowskiego topielca. Trzy tygodnie szukano go łodziami, aż wypłynął.
– Gdzie?
– Za tymi drzewami, w dole, zaczyna się jezioro.
– Nie zapomnij dopisać do karty dzisiejszej daty. – Jeden z sanitariuszy zawołał do kierowcy. – Siódmy lipca, tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty drugi rok. I koniecznie godzinę. – Spojrzał na zegarek. – Trzynastą dwadzieścia.
– Nieszczęśliwy wypadek? – Olgierd poszukał wzrokiem Ewy.
Spacerowała wzdłuż drogi, żeby rozprostować nogi po długiej podróży. W pewnej chwili schyliła się, żeby zerwać czerwony mak.
Stojący nieopodal starzec spojrzał na Olgierda i odpowiedział, jakby to on z nim rozmawiał, a nie przedstawiciel władzy.
– Jaki tam wypadek. Sieciarz po księdza przypłynął, i tyla.
– Co za Sieciarz? – zaciekawił się.
– Takie tam miejscowe bajanie. – Milicjant wzdrygnął się, jakby lodowaty dreszcz przebiegł mu po plecach, i krzyknął po raz kolejny: – Rozejść się. Słyszeliśta, com powiedział?
Kiedy Olgierd wraz z żoną dojechali do Stawisk, czarna warszawa wywołała w wiosce niemałą sensację. Kilku gospodarzy podeszło do płotów. Gdy ostrożnie jechał drogą, uważając na wyboje, zobaczył w lusterku wstecznym biegnące za nim dzieciaki. Co śmielsze dobiegały do samochodu i na sekundę dotykały karoserii. Potem umykały między rówieśników, jakby oczekiwały, że czeka ich bura za zbliżenie się do cuda, które toczyło się po ich drodze.
Dwutygodniowy odpoczynek na wsi załatwił mu gminny sekretarz partii, któremu przysłano z województwa polecenie zaopiekowania się ważną osobą z samego ministerstwa.
– Korczyński to dobry chłop, towarzyszu – usłyszał w słuchawce tydzień temu. – Ciemny, ale nie wszędzie jeszcze donieśliśmy kaganek oświaty. Za to robotny gospodarz. Baba czysto w domu trzyma. Źle u niego nie będziecie mieli. Każę mu usunąć z waszej izby święte obrazki. Dobrze u niego odpoczniecie od codziennego trudu pracy dla szczęścia naszej ludowej ojczyzny.
ZA KAŻDY dzień pobytu przyjezdni mieli płacić pięćdziesiąt złotych. Kiedy po raz pierwszy Aniela Korczyńska usłyszała, ile dostaną pieniędzy, to z wrażenia aż przysiadła na ławie.
– Strasznie dużo. – Spojrzała na męża, który zakomunikował jej tę radosną nowinę.
– Dużo? Wiadomo, ci w mieście mają lepiej, to i więcej płacą. Dlatego trzeba przyjąć ich po gospodarsku, a nie jak swojaków. I żadnego kręcenia nosem, że pić będziemy. Ty myślisz, że po co ich na wieś ciągnie? Tych miejscowych wynalazków mają powyżej uszu.
– Jakich wynalazków?
– Chleba z piekarniczej fabryki, sera, co to go wyrabiają tonami w stalowych kotłach, kiełbasy w plastikowych flakach, boczku… – Nie bardzo wiedział, co jeszcze powiedzieć, więc machnął ręką, że „szkoda gadać”. – No i, ma się rozumieć, prymuchy. A nasza wiadomo, z dobrych swojskich ziemniaków, a nie z proszku i kranówy.
– Ty mnie nie kołuj jak niepiśmienną jaką. Swoje wiem – fuknęła rozeźlona.
– To ja ci tu prawdę jak na spowiedzi gadam, a ty mnie za cygana jakowego bierzesz…?
– Oni odjadą, a my zostaniemy, więc ty się lepiej z piciem miarkuj.
– Ale…
– Amen! Poza tym, co ty gadasz? – Aniela obruszyła się, aż trzepnęła o spódnice trzymaną w ręku szmatą. – Mam obcych lepiej od swojaków traktować?
– Oj, kobieto. Włącz ty polityczne myślenie. Właśnie o to chodzi. Dwa albo i trzy razy lepiej. Bo to nie byle jakie goście. Byłaś ty kiedy w Warszawie?
– A mnie tam po co?
– Stolica, ot co. Ludzie mądrzejsi, ze światem bardziej obyci, więc musowo więcej pijący.
– A niby dlaczego?
– Bo cięgiem nerwowi. A tu, zamiast proszków, wolą naturalne uspokajacze.
– A skąd niby o tym wiesz, jak ty najdalej na jarmark do Tartaczna jeździsz. Ee?
– Sołtys dostał telefon z samego województwa, to mi powiedział co i jak. – Korczyński udał obrażonego niedowierzaniem żony. – Mężowi nie wierzysz, coś mu przed ołtarzem przysięgała posłuszeństwo wszelakie? To może spytaj się miejscowej władzy, nim kłamstwo katolikowi zarzucisz.
GOSPODYNI WYMIENIŁA półmiski z wędzonym boczkiem i swojską kiełbasą, a gospodarz postawił na stole kolejną butelkę wódki. Zrobił przy tym oko do siedzącego na wprost Olgierda, jakby chciał tym dać do zrozumienia, że łączy ich męska solidarność, zwłaszcza jeśli chodzi o potrzebę wychylenia kolejnego kielicha.
Olgierd wziął ze stołu pajdę razowego chleba i dłuższą chwilę rozkoszował się jej zapachem.
– Na krzanowych liściach. – Gospodarz uniósł do góry zrogowaciały od pracy paluch, jakby chciał tym podkreślić wyjątkowość kromki.
– Tak, wiem – przytaknął. – Moja babcia takie piekła w piecu chlebowym.
– I my też w takim pieczem. Wystarczy popatrzeć, powąchać i posmakować. Od razu wiadomo, że to nie miastowy. – Korczyński zgniótł kromkę palcami. – Tego zjesz skibkę, a sklepowego trzeba wtrząchnąć ćwiartkę, żeby taką samą sytość poczuć.
Olgierd dostrzegł kątem oka, że, podobnie jak on, Ewa patrzy na grube paluchy dłoni gospodarza i brudne paznokcie. Zobaczył w jej oczach cień obrzydzenia, który momentalnie skryła pod spuszczonymi powiekami. Od kiedy to nabrała takich pańskich manier? Przecież jej ojciec służył jako fornal u hrabiostwa Rozłubickich. Konie do bryczek zaprzęgał, nieczystości ze stajen wywoził. Jego córka psim swędem uniknęła losu służącej. Więc powinna pamiętać.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.