Siedem kłamstw - ebook
Siedem kłamstw - ebook
Największy debiut literacki roku. Nie znajdziecie thrillera bardziej ekscytującego i budzącego większy niepokój.
Kłamstwa są ryzykowne, ale to prawda prowadzi do katastrofy…
Jane i Marnie były nierozłączne od jedenastego roku życia.
Jako młode kobiety poślubiły przystojnych, atrakcyjnych mężczyzn.
Po latach Jane i Marnie nadal się przyjaźnią, a obaj mężczyźni nie żyją.
Jednak, gdyby Jane od początku była szczera, gdyby nie posunęła się do pierwszego niewinnego kłamstwa, może osoba, którą tak kocha, nadal by ją kochała. Może wszystko ułożyłoby się inaczej.
I nagle przed Jane otwiera się możliwość wyznania prawdy – obyście tylko chcieli jej uwierzyć. Opowiada wspólną historię obu kobiet, obnażając każde z siedmiu fatalnych kłamstw, ujawnia pokłady mroku, jakimi przepojona była ich przyjaźń. Toksyczne sekrety buzują pod powierzchnią. To opowieść o obsesji, o żalu i o rzeczywistym wymiarze prawdy.
Prawdy, którą poznasz tylko ty. Ale czy ją przyjmiesz?
„Siedem kłamstw” to hipnotyczna, mistrzowsko napisana powieść, od której nie sposób się oderwać. Prawa do niej w ciągu dwóch miesięcy zostały sprzedane do 25 krajów.
„Mroczna, wciągająca historia z jednym z najciekawszych i najbardziej urzekających narratorów, jakich spotkałam. Zdecydowanie polecam.” - Shari Lapena
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-944-3 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział pierwszy
– I tak wygrałem jej serce – zakończył z triumfującym uśmiechem. Odchylił się na oparcie, splótł ręce za głową i wypiął pierś. Zawsze był taki zadowolony z siebie. Popatrzył na mnie, potem na pacana na krześle obok i z powrotem na mnie. Czekał na odzew. Chciał zobaczyć przymilne uśmiechy, liczył na nasz podziw i aprobatę.
Nienawidziłam go. Nienawidziłam z całej duszy, zapiekle, do cna. Cierpiałam, kiedy powtarzał tę historię za każdym razem, gdy przychodziłam na kolację, czyli co piątek. Nieważne, kogo ze sobą przyprowadzałam. Obojętnie, z jakim palantem akurat się spotykałam.
Niezmiennie częstował ich tą historią.
Bo widzicie, to historia o jego największym triumfie. Dla mężczyzny pokroju Charlesa – odnoszącego sukcesy, bogatego, czarującego – taka piękna, inteligentna i błyskotliwa kobieta jak Marnie stanowiła najważniejsze trofeum do kolekcji. A ponieważ karmił się uznaniem i podziwem otaczających go ludzi, a ja mu tej satysfakcji nie zapewniałam, więc domagał się poklasku od gości.
Zawsze mnie korciło, chociaż nigdy się do tego nie posunęłam, aby zwrócić mu uwagę, że serce Marnie nigdy nie było do wygrania. Serca, jeżeli mamy być szczerzy, a ja wreszcie jestem, nie można wygrać. Owszem, można je podarować, zdobyć, skraść czy podbić. Ale na pewno nie da się go wygrać.
– Śmietany? – spytała Marnie.
Stała przy stole z białym fajansowym dzbankiem. Włosy miała zebrane w kok wysoko nad karkiem, kilka luźnych pasemek wiło się przy policzkach. W łańcuszku na szyi przesunięte zapięcie znalazło się tuż przy medalionie.
Pokręciłam głową.
– Nie, dzięki.
– Ty nie – powiedziała i uśmiechnęła się. – Wiem, że ty nie.
Na początku muszę coś wyjaśnić. Marnie Gregory to najbardziej niesamowita, inspirująca i zdumiewająca kobieta, jaką znam. Jest moją najbliższą przyjaciółką ponad osiemnaście lat – nasza relacja osiągnęła dorosłość; teraz możemy pić, wychodzić za mąż, uprawiać hazard – a przyjaźnimy się od szkoły średniej.
To był początek roku. Długi ogonek jedenastolatek przesuwał się w kierunku stołu na drugim końcu wąskiego korytarza. W niektórych miejscach zbite w małe grupki wybrzuszałyśmy zdyscyplinowaną pojedynczą kolejkę i wtedy ona przypominała węża, który nałykał się myszy.
Denerwowałam się, bo nie znałam żadnej z dziewczynek, i już oswajałam się z myślą, że przyjdzie mi w samotności przeżyć większą część dekady. Patrzyłam na te grupki i wmawiałam sobie, że nie mam ochoty dołączyć do żadnej z nich.
Zbyt szybko przesunęłam się do przodu, zrobiłam za duży krok i nadepnęłam na piętę dziewczynki przede mną. Ona się odwróciła, ja wpadłam w panikę; na pewno mnie ofuknie, poniży przy rówieśniczkach. Tymczasem strach zniknął, gdy tylko ją zobaczyłam. To brzmi idiotycznie, wiem, ale Marnie Gregory jest jak słońce. Tak wtedy pomyślałam i teraz często też tak myślę. Ona ma niesamowicie jasną, wręcz porcelanową cerę i tylko od czasu do czasu – na przykład po gimnastyce albo gdy coś ją bardzo ucieszy – różowieją jej policzki. Kasztanoworude włosy Marnie wiją się w spiralki, połyskując złotem i czerwienią, a oczy ma jasnoniebieskie, niemal przezroczyste.
– Przepraszam – powiedziałam i cofnęłam się ze wzrokiem wbitym w czubki moich nowych, wyglancowanych butów.
– Jestem Marnie – przedstawiła się. – A ty jak masz na imię?
Ten pierwszy kontakt jest symboliczny dla całej naszej relacji. Marnie cechuje otwartość, jej głos budzi ciepło i miłość. Ona jest skromna, a jednocześnie pewna siebie, nie peszy się, nie doszukuje podtekstów w rozmowie. Ja natomiast należę do tych przewrażliwionych. Obawiam się ewentualnych oznak niechęci i czekam na to, co według mnie musi nastąpić. Niezmiennie spodziewam się kpin. W przeszłości tak było z powodu pryszczy na czole, myszowatych włosów, przydużego mundurka. Teraz przez ton głosu, jego drżenie, ubrania – wygodne, ale rzadko twarzowe, fryzurę, tenisówki, obgryzione paznokcie.
Ona jest światłem, a ja mrokiem.
Wiedziałam to wtedy. A teraz ty już też to wiesz.
– Nazwisko? – warknęła nauczycielka w niebieskiej bluzce zza biurka przed czołem kolejki.
– Marnie Gregory – odpowiedziała spokojnie i pewnie.
– E… F… G… Gregory. Marnie. Idziesz do tamtej klasy z literą C na drzwiach. A ty? – zwróciła się do mnie. – Jak się nazywasz?
– Jane – odparłam.
Nauczycielka oderwała wzrok od kartki i przewróciła oczami.
– Och. Przepraszam. Baxter. Jane Baxter.
Sprawdziła listę.
– Idziesz razem z nią. Tam. Drzwi z literą C.
Ktoś mógłby zauważyć, że to była przyjaźń podyktowana oportunizmem i że byłam gotowa zaakceptować każdą propozycję, która niosła życzliwość, sympatię, miłość. Może to prawda. Niemniej pozwolę sobie zauważyć, że było nam przeznaczone trzymać się razem, że nasza przyjaźń musiała zostać zapisana w gwiazdach, bo później to Marnie będzie mnie potrzebować.
To brzmi nonsensownie, wiem. I może to nonsens. Jednak czasami mogłabym przysiąc, że wcale nie.
– Chętnie – odezwał się Stanley. – Poproszę trochę śmietany.
Młodszy ode mnie o dwa lata Stanley był utytułowanym prawnikiem. Miał jasne, prawie białe włosy, które opadały mu na oczy, i wiecznie szczerzył zęby w uśmiechu, często bez zrozumiałego powodu. W przeciwieństwie do większości swoich rówieśników potrafił rozmawiać z kobietami; zapewne dlatego, że spędził dzieciństwo w otoczeniu sióstr. Ale był potwornym nudziarzem.
Oczywiście, Charles doskonale się czuł w jego towarzystwie. Przez co jeszcze wzrosła moja niechęć do Stanleya.
Marnie podała dzbanek ponad stołem, przyciskając dłonią bluzkę do brzucha. Nie chciała, aby materiał – chyba jedwab – otarł się o paterę z owocami.
– Macie ochotę na coś jeszcze? – zapytała, popatrzyła na Stanleya, na mnie, a na koniec na Charlesa. Miał rozpięte górne guziki koszuli w biało-niebieskie paski i trójkąt ciemnych włosów wystawał spomiędzy brzegów materiału. Oczy Marnie na moment zawisły na tym miejscu. Pokręcił głową i wtedy poluzowany krawat jeszcze bardziej przesunął mu się w lewo.
– Świetnie – skwitowała Marnie, usiadła i wzięła łyżeczkę deserową.
Rozmowę, jak zwykle, zdominował Charles. Stanley starał się dotrzymać mu kroku i kiedy tylko miał szansę, dorzucał uwagi o własnych sukcesach, ja się nudziłam i Marnie, jak podejrzewałam, też.
Obie odchylone na oparcie sączyłyśmy resztkę wina i prowadziłyśmy w myślach wyimaginowane rozmowy.
O wpół do jedenastej Marnie, jak zwykle o tej porze, wstała od stołu.
– No tak – powiedziała.
– No tak – powtórzyłam i też się podniosłam.
Zebrała ze stołu cztery salaterki i ustawiła je w zgięciu lewego ramienia. Kropelka soku z malin skapnęła z krawędzi któregoś z naczyń na białą bluzkę. Zabrałam ze stołu pustą teraz paterę – kilka lat temu Marnie sama ją zrobiła na warsztatach garncarskich – oraz dzbanek ze śmietaną i ruszyłam za nią do kuchni w głębi mieszkania.
To mieszkanie, ich mieszkanie, stanowiło potwierdzenie ich związku. Charles wpłacił pokaźną zaliczkę, bo to on pokrywał większość wydatków, oczywiście pod dyktando Marnie. Ona z miejsca wiedziała, że to mieszkanie było im przeznaczone, i chyba was nie zaskoczę, gdy powiem, że perswazja przychodziła Marnie w naturalny sposób.
Kiedy się tam wprowadzili, mieszkanie przypominało ruderę; ciasne, ciemne, zaniedbane, wilgotne, rozciągnięte na dwóch poziomach, sprawiało odpychające wrażenie. Ale Marnie, odkąd pamiętam, była wizjonerką; ona widzi rzeczy niewidzialne dla innych. Znajduje nadzieję w najciemniejszych miejscach – zabawne, we mnie też – i ufa, że zmieni je w coś wielkiego. Od początku zazdrościłam jej tej wiary w siebie. U niej bierze się ona z uporu. Marnie nie czuje strachu przed porażką nie dlatego, że nigdy żadnej nie poniosła, dla niej porażka oznacza jedynie zmianę kierunku, przeszkodę na drodze do końcowego sukcesu.
Pracowała niezmordowanie wieczorami i w weekendy i wykorzystała cały doroczny urlop na stworzenie tego cudu. Drobnymi dłońmi zrywała tapety, papierem ściernym zdzierała starą farbę z drzwi, prostowała wykładziny, kładła podłogi, szyła rolety aż do chwili, gdy pokoje zaczęły emanować tym samym ciepłem, które ona ma w sobie; wyczuwalną, a jednocześnie nieuchwytną atmosferą prawdziwego domu.
Marnie wstawiła salaterki do zmywarki, zostawiając między nimi spore odstępy.
– Tak się dokładniej umyją – wyjaśniła.
– Wiem – odparłam, bo za każdym razem mówiła to samo w odpowiedzi na moją cotygodniową reakcję, ciche jęknięcie, gdyż według mnie marnowała wodę.
– Dobrze nam się z Charlesem układa – rzuciła.
Dreszcz, który przebiegł mi po kręgosłupie, spowodował, że się wyprostowałam i wstrzymałam oddech.
Tylko raz rozmawiałyśmy o niej i Charlesie, i to w kontekście długiej i frustrującej historii jej bardzo dawnego związku. Od tamtej pory nie wychodziłyśmy poza praktyczne tematy; mówiłyśmy o ich planach na weekend; pomyśle zakupu domu w przyszłości gdzieś poza Londynem; o jego matce cierpiącej na raka, samotnie żyjącej w Szkocji.
Na przykład absolutnie nie rozmawiałyśmy o tym, że oni byli razem już od trzech lat i że przed kilkoma miesiącami niespodziewanie – wiem, nie powinnam tam grzebać – znalazłam w szufladzie nocnej szafki Charlesa zaręczynowy pierścionek z brylantem. Nie wspominałyśmy o tym, że nawet bez tego pierścionka oni zmierzali w stronę trwałego związku, który scementuje ich na zawsze w sposób, w jaki ja i Marnie nawet po prawie dwudziestu latach nigdy nie byłyśmy związane.
Pomijałyśmy fakt, że ja go szczerze nienawidziłam.
– Tak – powiedziałam tylko ze strachu, że całe zdanie, a nawet dwusylabowe słowo zaburzy naszą przyjaźń.
– Jak sądzisz? – spytała. – Uda nam się?
Skinęłam głową i przelałam resztę śmietany z dzbanka do plastikowego pojemnika z supermarketu.
– Według ciebie pasujemy do siebie, prawda?
Otworzyłam lodówkę i schowana za drzwiami powoli, bardzo powoli, wstawiłam śmietanę na górną półkę.
– Jane? – ponagliła mnie.
– Tak – odpowiedziałam. – Według mnie tak.
Wtedy po raz pierwszy okłamałam Marnie.
Zastanawiam się teraz – szczerze mówiąc, niemal codziennie – czy gdybym wtedy nie skłamała, mogłabym uniknąć kolejnych kłamstw. Tłumaczę sobie, że tamto pierwsze kłamstwo było najmniej istotne ze wszystkich. Ale kłamstwo pozostaje kłamstwem. Gdybym w tamten piątkowy wieczór odpowiedziała szczerze, wszystko mogłoby się ułożyć – ułożyłoby się – inaczej.
Chcę, żebyś o tym wiedziała. Wtedy myślałam, że postępuję słusznie. Stare przyjaźnie są jak splątana lina, miejscami przetarta, a miejscami gruba i zasupłana. Bałam się, że włókna tej naszej bliskości są za cienkie, za bardzo postrzępione, żeby utrzymać ciężar mojej prawdy. Bo prawda o tym, że nikt nigdy nie budził we mnie takiej niechęci jak on, zrujnowałaby naszą przyjaźń.
Gdybym była wtedy szczera – gdybym poświęciła naszą przyjaźń dla ich miłości – Charles najprawdopodobniej nadal by żył.Rozdział drugi
Rozdział drugi
A oto moja prawda. Nie chcę, aby zabrzmiało to zbyt dramatycznie, ale uważam, że zasługujesz na jej poznanie. Myślę, że musisz ją poznać. Należy tak samo do ciebie jak do mnie.
Tak, Charles nie żyje, ale nigdy nie życzyłam mu śmierci. Szczerze mówiąc, nawet mi przez myśl nie przeszło, że tak szybko skończy się jego nieznośna obecność. Zaliczał się do mężczyzn dominujących; miał najbardziej donośny głos, najszersze gesty, był najwyższy, najbardziej barczysty, najsilniejszy i najlepszy ze wszystkich w pokoju. Można powiedzieć, że stał się ponadczasowy, co obecnie, oczywiście, brzmi raczej ironicznie. Sam fakt jego istnienia wydawał się dowodzić, że on zawsze będzie.
W pierwszych latach życia – zapewne tak samo jak w przypadku większości z was – ramy, w jakich funkcjonowałam, wytyczała rodzina. Istotne decyzje, takie, które definiowały moją codzienność – gdzie mieszkałam, z kim spędzałam czas, a nawet jak miałam na imię – wcale nie należały do mnie. Rodzice byli lalkarzami nadającymi kształt mojemu życiu.
W końcu nadszedł czas, gdy spodziewano się po mnie własnych wyborów; w co się bawić, z kim, gdzie i kiedy. Wcześniej rodzina była dla mnie wszystkim, potem stała się jedynie fundamentem, na którym mogłam budować swoją tożsamość. Odkrycie, że jestem osobnym bytem, okazało się bardzo krzepiące, a jednocześnie trochę przytłaczało.
Mnie się poszczęściło, bo znalazłam towarzyszkę.
Szybko stałyśmy się z Marnie nierozłączne. W ogóle nie byłyśmy do siebie podobne, a jednak nauczyciele często nas mylili. Nigdy się nie rozstawałyśmy. Siedziałyśmy w jednej ławce na wszystkich lekcjach, razem przechodziłyśmy z sali do sali i wracałyśmy do domu tym samym autobusem.
Mam nadzieję, że kiedyś poznacie podobną przyjaźń. Taka nastoletnia relacja całkowicie cię pochłania, wydaje się wieczna, bo cementują ją nowe doświadczenia oraz poczucie świeżo poznanej wolności. Znalezienie pierwszej bliskiej przyjaciółki, kiedy się ma jedenaście lat, jest fascynujące. Upaja świadomość, że istnieje taka osoba, która cię potrzebuje, zabiegasz o jej względy, oszałamia uczucie, że uważacie się za bezgranicznie do siebie przywiązane. Jednak ta wczesna więź nie jest trwała. Pewnego dnia zechcesz uwolnić się od tej przyjaźni w pogoni za kochankami. Będziesz się z niej oswobadzać noga za nogą, wspomnienie za wspomnieniem do chwili, kiedy będziesz mogła egzystować niezależnie i na powrót staniesz się jedną osobą w miejsce tamtych wcześniejszych dwóch.
Marnie i ja ciągle byłyśmy tamtymi dwiema, gdy po studiach wprowadziłyśmy się do mieszkania w dzielnicy Vauxhall. Mieszkanie było nowoczesne, nasz budynek liczył niecałe dziesięć lat, otaczały go podobne budynki z podobnymi mieszkaniami, w których korytarze z niebieską wykładziną prowadziły do identycznych sosnowych drzwi. Mieszkanie miało podłogi z drewnopodobnych paneli, nowoczesną kuchnię i ściany w mdłym kolorze magnolii. We wszystkich pomieszczeniach, również w sypialniach, zainstalowano oświetlenie punktowe, a na posadzce w łazience położono różowe płytki. To mieszkanie sprawiało wrażenie zimnego, nieprzytulnego, a zarazem zawsze w nim było za ciepło. Jednak uważałyśmy to lokum za nasz raj, tam chroniłyśmy się przed wściekle jaskrawymi neonami i wiecznym hałasem kosmopolitycznego miasta, w którym ani ona, ani ja, w tamtym czasie, nie czułyśmy się do końca swobodnie.
Wszystko wtedy inaczej wyglądało. Przy płatkach śniadaniowych omawiałyśmy plany na dany dzień i rozdzielałyśmy zadania: nowa butelka szamponu, bateryjki do pilota, coś na kolację. Razem szłyśmy na stację metra. Wsiadałyśmy do tego samego wagonu. Co prawda powinnam wybierać wagon na końcu składu, żeby wychodząc, mieć bliżej do wyjścia z metra, ale byłyśmy ze sobą tak mocno związane, że jazda osobno wydawała się absurdem.
Spieszyłyśmy do domu, żeby wypełnić luki, które pojawiły się w ciągu dnia. Nastawiałyśmy czajnik, włączałyśmy piekarnik i śmiałyśmy się z głupkowatych współpracowników albo szlochałyśmy po fatalnych zebraniach. Łączyła nas zażyłość, mieszkałyśmy razem w sposób, który nas spajał: wspólny karton mleka w lodówce, sterta butów przy drzwiach wejściowych, wymieszane książki na półkach, fotografie w ramkach na parapetach. Obie byłyśmy tak mocno osadzone w życiu tej drugiej, że pojawienie się choćby najmniejszej szczeliny wydawało się niemożliwe.
Miałyśmy mało pieniędzy i mało czasu, a jednak co kilka tygodni wypuszczałyśmy się w nieznane rejony tego nowego świata; szłyśmy do restauracji albo do baru, odkrywałyśmy kolejny kawałek nowego dla nas miasta. Marnie, oprócz etatu, zajmowała się pisaniem jako wolny strzelec i wiecznie szukała tematów. Marzyło jej się, że odkryje jakąś restaurację, która później zdobędzie gwiazdkę Michelina. Po studiach pracowała w dziale marketingowym sieci pubów, ale już po kilku miesiącach stwierdziła, że wolałaby robić coś bardziej twórczego i osobistego, coś, co dawało większą satysfakcję. Założyła blog kulinarny: zbierała informacje, recenzowała restauracje i w końcu zaczęła tworzyć własne przepisy.
Chyba najbardziej ciekawie było na początku. Wkrótce zaczęło przybywać osób odwiedzających jej blog. Na ich prośbę zabrała się do nagrywania własnych filmików kulinarnych. Przyjęła ofertę sponsoringu od firmy produkującej sprzęt kuchenny z górnej półki, a ta zarzuciła nasze mieszkanie żeliwnymi patelniami, pastelowymi kokilkami i mnóstwem gadżetów, których dwie osoby prawdopodobnie nigdy nie użyją. Potem Marnie dostała propozycję prowadzenia stałego kącika w gazecie. Jednak wcześniej byłyśmy tylko my dwie; przeglądałyśmy czasopisma w poszukiwaniu najnowszych miejsc, które warto odwiedzić.
Myślę, że gdy obserwuje się dwoje ludzi jedzących w publicznym miejscu, można dużo powiedzieć o ich związku. Obie uwielbiałyśmy przyglądać się parom wchodzącym za rękę, grupkom mężczyzn w garniturach, którzy coraz bardziej hałasując, wypełniali sobą całą dostępną przestrzeń, potajemnym romansom, okolicznościowym kolacjom, pierwszym randkom. Lubiłyśmy „czytać” salę, odgadywać przeszłość i przewidywać przyszłość gości, tworzyć historie o ich życiu z cichą nadzieją, że się nie mylimy.
Gdyby ktoś z was jako klient siedzący przy jednym z tamtych stolików zabawił się w tę samą grę i dla odmiany nas poobserwował, zobaczyłby dwie młode kobiety, jedną wysoką i jasną, drugą przygarbioną i ciemną, które świetnie się bawią w swoim towarzystwie. Pewnie już zrozumieliście, jak cieszyła nas ta przyjaźń o mocnych gałęziach i splątanych korzeniach. Ten ktoś zobaczyłby, jak Marnie bez pytania, bez zastanowienia, a nawet bez potrzeby sięga po pomidorki na moim talerzu, a ja podbieram plasterki pikli czy ogórka z jej talerza.
Od trzech lat, odkąd Marnie zamieszkała z Charlesem, nie byłyśmy we dwie w restauracji. Nie zachowujemy się tak swobodnie jak dawniej. Nasze światy się rozdzieliły. Jestem sporadycznym gościem w jej życiu. Nasza przyjaźń już nie funkcjonuje jako niezależny byt, stała się naroślą, zgrubieniem na naskórku innej miłości.
Wtedy nie wiedziałam – i nadal nie wiem – czy miłość Marnie i Charlesa była większa od tamtej między nami. Niemniej wyczuwałam, że ich miłości, tej romantycznej, musi się podporządkować ta nasza. Mimo że nasza miłość, która kwitła podczas wspólnych spacerów po szkolnych korytarzach, powrotów autobusem po lekcjach, spania jedna u drugiej, zdawała się znacznie bardziej zasługiwać na trwanie przez całe życie.
W każdy piątek, o jedenastej wieczorem, kiedy od nich wychodziłam, czułam, że żegnam się z miłością, która mnie ukształtowała, zdefiniowała, zdecydowała o tym, kim jestem. Było mi ciężko z nimi razem i ciężko osobno.
Bolesna prawda, z której wtedy zdałam sobie sprawę, a której do końca nie pojmuję, brzmi tak, że to ja sama doprowadziłam do tej sytuacji. Byłam w pełni odpowiedzialna za pierwszą oddzieloną kończynę, pierwszą złamaną kość, pierwsze porzucone wspomnienie.Rozdział trzeci
Rozdział trzeci
Trzy miesiące po poznaniu Jonathana zamieszkałam z nim w jego dwupoziomowym mieszkaniu na Islingtonie. Tak, byliśmy młodzi i nieprzytomnie, do szaleństwa zakochani. Niezwykle łatwo odnalazłam się w nowej sytuacji. Rzadko mojemu raczej zwykłemu życiu towarzyszy taka ekscytacja. Cudownie mieszkało mi się z Marnie – byłam szczęśliwa – jednak zaczęłam tęsknić za czymś jeszcze, chciałam czegoś więcej.
Spora część mojego dzieciństwa upłynęła w domu, który z zewnątrz sprawiał wrażenie szczęśliwego, ale nigdy nie spełniał tej obietnicy. Rodzice rozwiedli się po dwudziestu pięciu latach. Powinni się rozstać znacznie wcześniej, bo przez ich kłótnie i awantury życie w domu stało się trudne do zniesienia.
Krótko mówiąc, mój ojciec był kobieciarzem. Wdał się w dwudziestoletni romans z sekretarką, a oprócz tego pozwalał sobie na wiele przelotnych przygód w trakcie małżeństwa. Robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby chronić moją młodszą o cztery lata siostrę przed awanturami, dramatami i napiętą atmosferą. Zabierałam ją na dwór, podkręcałam muzykę i wiecznie odwracałam jej uwagę, kusząc najróżniejszymi obietnicami. Ale to temat na inną okazję. Chcę tylko powiedzieć, że pewnie bardziej niż inni tęskniłam za romantyczną miłością. Uwielbiałam Marnie. Ale ta nowa miłość kompletnie mnie pochłonęła.
Poznaliśmy się z Jonathanem na Oxford Street, mieliśmy wtedy po dwadzieścia dwa lata. O szóstej po południu zmierzaliśmy do swoich domów na przeciwnych biegunach miasta. Jak często o tej porze zamknięto bramkę w wejściu na stację, żeby ograniczyć tłok na peronach. Z ciemnego nieba w każdej chwili mógł lunąć deszcz, bure chmury sunęły nad naszymi głowami.
Jonathan i ja – nic o sobie nie wiedząc – tłoczyliśmy się w kolejce do kas. Wszyscyśmy pragnęli jak najprędzej znaleźć się w innym miejscu i uwolnić się z tego tłumu. Czułam napierające na mnie ciała, poszturchiwanie łokci, nadto poufały dotyk ud, czyjąś pierś pod potylicą. Staliśmy ściśnięci jak sardynki, cały widok zasłaniały mi plecy mężczyzny przede mną.
W końcu gdzieś przed nami szczęknął metal i bramkę otwarto od wewnątrz. Tłum zafalował w gotowości. Mężczyzna przede mną, cały czas zasłaniając mi widok, przesunął się odrobinę, wcisnęłam się na jego miejsce i wtedy zarzuciło go na mnie, a ja wpadłam na osobę stojącą za mną. Tłum po bokach powoli ruszył przed siebie, kiedy my w środku zatoczyliśmy się do tyłu.
– Co do…! – warknęłam, gdy złapałam równowagę.
– Pani… – odezwał się, odwracając do mnie.
Wiedziałam. Tak samo jak wtedy z Marnie. Od razu wiedziałam! To brzmi idiotycznie, naiwnie. Setki razy słyszałam takie uwagi od ludzi: gdy wprowadziłam się do niego, kiedy zgodziłam się za niego wyjść, nawet w wieczór poprzedzający ślub. Odpowiadałam wtedy, że życzę im, aby pewnego dnia też wiedzieli, i mam nadzieję, że was kiedyś też coś takiego spotka.
Z Marnie chyba jednak było inaczej. Obie kogoś szukałyśmy. Czekało nas siedem lat w szkole i żadna z nas nie chciała ich spędzić samotnie. Radości, jaka nas ogarnęła, kiedy się znalazłyśmy, towarzyszyło poczucie ogromnej ulgi.
A co do Jonathana… hmm, nie wiem. Nigdy nie sądziłam, że należę do kobiet, które w taki sposób się zakochują. Przede wszystkim nie było we mnie takiego pragnienia, nie czułam pustki, nie musiałam sobie niczego udowadniać. Po prostu go zobaczyłam i intuicyjnie wiedziałam, że chcę go bliżej poznać. Moje wrażenie mogłabym opisać słowami, które od dziesięcioleci służą do mówienia o wielkiej miłości, ale to truizmy, w które ja nigdy nie wierzyłam. Ziemia wcale nie usunęła mi się spod nóg; wręcz przeciwnie, czułam się pewnie i stabilnie jak nigdy. Nie było drżenia dłoni, kołatania serca, nie płonęły policzki. Żadnych motyli w brzuchu. Jedynie wrażenie, że on jest jak dom, którego zawsze potrzebowałam, a tak naprawdę nigdy nie miałam.
– Pan… – odezwałam się, poprawiając klapy płaszcza. Patrzył na mnie zmieszany oliwkowozielonymi oczami. Walczyłam z absurdalną chęcią dotknięcia dłonią jego policzka. – Pan właśnie…
– Mój szalik – powiedział, wskazując ziemię. – Pani przydepnęła mój szalik.
– Nic takiego nie… – Spojrzałam w dół. Stałam na frędzlach granatowego szalika. – Och. – Szybko cofnęłam stopę. – Przepraszam.
– Kurde, ruszcie się wreszcie – odezwał się głos za nami, głośny i burkliwy, głos z tłumu.
– Tak, racja – przyznał mój towarzysz, rozglądając się wokół. – Przepraszam.
Zaczął przesuwać się do przodu, a ja, z absurdalnym uśmiechem na twarzy nadal przyciśniętej do jego pleców, szłam tuż za nim. Niesieni przez tłum, przyklejeni do siebie przecięliśmy hol z kasami, zjechaliśmy ruchomymi schodami i podreptaliśmy w kierunku peronów. W pewnej chwili zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Nie umiem powiedzieć, co mówiliśmy, w każdym razie gdy nadszedł czas, żeby się rozdzielić, bo on jechał na północ, a ja na południe, było coś o szalu i o pubie, który według niego nie istniał.
– Pan nie wie, o czym mówi – obruszyłam się. – Byłam tam dziesiątki razy. Mogę pana tam zabrać, choćby w tej chwili.
– Bardzo proszę – zgodził się.
Ludzie przeciskali się obok rozdzieleni na dwa strumienie i znikali na peronach.
– To jak? – spytałam.
– Chodźmy – zdecydował.
Pub, tak jak mówiłam, stał na swoim miejscu; miał tradycyjny, niemal średniowieczny wystrój; ściany wyłożone drewnem, niski sufit i otwarty kominek. Nazywał się i nadal nazywa się Windsor Castle. Nie zaglądałam tam od lat. To ukryte w wąskiej brukowanej uliczce miejsce, dziesięć minut spacerem od Oxford Street, świadectwo dawnej wersji miasta, istniało na długo przed pojawieniem się firmowych sklepów w wysokich budynkach oraz kawiarni, które w tej okolicy znajdują się co mniej więcej sto metrów.
Przesiedzieliśmy tam cztery godziny, do chwili gdy barmanka dzwonkiem dała znak, że czas na ostatnie zamówienia, a potem noga za nogą wróciliśmy na stację, pustą teraz, pożegnaliśmy się pocałunkiem – co w ogóle nie leżało w moim charakterze – i obietnicą następnego spotkania. Poczułam, jak coś we mnie drgnęło, gdy zdjął dłonie z moich bioder. Patrzyłam za nim, gdy się oddalał w ciemnozielonym płaszczu obijającym mu się o uda, i już wiedziałam, że jestem w nim zakochana.
Miłość jest fundamentem, na którym byłam gotowa – mogłabym – zbudować życie. Istnieje taka wersja świata, w którym nadal jesteśmy razem, ciągle sobą zauroczeni. Przyrzekaliśmy sobie niezachwianą miłość, radosne celebrowanie życia i niesłabnącą ani na moment więź. Czasami aż trudno uwierzyć, że zabrakło tego czegoś, co wcześniej wydawało się pewne.
Oświadczył mi się rok później – dokładnie co do dnia – w tym samym pubie. Niezdarnie przyklęknął na jedno kolano i powiedział, że ułożył mowę, nauczył się jej na pamięć, a teraz wszystko wyleciało mu z głowy. Ale zapewnił mnie, że do końca życia będzie mnie kochał i tyle na razie musi mi wystarczyć.
Pomyślałam, że niczego więcej mi nie potrzeba.
Jesienią wzięliśmy ślub w urzędzie stanu cywilnego. Nie zaprosiliśmy gości. Uczciliśmy ten dzień butelką najdroższego szampana, jakiego znaleźliśmy w pobliskim sklepie monopolowym. Na weselne śniadanie poszliśmy do Windsor Castle. To było oczywiste miejsce, świadek najważniejszych wydarzeń w naszym związku. Złożyłam zamówienie przy barze; powiedziałam, że mój mąż ma ochotę na burgera, z naciskiem na słowa „mój mąż”. Barmanka przewróciła oczami, lecz zaraz się uśmiechnęła nieco rozbawiona widokiem panny młodej w jasnoniebieskiej sukience i pana młodego z zielonym krawatem. Nasz deser, brownie z lodami waniliowymi, dostaliśmy na talerzykach ozdobionych napisem _Gratulacje_ z lukru w kolorze czekolady.
Z walizkami na kółkach udaliśmy się na dworzec Waterloo, złapaliśmy pociąg na południowe wybrzeże i pojechaliśmy do małego pensjonatu w nadmorskiej wsi Beer. Dotarliśmy tam późnym wieczorem i meldując się, oznajmiliśmy w sposób charakterystyczny dla nowożeńców, że państwo Black mają tu rezerwację.
– Na Jane? – upewniła się starsza kobieta w recepcji. Dochodziła dziesiąta i właścicielka wcale nie kryła niezadowolenia, że zawracamy jej głowę.
– Tak – potwierdziłam. – Na nazwisko Jane Black. – Tamta mogła mówić, co chciała, robić, co chciała, a i tak nie zepsułaby mi mojego szczęścia.
– Na piętrze, drzwi po prawej stronie na końcu korytarza. – Sięgnęła po nieduży złoty klucz z przymocowanym grubym złotym łańcuchem klockiem z wyrytą czwórką. – Coś jeszcze?
Zgodnie pokręciliśmy głowami.
Jonathan zaniósł bagaże na górę i wstawił do pokoju. Podłoga była z ciemnych desek, na łóżku leżała kapa z haftem w pastelowe kwiatki. Zasłony w rdzawym kolorze były szczelnie zaciągnięte, stojąca w narożniku lampka z różowym abażurem rzucała miękkie światło. Na staromodnym mahoniowym biurku w wiaderku z lodem czekała miniaturowa butelka szampana. Jonathan go odkorkował, rozlał do kieliszków i po raz drugi wypiliśmy toast za nasz ślub.
*
Kiedy się obudziliśmy, słońce kładło na kołdrze deseń z żółtych i pomarańczowych cętek. Pamiętam ciepło jego piersi na moich plecach, dłoni na moim brzuchu i ust na łopatce. Pamiętam tamto uczucie, gdy leżałam wtulona w niego, bezpiecznie nim otoczona, pamiętam dotyk jego dłoni, kiedy obrócił mnie ku sobie, i tamte żarliwe pocałunki, gdy domagał się czegoś więcej.
Dopiero gdy rozległo się pukanie do drzwi i kobieta z przepraszającym uśmiechem podała ręczniki, które powinny się znaleźć w łazience, wyszliśmy z łóżka i zajęliśmy się planowaniem dnia. Odciągnęłam zasłony i zapatrzyłam się na morze. Ciągnęło się po horyzont obramowane po bokach białymi klifami z gęstą zieloną trawą na szczytach. Mimo października niebo było bezchmurne i zachęcająco niebieskie.
Nałożyliśmy traperki i naciągnęliśmy grube wełniane swetry.
Plaża była kamienista. Ruszyłam ścieżką w tamtą stronę, w stronę toczących się fal, które uderzały o brzeg.
– Popatrz! – zawołał Jonathan, wskazując klify ponad nami. – Myślę, że tam powinniśmy pójść.
Maszerowaliśmy pod górę asfaltem, mijając zaparkowane samochody i okna z zaciągniętymi zasłonami, aż dotarliśmy na łąkę z tablicą z wypisanymi godzinami, wolnymi dniami i małym biletomatem.
– Ruszamy dalej – zdecydował Jonathan, przecinając łąkę pomiędzy kilkoma zaparkowanymi furgonetkami.
Szliśmy w milczeniu, obok siebie, a czasem gęsiego, kiedy czymś rozproszona zostawałam w tyle i po chwili go doganiałam.
On zawsze był taki skupiony, szczególnie na dworze, nigdy nie rozstawał się z aparatem, ciekawy, co zobaczy, co czeka go dalej, za rogiem. Mnie cieszyło odosobnienie, gdzie ciszę zakłócał jedynie huk morza bijącego o skały i skrzek mew nad głową.
Po mniej więcej godzinie dotarliśmy do następnej wioski, chyba jeszcze mniejszej od Beer, z małym budynkiem z toaletami na parkingu oraz z kawiarenką krytą strzechą.
– Może mają otwarte – powiedział Jonathan, a ponieważ on był ze mną, mieli.
Zamówił dla siebie kawę, a dla mnie szklankę zimnego soku pomarańczowego. Usiedliśmy na zewnątrz przy piknikowym stole i zapatrzeni na morze, czekaliśmy na nasze kanapki z bekonem. Kilku rybaków rozmawiało, stojąc w ciasnym kole, wzajemnie chroniąc się przed wiatrem. Wyobraziłam sobie, że dyskutują o połowie, o cenie dorsza, robią plany na resztę dnia.
Po śniadaniu spacerowaliśmy po plaży, spokojne fale obmywały szczeliny w kamieniach i lizały podeszwy naszych butów. Jonathan wytropił dróżkę w zaroślach u stóp klifu i uparł się, żeby sprawdzić, dokąd prowadzi. Przedzieraliśmy się między krzakami i coraz bardziej oddalając się od wybrzeża, posuwaliśmy się wąską błotnistą ścieżką przez las, omijając kolczaste krzewy i pokrzywy. Wspinaliśmy się coraz wyżej, a klify nadal górowały nad nami. Po dziesięciu, może piętnastu minutach dotarliśmy do rozwidlenia szlaku; po lewej mieliśmy zbocze z wykutymi w skale stopniami, po prawej dróżkę wzdłuż krawędzi urwiska.
– Spróbujmy tędy – zaproponował Jonathan, pokazując na prawo.
– Lepiej nie – odparłam.
On spędził dzieciństwo na wsi, oswoił się z błotem, sianem i trawą po kolana. To nie były moje klimaty. Owszem, oczarowały mnie widoki, dźwięki i niczym nieograniczona przestrzeń, ale czułam się w tym miejscu jak intruz, niespokojny i niepożądany.
– Tam wygląda bezpieczniej. – Wskazałam na lewo.
– No chodź – namawiał mnie z uśmiechem. – Dasz radę.
Wahałam się. Byłam gotowa się skusić, zachęcona jego wiarą we mnie, jego pewnością. Rzadko potrafiłam mu czegokolwiek odmówić. Chcesz znać prawdę? Zgadzałam się prawie na wszystko.
Otworzyłam pięści, wyprostowałam palce i przesunęłam się w jego stronę na wąski skalny występ.
Cofnął się kilka kroków, swobodnie i zwinnie jak linoskoczek balansujący na linie.
– A nie mówiłem – pochwalił mnie. – Świetnie ci idzie.
Półka nie miała więcej niż trzydzieści centymetrów szerokości. Tam nie było miejsca na obie stopy razem.
– Zrób kolejny krok – zachęcał.
Oczyma wyobraźni zobaczyłam przyszłość; Jonathan mówi do dziecka, dodaje mu odwagi. Myśl o tym czymś, co dopiero miało się wydarzyć, zachęciła mnie.
– Na co czekasz? Chodź – namawiał. – Pilnuję cię.
Uniosłam nogę i powoli przestawiłam ją ponad morzem daleko pode mną. Kiedy but dotknął podłoża, odetchnęłam z ulgą.
– Co teraz? – zapytałam. Jakoś niefortunnie się przekręciłam i znalazłam się twarzą do klifu, przyciśnięta piersią do skały, obcasy butów zawisły w powietrzu. – Co mam robić?
– Idź normalnie – poradził. – Albo powoli się przesuwaj. Staraj się o tym nie myśleć.
Patrzyłam na niego kilka kroków przede mną. Uśmiechał się. Widziałam zaczątki zmarszczek wokół oczu, dołeczki w policzkach. Wyciągnął do mnie rękę, obrączka na palcu błysnęła w słońcu. Drugą ręką przytrzymywał się skalnego występu nad nami, widziałam goły kawałek ciała w miejscu, gdzie podkoszulek wysunął się spod paska spodni.
Wychyliłam się ku niemu. I wtedy obsunęła mi się noga. Pamiętam tamto wrażenie spadania, gdy traciłam równowagę. Pamiętam, jak powietrze uwięzło mi w płucach, jak w panice próbowałam uchwycić się skały. Poczułam uderzenie w plecy, gdy pewnym ruchem przycisnął mnie do klifu i przejechałam policzkiem po szorstkiej skale.
– Już dobrze – powiedział. – Nic się nie stało.
– Nie – zaprotestowałam. – To niebezpieczne. Nie powinniśmy tu wchodzić.
Twarz mnie piekła, bolały kolana po kontakcie ze skalną ścianą.
– Nic ci nie będzie – uspokajał mnie. – Obiecuję. Dasz radę.
Potrząsnęłam głową.
– No dobrze – ustąpił. – W porządku. Nie denerwuj się. Powoli się wycofaj.
Ostrożnie pokonałam kilkanaście centymetrów dzielące mnie od trawiastej ścieżki.
– Pójdziesz tamtędy – powiedział. – Zgoda?
Kiwnęłam głową. Dotknęłam policzka, myślałam, że krwawię, ale odjęłam czyste palce.
– Okej – rzucił. – Spotkamy się na górze.
Skinęłam głową, a on już wspinał się na klif.
Wiem, powiedziałam, że wszędzie poszłabym za nim, i to prawda. Jednak coś w jego odwadze kłóciło się z moim wrodzonym lękiem. I chociaż się starałam, ten lęk czasami brał górę. Wybrałam bezpieczniejszy szlak i po paru minutach spotkaliśmy się na szczycie.
Gdybym wtedy wiedziała, że czeka nas tylko kilka wspólnych miesięcy, wykrzesałabym w sobie odwagę, żeby spędzić z nim tamtych kilka minut.
Z perspektywy czasu związek z Jonathanem wydaje mi się naznaczony jakąś tragiczną ironią. Poznaliśmy się na skrawku wielkiego miasta i to miejsce stało się symbolem naszej miłości, naszego wspólnego życia do czasu, kiedy dokładnie w tym samym miejscu zakończył się nasz związek. Zakochaliśmy się w sobie na rogu Oxford Street i feralnie właśnie tam Jonathana spotkała śmierć. O tamtym dniu mogę powiedzieć o wiele więcej niż o dniu, kiedy się poznaliśmy. Przez wiele tygodni przesuwały mi się przed oczami ponure slajdy, cała sekwencja, która doprowadziła do jego śmierci. Nadal mam ją pod powiekami.
Jonathan po raz pierwszy biegł w Maratonie Londyńskim. Prognozy ostrzegały przed deszczem ze śniegiem i porywistym wiatrem. Ale on był podekscytowany. Trenował od wiosny; przywykł do biegania w deszczu, więc się nie przejmował.
Tamtego ranka trudno go było okiełznać, nie mógł usiedzieć w jednym miejscu, trajkotał o wszystkim i o niczym, zarażał mnie swoją nerwowością. Żyliśmy zwyczajnie. Nasze poranki to terkot budzika, kawa, śniadanie, prysznic, szukanie kluczy, wychodzenie z domu na ostatnią minutę, stały krzepiący rytm codzienności.
Chciałam dzielić z nim jego sukces, udałam się więc prosto na Mall. Wiele godzin stałam za metalową barierką, ledwo świadoma upływu czasu. Atmosfera była ekstatyczna, podniecenie i nerwowość parowały z otaczającego mnie tłumu. Pierwsi, jakby w ogóle nie byli zmęczeni wysiłkiem, przemknęli elitarni biegacze, krótko po nich przebiegło kilku mężczyzn, a potem kilka kobiet i chwilę później para w kostiumach dinozaurów z twarzami mokrymi od potu.
Jonathan postanowił zmieścić się w czasie poniżej trzech godzin i nie wątpiłam, że osiągnie cel. Przebiegł obok miejsca, gdzie stałam, w pięćdziesiątej pierwszej minucie trzeciej godziny i trzy minuty później przekroczył linię mety.
Ja nigdy nie odnosiłam spektakularnych sukcesów. Wciąż ciężko pracowałam, ale raczej się nie wyróżniałam. Zawsze uczestniczyłam, nigdy nie wygrywałam. A Jonathan tak, Jonathan wygrywał. Przekraczał nawet własne wyśrubowane rekordy.
Dlatego wcale nie byłam zaskoczona, kiedy ogłoszono go milionowym uczestnikiem biegu, licząc od pierwszego Maratonu Londyńskiego w 1981 roku, i z tej okazji telewizja BBC News przeprowadziła z nim wywiad. Podczas imprez sportowych to on zawsze stał za kamerą, kręcił różne materiały dla kanałów informacyjnych i sportowych, ale tamtego dnia sam odpowiadał na pytania z ogromnym wdziękiem i skromnością. Pomyślałam nawet, że może powinien się zastanowić nad zmianą zawodu i stanąć po drugiej stronie kamery.
Po wywiadzie wybraliśmy się do Windsor Castle na szybkiego drinka dla uczczenia jego sukcesu.
Nigdy tam nie dotarliśmy.
Kiedy ze stacji metra na Oxford Circus szliśmy w stronę wąskiej brukowanej uliczki, pijany kierowca nie wyhamował przed przejściem dla pieszych i potrącił mojego męża.
Pamiętam, jak leżał na plecach na bruku z nogą zgiętą w kolanie pod nienaturalnym kątem. Oczy miał zamknięte, jakby spał, i przechyloną głowę z podbródkiem opartym na piersi. Nadal był w czarnych spodenkach i w żółtej obcisłej koszulce. Plecak leżał odrzucony jakiś metr czy dwa od niego, kawałek cienkiej folii, którą rozdano zawodnikom, wystawał spod zamka. Butelka z wodą powoli stoczyła się do krawężnika.
Gromadził się tłum, rowerzyści i piesi, tylko taksówkarz zastygł za kierownicą.
Jonathan też zastygł, dziwnie nieruchomy, usztywniony i jakoś zbyt spokojny, aby to wyglądało na sen. Kałuża krwi pojawiła się przy policzku i spływała pod ciało.
Pamiętam przyjazd ambulansu, zahamował tuż przy nas z wyciem syreny. Syrena szybko ucichła; wrył mi się w pamięć nagły brak ogłuszającego hałasu, tylko światła ciągle pulsowały: czerwone, niebieskie, czerwone, niebieskie. Dwoje ratowników w zielonych kombinezonach wyskoczyło ze środka i biegnąc, wykrzykiwało coś do siebie ponad maską karetki. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie; ratowniczka nakładała białe lateksowe rękawiczki, najpierw na prawą, potem na lewą dłoń, naciągając je po kolei na palce. Z ramienia zwisała jej torba. Nie wiadomo skąd pojawiła się policjantka w kapeluszu; nadal widzę, jak gestem daje znak ludziom, żeby zrobili przejście: odsuńcie się, proszę, rozejdźcie, tu nie ma nic do oglądania.
Ratownicy krzątali się przy nas, zbadali Jonathanowi puls, wodzili rękami po ciele, rozcięli koszulkę, świecili latarką w oczy.
– Gdyby pani tak… – zwróciła się do mnie kobieta, odsunęłam się więc i przysiadłam na piętach. Uniformy ratowników co rusz odsłaniały reflektory ambulansu i raziło mnie światło. Przymknęłam powieki i poczułam pod nimi wilgoć.
Ułożyli na noszach dziwny okryty plastikiem kształt i wsunęli do ambulansu. Pojechaliśmy ulicami Londynu na południe do St George’s Hospital. Towarzyszył nam radiowóz, a policjantka, nadal w kapeluszu, podtrzymała mnie za łokieć, gdy wychodziłam z ambulansu, i usiadła ze mną w poczekalni. Kazała mi oddychać: nabrać powietrza przez usta, licząc do sześciu, przytrzymać je przez sześć sekund i wypuścić powoli, też licząc do sześciu. Potem poszła, zostałam sama i ciągle czekałam. Było już ciemno, kiedy lekarz zaprosił mnie do sąsiedniego pomieszczenia, żeby powiedzieć to, co już wiedziałam, potwierdzić, że Jonathan nie żyje.
Zaproponował, że zadzwoni po kogoś z moich znajomych, nawet nie kojarzę, czy go o to prosiłam. Wyszłam ze szpitala, zatrzymałam taksówkę i wyrecytowałam adres mieszkania na Vauxhall. Kiedy tam dojechałam, trzech młodych mężczyzn w krótkich spodenkach i w sportowych koszulkach ze złotymi medalami zwycięzców maratonu na szyi siedziało przy stoliku przed pubem nad rzeką. Poczułam, jak wielka bańka rozsadza mi pierś. Zobaczyłam siedzącego z nimi Jonathana, on też był w krótkich spodenkach i w sportowej koszulce, z medalem na szyi i świętował zwycięstwo. Żółć podeszła mi do gardła, przełknęłam ślinę, bo przecież to nie działo się naprawdę, a ja umiałam sobie przypomnieć, co mam robić i jak być sobą w tej chwili.
Usiadłam oparta plecami o wejście do budynku i wyobraziłam sobie, jak podnosi się z jezdni, rozciera łokcie, strzepuje dłonią drobinki asfaltu z piersi. Jest w szoku i chyba się złości, pod prawym okiem, w miejscu uderzenia, ma małe rozcięcie, ale poza tym nic mu nie jest: chodzi, mówi, rusza się, żyje. Zacisnęłam powieki i zobaczyłam jego przydługie włosy, ramiona splecione na piersi, lekko spiczasty podbródek, piegi na mostku nosa po godzinach biegania na słońcu.
Chwyciły mnie torsje. To mrzonki – nie ma małej ranki pod okiem, przydługich włosów, piegów, nie będzie kolejnych godzin spędzonych na bieganiu – nigdy więcej go nie zobaczę, nikt go nie zobaczy, a to za trudne, wręcz niemożliwe, żeby się działo naprawdę.