- W empik go
Siedem kręgów - ebook
Siedem kręgów - ebook
KIEDY CZUJESZ, ŻE CZAS MIJA BEZPOWROTNIE, POWIEDZ MI, CO CHCESZ ZROBIĆ Z TYM JEDNYM BEZCENNYM ŻYCIEM?
Milewa nie zna odpowiedzi na to pytanie. Nieustannie wymyśla siebie no nowo. Jest samotna, chociaż ma rodzinę, przyjaciół, kochanka. Idealną Szwajcarię porzuca dla Polski. Tu męczy ją turbokapitalizm i drażnią dogmatyczni wyznawcy wolnego rynku. W szczytowym momencie kariery Milewa czuje, że praca zaczyna dla niej tracić sens. Wszystkie drogi zawodzą. Pogoń za jutrem przerywa diagnoza poważnej choroby, operacja i groźba paraliżu. To początek czy koniec? W świecie Milewy nic nie jest proste. Także odpowiedź na to pytanie.
„Siedem kręgów” to podróż bez drogowskazów, gdzie wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi. To najważniejsze zaś brzmi: Czy możesz wszystko zacząć raz jeszcze?
Dorota Bartyzel-Dukaczewska jest korespondentką Bloomberg News, największej na świecie agencji informacyjnej i telewizji specjalizującej się w tematyce ekonomicznej. Pierwsza i wieloletnia szefowa Bloomberga w Polsce. Obecnie koncentruje się na polityce monetarnej, makroekonomii i problematyce społecznej. Jedyna w Polsce nauczycielka mindfulness wykształcona w Center For Mindfulness przy UMASS. Z mężem i synem zwiedziła niemal cały świat. Pasjonuje się twórczością C.G. Junga i E. Fromma. Najbliższe jej sercu są książki V. Woolf i A.Camus.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-848-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tego nie da się uniknąć. Poderżną jej gardło jak amen w pacierzu. Jak słońce wstaje na wschodzie. Jak zachodzi na zachodzie. Jak śmierć jest pewna i jak podatki nieuniknione, tak jej poderżną gardło. Wie, kiedy to się stanie i kto to zrobi.
ROZDZIAŁ 1
– Sugeruję operację. Decyzja należy do pani.
Był małomówny. Mrukliwy. Doktor. Neurochirurg. Ważniak. Z tych, co nie nawiązują kontaktu wzrokowego. My favourite, pomyślała. Wpatrywał się w ekran monitora, a kiedy w końcu spojrzał na nią, w jego oczach wyczytała krótki komunikat: nie chce mi się strzępić języka. A może: co ci będę tłumaczył. Albo: a rób, co chcesz. Albo: a co mnie to obchodzi.
Jego zachowanie zbiło ją z tropu. I zaintrygowało. I rozzłościło. I rozżaliło. Miała mu opowiedzieć, chciała mu powiedzieć, że nie wie, co się z nią dzieje, że nie może pracować, źle śpi, kręci jej się w głowie i chce jej się rzygać. Zwykle, cokolwiek miała do powiedzenia lekarzom – słuchali. Nie dlatego, że byli ciekawi albo empatyczni. Co do tego miała jasność. Słuchali, bo wprowadzały ją pielęgniarki – pierwsza wnosiła dokumentację, druga podsuwała jej krzesło.
W obliczu tego bizancjum opłacanego szwajcarską polisą lekarze zrywali się na równe nogi i trwali w postawie na baczność, zaskoczeni swoim zaskoczeniem. Siadali miękko, niemal przepraszająco i zamieniali się w słuch. Nie, nie dałaby o nich powiedzieć złego słowa. Ciekawość i współczucie wyłaziły im z oczu, a ona bawiła się ich zakłopotaniem, ugrzecznieniem, hipokryzją. Żaden nie odważył się jej przerwać.
Ale nie on. Doktor – Ważniak – Neurochirurg – Robot – nadawała mu w myślach pseudonimy i z każdego kolejnego była niezadowolona. Więc ten nawet nie dopuścił jej do głosu.
– Podstawy, dane. Ja potrzebuję danych, decyzja potrzebuje podstaw. – Milewa była oschła. Jak nie ona. Lakoniczna jak nie ona. Sytuacja ją przerosła. Chciała się skupić na bólu. Na jego etiologii, przepraszam, pochodzeniu. Na buddyjskim podejściu do bólu. Jest nieunikniony, ale subiektywny. Później zgrabnie umieściłaby chorobę w kontekście zawodowym i rodzinnym. Wyszłaby na pacjentkę świadomą, elokwentną, co jej żaden lekarz nie wciśnie kitu i dwa razy się zastanowi, zanim ją odeśle.
Ale robot był zaprogramowany inaczej. Robot. Neurozawodowiec. Pseudonim, którym próbowała go opisać, ale też – bądźmy szczerzy – obrazić, wreszcie przypadł jej do gustu. Neurozawodowiec, tak jest, strzał w dziesiątkę. Był niewzruszony jak magnetyczny mutant w wydaniu Fassbendera. Młody, szczupły, rysy regularne, z tych, co idealnie demonstrują obojętność, ale potrafią też zionąć chłodem, czy mówią, czy milczą – kobietom i tak miękną kolana. Czysty Fassbender, Milewa pomyślała, wyobrażając sobie swojego doktorka jako bohatera „Wstydu” – oglądałby wyuzdane panny dokładnie tak jak cyfrowy obraz jej kręgosłupa – bez cienia emocji.
Z tym, że i ten Magneto miał ludzkie odruchy. Jakby nagle pojął, że nie jest jednak sam – powolnym ruchem obrócił ekran monitora w jej stronę, a na kamiennej posadzce zachrobotały kółka jego fotela. Przesunął się płynnie, jak na łyżworolkach, i ustawił fotel tak, żeby oboje mogli równocześnie śledzić kursor na ekranie.
– Tu jest odcinek szyjny kręgosłupa. Poziomy C4/C5, C5/C6 i C6/C7 – głębokie zwyrodnienie, dehydracja krążków, zmniejszona wysokość. W tych czasach to raczej typowe zmiany. U pani jednak na całej tej długości albo wypuklina, albo przepuklina i duży ucisk na worek oponowy. Modelowanie rdzenia kręgowego.
– Nie wszystko rozumiem. – Milewa przerwała wykład o dyskopatii. – A właściwie nie rozumiem jednego: czemu niezbędna jest operacja?
– Kręgosłup to między innymi rura, tuba, kanał – lekarz zmienił ujęcie i zamiast na profil oboje zajrzeli do środka kręgosłupa. Właściwie wpłynęli w głąb, razem z płynem mózgowo-rdzeniowym.
– Tędy przepływa płyn mózgowo-rdzeniowy – mówił. – Powinien płynąć swobodnie, a tu, jak pani sama widzi, nie ma tej swobody – zatrzymał kursor w zwężeniu kanału. – Tu zrobiło się ciasno, niestety tutaj – przesunął kursor niżej – ucisk powoduje jeszcze większe zwężenie, a osteofity niemal zamykają otwory międzykręgowe. Nawet niewielki uraz tego odcinka może doprowadzić do paraliżu – kontynuował. Właściwie nawet się rozgadał.
Ale teraz akurat to ona już nie słuchała. Cokolwiek mówi i cokolwiek jeszcze powie, zmierza do konkluzji, którą Milewa przecież już usłyszała.
ROZDZIAŁ 2
Jest chora. Chora. Naprawdę chora. Na tyle chora, że tylko operacja może jej pomóc. Albo i nie.
Ile badań zrobiła w ostatnich latach? Ilu lekarzy odwiedziła? Jakkolwiek źle się czuła, dotychczas wszystkie drogi prowadziły do Rzymu. Nieodmiennie był to stres, przemęczenie, brak odporności, ewentualnie ich wyższy poziom wtajemniczenia – dystymia, zespół lęku uogólnionego, nierozpoznawany w Polsce syndrom chronicznego zmęczenia, ewentualnie fibromialgia. Z tym że do tej ostatniej była przywiązana szczególnie – sama wynalazła ją na amerykańskich portalach, sama się zdiagnozowała i sama się leczyła.
Przyjdzie dzień, kiedy odpocznę, planowała. Najpierw wezmę długi urlop. Należy mi się. Będę miała dużo czasu na relaks, na przemyślenie, na znalezienie nowego pomysłu na życie. Milewa snuła ten plan od lat. Cieszyła ją myśl, że czas płynie, bo chociażby z tego powodu nieuchronnie przybliża się moment realizacji mojego planu. Jeszcze spłaci kredyt. Jeszcze coś odłoży. Jeszcze starszy syn skończy studia. Jeszcze młodszy syn zacznie studia. Jeszcze iksiksiks dobiegnie końca. Jeszcze zacznie się igrekigrekigrek.
Wtedy Milewa będzie wolna. Ból cudownie ustąpi. A ona, jak Dorotka w Krainie Oz, stuknie obcasami i osiądzie w swoim Kansas. Tam nie ma czasu i żadnej innej presji. Tam to się żyje.
Właśnie kończył się kolejny rok. Od kiedy badania ogólne, mammografia, USG transwaginalne, rezonans głowy, rektoskopia, bronchoskopia, holter oraz wiele, wiele, nieskończenie wiele innych badań nieodmiennie pokazywały, że nic jej nie jest – może jest pani zmęczona, może musi pani zwolnić – Milewa czuła, że jej masterplan wymaga tylko czasu.
Przetrwa. Jeszcze roczek, może dwa. W nagrodę za pracowitość, oddanie, determinację oraz przez wzgląd na wysługę lat odzyska psychofizyczną harmonię. Być może stanie się to już w przyszłym roku. Być może w marcu, myślała, zakładając, że zmiany zyskają na urodzie, kiedy wpisze je w kalendarz przyrody i kiedy razem z nią obudzi się do życia.
Tak, marzec to byłby odpowiedni miesiąc, żeby przystąpić do realizacji planu. Może nawet jeszcze dzisiaj, zanim weszła do tego gabinetu, planowała, że opowie lekarzowi, jak bardzo potrzebuje zmienić tryb życia. Przecież sam widzi – oto corpus delicti w postaci rezonansu jej kręgosłupa – jakby potrzebowała autorytetu, który umocni ją w przekonaniu, że przeholowała z robotą i odpocząć musi, a nie tylko chce.
W biurze przygotuje bezbolesne przekazanie władzy, ma za sobą Nowy Jork, tam na górze wiedzą, że warszawski StandBy Co. to ona, pójdą jej, jak to się ładnie mówi, na rękę.
Zresztą niech by spróbowali nie pójść, Milewa automatycznie przechodziła do planu B, w którym traci kontrolę nad sytuacją i młodsi współpracownicy przejmują jej kompetencje. Scenariusz konfliktu z przełożonymi uważała jednak za mało realny. Wie, że nie ma ludzi niezastąpionych, każdy to wie, ale nie do każdego się to stosuje. Uśmiechnęła się, zadowolona z nagłego przypływu pewności siebie.
Więc w marcu przyjdzie wiosna i Milewa weźmie urlop i odetchnie, tak myślała jeszcze dzisiaj. Dokładnie tuż przed tym, zanim doktor o twarzy Michaela Fassbendera i manierach Magneto skupił swój wzrok na zdjęciu jej kręgosłupa. Zamiast upomnieć ją, że pora o siebie zadbać i utwierdzić w przekonaniu, że od lekarzy słyszy tylko to, co sama dobrze wie, Fassbender zaskoczył ją diagnozą faktycznej choroby, doradził operację i postraszył paraliżem.
Tego plan Milewy nie zakładał.
Na jej oczach siedem kręgów wygięło się, wyostrzyło zakręty w – excuse le mots – pogłębionej skoliozie, a następnie zwinęło jak wąż w trawie i rozpadło na odrębne kostki. Szyja leżała w rozsypce. Milewa wpatrywała się w nią na ekranie monitora i traciła rozeznanie, którego i właściwie przecież nie zdążyła nabrać. Wolę swoją szyję w jednym kawałku, pomyślała, i kręgi przyciągnęły się wzajemnie, a następnie zgrabnym wężem podążyły za kursorem. Nagle eskulap o złośliwych oczkach wyprężył się i syknął Milewie prosto w twarz. Ocknęła się.
ROZDZIAŁ 3
– Ile mam czasu na podjęcie decyzji?
Swoją miną doktor dał jej do zrozumienia, że tylko idiota może zadać takie pytanie.
– Może pani z tym żyć rok albo wiele lat. Jednak do zamknięcia kanału rdzeniowo-kręgowego może dojść w każdym momencie. Wtedy na operację będzie za późno.
Musiała mu oddać sprawiedliwość. Kiedy mówił to, co chciał powiedzieć, ożywiał się. Właściwie raczej po prostu ożywał. Robot przeobrażał się w istotę ludzką, diody zamieniały się w źrenice i prostokątna obudowa nabierała anatomicznego kształtu. Przez moment Milewa miała przed sobą Fassbendera z krwi i kości. What a handsome guy, po raz pierwszy uświadomiła sobie, że siedzi przed nią młody, atrakcyjny mężczyzna.
– Powiedzmy, że się zdecyduję. Kiedy miałabym mieć tę operację?
– Najlepiej jak najszybciej.
– Ja… – Milewa zawiesiła głos. – Ja chciałabym… w marcu.
– Decyzja należy do pani.
Z twarzy lekarza zniknęły ślady ożywienia, z którym omawiał zwyrodnienia na odcinku Ce coś tam i pokazywał miejsca ucisku na rdzeniu kręgowym czy też kręgu rdzeniowym. Wypełniał dokumentację. Zerkał do kalendarza. Sprawdzał telefony. Wizyta dobiegła końca.
– A ryzyko? Jakie jest ryzyko takiej operacji? Wie pan, ja zawsze byłam chora, ale nigdy tak naprawdę. Co mam powiedzieć w biurze? Co mam powiedzieć w domu? – Milewa czuła, jak przyspiesza jej puls i z trudem dobiera słowa. Spojrzała na swoje dłonie. Lekko drżały. Za chwilę stracę panowanie nad sobą, pomyślała i przełknęła ślinę, zamiast zadać kolejne pytanie.
– Ryzyko? Wie pani, to jest operacja. Narkoza. Rdzeń kręgowy. Ryzyko jest zawsze. A co pani powie rodzinie?
W jego oczach zobaczyła popłoch, zdumienie, pogardę. Źrenice straciły blask i zaświeciły ledową bielą. Fassbender wyprostował się w fotelu i wpasował w jego syntetyczną obudowę.
– Mnie pani pyta, co ma pani powiedzieć rodzinie?
Zawstydził ją. Milewa kontra Robot – 0:1.
Neurozawodowiec zamyka na ekranie kolejne aplikacje. Wyciąga z napędu płytę z rezonansem. Składa formularze do segregatora z jej nazwiskiem. Dziękuję. Dziękuję.
ROZDZIAŁ 4
W zasadzie nie miałaby nic przeciwko temu, żeby nawiązał z nią jakiś kontakt – jeśli nie poprzez rozmowę, to może zwyczajnie chociaż kontakt wzrokowy, pomyślała, zostawiając sobowtóra Fassbendera w jego gabinecie. Piękny, bezduszny, zimny, fachowy, no i młody – Milewa czuła, że każdy kolejny jego przymiot waży więcej.
I przygniata ją – panią w średnim wieku. I pozbawia ją resztek pewności siebie. I torpeduje jej plany na lepsze życie.
Komuś jest przykro. Ktoś się przestraszył. Może wyjaśnienie ewentualnych przyczyn choroby poprawiłoby tak zwany całokształt. Może, ewentualnie oczywiście, coś o konsekwencjach. No i jakieś słowo pocieszenia. Coś o ryzyku wydaje się naprawdę niezbędne. Milewa wciąż analizowała niedociągnięcia tej interakcji lekarz – pacjent. Może coś o zmianie w życiu. Że trzeba to będzie wziąć pod uwagę.
Przecież – Milewa poczuła zimną falę złości – przecież ten pieprzony prorok w białym kitlu nawet mnie nie zapytał, jak się czuję.
Nawet mnie pan nie zapytał, jak się czuję – Milewa zawróciła w kierunku gabinetu i tyle tylko zamierzała mu powiedzieć przez uchylone drzwi. Ale nie zrobiła tego. Oczywiście, że nie.
Zamiast tego ponownie skierowała się do windy. Zawahała się. Zrezygnowała z jazdy. Odwróciła się. Nawet mnie pan nie zapytał. Oczywiście, że nie. Stanęła przy schodach. Położyła dłoń na poręczy. Zacisnęła palce. Spojrzała w dół.
Myśl o schodzeniu przeraziła ją. Wiedziała, że tak będzie. I dokładnie tego teraz chciała. Chciała się bać. Jeszcze bardziej, niż bała się zazwyczaj. Bała się, że się poślizgnie. Że źle stąpnie. Że spadnie. Że skręci kark. Że się nie podniesie. I że nikt jej nie pomoże.
W ostatnich latach strach przed schodami w dół nasilał się coraz bardziej. Ogarniała ją panika. Jeszcze moment – już to wiedziała – i pot zaleje jej nie tylko piersi, łopatki, ale i oczy. Wtedy naprawdę będzie się czego bać.
Śniło jej się po nocach, że spada, że się stacza, że leci na łeb na szyję, że nie może się zatrzymać. Schody pięły się w górę wręcz do nieba, to fakt. W dół jednak też nie miały końca i zwężały się w studnię bez dna albo opadały stromizną do groty bez wyjścia. Bez odwrotu.
Spadając, próbowała uchwycić kolejne stopnie. Wyślizgiwały jej się z rąk. Budziła się zlana potem. W dłoniach ściskała poduszkę.
ROZDZIAŁ 5
Brutalna diagnoza fobii, o której nie słyszał żaden psychiatra. Czas ją postawić – pomyślała niedawno, kiedy na ścianie wzdłuż schodów zobaczyła cień. Sylwetka była niezgrabna, zgarbiona. Przesuwała się nieporadnie, niechętnie i niepewnie. Ruch trwał wieczność i sprawiał ból. To ja, uświadomiła sobie. Wtedy postanowiła, że jej strach przed schodzeniem zasłużył na rangę zaburzenia i najwyższy czas zainteresować nim specjalistę.
Tego strachu jest już dosyć, żeby opisać pierwszy w świecie przypadek schodofobii, zażartowała w czasie spotkania z Korsakowem. Psychiatra uciekł wzrokiem w niemym geście lekceważenia. Ubawiło ją to. Im bardziej nie chciał słuchać, tym chętniej snuła swoje fantazje o symbolicznym znaczeniu schodów – w muzyce, w filmie, w poezji. Bo tego szukała w swoim życiu.
Ale to były obrazy inspirujące. W estetyce ciekawe, w pomyśle intrygujące. Tymczasem dla Milewy coraz częściej znaczyły drogę donikąd – kiedy prowadziły do góry. I znaczyły drogę bez wylotu – kiedy prowadziły w dół. Coraz częściej to była dróżka, a nie droga. Wąziutka i kręta – ni lina, ni liana, ni przesmyk, ni grań. Stroma jak Grand Couloir w Courchevel. A jeśli szeroka, to ściana, zjeżdżalnia, nieprzyjemny ślizg. Double black diamond.
Jako że trudno twoją schodofobię traktować poważnie, usłyszała od psychiatry: poszukajmy raczej we wspomnieniach z dzieciństwa.
Ta trywialność zażenowała Milewę. I sama wymyśliła dla siebie ćwiczenie behawioralne – schodzić przy każdej okazji, oswajać swój strach, zobaczyć, że może się znaleźć na dole bez urazów – cała i zdrowa, taka sama, chociaż u podstawy, zamiast na szczycie.
To był klucz do jej lęku. Schody na dół nie są gorsze niż schody w górę. Nie będzie innego zejścia. Nie będzie innego wejścia. Więc schodzi. Schodek po schodku. Klatka jest wąska. Żywego ducha. Normalni jadą windą. A ona trenuje.
Zejdziesz. Nie spadniesz. Rozluźnij mięśnie. Wyrównaj oddech. Oddech jest równy, ale czemu taki płytki. Ruch jest spokojny, ale czemu taki pokraczny. Nie taki miał być efekt tego ćwiczenia.
Na koniec – może właśnie w tym roku – miała zejść spokojnie, bez pośpiechu, bez zwisania na czyimkolwiek ramieniu, bez podpierania się na poręczy. Krótko mówiąc – gdzieś na ten rok, jak się łudziła – miała jej być dana jazda w dół bez trzymanki. Tak. Bez strachu. Swobodnie. Lądowanie, ale miękkie.
A tymczasem – operacja. Hamowanie z piskiem. Faktyczna choroba. Ciche „o boże”. Bo przecież w żadnego boga nie wierzyła, ale w takich sytuacjach tak właśnie się mówi. O boże.
Dzisiaj czuła, że cała jej nauka bezstresowego schodzenia poszła w las. Drżała na myśl o każdym kolejnym schodku i dłonie zbielały jej na poręczy.
And in journeys, as in life, it is a great deal easier to go down the hill than up.
O nie, Panie Nickolas Nickleby alias Charles Dickens, za pozwoleniem, co za bzdura. Pan wspinasz się, wspinasz, coś pana gna, pcha, obietnica, nagroda, tęsknota, każdego co innego i każdego to samo, ale z powrotem, Jezu, jak jest ciężko i jak nie wiadomo, gdzie się wyląduje. Do tego często z hukiem.
Milewa przerwała ten atak egzaltacji. Trzeba przyznać, że lubiła metafory, alegorie, skojarzenia. Poszukiwania, rozczarowania. Będzie się nadal wspinała czy już zaczęła się staczać? Byle schody wystarczyły, żeby poczuć dreszcz emocji, żeby uczestniczyć w tym ogólnoludzkim dramacie, w tym wiecznym poszukiwaniu, w tym równie długim nieodnajdywaniu.
No i zrobiłam sobie taką małą scenkę z cyklu „i tobie puszczą nerwy”. Kto by pomyślał, uśmiechnęła się, bo właśnie stwierdziła: spotkało mnie dokładnie to, co miało mnie nie spotkać.
I w drodze, jak w życiu, jest o niebo łatwiej schodzić niż wspinać się pod górę.
ROZDZIAŁ 6
– Ma pan już wolne.
Kierowca spojrzał zaskoczony. Była z nim zżyta. Nieprofesjonalne. W relacjach z niższym personelem była nieprofesjonalna. Kierowców, opiekunki do dzieci, pomoc domową, fryzjerkę, kosmetyczkę, ogrodnika – traktowała ich niemal jak bliskich. Nienawidziła protekcjonalnego zarozumialstwa. Miała alergię na wyniosłą elegancję. Ci, którzy tego nie rozumieli, odchodzili. Ci, którzy to rozumieli, z uśmiechem nazywali ją wrażliwą kapitalistką. Znała ich dzieci, żony, mężów. Interesowała się nimi szczerze. Traktowała ich z najwyższym szacunkiem. A i oni wiedzieli o niej sporo.
Sporo, ale nie wszystko, a nawet w gruncie rzeczy całkiem niewiele. I dlatego teraz kierowca musiał odjechać do domu bez niej. Gdyby pękła w samochodzie, na pewno by się zorientował. A tymczasem nikt nie może się dowiedzieć.
Milewa wezwała taksówkę. Lubiła jeździć z taksówkarzami. Udawała obcy akcent, a oni natychmiast wypytywali, skąd jest. Milewa kłamała, sondując ich sympatie do innych narodów, testując tę słynną w świecie polską serdeczność i tę tolerancyjność, z której bracia Arianie korzystali kiedyś, a Żydzi to nawet i przez tysiąc lat.
Niemcy, co ciekawe, byli raczej przez taksówkarzy szanowani. Anglicy, o, tu się u taksówkarzy wiele zmieniło przez ostatnie lata i widać było, że nabrali do Anglików rezerwy. Amerykanie. Od lat było tak samo. Jako Amerykanka, Milewa miała wrażenie, że mogłaby zażyczyć sobie taksówkę na Marsa, a i tak nikogo by to nie zdziwiło.
Milewa lubiła wciskać taksówkarzom, że pochodzi z Czech. Wtedy robili się pobłażliwi, tacy trochę jak starsi bracia, można było mieć pewność, że dowiozą bezpiecznie. Zazwyczaj. Szwajcarzy wydawali się intrygować i wywoływali u taksówkarzy głębokie westchnienie. Im niższy status kraju, do którego przyznawała się Milewa, tym mniejsza serdeczność, tym mniejsza uprzejmość. Kiedy nie miała ochoty na rozmowę, wystarczyło powiedzieć, że przyjechała z Izraela. Wtedy najczęściej do żadnej rozmowy w ogóle nie dochodziło.
Ogólnie jednak „co pani tutaj robi” w wydaniu warszawskiego taksówkarza sugerowało, że trzeba mieć ukryty motyw albo źle w głowie, żeby z krainy cudownej szczęśliwości, gdziekolwiek ona jest, przenieść się nad Wisłę. I tym razem nie było inaczej.
– Cudzoziemiec nie może się leczyć w Polsce – powiedział taksówkarz, zabierając ją spod kliniki.
– Jestem Polką. Urodziłam się za granicą i dopiero niedawno wróciłam do Polski. Stąd mój akcent.
– To niech pani jedzie się leczyć tam, skąd pani przyjechała.
– A czemu?
– Wspomni pani moje słowa.
– Proszę powiedzieć. To może być dla mnie ważna wskazówka.
– Słyszała pani o dwuletnim dziecku, które zmarło w tamtym tygodniu, bo lekarzowi nie chciało się go przebadać? O bliźniętach, które urodziły się martwe, bo szpital skąpił na cesarkę. O kolejkach.
– Słyszałam. Ale ja się leczę prywatnie.
– O, to nic nie znaczy. Weźmy tych cwaniaków spod Warszawy; nie dość, że operowali zdrowe kolana, to kasowali podwójnie – prywatnie od pacjenta i z Funduszu swoją drogą.
– Mam zagraniczne ubezpieczenie. Myśli pan, że to nie jest żadna gwarancja?
– Dobrze pani życzę. Ale nie wierzę naszym lekarzom. A co pani właściwie dolega?
– Kręgosłup. Zmiany na całej długości. Szyja wygląda najgorzej. Operacja. Albo paraliż w każdej chwili. Podobno.
– Boli?
– Właściwie nie. Raczej to i tamto dokucza. Albo ręce zdrętwiałe. Albo nogi. Albo nogi i ręce – roześmiała się. – Czasem jestem jak kadłubek, czyli tylko korpus. Przepraszam.
– No co pani? Proszę mówić. Moja żona cierpi podobnie. Moja synowa. Syn też narzeka. Co z tym korpusem?
– Chodzi o to, że ostatnio i korpus jakiś mniej funkcjonalny. Kręci mi się w głowie. Mam nudności. OK, wystarczy.
Taksówkarzowi powiedziała niemal to wszystko, co chciała powiedzieć lekarzowi. Zestaw objawów somatycznych skompletowany, pomyślała. Do spowiedzi na tylnym siedzeniu szykował się wątek psychiczny. Powstrzymała się w porę.
– A dużo taka operacja?
– Dużo czego? Czasu? Nerwów?
– Pieniędzy. Jasne, że chodzi o kasę.
– A wie pan, kompletnie o tym nie pomyślałam.
– Jakbym mieszkał tu, gdzie pani, to też bym nie pomyślał. – Zatrzymał się przed jej domem.
To może nie jest najmilsze zakończenie naszej rozmowy, uznała w myślach, ale była wdzięczna taksówkarzowi. Ona się wygadała, a on odjedzie i zapomni.
– Dzięki za wysłuchanie moich zwierzeń. No i oczywiście ma pan rację. Zdrowie jest najważniejsze. Zaraz po pieniądzach.
ROZDZIAŁ 7
Co teraz? Co teraz? Przede wszystkim nikomu ani mru mru. Matce, ojcu, bratu, bratowej, bratankowi, psu, kotu, rybkom. Swoim własnym dzieciom – broń cię panie boże. Czy ta operacja jest niezbędna? Sięgnęła po dokumentację choroby. Otworzyła. Zamknęła. Otworzyła. Nie mogła odczytać słów. Założyła okulary. Łzy lały się ciurkiem. Histeria. Histeria. Bardzo potrzebowała tego ataku histerii. W samotności, w bezsilności, w bezmyślności.
Płakać nad sobą nie jest źle – poczuła po upływie godziny. Rozprostowała kości. Otworzyła okno. Wzięła głęboki wdech grudniowego powietrza. Jeszcze jeden wdech. Cokolwiek myślisz, myślisz tylko myśli. Wdech i wydech. Zamykamy okno. Ditter.
Jak trwoga, to do Dittera. Milewa sięgnęła po telefon, wyszukała jego imię w kontaktach i nacisnęła. Po kilku dzwonkach usłyszała miękki męski głos, który prosił o pozostawienie wiadomości. Milewa ponownie wyszukała Dittera w kontaktach i tym razem nacisnęła numer do domu, który kiedyś był też jej domem.
– Uwe, tu mama. Jak się czujesz? Co robisz? No, w ogóle, co słychać? – wyrecytowała automatycznie, słysząc głos swojego starszego syna.
– Salü Muetti! Wie hesch’s? Warte mau, ig wird uf Skype umschalte!
– Uwe, nie ma potrzeby, ja właściwie jestem trochę w niedoczasie. Chciałam cię tylko usłyszeć. – Milewa była zła na syna, że mówi do niej w Schwizerdütsch.
– Alles git schö, s’Wätter isch ok, ig muess no au e chlii schaffe.
Uwe pozostawał kwintesencją dystansu i opanowania, elegancji i intelektu, ale jego upór był ośli. Mówił do niej po szwajcarsku, chociaż wiedział, że taka helwecka demonstracja strasznie ją drażni i że jego matka chce, żeby przerzucił się na polski.
– Toll, Mami. S’isch guet vo dir z’löse. Aber sag mau, wie goht’s eig’lech?
– Wszystko gra. Uwe, chciałabym cię zobaczyć. Tęsknię za tobą. Twój ojciec jest w domu? – Czuła, że ostentacyjnie dorosły i niezależny Uwe nie jest teraz dla niej wymarzonym rozmówcą. W końcu połączyła się z nim przypadkowo. – Właściwie to dzwonię, żeby pogadać z twoim tatą.
– Ig bi jetzt allei dihei. Ig sägä ihm dass du aaglüte hesch. – Nie, nie mów nic. Wyślę mu maila. Ściskam cię, syneczku. I wiesz, merci merci, donke donke, grazie.
– Märsi, Mama. – Uwe zaśmiał się na koniec. – I dziki.
Milewa odetchnęła z ulgą, że ich stare rodzinne żarty wciąż mają swoją moc. Kiedy chłopcy byli mali, Ditter uczył ich form grzecznościowych w dialektach szwajcarskich i chociaż sposobów wymowy było prawie tyle, co Szwajcarów, i tak przychodziło im to łatwiej niż jedno polskie „dzięki”. Z uporem powtarzali: „dziki”.
Powiedziała im więc, co po polsku znaczy ich „dziki”, a oni zarechotali ze szczęścia i tym bardziej zamiast nauczyć się poprawnej wymowy, uznali „dziki” za swój Polnishdütsch. Przy byle okazji udawali dzikusów i chórem wołali „dziki dzikują”.
Ditter byłby dobry na teraz, Milewa widziała w myślach swojego byłego męża jak spokojnie wysłuchuje jej relacji z wizyty u lekarza. Nie przerywa. Nie dopytuje. Daje jej się wygadać. Później dziękuje jej, że zadzwoniła. Zrobiłaś dobrze, że zadzwoniłaś do mnie. Możesz na mnie liczyć, to wiesz. Tak by powiedział. Zadawałby pytania, a każde bardziej niezbędne od poprzedniego i żadne nie denerwujące ani męczące.
Nawet raz nie powiedziałby „będzie dobrze”. Ani razu „musisz się trzymać”, ani razu „przecież jesteś silna”. I właśnie dlatego nagle poczułaby, że rozmowa z nim ma jakiś nieuchwytny sens. Sprawy potoczą się swoim trybem, ty zrobisz to, co zrobić trzeba, a ja jestem i będę zawsze, jeśli tylko ty będziesz mnie potrzebowała, tak by powiedział.
No i nie oddałby ich losu w ręce żadnego boga.
Milewa kochała swojego byłego męża jak kocha się ideały. Był mądry, dojrzały, empatyczny, niezawodny. Nigdy nie tracił zimnej krwi. Nigdy nie kręcił nosem. Nie był ponad. Był poza. Piękny jak śródziemnomorski wojownik. Sprawny jak Spartanin. Rozważny jak Marek Aureliusz.
Jego boska istota wzbudzała podziw i respekt u każdej normalnej osoby. Jednak żadna normalna osoba, a Milewa za taką się miała, nie mogła żyć z bogiem pod jednym dachem.
Im Ditter był bardziej, tym Milewa była mniej. On bardziej opanowany. Ona mniej pewna siebie. On bardziej skoncentrowany. Ona mniej skupiona. On bardziej wyrozumiały. Ona coraz mniej cierpliwa. „Crouching Tiger, Hidden Dragon”.
Żeby czuć się dobrze przy jego boku, musiałaby być piękna jak Grace Kelly i mądra jak Skłodowska-Curie. Tymczasem, w obliczu jego boskości, Milewa była coraz głupsza i gorsza, a nawet coraz grubsza. Co by się z nią stało, gdyby nadal oddawała mu boską cześć, na swoją głowę posypując coraz więcej popiołu? Lepiej o tym nie myśleć.
Nie, Ditter nie miał ani jednej wady. A to, że nie był już jej mężem, należało uznać za jego kolejną zaletę.
Do domu wszedł Jan. Milewa rozpromieniła się na widok młodszego syna. Miała nadzieję, że nie zauważy niczego dziwnego w jej wyglądzie i zachowaniu. Jan nosił w sobie wciąż dużo dziecięcej wrażliwości. Zwłaszcza po wyjeździe brata troszczył się o nią tym bardziej, im bardziej to ukrywał pod maską nastoletniego buntu i samodzielności.
Nie, Jan absolutnie nie może się dowiedzieć, że jego matka ma jakiekolwiek kłopoty.
– Uwe cię ściska. Ojciec pewnie też, chociaż z nim nie rozmawiałam – Milewa zbliżyła twarz do ramienia Jana w geście udawanego przytulenia. Zawsze bała się go spłoszyć i czekała raczej na ruch z jego strony. On z kolei otoczył ją ręką w geście udawanego objęcia i powiedział swoje „wspaniale, doskonale”.
– Co jest wspaniale? Co jest doskonale?
– Wszystko, mamo, wszystko.
ROZDZIAŁ 8
Pod nieobecność eksmęża i z braku aktualnego męża, Milewa powinna zadzwonić do męża in spe. Miała takiego jak najbardziej.
Spotykała się z nim od roku. Wystarczająco długo chyba, żeby zadzwonić i pomarudzić troszkę do słuchawki, mniejsza o faktyczny powód i mniejsza o odzew po drugiej stronie. Ludzie przecież dzwonią do siebie bez okazji. Tak tylko, żeby się na przykład usłyszeć. Ale to nie był ten przypadek.
Ignacy nie lubił rozmawiać przez telefon. Ani sam nie dzwonił, ani nie chciał, żeby dzwoniono do niego. Powiedział kiedyś: wiesz, ja naprawdę nie umiem rozmawiać przez telefon.
Milewa przyjęła to do wiadomości. Nawet jej się to spodobało. Zawsze lubiła to, co jest inne, i tych, którzy są inni. Brak umiejętności rozmawiania przez telefon – to z pewnością był rys pewnej odmienności. Zaraz też pomyślała, że to pozorne utrudnienie, które dotknęło Ignacego, może mu nieraz – jak widać i tym razem – całkiem sporo ułatwiać.
Gwoli jasności, Ignacy jak najbardziej posługiwał się telefonem. Przez telefon jednak zazwyczaj przekazywał oświadczenia, wygłaszał komentarze, udzielał wywiadów. Milewa z pewnością jednak nie była gotowa na wysłuchanie komentarza Ignacego na temat swojej choroby.
Już na trzecim spotkaniu z Ignacym, w restauracji Magus, korytarzem na lewo, na końcu ostatniej sali, w rogu na lewo, za przepierzeniem ustawionym z prawej, pod osłoną mroku, no ale świecom to już trzeba było pozwolić się chociaż tlić, więc już wtedy Milewa poczuła, że oto właśnie trafia z rynny pod deszcz. Odkłada szwajcarski zegarek. Do ręki bierze szlachetny kamień. Ogląda go jednak za długo. Za bardzo się nim interesuje. Inaczej przecież niż w przypadku większości dziewczyn, diamonds aren’t her best friend. Żebyś go w dłoni nie wiem ile ściskała, Milewa, nie podniesiesz jego temperatury, nie rozgrzejesz go, pomyślała wtedy. I nie wiadomo, czemu natychmiast zgodziła się na spotkanie czwarte i piąte, a także następne.
Ignacy był powszechnie rozpoznawany. W blasku jego rozwagi, rozsądku i rozeznania duże pieniądze chciały się mnożyć. Wielka polityka chciała się w nim oczyścić. Telewizja i radio – te zwyczajnie go uwielbiały.
Nie tylko wiedział, co mówi. W jego ustach tekst o wzroście gospodarczym i deficycie układał się w barwną opowieść, a skoki rentowności i losy kontraktów terminowych były zajmujące jak kryminały Jo Nesbo. Ryzyka makroekonomiczne i wyzwania w gospodarce realnej pojawiały się i znikały w kontekstach, którym profesor Ignacy Lasker nadawał pogłębiony i, co istotne, zniuansowany sens. No i najważniejsze, nawet na awersji do ryzyka profesor Ignacy Lasker potrafił doprowadzić widzów i słuchaczy do bezpiecznej przystani.
Dziennikarze nie musieli szukać mądrych pytań ani tracić czasu na montaż. Słuchało się z prawdziwą przyjemnością. I patrzyło podobnie. Ignacy Lasker miał maniery angielskiego gentlemana, a wyglądał jak arystokrata, którego majątek cudownie oparł się zakusom historii i wojennym pożogom. Więc profesor Lasker był zawsze w dobrym nastroju.
Jest prawdopodobne, że Milewa, taka niby niezależna i chodząca własnymi ścieżkami, złapała się dokładnie na to samo, co otoczenie ceniło w Ignacym najbardziej – dystynkcję, opanowanie i ten łagodny uśmiech, który sygnalizował jak najbardziej uzasadnione poczucie wyższości i edwardiańskie maniery. Z tym że dodatkowo, już przy pierwszej kolacji, odświeżył jej pamięć o kilku książkach.
Na aluzje literackie Milewa była szczególnie wrażliwa. Na trzecim spotkaniu Ignacy, profesor ekonomii, z równą swobodą mówił o filmach Kurosawy, co o twórczości Virginii Woolf. Na Milewie nie zrobiłby większego wrażenia nawet gdyby podjechał pod jej dom maserati.
I tak się odnaleźli – w świecie interesów, o których z przekąsem mówili „wielkie”, w świecie polityki, o której z pogardą mówili „brudna”, w świecie mediów, o których z ironią mówili „niezależne”.
Z tych światów, trzeba przyznać, oboje całkiem dobrze żyli. Milewa w każdym razie na pewno nie miała powodów do narzekania, chociaż przecież nie o to w tym momencie chodziło. Chodziło o to, że tylko oni w tym otoczeniu byli świadomi jak buddyjscy mnisi, wrażliwi jak francuscy poeci i stęsknieni czegoś innego. Tymczasem, jak im się wydawało, od ponad roku stęsknieni byli siebie.
Z tym że Ignacy nigdy nie tęsknił na tyle, żeby nauczyć się rozmawiać z Milewą przez telefon. Milewa nigdy nie tęskniła na tyle, żeby stracić rozum, rzucić wszystko i pojechać do niego niespodziewanie dla wszystkich, zwłaszcza dla samego Laskera.
Bo kłopot z tym brakiem rozmów telefonicznych był jeszcze taki, że Ignacy mieszkał pod Krakowem i widywali się rzadko. W każdym razie rzadziej niż powinni tego chcieć ludzie, których dystans wobec otoczenia i współczesności zdał tylko na siebie.
I tak, przy okazji rozmowy telefonicznej, do której w dodatku nie doszło, Milewa dokonała retrospekcji swojej miłości do Ignacego. I wysłała mu krótkiego maila.
„Hej, mała przerwa w korespondencji w związku z gorszym samopoczuciem i potrzebą podleczenia się w spokoju i spowolnieniu. Odezwę się, jak mi przejdzie, co bez wątpienia nastąpi lada dzień. Całuję”.
Eksmąż nieobecny. Aktualny mąż nie istnieje. Mąż in spe też, jak widać, nie za bardzo. Tu nie ma nawet męża zaufania.
ROZDZIAŁ 9
Sięgnęła po telefon. Weszła w KONTAKTY. Od A do Z. Od Z do A. I na chybił trafił.
I co niby miałaby komuś powiedzieć? Mogłaby zadzwonić do El.
El powie: to straszne, ale przecież, Milewko, nie takie operacje ludzie przeżywają, ty też przeżyjesz, powie ze stuprocentową pewnością. Milewy to bynajmniej nie pocieszy. Nawet więcej, przez grzeczność przyzna El rację, choć najchętniej by zaprzeczyła, ale wtedy co – wyszłoby, że nie, że nie przeżyje? Wtedy El powie: przeżyjesz. Wtedy Milewa: a jak nie przeżyję? Wtedy El: przeżyjesz, przeżyjesz.
Nie, nie zadzwoni do El.
Lu przypomni jej przez co sama przeszła, jeszcze rok temu przecież nie było wiadomo, co mi jest, powie, pamiętasz, nie? Pamiętam, oczywiście, Milewie zrobi się głupio, że zawraca jej głowę jakąś swoją operacyjką. Nie zrobi tego.
Joa wie wszystko, więc powie: ależ Milewo, to żadna operacja, to rutynowy zabieg, takich to oni robią, kobieto, setki, pomyśl o guzach mózgu, złośliwych, kobieto, złośliwych, czym ty się przejmujesz, gdzie ty masz rozum, myślałam, że jesteś rozsądniejsza.
Inna El będzie przerażona, kochana, powie, jestem z tobą i Milewa wie, że naprawdę będzie. Tak, zadzwoni do tej El. Ale nie dzisiaj.
Nacisnęła numer do Gabi.
– No co tam?
Milewa przeczytała opis rezonansu.
– Jest sugestia operacji – powiedziała.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Nie trwała długo. Nawet krótko. Dokładnie tyle, żeby ją usłyszeć. Dokładnie tyle, żeby Milewa poczuła ucisk w żołądku.
– To niedobrze – powiedziała Gabi.
Gabi była kardiologiem. W centralnej Polsce nie miała sobie równego. Ludzie ją kochali. Litowała się nad każdym, kto padł ofiarą losu. Nie miała litości dla nikogo, kto z panem bogiem grał w kości.
– Modelowanie rdzenia. Najmniejszy uraz jest niebezpieczny. Nie ma co zwlekać. Operacja u podstawy czaszki. Poważna sprawa. Rozumiesz to?
– Rozumiem, Gabuś. Nie traktuj tego tak serio. Przecież ludzie mają poważniejsze problemy.
Gabi zignorowała Milewę, ale ta czuła narastającą po drugiej stronie irytację.
– Daj mi nazwisko tego lekarza. Sprawdzę go. Przyślij mi kopię rezonansu. Skończyło się babci sranie.
ROZDZIAŁ 10
Milewa nie mogła wydobyć z siebie głosu, wydusić słowa, wycisnąć z siebie nic nie mogła ze wzruszenia. Z Gabi łączyła ją przyjaźń od lat i setki wspólnych robrów.
Kiedy zasiadały do stołu w parze, z Gabi wychodziły najbardziej mordercze instynkty. Jakby chciała się odegrać za wszystkich pacjentów, których nie wyleczyła. Jakby chciała się odegrać na systemie, który przeliczał choroby na punkty. Jakby tylko przy stoliku brydżowym mogła przeprowadzić tę jedną jedyną kurację, którą uwolni ludzi od tragicznych konsekwencji pierworodnej wpadki.
Milewa była słabą partnerką i Gabi wszystkie zwycięstwa przypisywała wyłącznie swoim umiejętnościom. Milewa natomiast, według Gabi, miała jakiś nieziemski fart, który ratował ją od zguby. Także w życiu.
– Po obu stronach oszuści i naprzeciwko ty! Ledwie uratowałam ci tyłek! – Tak zazwyczaj kończyły się ich brydżowe spotkania. – Ty, Milewka, w ogóle nie myślisz o sobie!
O nas, Milewa dopowiadała w myślach. Pozwalała Gabi zrzędzić, przeciągać spotkania w nieskończoność, opóźniać powrót do domu, w którym nikt na Gabi nie czekał, odpalać kolejnego papierosa.
– Karta lubi dym – mówiła Gabi i spoglądała na Milewę. Wybuchały śmiechem. Usprawiedliwiała się sama przed sobą. Paliła tylko przy kartach, no i jeszcze kilka godzin po nich.
Milewa nie wyobrażała sobie życia bez gburowatej troskliwości Gabi. Gabi kochała Milewę jak siostrę. Inna rzecz, że poza tysiącem pacjentów, których wyleczyła, i drugim tysiącem, których wyleczy, miała tylko Milewę.
– Ty, Milewka, myślisz, że będziesz żyła wiecznie. Nie takich chojraków do mnie przywozili. Przy-wo-zi-li, bo sami już dojechać nie mogli – powiedziała. – Mam tylko ciebie.
Takie chwile słabości właściwie nie miały prawa się zdarzyć. Milewa była powściągliwa. Zresztą kiedykolwiek próbowała nie być, Gabi wydawała krótką komendę: „nie wygłupiaj się” albo: „nie będziemy się wygłupiać”, kiedy to z niej opadała maska obojętności.
– Nie wygłupiaj się. – Tym razem to Milewa postanowiła być twarda, bo wylewność Gabi nieco ją zaniepokoiła. – Masz jeszcze całą armię chorych, którzy wskoczą za tobą w ogień.
Gabi natychmiast schowała się do skorupy. I błyskawicznie wróciła na swoje fale.
– Jakby świnia dobre karty miała, to by księdza ograła.
ROZDZIAŁ 11
Spała jak kamień. Tuż po zamknięciu oczu znalazła się w porośniętej wysoką trawą dolinie. Spływała wzdłuż wąwozu na czymś, czego nie widziała, ale co niosło ją swobodnie, a nawet miękko. Raz zaczepiła koszulą o sterczące kamienie, pomyślała: a to ci osteofity i zakleszczyła się, ale tylko na sekundkę. Cofnę się w stronę C3, zdecydowała. Wyciągnęła skądś nóż kuchenny i po omacku wyrównała podłoże. Brzegi dysku wygładzone, powiedziała głośno i przesunęła się w głąb kanału.
Odetchnęła z ulgą. Prymitywna robota. Sama sobie radzę. Operacja to zawracanie głowy, pomyślała. W tym momencie cokolwiek ją niosło, cofnęło się do początku. I Milewa zaczęła krążyć wokół własnej osi. Pławiła się i taplała, można by rzec, wirując coraz szybciej.
To szaleństwo. Próbowała się zatrzymać albo ruszyć naprzód, ale kanał się zamknął, a właściwie zassał. Wtedy taksówkarz podał jej dłuto. Dłubała nim przez moment. Tu potrzebny jest jakiś solidny sprzęt, a nie byle co, powiedziała do niego z pretensją. Taksówkarz spojrzał na nią z miną „a nie mówiłem” i podał jej zwitek banknotów. Ale nie mogła ich dosięgnąć, bo zdrętwiałe ręce były bezwładne. To koniec, zdążyła pomyśleć. Utknęłam na zawsze.
Cokolwiek niosło ją wcześniej, zniknęło i poczuła twarde podłoże. Degeneracja i dehydracja, pomyślała. Przy okazji ewidentna dewiacja. Usłyszała szelest i zobaczyła nadciągające pędy. Poczuła, że wiją się wokół niej. I zaciskają. Zaczynało jej brakować powietrza. Z żółtej taksówki wysiadł młodziutki De Niro i strzelił w jej kierunku. Kłębowisko pędów rozluźniło uścisk i opadło. Jakby uszło z niego powietrze.
Na wierzchu leżały dwa złośliwe oczka, które De Niro odstrzelił z główki eskulapa.
Milewa przeniosła wzrok na zegarek. Pora wstawać.
ROZDZIAŁ 12
Tym razem zachowywał się jak człowiek. Przywitał ją łagodnym uśmiechem. Spytał, jak się czuje. Chciała mu wygarnąć, że nie ma pojęcia, jak traktować pacjentów, że pacjent powinien być rzetelnie poinformowany i spokojnie wysłuchany oraz należy mu zagwarantować wszelkie. Ale on znowu pokrzyżował jej szyki.
Był niemal opiekuńczy. Kiedy powiedziała mu, jak fatalnie się czuje, że nici z pracy, że kręci jej się w głowie, że nie śpi, jest wykończona, słaba strasznie, pokiwał głową i powiedział:
– Pani – spojrzał do karty – pani Mileno…
– Milewo – przerwała mu – ale nie szkodzi.
– MileeeWO? Dziwne. Dziwne imię. Pierwsze słyszę.
– Tak, w Polsce nieznane. Nie pan pierwszy się dziwi.
– Więc Pani MileWO – zaakcentował końcówkę. – Pani jest poważnie chora. – I spojrzał na nią jak wierny pies, a jego wzrok mówił: nic nas już nie rozdzieli, nawet stół operacyjny, który zresztą jeszcze nas zbliży.
To nie był ten sam doktor. To nie był jej Neurozawodowiec. Nie miała się do czego przyczepić. Nie mogła mu nic zarzucić.
– Jaką procedurę pan stosuje w dyskopatii odcinka szyjnego? – Milewa już wiedziała, że można operować na wiele sposobów i oczywiście, jak to Milewa, wiedziała też, który sposób jest najlepszy.
– ACDF – zapisał jej na papierze. – Wyjmę trzy dyski, włożę implanty z poliwęglanu, skleję pastą, do której wdrobię pokruszone osteofity.
W ustach tego czarodzieja plan operacji wydawał się prosty jak przepis kuchenny. Jeszcze chwila, a Milewa pomyśli, że wystarczy odrobina wprawy i sama podmieni sobie te dyski.
– Można stosować śruby i dodatkową płytkę z tyłu, ale ja tego nie robię – narysował jej schemat ustawienia kręgów w obu wariantach.
– Czemu? Czemu pan nie stosuje śrub i płytki usztywniającej?
– Producenci oferują coraz bardziej skomplikowane systemy. Wydaje mi się, że mają w tym raczej własny interes. Bo z medycznego punktu widzenia to nie jest konieczne.
Milewa patrzyła w niego jak w obraz. Miał oczy, nie diody. Prawdopodobnie miał też żyły, a nie przewody, i kiszki zamiast podzespołów. Do tego był ujmujący jak Michael F. No i teraz jeszcze poruszył jej najczulszy punkt. Moralność biznesowa. Fair trade. Odpór wszelkim naciągaczom – bankowym, przemysłowym, handlowym. To był jej konik.
Poczuła falę solidarności z lekarzem i razem z nim zwierała już szyki w walce z producentami sprzętu chirurgicznego. To na początek. A na drugi ogień pójdą koncerny farmaceutyczne. Jej doktor na pewno i o nich ma odpowiednie zdanie.
W tym momencie może mi zaproponować wymianę nie tylko dysków, pomyślała. Oddałabym mu nawet głowę. W końcu był miły, empatyczny, fachowy. A to tylko wzmocniło jego podobieństwo do Fassbendera.
– Byłabym zapomniała. – Milewa przywołała do głosu resztki przytomności. – Kroi pan z przodu czy z tyłu?
– Dojście operacyjne jest z przednio-bocznej powierzchni szyi.
Milewa zobaczyła swoją szyję z poprzeczną fałdą, zacerowaną podwójną fastrygą i sztukowaną jak łata na schodzonym ciuchu. Szrama – zaszumiało jej w głowie. Taką będzie miała ksywę. Albo – kobieta z blizną, brzmi jeszcze lepiej.
– Czyli poderżnie mi pan gardło. – Milewa była nadal wyrozumiała.
– Staram się przeciąć skórę w miejscu już istniejącej zmarszczki. Z czasem blizna jest ledwo widoczna.
Widok szyi przeciętej w poprzek pobudził wyobraźnię Milewy. Chciała zapytać, czy będzie wyglądała jak ten albo ten, a może jak tamten. Ale powstrzymała swoje filmowe skojarzenia. Nić sympatii, która dziś nawiązała się między nią a chirurgiem, była wątła i nie należało jej wystawiać na próbę.
– Właściwie wiem już wszystko o operacji. A co dalej?
– Pacjenci szybko wracają do zdrowia, kilka tygodni i są z powrotem w pracy, w pełni sprawni.
– Czy pan będzie mnie leczył dalej?
– Na operacji kończy się moja rola.
– Co z rehabilitacją?
– Rehabilitacja? – Neurochirurg zrobił minę, jakby właśnie dopadła go migrena. – Wie pani, ja nie znam się na rehabilitacji.
Te odpowiedzi nie przypadły Milewie do gustu. Ale postanowiła o nic więcej nie pytać. Potrzebowała przyjaznej konsultacji z kompetentnym lekarzem. Nie powinna zepsuć tego spotkania ani swoimi dalszymi dociekaniami, ani jego odpowiedziami.
– To ja jestem zdecydowana. Umówmy się na początek marca.
Czarodziej odpowiedział ujmującym uśmiechem Fassbendera i sięgnął po kalendarz. Dziękuję. Dziękuję.
------------------------------------------------------------------------
I w drodze, jak w życiu, jest o niebo łatwiej schodzić niż wspinać się pod górę.
Hej, mamo, jak się masz? Poczekaj, przełączymy się na Skype.
Wszystko w porządku. Dobra pogoda. Mam trochę pracy.
Świetnie, mamo. Dobrze cię słyszeć. Jak forma?
Jestem sam. Powiem tacie, że dzwoniłaś.