Siedem sowich piór - ebook
Siedem sowich piór - ebook
Wojtek, przez skłonność do siniaków zwany Maślakiem, na razie mieszka w szpitalu. Ma tu kolegów, z którymi dobrze się dogaduje, ale ma też wiele pytań, na które żaden z nich nie zna odpowiedzi. Na szczęście nocą wymyka się z sali i razem z dziadkiem odbywają dalekie podróże, podczas których dużo się wyjaśnia. Liczne przyjaźnie na oddziale z wolontariuszem TDF-em (szczupłym i wysokim jak Tyczka Do Fasoli), doktorem Bartkiem, znajomym stróżem szpitalnego parku i jego wnuczką sprawiają, że Wojtek jest coraz weselszy i nie traci nadziei.
Opowiadanie Katarzyny Ryrych dla starszych dzieci, które tak jak książki Bracia Lwie Serce czy Oskar i Pani Róża podejmuje temat poważnej choroby dziecka. Tak jak one – o najważniejszych sprawach mówi otwarcie, a jednocześnie daje możliwość zanurzenia się w świat magii i krainę wyobraźni, które koją emocje bohatera i czytelnika.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8208-895-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sam nie wiem, kiedy i jak nadeszło, ale już jest.
Kiedy budzę się nad ranem, słyszę, jak na starym kasztanie za oknem uwijają się ptaki. Robią tyle hałasu, bo uczą się latać.
Dziadek opowiedział mi wszystko o ptakach. Wiem, że jaskółki latają nisko, kiedy będzie burza, a kukułka nie buduje domu, tylko oddaje swoje dzieci do rodziny zastępczej. Umiem naśladować sowę i wiem, że jastrzębie potrafią szybować w powietrzu, wypatrując zdobyczy. Bardzo nie chciałbym być taką zdobyczą: myszą albo zającem. Trzeba cały czas przemykać jak najszybciej i udawać, że jest się niewidzialnym, żeby nie zostać upolowanym. Żeby nie umrzeć.
Oj, znowu powiedziałem to SŁOWO. Zapomniałem, że tego SŁOWA nie należy tutaj wypowiadać.
Tylko czy to ma sens? „Odszedł” znaczy to samo, co „umarł”, ale znaczy też „założyć buty i kurtkę i wyjść”. A jeśli któreś z nas – dzieci z oddziału – odchodzi – to po prostu znika, bez słowa.
No, skłamałem. Yul – tak go nazywaliśmy, bo był zupełnie łysy – powiedział nam wszystkim „cześć”, ale to dlatego, że do końca wierzył, że wróci.
Dorośli są naprawdę bardzo dziwni. Bardzo rzadko, ba, prawie nigdy nie umieją odpowiedzieć na najprostsze pytania. Opowiadają bajki, w które nikt nie wierzy, i dlatego niektórzy z nas boją się tutaj jeszcze bardziej.
Aha – znów to samo – gubię wątek. To chyba przez te leki, którymi faszerują mnie bez przerwy.
A przecież na samym początku powinienem wam powiedzieć, kim jestem, gdzie jestem i co tu robię.
Mam na imię Wojtek, ale nazywają mnie Maślak, bo jak się mnie chwyci mocniej za rękę albo jak się tylko lekko uderzę, zaraz robią mi się siniaki. Jestem w szpitalu i nie jestem tak do końca pewien, czy nie umieram.
Co prawda nikt nie powiedział mi o tym otwarcie, ale miesiąc temu ciocia przyniosła mi książkę _Bracia Lwie Serce_ i drugą, o chłopcu, który miał na imię Oskar.
Ta o Oskarze chyba bardziej mi się podobała, bo miejscami była śmieszna i często myślałem sobie, że byłoby fajnie, gdyby na nasz oddział przyszła pani Róża.
W sali jest nas czterech i tym trojgu pani Róża przydałaby się na pewno.
Bo ja – mam dziadka.
Może nie opowiadajcie o tym wszystkim, bo pewnie niektórzy mogliby pomyśleć, że coś ze mną nie tak. A to nieprawda.
Jedyne, co jest nie tak, to moje kolano. Głowa naprawdę jest w porządku, chociaż czasami, po lekach, zapominam, i bywa, że niebieskie ściany sali zaczynają wirować.
Ale z tym też nauczyłem się sobie radzić. Po prostu biorę głęboki oddech i zamykam oczy. Wtedy czuję się tak, jak w dniu, kiedy ostatni raz byłem z dziadkiem na karuzeli. Wszystkie dzieci pakowały się na drewniane konie albo na dinozaury, a ja wolałem łabędzia.
Pewnego lata dziadek zabrał mnie na wakacje nad jezioro. Wczesnym rankiem chodziliśmy obserwować wielkie białe ptaki, które zanurzały pod wodę długie, giętkie szyje i startując do lotu, rozpryskiwały fontanny drobnych kropel wody. Ich wielkie skrzydła zaczynały melodyjnie szumieć, a wtedy dziadek kładł mi rękę na ramieniu i mówił, że grają.
I właśnie dlatego zawsze lubiłem kręcić się na łabędziu.
Zatem gdy kręci się w mojej głowie, zamykam oczy i słyszę klangor wielkich skrzydeł. Biały łabędź unosi mnie wysoko ponad posadzkę zieloną jak woda w jeziorze, chwilę kołujemy nad białymi łóżkami i lądujemy pod kołdrą.
Kiedy siostra Pączek widzi, że dosiadam łabędzia, chwyta mnie za ramiona i sadza na łóżku.
Pewnie boi się, że odlecę.
Odlecę. Nasz oddział często nazywają Farmą Aniołów, bo odchodzimy zbyt często. Ale czego innego można się spodziewać, jeśli w dziesięciu pokojach mieszka czterdzieści Trudnych Przypadków?
Anioły – tak było na obrazku – mają wielkie, białe skrzydła, zupełnie jak łabędzie. Kiedy zapytałem dziadka, dlaczego nie zamienił się w łabędzia, odpowiedział, że łabędzie mają skrzydła jak anioły i że w tym miejscu anioły mogą się źle kojarzyć. Jeśli o to chodzi, to mnie na pewno źle się kojarzą.
Bo, sami powiedzcie, skoro każdy ma Anioła Stróża, to gdzie był mój, kiedy grałem w piłkę i gdy napastnik przeciwnej drużyny niechcący kopnął mnie w kolano?
Gdybym miał Anioła Stróża, to po prostu stanąłby pomiędzy mną a Krzyśkiem i podsunął swoje kolano, prawda? Ale kiedy powiedziałem o tym cioci, bardzo się zmieszała i poprosiła, żebym nie gadał bzdur.
A przecież powinien był to zrobić, chyba że jest taki dzielny tylko na obrazku, gdzie prowadzi dzieci bardzo wąską kładką nad wzburzonym potokiem.
Po tym kopnięciu kolano spuchło i zrobił się na nim guz. Najpierw malutki, potem większy. A potem okazało się, że to wcale nie jest jakiś tam zwyczajny guz.
I dlatego znalazłem się w szpitalu.
Na początku bardzo się bałem, bo w szpitalu umarł mój dziadek. Został po nim zegarek, który sobie wziąłem, atlas ptaków i pomarańcza.
Ale zanim umarł, powierzył mi pewien sekret.
Dlatego nie potrzebuję pani Róży.
Kiedy miałem siedem lat, mój pies, Misiek, wpadł pod samochód. Jeszcze rano bawił się ze mną, wpychał pod kołdrę szpiczasty pysk, trącał zimnym mokrym nosem i lizał po twarzy. Oczywiście lizanie było zabronione, ale gdy nikt nie widział, mocno zamykałem oczy i pozwalałem, żeby mnie witał po swojemu.
A potem, tego samego dnia, kiedy mama przechodziła z Miśkiem przez ulicę, mój pies zagapił się na kota wędrującego po krawężniku, zerwał się ze smyczy i…
Kiedy go zobaczyłem, wcale nie przypominał mojego Miśka. Na jego maślanym futrze nie było ani kropelki krwi, ale wyglądał jak pluszowa zabawka, z której ktoś wyjął bateryjkę.
Płakałem i płakałem, i płakałem, i przestałem dopiero wtedy, kiedy przyszedł dziadek.
Dziadek pachniał fajkowym dymem, miał na sobie miękką marynarkę, a w jej kieszeni miętusy.
Spojrzał na leżącego na kraciastym kocu Miśka i mocno przytulił mnie do siebie.
A potem wstał i powiedział, że jeśli chcę, to możemy Miśkowi zrobić pogrzeb. Pojechaliśmy do parku, tego samego, gdzie chodziliśmy z Miśkiem na spacery, z tą tylko różnicą, że tym razem Misiek odbywał spacer w torbie podróżnej, zawinięty w kraciasty koc. W ten koc, jak powiedział dziadek, zawijano mnie, gdy byłem bardzo mały, więc Misiek nie został pod akacją całkiem sam. Razem z nim złożyłem do dołka jego smycz, numerek, miskę i gumową kość.
Kiedy opowiedziałem o tym ciotce, nazwała mnie i dziadka poganami. Ale ani ja, ani dziadek nic sobie z tego nie robiliśmy.
Dziadek zasypał dół i obłożył darnią, wyjął z kieszeni fajkę i tytoń. Nabijał ją długo i powoli, a potem przytknął do cybuszka zapałkę i wypuścił w niebo błękitne kółko.
Wyglądało zupełnie jak niebieski plastikowy krążek, którym lubił bawić się Misiek. Rzucałem krążek przed siebie, a Misiek biegł na swoich krótkich łapkach i chwytał go w zęby.
Kiedy powiedziałem dziadkowi, co przypomina mi to kółko, objął mnie ramieniem i razem patrzyliśmy, jak kółko znika w powietrzu.
– I już go ma – westchnął dziadek.
– Kogo? – zapytałem.
– Miśka – odpowiedział dziadek. Rozejrzałem się dokoła, ale mały pagórek przykryty darnią trwał nieporuszony, a po rozległym trawniku biegały, poszczekując, nieznajome psy.
Przyznałem, że nic nie rozumiem. Dziadek opowiedział mi o miejscu, które nazywa się Tęczowy Most, do którego odchodzą zwierzęta. Wyobraziłem sobie wielką łąkę i Miśka biegającego za motylami, i uśmiechnąłem się.
Następne błękitne kółko rozpłynęło się w powietrzu.
– Myślisz, że on je widzi? – zapytałem, a Dziadek pokiwał głową. I od tego czasu w niedzielę po obiedzie chodziliśmy do parku, siadaliśmy pod akacją i dziadek puszczał w niebo błękitne kółka, które Misiek chwytał w zęby wysoko za Tęczowym Mostem.
Jednak pewnego dnia, gdy dotarliśmy pod akację, zauważyłem, że dziadek jakby trochę szybciej się zmęczył.
– Serce już nie to – oparł się plecami o pień drzewa.
Trawa, której dotykałem dłonią, była ciepła i szorstka jak sierść mojego psa, a kora drzewa pomarszczona jak policzek dziadka.
– A ludzie, dziadku? – zapytałem.
Dziadek odłożył fajkę.
– Ludzie… – powtórzył. – Mówią, że jest takie miejsce…
– Wiem! – wyrwało mi się. – Niebo i Piekło!
Dziadek popatrzył na mnie poważnie.
– Te są tutaj. Człowiek przebywa w nich tu i teraz.
– A… potem, dziadku?
Spojrzałem mu prosto w oczy. Dziadek był naprawdę stary, ale jego oczy były zupełnie jak oczy dziecka – jasne i błękitne jak niebo nad parkiem.
– Myślę, że mają swoje miejsce za Mostem.
Następnego dnia obudził mnie sygnał karetki. Obróciłem się na drugi bok i przykryłem głowę poduszką. Nie miałem ochoty się budzić – śnił mi się Misiek, biegający po tęczowej trawie i chwytający w zęby niebieskie kółka. Nie rozumiałem jednak, skąd na tej łące nagle znalazł się mój dziadek…
Dziadek umarł po południu, a ja jakoś nie mogłem płakać. Myślałem o tym, że chodzi po wielkiej łące, że Misiek chwyta go zębami za nogawki, zapraszając do zabawy. Na szczęście nie przyszło mi do głowy komukolwiek o tym powiedzieć. Ciotka i bez tego orzekła, że mam zaburzenia emocjonalne, bo Ilonka i Ada płakały od rana, a ja siedziałem na fotelu i tylko obgryzałem paznokcie…