- promocja
Siedem wieków śmierci - ebook
Siedem wieków śmierci - ebook
„Choć to książka o śmierci, zabieram w niej czytelników w podróż przez życie…”
Richard Shepherd – wybitny brytyjski patolog – całe życie spędził blisko zmarłych.
Każda przeprowadzona przez niego autopsja to unikalne śledztwo, które nie tylko pozwala odkryć tajemnicę śmierci badanej osoby, ale również poznać, z czym się zmagała i czego doświadczała na różnych etapach życia.
Ofiary morderstw i nieszczęśliwych wypadków, zmarli w wyniku choroby – każde z ciał, czy to starca, czy nastolatka, ma coś do przekazania: o rozwoju człowieka, o zagrożeniach, na jakie narażeni jesteśmy od niemowlęctwa po starość, o naszych nawykach, niechęciach i upodobaniach.
Przedstawiając dwadzieścia cztery najbardziej intrygujące, pouczające i nigdy wcześniej nieopowiedziane przypadki, które obejmują siedem wieków ludzkiej egzystencji, doktor Shepherd dzieli się autopsjami, które nauczyły go tyle samo o nieuchronności śmierci, co o cudzie życia.
Nowa książka autora bestsellerowych „Niewyjaśnionych okoliczności” to przepiękna, poruszająca, a przede wszystkim kojąca opowieść o życiu i śmierci.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66873-59-9 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W swojej pierwszej książce, _Niewyjaśnione okoliczności_, wyjaśniłem, jak trudne było dla mnie zmienianie imion, nazwisk i wszelkich szczegółów pozwalających zidentyfikować sprawy, nad którymi pracowałem. Przez cały okres pracy zawodowej starałem się robić wszystko jak najdokładniej, a jednocześnie zawsze próbowałem ulżyć rodzinom zmarłych. Decyzja była więc bolesna, lecz ostatecznie dokonałem zmian, nie chcąc, by któryś z czytelników rozpoznał na kartach książki kogoś bliskiego i być może nieoczekiwanie musiał zmierzyć się z bólem. Podobnie jest tutaj. Podaję jednak nazwiska osób, których historie są zbyt znane, by dało się ukryć ich tożsamość. W innych przypadkach zmieniam szczegóły, lecz zachowuję istotne fakty. Ponadto muszę uczulić czytelnika na to, że książka opowiada o śmierci i zawiera taktowne, lecz niestroniące od dosłowności opisy tych, którzy zmarli z przyczyn naturalnych lub nienaturalnych, począwszy od niemowląt, a skończywszy na osobach w podeszłym wieku. Zapewniam, że dołożyłem starań, by nie zranić niczyjej wrażliwości.PROLOG
Gdy mój ojciec leżał na łożu śmierci, delikatnie ująłem jego dłoń i ją uścisnąłem. Jakże szczupłe i nieruchome stały się jego żwawe niegdyś palce i jak dziwnie było dotykać go w ten sposób! Odkąd zmarła moja matka, gdy miałem dziewięć lat, ojciec musiał pełnić funkcje obojga rodziców. Bardzo go kochałem i jako długonogi dzieciak czasem zwijałem się w kłębek na jego kolanach, ale nie mogę powiedzieć, żebyśmy byli rodziną, która w fizyczny sposób okazuje uczucia. Teraz, czując w palcach jego ciepłą, miękką dłoń, przypomniałem sobie dzieciństwo.
Pokolenie naszych rodziców bardzo się różni od naszej powojennej generacji. Ludzie dorastający w czasach królowej Wiktorii, dotknięci tragedią I wojny światowej, przeżywający młodość w czasach światowego kryzysu i walczący w II wojnie światowej, nie mogli przecież być tacy sami jak my, pokolenie wyżu demograficznego, które miało wszystko, o czym mogło zamarzyć.
Patrzyłem na jego ciało. Ojciec leżał z zamkniętymi oczami, wsparty na poduszkach. Jego pierś powoli, rytmicznie unosiła się i opadała. Wiedziałem, że wkrótce znieruchomieje. Myślałem o tym, jak postępował przez całe życie, zawsze kierując się zasadami humanitaryzmu i szacunkiem dla bliźnich. Myślałem o jego spokojnej egzystencji i małych zwycięstwach. O jego pasjach. O tym, jak nagrywał muzykę z radia, a potem z pietyzmem segregował kasety niczym porządny księgowy. O jego nienachalnej, lecz niewątpliwej miłości do coniedzielnych telefonów i cotygodniowych sprawozdań z życia, gdy już wyprowadziliśmy się z rodzinnego domu. Oraz o nadciągającej nieuchronnie nieznośnej pustce.
Pożegnałem się z nim. Powiedziałem, że był wspaniałym ojcem i że moja nieżyjąca od dawna mama byłaby dumna z tego, jak się o nas troszczył. Nie powiedziałem jednak, że go kocham. On o tym wiedział, a należał do pokolenia, które nie czuje się swobodnie, słysząc słowa zapewniające o miłości. Wystarczyła mu sama świadomość. Gdy wyjeżdżałem z hospicjum, wiedziałem, że nie zobaczę już ojca żywego. Był słoneczny wrześniowy dzień i nawet przez łzy dostrzegałem piękno jesieni w Devonie. Nie wstydziłem się płaczu. To naturalne, gdy śmierć zabiera nam kogoś bliskiego. Płaczemy, bo cóż innego moglibyśmy zrobić?
Przy łożu ojca zastąpił mnie brat, a ja wróciłem do pracy w Londynie, do spraw sądowych i sekcji. Gdy pod koniec tygodnia odezwał się telefon, jakimś sposobem od razu wiedziałem, kto dzwoni i co ma mi do przekazania.
To była spokojna śmierć. Zwyczajne zakończenie. Oczywiście przejście na drugą stronę ułatwił personel hospicjum. Tata nie cierpiał, a mój brat był przy nim do końca. W ostatnich dniach życia ojciec zdążył się zobaczyć ze wszystkimi swoimi dziećmi i po raz ostatni przekonać się o naszej miłości, a także o tym, że dzięki jego wysiłkom prowadzimy teraz stabilne życie. Mógł więc zrobić ostatni krok na swojej ziemskiej drodze bez obaw o to, co się tu stanie, kiedy jego zabraknie. Był ateistą, lecz zawsze wierzył, a przynajmniej miał nadzieję, że kiedyś dołączy do mamy. Zaakceptował fakt, że czas odejść, i wymknął się po cichu.
Po telefonie siedziałem przy biurku, owładnięty nieznanym uczuciem umysłowego i fizycznego otępienia.
Przede mną leżały akta dotyczące morderstwa. Rozłożone na biurku zdjęcia ukazywały zupełnie inny kres życia. Zawodowo zajmuję się badaniem zwłok, a większość osób, których ciała do mnie trafiają, rozstała się z życiem zbyt wcześnie i często gwałtownie. Jakże łatwo w tej sytuacji zapomnieć, że znacznie bardziej typowe jest spokojne odejście, jakie przypadło w udziale memu ojcu.
Dzień po pogrzebie wróciłem do pracy. Znów zajmowałem się innymi rodzajami śmierci.1
Desperackie poszukiwanie zapodzianych podręczników. Tenisówka znaleziona pod stołem. Dzieciaki śpiewające zabawną piosenkę do wtóru z radiem i kłócące się o słowa, fałszujące, lecz solidarnie wykrzykujące refren. Niedorobione kanapki i pośród tego wszystkiego przerażony umykającym czasem ja. Ot, poniedziałkowy poranek.
Wysadziłem dzieci przed szkołą pięć minut później niż zwykle. Patrzyłem, jak wbiegają przez furtkę. Rozkoszowałem się ciszą, jaka zapanowała w aucie, a zarazem tęskniłem za gwarem. Jak szybko one rosną! Na zimę będą potrzebowały nowych kurtek. Nagle córka się odwróciła. Roześmiana, a może wciąż rozśpiewana. Kiedy zobaczyła, że nie ruszyłem, pomachała mi z energią i entuzjazmem, jaki potrafią z siebie wykrzesać przy tej czynności tylko dzieci. Syn to zauważył, obrócił się i rzucił mi krzywy uśmieszek. Uniosłem rękę, by pomachać, ale ich już nie było. Z oddali dobiegał dzwonek.
A zatem do roboty. Włączyłem radio. O nie, znów ta piosenka! Cóż – nie wyłączyłem odbiornika i choć słyszałem ją już tego ranka co najmniej dziesięć razy, nagle przed oczami stanęły mi wykrzywione twarze wygłupiających się latorośli i poweselałem.
Gdy podjechałem do kostnicy, stało tam już kilka radiowozów. Czas przejść do innego świata.
Wkrótce kilkoro detektywów i człowiek z biura koronera kręcili się przed prosektorium w odzieży ochronnej i lśniących od kąpieli dezynfekcyjnej gumiakach. Nie czekali na mnie – po prostu nie mieli ochoty wchodzić. I chociaż śmierć to moja codzienność, tym razem podzielałem ich uczucia. Nikt nie lubi patrzeć na martwe niemowlęta.
Ubieramy dzieci w delikatne pastelowe ciuszki, by pokazać im świat od dobrej strony. Chronimy je przed brutalnością życia, owijając w mięciutkie kocyki i otaczając pluszowymi zabawkami. Tutaj to wszystko znika. Kiedy wchodzisz na salę i widzisz maleńkie niemowlę leżące na wielkim twardym stole w otoczeniu metalowych łóżek i lodówek, kiedy patrzysz na pulchne policzki i delikatne paluszki w tym jałowym, pełnym połyskliwego metalu pomieszczeniu, musisz się wspiąć na wyżyny racjonalizacji, by powściągnąć emocje, nawet jeśli byłeś na taki widok przygotowany.
Po chwili profesjonalizm wziął górę i wszyscy posłusznie zajęli miejsca wokół stołu.
Inspektorka policji spojrzała na malca, a potem na odłożonego na bok pluszaka, przyniesionego zapewne przez pogrążonych w bólu rodziców, by dotrzymywał chłopcu towarzystwa w tym nowym, zimnym miejscu. Nie wątpiłem, że w małej trumience takich towarzyszy będzie więcej. Ludzie składają podobne ofiary od tysięcy lat, lecz sfatygowany miś robi większe wrażenie niż całe złoto z grobu Tutanchamona.
– Wszystko okej, pani inspektor? – zapytał jeden z detektywów.
Skinęła głową mimo drżenia warg.
– Zgromadziliśmy się tu, żeby wykonać pracę na rzecz tego dziecka ze współczuciem i dla dobra nauki – powiedziałem z nadzieją, że mój stanowczy ton powstrzyma wszelkie łzy, jakie mogłyby spaść na nieskazitelne powierzchnie sali sekcyjnej. W tym miejscu nie było miejsca na emocje. Inaczej wszystko by się posypało.
Policjantka przełknęła ślinę.
– Biedni rodzice…
– Szefowa ma roczne dziecko. – Podwładny niepotrzebnie próbował usprawiedliwiać jej smutek.
– Mam dwoje własnych – rzekłem. – Trudno o nich nie myśleć, przeprowadzając sekcję takiego malucha. Ale pani dziecko jest zdrowe i bezpieczne, a najlepsze, co możemy zrobić dla… – Zajrzałem do notatek. – Najlepsze, co możemy zrobić dla Fergussona, Fergussona Bella, to poznać przyczynę jego śmierci.
Inspektorka z powagą skinęła głową, przyglądając się ciału Fergussona.
Miał sześć miesięcy.
– Pyzate policzki – zauważył młodszy z detektywów.
– Tak – zgodził się urzędnik z biura koronera. – Pulchny dzieciak. Spójrzcie, jaki ma brzuszek!
– Całkiem wyrośnięty na swoje pół roku. – Przyznałem. – Wydaje mi się jednak, że ręce i nogi ma nieco opuchnięte, a co do brzucha…
Położyłem na nim palce i postukałem. Brzmiał jak mały bębenek. Stuknąłem ponownie. I jeszcze raz. Wciąż bębnienie.
– Gaz – zawyrokowałem. – Nic stałego. I spójrzcie na jego twarz. Coś w niej jest nie tak.
– Co, doktorze?
Nie byłem pewien.
– Mam wrażenie, że też jest opuchnięta.
Obfotografowaliśmy niemowlę, po czym rozcięliśmy mu te resztki ubranka, które nie zostały już usunięte przez próbujących go reanimować ratowników. Robiliśmy to ostrożnie, wiedząc, że rodzice często proszą o zwrot ubrań, w których zmarło ich dziecko.
Potem zdjąłem mu pieluszkę.
– O Boże – jęknęła policjantka.
– A to co? – zdumiał się urzędnik koronera.
– Nie do wiary! – wymamrotał detektyw.
Przez lata swojej pracy odsłaniałem przed policjantami wiele ohydnych ran – ran zadanych najróżniejszą bronią i wynikłych z najróżniejszych przyczyn, od ślepej furii po autentyczny błąd – lecz niewiele z nich spotkało się z taką reakcją. Co więc wywołało ją dziś?
Pieluszkowe zapalenie skóry.
Odparzenie ciągnęło się od brzuszka po uda chłopczyka niczym jedna wielka otwarta rana. Fotograf w milczeniu robił zdjęcia, ale policjanci byli zbyt wzburzeni, by ucichnąć.
– Przecież wystarczyło smarować! – mówiła inspektorka. – Dlaczego to zaniedbali?
– Nic ich nie usprawiedliwia – zgodził się z nią koroner.
– To takie proste… i tak niewiele kosztuje… i odparzenie znika raz-dwa…
– Tu piszą, że dziecko przed śmiercią bardzo płakało – zauważył detektyw.
– Jak długo? – zapytałem.
– Mmm… Trzy tygodnie.
– Trzy tygodnie! – wykrztusiła inspektorka. – Płakało trzy tygodnie?!
– Od pieluszkowego zapalenia skóry nikt jeszcze nie umarł – tłumaczyłem – ale gaz w brzuchu może być jego sprawką. Jeśli dziecko odczuwało ból i cały czas płakało, prawdopodobnie nie chciało jeść i połykało dużo powietrza… Chociaż nie wiadomo, może znajdę inną przyczynę tego gazu.
– Szpital sugerował SIDS, zespół nagłej śmierci niemowląt – podsunął detektyw.
Mogło tak być. Zaniedbywane dzieci częściej umierają nagle, bez wyraźnego powodu, a jeśli to odparzenie coś mi sugerowało, to właśnie zaniedbanie. Stan pieluchy potrafi powiedzieć naprawdę dużo: zabrzmi to okropnie, ale zdarzało mi się nawet znajdować papierowe podkładki w brzuszkach dzieci, które były tak głodne, że zjadały własne pieluszki.
Zaniedbania mogą wynikać z różnych, czasem bardzo złożonych przyczyn. Żałowałem, że nie przekazano mi więcej informacji o tej sprawie – o rodzicach i okolicznościach – ale na tym etapie postępowania zwykle się tego nie robi.
– Byliście w jego domu? – zapytałem detektywa.
– Tak. To najbardziej znienawidzona część mojej pracy.
– I?
– I nic. Ładny, nieźle utrzymany bliźniak w dzielnicy klasy średniej.
– A w środku? Bałagan?
Nie żeby w naszym domu panował porządek, gdy dzieci były małe. Ale na przykład domy alkoholików wyglądają inaczej. Zakurzony sprzęt do ćwiczeń walczy w nich o miejsce z porzuconymi dziecięcymi zabawkami, paczkami pampersów, stertami brudnej bielizny i mnóstwem butelek.
– Nie. Idealny porządek.
– Żadnego alkoholu ani prochów?
– W każdym razie ich nie znaleźliśmy i szczerze mówiąc, wątpię, żeby tam były. Mały przestał płakać, położyli go spać, a godzinę później matka weszła do pokoju i znalazła go martwego. Wezwali pogotowie, ale było za późno. Tylko tyle wiemy.
– Rodzice pracują?
– Tak. Matka jest sekretarką, administratorką czy coś w tym stylu, a ojciec… zdaje się, że lekarzem.
– Lekarzem? – zdziwiła się inspektorka. – Lekarzem? Jaki lekarz mógłby dopuścić do tego, żeby jego dziecko miało takie odparzenia?!
– Cóż, lekarze nie zawsze są dobrymi rodzicami – mruknąłem, starając się nie myśleć o tym zbyt wiele, póki stałem nad zwłokami Fergussona.
– Ten facet nie przypadł mi do gustu – przyznał detektyw. – Wydawał się… wrogo nastawiony.
– To nie musi nic oznaczać – zauważył pracownik koronera. – Ludzie czasem się dziwnie zachowują, kiedy spotkało ich nieszczęście, a potem przyjeżdża policja i swoimi pytaniami zdaje się sugerować, że to ich wina.
Detektyw spojrzał mu prosto w oczy.
– Bo czasem to jest ich wina.
Dokładnie obejrzałem ciało Fergussona w poszukiwaniu śladów przemocy lub dalszych zaniedbań, nic jednak nie znalazłem. Żadnych sińców, przypaleń, skaleczeń czy zadrapań; jedynie pozostałości po działaniach ratowników. Oprócz pieluszkowego zapalenia skóry i wzdętego brzuszka jego ciało wyróżniała tylko jedna cecha: bladość. Mawia się, że ktoś z przerażenia zrobił się trupio blady, ale w rzeczywistości ludzie po śmierci niekoniecznie znacząco bledną. Fergusson tymczasem był blady jak ściana.
Gdy przyszedł czas na wykonanie pierwszego cięcia, wszyscy ucichli, a policjantka odwróciła wzrok. Jak zawsze opisałem zebranym kwestie biologiczne. Ciało ludzkie jest bardzo interesujące, jeśli potrafi się stłumić poczucie obrzydzenia. Staram się przekonywać o tym obserwatorów, choć nie zawsze skutecznie.
Zrobiłem cięcie, które stosujemy w przypadku niemowląt i małych dzieci: zamiast tradycyjnego kształtu litery Y robimy T, by uniknąć szwów w okolicach szyi. Górna kreska poziomo przecina przód klatki piersiowej. Zawsze staramy się ciąć tak, by jak najmniej dotknęło to bliskich zmarłego. Nie musicie więc odwracać wzroku od ciała po sekcji. Zobaczycie tę samą ukochaną osobę, którą pamiętacie.
Tym razem ciąłem tak szybko, że inspektorka ledwo zdążyła odetchnąć. Moim oczom ukazały się jamy opłucnowe wypełnione taką ilością płynu, że jedno z płuc częściowo się zapadło. Pobrałem próbkę materiału.
– To przyczyna śmierci? – Z ulgą odnotowałem, że u policjantki górę wzięła ciekawość. – Odma opłucnowa?
– Wątpię. Odma prawdopodobnie wynikła z faktu, że przy tej ilości płynu płuco po prostu nie mieściło się w klatce piersiowej. A sam płyn mówi nam tylko tyle, że serce stopniowo słabło. Ale nie mówi, dlaczego.
– Stopniowo? A więc to nie był zespół nagłej śmierci łóżeczkowej – stwierdził detektyw, a pozostali przytaknęli.
– Za wcześnie, by o tym wyrokować – zaoponowałem.
Prawda jest taka, że nigdy nie ma pewności. Gdy wykluczymy wszystko inne, uznajemy, że dziecko zmarło na SIDS.
Otworzyłem resztę ciała i zerknąłem na inspektorkę. Miała zamknięte oczy.
– Proszę spróbować myśleć o tym ciele jak o maleńkim cudzie – powiedziałem i naprawdę tak uważałem.
Fergusson zmarł w wieku sześciu miesięcy z powodu, który dopiero mieliśmy poznać, ale każde narodzone dziecko, nawet jeśli ma przed sobą tak krótki żywot, to jeden z najbardziej oszałamiających cudów natury. Już samo dotarcie do bloków startowych jest obarczone wielkim ryzykiem. Na długo przed tym, jak rozpocznie się nasze życie, w niezwykłym procesie zwanym mejozą z komórek macierzystych powstają plemniki lub jajeczka naszych rodziców. Dlaczego niezwykłym? Bo plemniki i komórki jajowe nie są po prostu replikami komórek, od których pochodzą. Mejoza dzieli chromosomy tych komórek na pół, by stworzyć plemniki i komórki jajowe, by te z kolei mogły się połączyć i stworzyć jedną całość. Potrzebny jest do tego jeszcze jeden, dość niebezpieczny proces zwany _crossing-over_, w którym chromosomy połączone w pary wymieniają odcinki swojego DNA. Gdy artysta starannie zaaplikował na płótno każdy kolor z osobna, bierze pędzel i zaczyna to wszystko mieszać, by stworzyć zupełnie nowe barwy. Wskutek tego wyjątkowego procesu DNA obecne w komórkach jajowych kobiety nie jest identyczne z tym, które znajdowało się w komórkach jej matki. Różnice międzypokoleniowe pojawiają się więc na długo przed tym, jak DNA zostaje wymieszane po raz ostatni: podczas połączenia plemnika z komórką jajową.
Mieszanie pędzlem mnóstwa kolorów jest piękne, ale i potencjalnie groźne, bo właśnie między innymi wtedy mogą się ujawnić anomalie w chromosomach. U kobiet ten kluczowy moment, który będzie miał ogromny wpływ na przyszłego potomka, wydarza się na długo przed jego poczęciem: wtedy, gdy sama matka znajduje się w łonie swojej matki; w pierwszych tygodniach ciąży babki przyszłego dziecka. Trudno uwierzyć, że wydarzenia w życiu babki mogły mieć tak potężny wpływ na dziecko dziecka, które nosiła w brzuchu, i wciąż wiele się dyskutuje na temat wpływu czynników środowiskowych i fizycznych, lecz z pewnością nie można całkowicie zlekceważyć sugestii, że taka na przykład czarnobylska katastrofa nuklearna, która wydarzyła się w roku 1986, mogła wywrzeć wpływ na dwa kolejne pokolenia.
Kiedy już plemnik połączy się z komórką jajową, dochodzi do czegoś, co w sensie metabolicznym jest niczym wybuch atomowy. Moment poczęcia – ten, w którym dwie „połówki” DNA pochodzące od obojga rodziców się łączą – rozpoczyna spektakularny sprint podziału i rozwoju. W fazie mitozy komórki zamiast mieszanki, która towarzyszy powstawaniu plemnika i jajeczka, tworzą dokładne repliki samych siebie.
Oszałamiające tempo procesu stwarza jednak kolejne niebezpieczeństwo, mogące sprawić, że życie skończy się na długo przed tym, zanim w ogóle się zaczęło.
Przyczyny wad wrodzonych bywają różne.
Po pierwsze – czynniki zewnętrzne. Niekiedy fizyczne, takie jak brak wód płodowych, które chronią rozwijające się dziecko, zapobiegając zgnieceniu fragmentów ciała. Albo na przykład matka (lub babka) mogła być narażona na działanie promieniowania czy rtęci lub też sama narażać dziecko, choćby poprzez picie alkoholu. Innym istotnym czynnikiem zewnętrznym są wirusy. Wystarczy wspomnieć grypę hiszpankę z roku 1918, która zabiła od pięćdziesięciu do nawet stu milionów osób na świecie, w większości młodych. W Stanach Zjednoczonych zaraziła się nią mniej więcej jedna trzecia kobiet w ciąży lub w wieku rozrodczym. Przeprowadzone w tym kraju długofalowe badania dzieci, które znajdowały się w łonie matek, gdy te zaraziły się grypą, wskazały, że jeszcze wiele lat później mogą one doświadczać skutków zdrowotnych tamtej infekcji. Jeśli matki chorowały na grypę na początku ciąży, w późniejszych latach dzieci miały większą podatność na cukrzycę. Zarażenie hiszpanką w pierwszym lub drugim trymestrze ciąży znacząco zwiększało prawdopodobieństwo zapadnięcia przez dzieci na choroby serca, nawet w starszym wieku. A grypa przebyta przez kobietę w trzecim trymestrze ciąży oznaczała większą podatność dziecka na choroby nerek w późnym okresie życia.
Przyjmuje się, że wirus stanowił dla płodu silny stres, a jedna z wielu teorii zakłada, że pod wpływem takiego stresu krew zamiast do innych ważnych narządów płynie do mózgu w celu jego ochrony, zapewniając przetrwanie, lecz „przeprogramowując” pozostałe narządy w taki sposób, że pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lub więcej lat później nie będą już w pełni sprawne. Oczywiście poszczególne narządy rozwijają się w różnych okresach ciąży, stąd znaczenie trymestru, w którym matka zaraziła się grypą.
Być może zadajecie sobie pytanie, czy obecna pandemia może wywołać podobne skutki. Ponieważ COVID-19 szczególnie mocno atakuje osoby starsze, jest nadzieja, że nie wywrze długotrwałego wpływu na dzieci poczęte i urodzone w czasie trwania choroby. Odpowiedź na to pytanie dadzą nam długofalowe badania, których wyników ja niestety już nie doczekam.
Drugą, równie pechową przyczyną wad wrodzonych są odziedziczone defekty genetyczne. Zapisane w genach nieprawidłowości mogą być niewidoczne w momencie narodzin, czasem bowiem mijają lata, nim choroba się uaktywni, niekiedy z tragicznym skutkiem. Efekt większości niebezpiecznych defektów genetycznych jest widoczny w pierwszych latach życia, ale na przykład pląsawica Huntingtona ujawnia się dopiero po czterdziestu, pięćdziesięciu czy nawet sześćdziesięciu latach.
Trzecią, najczęstszą przyczyną wad wrodzonych są nowo powstałe mutacje genetyczne. Mogły powstać podczas tworzenia się plemnika (zaledwie kilka tygodni wcześniej) lub komórek jajowych (znacznie dawniej, w łonie babki). Mogło też dojść do błędów podczas błyskawicznego mnożenia się komórek po poczęciu. Jeśli błędy pojawiają się już podczas ciąży, to przeważnie w ciągu pierwszych czterech tygodni. Maleńkie narządy leżą wówczas tak blisko siebie i są tak współzależne w swoim rozwoju, że wystąpienie błędu często równa się śmierci. Nawet jeśli nie dojdzie do poronienia i płód dotrwa do narodzin, wczesne błędy genetyczne mogą wywołać tak ogromne defekty mózgu lub serca, że wkrótce po przyjściu na świat dziecko umiera.
Defekty powstałe w późniejszej fazie ciąży mogą z kolei wywoływać wady, które nie od razu są widoczne albo nawet nigdy nie zostają zauważone. Zdarzało mi się podczas sekcji starszych osób odkrywać wrodzone wady serca, które nie były przyczyną chorób ani śmierci, i jestem pewien, że nikt w ogóle o nich nie wiedział.
Bezpieczne przyjście dziecka na świat nie oznacza końca ryzykownej podróży. Przeżywszy poród, masz przed sobą najtrudniejszy rok życia. Po jego upływie ryzyko śmierci znacząco spada, by ponownie zbliżyć się do tego poziomu dopiero w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Wtedy bowiem dochodzą do głosu efekty zgubnych nałogów, pojawiają się choroby związane z wiekiem, zdarzają wypadki – czasem wynikające z ignorowania faktu, że nie jesteśmy już tak sprawni. Do tego należy dodać czynniki zewnętrzne takie jak zanieczyszczenie powietrza czy mordercze skłonności współmałżonka, a nawet niewykryte wady wrodzone.
W przypadku Fergussona Bella dostrzegałem problem zaniedbań – co ciekawe, przejawiający się wyłącznie w tych okropnych odparzeniach – lecz bladość i wzdęty brzuch chłopca niemal jednoznacznie wskazywały na istnienie problemu wrodzonego. Czy to mogło mieć związek z jakimś wirusem, którym zaraziła się jego matka? Z wadliwym genem? A może z błędem, który nastąpił podczas mnożenia się komórek w macicy? Cokolwiek to było, ujawniło się w wieku, w którym większość dzieci jest odstawianych od piersi.
Fergusson miał rozdęte jelita. Płyn, który spowodował zapadnięcie się płuca, nasączył też wszystkie tkanki, które stały się niczym mokry ręcznik. Może więc mieliśmy do czynienia z wrodzoną wadą serca?
A jeśli nie serce, to co?
Nie licząc skutków działania płynu, wnętrze ciała nie budziło zastrzeżeń: miałem przed sobą olśniewający krajobraz stworzony w dziewięć miesięcy, lecz doskonalony przez tysiąclecia. Ilekroć się mu przyglądam, a czyniłem to już tysiące razy, zachwyca mnie idealny układ narządów w odpowiednich jamach i ich gotowość do właściwego wypełniania potrzebnych do życia zadań.
U niemowląt najpiękniejszym narządem jest mózg. Idealnie ukształtowany, lecz jeszcze plastyczny. W pierwszej chwili ledwie go widać przez matową błonę opon mózgowych. Substancja pod oponami jest żółtoszara, miejscami przejrzysta, otoczona fascynującym wzorem czerwonych naczyń krwionośnych. Pod tym wszystkim wstęga kory, jasnobrązowa niczym rzemyk, lecz znacznie cieńsza. Czasem porównuje się ją do złotka spowijającego czekoladowe jajko, choć trzeba przyznać, że takie słowa jak „złotko” czy „wstęga” nieco upiększają jej wytrwałą pielgrzymkę przez góry i doliny prastarej geografii mózgu.
Pod wstęgą mieści się reszta niemowlęcego mózgu, kształtem przypominająca orzech włoski, lecz różniąca się od niego rozmiarem, kolorem i konsystencją. Jest blada, a w miarę twardnienia – innymi słowy, w miarę jak będzie rosła osłonka mielinowa wokół neurytów, czyli wypustek komórek nerwowych, co potrwa jakieś dwadzieścia pięć lat – będzie się stawała biała. A jeśli poszukamy w niej głębiej, znajdziemy szarość: szarość zagrzebanego pod tym wszystkim małpiego mózgu. Nasza zapracowana świadomość często o nim zapomina, ale to właśnie on wciąż działa, gdy zawodzą łatwiej dostępne funkcje. Wierny, niewidoczny przyjaciel, który sprawia, że nasze serce nieprzerwanie bije, płuca oddychają, układ odpornościowy atakuje intruzów, hormony zachowują równowagę, oczy mrugają… Oto milczący, lecz wiecznie zapracowany autonomiczny układ nerwowy.
Mózg Fergussona był piękny i na pierwszy rzut oka nie wydawał się uszkodzony. Prawdę mówiąc, wszystkie jego narządy wyglądały zdrowo. Może z wyjątkiem wątroby. Czy nie była przypadkiem za duża? Wątroby na ogół są spore, a u niemowląt wydają się szczególnie wielkie. Intensywnie czerwonobrązowe, mieszczą się w prawej górnej części jamy brzusznej, lecz z powodu wielkości rozciągają się też na część lewej. To pozornie niedbałe ułożenie wątroby, leniwie rozpostartej w poprzek innych narządów, przywodzi mi na myśl kota wygrzewającego się w słońcu.
– Tu może być ciekawie – mruknąłem.
Funkcjonariusze wyciągnęli szyje i patrzyli, jak badam wątrobę Fergussona. Nie byłem niczego pewien, póki jej nie rozciąłem i nie obróciłem skalpela pod światło – taki mam osobliwy zwyczaj – ale kiedy już zobaczyłem, że ostrze nie lśni tak, jak powinno, wszystko stało się jasne. Tłuszcz. Fergusson cierpiał na stłuszczenie wątroby.
Mogłem wykluczyć najczęstszą przyczynę tego schorzenia – pijaństwo. Nadużywanie alkoholu nadweręża ten niezwykły narząd, który jednak wiele wybacza. Wątroba starszej osoby może być stłuszczona po jednym solidnym wybryku alkoholowym, ale powinna dojść do siebie, jeśli na jakiś czas powstrzymamy się od picia. Kiedy takie ekscesy wchodzą nam w krew, tłuszcz zmienia się w masło. Wyobraźcie sobie wątrobę alkoholika jako pasztet strasburski – tak przeładowany tłuszczem, że komórki załamują się pod jego ciężarem i obumierają. Zastępuje je tkanka łączna. Proces włóknienia – bo tak się to nazywa – blokuje i zakłóca dopływ krwi, pozbawiając tlenu pozostałe komórki. Wskutek tego następuje dalsze włóknienie. W życiu alkoholika pojawia się punkt krytyczny, po którym nawet abstynencja nie zdoła powstrzymać marskości wątroby. Na końcu jego wątroba nie jest już rozdęta i maślana, lecz mała, wygięta, z gruzłowatą powierzchnią – słowem, przypomina korniszona.
Fergusson miał śliczną, gładką wątrobę, a mimo to zbadałem ją na obecność alkoholu, jako że była w stanie wskazującym na długą wizytę w pubie. W ciągu minionych lat wielokrotnie się przekonałem, że niejeden rodzic lubi usypiać dziecko napojami wyskokowymi. W przypadku tego malca tak nie było, wskutek czego moje podejrzenia tylko się wzmogły. Bladość, opuchlizna, stłuszczona wątroba… Byłem już niemal pewien, że chłopiec miał nieszczęście odziedziczyć wadliwy gen.
Podniosłem wzrok.
– Założyłbym się, że to wrodzona wada metabolizmu.
Inspektorka zamrugała.
– To znaczy?
– Takich wad jest wiele i zawsze są wrodzone, a polegają na tym, że organizm nie potrafi przetwarzać czegoś, co jest obecne w diecie dziecka, więc to coś gromadzi się i gromadzi, powodując ogromne szkody.
– Nigdy o czymś takim nie słyszałem – przyznał pracownik koronera.
– To coś w stylu alergii na orzeszki ziemne? – zapytał detektyw.
– Nie jest alergią, ale prawdopodobnie ma związek z dietą Fergussona. Coś musiało źle funkcjonować, gdy spożywał pewne pokarmy.
– On miał zaledwie sześć miesięcy – zaoponowała inspektorka. – Co takiego mógł jeść?
– Wyobrażam sobie, że matka próbowała go przestawiać na pokarmy stałe.
Policjantka nie wyglądała na przekonaną.
– W takim razie dlaczego nie robiła tego stopniowo? Musiała widzieć, że dziecko ma problem.
Wróciłem do pracy. W każdej niewyjaśnionej śmierci jest mnóstwo do zbadania. Wiedziałem jednak, że od momentu ujrzenia przerażających odparzeń policjantka nie jest przychylnie nastawiona do rodziców dziecka. Potrzebowaliśmy więcej danych – od rodziców, lecz także od moich kolegów po fachu, bo sytuacja wymagała konsultacji z ekspertami. Każda wrodzona wada metabolizmu jest rzadka, ale zarazem jest ich wiele, więc stanowią bardzo obszerny dział pediatrii.
Gdy tylko odebrałem wyniki badań biochemicznych krwi i moczu dziecka, poszedłem z nimi prosto do pediatry. A nawet do kilku: w rozwiązywanie problemu Fergussona zaangażowaliśmy większość specjalistów ze Szpitala St George’s w Londynie.
Początkowo wydawało się, że chłopczyk padł ofiarą choroby wirusowej. Immunofluorescencja wykazała obecność parwowirusa w wątrobie, ale dalsze badania doprowadziły wirusologów do wniosku, że to wynik fałszywie dodatni. Zgodnie z moimi podejrzeniami wkrótce wróciliśmy na oddział genetyki, otoczeni coraz większym gronem ekspertów od wrodzonych wad metabolizmu.
Po jakichś pięciu miesiącach, mnóstwie badań i licznych dyskusjach eksperci wreszcie się zgodzili, że Fergusson cierpiał na niezdiagnozowany wrodzony problem metaboliczny, który ujawnił się dopiero, gdy zaczęto mu podawać pokarmy stałe. Organizm dziecka nie potrafił przetwarzać fruktozy – naturalnego cukru obecnego w owocach i wszechobecnym cukrze spożywczym. Fruktoza stanowi również kluczowe ogniwo łańcucha metabolicznego przetwarzającego cukry w energię napędzającą pracę naszych komórek.
Niemożność jej przetwarzania sprawia, że organizm może wytwarzać glikogen – związek chemiczny, w którym przechowywane są rezerwy energii organizmu – lecz nie jest w stanie go rozkładać, by tę energię uwalniać, przez co wątroba robi się wielka i otłuszczona jak u alkoholika. Ekspert od metabolizmu wyraził zdziwienie, że przy obecnym stanie rozwoju medycyny dziecko mogło umrzeć z powodu tej rzadkiej wady, która powinna zostać szybko wychwycona, a dieta zmieniona, nim Fergusson znalazł się w prawdziwym niebezpieczeństwie.
Co więc poszło nie tak? Nastąpiła seria bardzo niefortunnych zdarzeń. Tak niefortunnych, że policjantka z zapałem rozważała zgłoszenie sprawy do prokuratury.
Rodziców wzięto w krzyżowy ogień pytań. Gdy zaczynałem czytać notatki policyjne, miałem poczucie, że bardzo kochali dziecko i starali się robić wszystko dla jego dobra. Ojciec nie był lekarzem, lecz specjalistą od medycyny alternatywnej, i oboje żywili głęboką nieufność wobec tradycyjnych sposobów leczenia. Z tego powodu od momentu narodzin chłopiec nigdy nie był badany przez lekarza: żadnych wizyt domowych, rutynowego ważenia, badań okresowych, a tym bardziej szczepień.
Gdy matka rozpoczęła proces odstawiania chłopca od piersi, rodzice zdecydowali się na to, co w ich mniemaniu było całkowicie naturalną, odpowiednią, bezpieczną i pożywną dietą dla dziecka w tym wieku. Podawali mu melasę, ocet jabłkowy, miód, odrobinę mleka sojowego… oraz owoce i warzywa. Nie mogli wiedzieć, że ten starannie przemyślany jadłospis zabije ich syna. Organizm Fergussona nie przetwarzał owoców i z dużym prawdopodobieństwem także składników melasy, miodu i mleka sojowego. Podając te produkty, rodzice nieświadomie wywoływali u niego potworną biegunkę, która skończyła się okropnym pieluszkowym zapaleniem skóry. A także śmiertelnie uszkadzali jego wątrobę.
Zaniepokojony ciągłym płaczem dziecka ojciec w końcu zabrał je do znajomej homeopatki, która ze wszystkich sił próbowała go przekonać, by zwrócił się do lekarza. Zauważyła rozległe odparzenia i nalegała na użycie zwykłej maści, która powinna się z nim szybko rozprawić. Rozmowa była dla niej wyjątkowo trudna, bo Fergusson przez cały czas krzyczał wniebogłosy, a jego ojciec nie chciał słuchać rad, upierając się gniewnie, że nie wierzy w medycynę konwencjonalną i że za nic w świecie nie zastosuje jakiegokolwiek leku sprzedawanego bez recepty w aptece: uważał, że takie leki jedynie likwidują objawy i że zmiany zapalne „tylko się ukryją”.
Gdy to czytałem, moje współczucie dla nieszczęśliwego rodzica nieco przygasło. Czy zapalenie skóry naprawdę było tak poważne, jak pamiętałem? Wyjąłem zrobione podczas sekcji zdjęcia. Owszem, odparzenie było rozległe, krwawe i wyglądało jak wielka rana. Dwa tygodnie po tym, jak ojciec nie posłuchał rad koleżanki, dziecko zmarło. Oczywiście zabiła je wada wrodzona, a nie zapalenie pieluszkowe, ale i tak byłem pewien, że policjantka uzna rodziców, którzy nie poszli do lekarza, a nawet nie zmienili dziecku diety, za winnych przynajmniej zaniedbania.
Funkcjonariuszka napisała do mnie dość powściągliwą wiadomość: „Być może głęboko zakorzenione przekonania pana Bella miały wpływ na jego ocenę tego, co jest dobre dla dziecka”. Rzeczywiście wrodzone problemy metaboliczne zwykle są szybko wyłapywane i leczone. Nie zawsze udaje się natychmiast postawić właściwą diagnozę, bo chorób metabolicznych jest wiele, z czego większość rzadka, ale kiedy już sprawa zostaje wyjaśniona, wystarczy po prostu zmiana w diecie i wszystko się zmienia. Zgodnie z moimi przewidywaniami policjantka podkreśliła tę kwestię i oznajmiła, że zamierza wnieść pozew przeciwko Bellom.
Byłem zadowolony, że prokuratura nie podzieliła jej opinii. Oczywiście Bellowie powinni pójść do lekarza, gdy się zorientowali, że Fergusson jest chory, ale byli przekonani, że działają w jak najlepszym interesie dziecka. Nie mogli wiedzieć, że chłopiec cierpi na chorobę występującą u jednej na dziesięć tysięcy, a zdaniem niektórych – jednej na sto tysięcy osób. Przede wszystkim im współczułem i liczyłem na to, że nasze drogi już nigdy się nie przetną. Stało się jednak inaczej, a wtedy miałem już do sprawy znacznie bardziej osobisty stosunek.
_Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej._PODZIĘKOWANIA
Na moje życie miało wpływ wielu ludzi, podobnie jak na tę książkę. Wspomnieć o jednych, a pominąć innych byłoby niewdzięcznością, chciałbym tu jednak szczególnie przywołać pamięć o moim pierwszym mentorze i nauczycielu medycyny sądowej w Szkole Medycznej przy St George’s Hospital. Doktor Rufus Crompton zmarł niestety na COVID, podczas gdy pisałem tę książkę.
W całej mojej karierze pomagało mi i prowadziło mnie tak wielu kolegów z całego kraju, a nawet świata: techników i analityków kryminalistyki, toksykologów, oficerów śledczych, prawników i koronerów. Robili to przy wielu okazjach i na wiele różnych sposobów. Zawsze będę z całego serca wdzięczny za Waszą przyjaźń, wiedzę, uczciwość, troskę i wsparcie. A także za to, że pokierowaliście mną, bym ominął życiową pułapkę!
Książka nie pojawia się jednak tak po prostu – zarówno ona, jak i jej autor potrzebują zachęty i wsparcia. Nie mogę przecenić wkładu ekipy wydawnictwa Michael Joseph, która dodawała mi otuchy i udzielała pomocy na każdym etapie realizowania tego projektu. Metody, jakie stosowała, stanowiły mieszaninę gróźb, pochwał, namawiania oraz po prostu wspierania. Chciałbym tu zwłaszcza podziękować Rowlandowi White’owi, Ruth Atkins, Sarah Day, Laurze Nicol i Sriyi Varadharajan. No i oczywiście Markowi Lucasowi, któremu świetnie asystowała Niamh O’Grady. Bez nich przypuszczalnie nadal kręciłbym się w kółko, mając nadzieję, że słowa i papier połączą się jakoś za sprawą magii i stworzą coś interesującego.
Wyrazy wdzięczności ślę mojej rodzinie, teraz rozproszonej po całej Wielkiej Brytanii i po świecie. Zawsze miałem gwarancję, że utrzyma mnie na moim miejscu, wywołując sytuację kryzysową akurat wtedy, gdy sam dramatyzowałem. Co ja bym zrobił bez Was wszystkich, którzy pod wieloma względami utrzymujecie mnie w przekonaniu, że wciąż jestem młody. Chrisie i Anno, naprawdę byłem młody, gdy przyszliście na ten świat. A wy wnieśliście w moje życie radość na więcej sposobów, niż umiałbym zliczyć, a także, owszem, wiele mnie nauczyliście. Oboje podczas pisania tej książki podsuwaliście mi bezcenne rady. Jak wówczas, lata temu, mógłbym choćby przypuścić, że pewnego dnia będę polegał na Waszej mądrości i współczuciu? Dziękuję również gorąco Rachael, Sarah i Lydii – wniosłyście w moje życie tyle nowego w tak wielu aspektach.
W domu szczęśliwie wciąż cieszę się przyjaźnią stałych kompanów i osobistych trenerów: Archiego i Bertiego, psów rasy Jack Russell. Obydwa teriery wiernie trwały u mojego boku podczas pisania. Słuchały moich historii tak wiele razy, że czasem chyba przy nich przysypiały, niemniej ilekroć się poruszyłem, już były u moich stóp. I wreszcie chciałbym podziękować mojej uroczej pani i cudownej żonie, Lindzie, która naprawdę uratowała mi życie pewnego dnia, kiedy rój pszczół, złamana drabina i grawitacja sprzysięgły się przeciwko mnie. Czy zdołam Ci wystarczająco odwdzięczyć się za to, że dołączyłaś do mnie w tej wspaniałej podróży?