- W empik go
Siedemdziesiąt Lat Mojego Dzieciństwa, czyli Niech Pan Powie coś Wesołego - ebook
Siedemdziesiąt Lat Mojego Dzieciństwa, czyli Niech Pan Powie coś Wesołego - ebook
Ta opowieść to mówiona niebiografia Stefana Friedmanna, chodzącej, a raczej biegającej historii polskiego teatru, filmu, radia i estrady. Jest jak jej bohater – barwna, szybka, pełna anegdot i nie po kolei. Dowcip z dużą dawką inteligencji, doprawiony niebagatelną wyobraźnią i nutą absurdu to receptura tej lektury. Fabularny rollercoaster opowiedziany kolorowym słowem i okraszony licznymi żartami. Brawurowa podróż od krakowsko-warszawskiego dzieciństwa do młodzieńczej dojrzałości na scenach wielu teatrów, w filmach i programach telewizyjnych. Od radiowej rodziny Matysiaków do reżyserowania komedii. A po drodze „Czterdziestolatek”, „Zmiennicy”, „Lalka”, pamiętne sceny w „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”, „Na kłopoty… Bednarski”, reżyser kina akcji z „Poranka kojota” czy Młody Wilk z „Kiler-ów 2-óch”, Cienki Bolek, aż po tak lubianego przez widzów Modrego w „M jak miłość”. Friedmann to współtwórca kultowych kreacji w dawnej radiowej Trójce m.in. Majstra w „Fachowcach”, Globtrotuara w „Ahoj, przygodo!” czy jednego z dwóch rozmówców w „Dialogach na cztery nogi”. Życiową podróż odbywał w znakomitym towarzystwie sławnych twórców: Jonasza Kofty, Wojciecha Młynarskiego, Erwina Axera, Andrzeja Wajdy, Jerzego Gruzy, Tadeusza Różewicza, a nawet Wisławy Szymborskiej. A co lubi najbardziej? Przełamywać powagę!
Wspomnienia pisałem na gorąco. Przez to są świeże i aktualne. Pomogła mi w tym pamięć i nabyta wyobraźnia. Pamięć, żeby odtworzyć wydarzenia, w których brałem udział, a wyobraźnia – gdybym o czymś zapomniał. Lata pędzą, czas się zmienia, trudno pisze się wspomnienia. Codziennie budzisz się, jak nowonarodzony, w nowej rzeczywistości. Zanim dorośniesz już wita cię kolejny dzień. Jak mawiał Winston Churchill, pamiętniki i wspomnienia to najlepiej pisać po śmierci. I miał rację! Zgoda. Jak mnie już nie będzie, to nie napiszę ani słowa. Daję słowo!
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8352-507-5 |
Rozmiar pliku: | 21 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
A opowieść o życiu od początku.
Postaram się, ale nie będzie łatwo. Mam taki rozbiegany charakter. I opinię „Ty, Friedmann, to chyba masz nie po kolei w głowie”. Zgadza się. I dlatego będzie nie po kolei. Nie po kolei będą moje wspomnienia i zdarzenia, w których uczestniczyłem. Czego sobie nie przypomnę, to podozmyślam.
Jako człowiek starszy powinienem patrzeć na świat przez pryzmat rozsądku, a nie uczuć, najwidoczniej jednak dalej jestem młody. Uprzedzam więc, to nie będzie poważna opowieść, bo w gruncie rzeczy miałem niepoważne podejście do życia. Jak ktoś chce coś poważniejszego, to polecam Wilka stepowego Hermanna Hessego.
Niektórzy rodzą się tylko po to, żeby dostawać prezenty na urodziny. Ja od początku chciałem być inny. Chciałem się wyróżniać, rzucać się w oczy. Starałem się ubierać niekonwencjonalnie, a jeśli nie miałem w co, to załatwiałem to oryginalnymi dodatkami. Zimą na przykład zakładałem na głowę gumowy czepek pływacki. Uważałem, że świat jest szary i smutny i muszę to zmienić, bo przecież po to się na nim znalazłem. Najlepiej szło mi wygłupianie się, stąd moje liczne przygody w szkołach, na uczelniach czy w zakładach pracy. Nie mogłem się pohamować, żeby nie palnąć jakiejś głupoty czy tak zwanego zwischenrufa. Skojarzyć czegoś z czymś. Powiedzieć żartu. No nie mogłem. Dobry w tym byłem. Miałem poklask, śmiech publiki i opinię zgrywusa.
W liceum nauczycielka biologii po wejściu do klasy, zanim jeszcze odpowiedziała „Dzień dobry!”, mówiła: „Friedmann, wyjdź z klasy”. „Dlaczego, pani profesor? Przecież ja nic nie zrobiłem”. „Ale zrobisz, a ja nie będę przerywała zajęć”. Na innej lekcji wchodzący do klasy profesor powiedział: „Zamknijcie okno. Tu nie ma orłów, nie wylecą”. Po skończonym wykładzie zmierzał do drzwi. Wtedy – podobno to ja byłem – „Pan profesor drzwiami?”. Nawet w sądzie, gdzie zeznawałem w sprawie rozwodowej moich przyjaciół, na pytanie sędziny: „Ile lat ma świadek?” odpowiedziałem: „A na ile wyglądam?”.
Całe życie byłem szczęściarzem. Miałem fart. Zawsze mi się udawało, żebym nie wiem jaką głupotę wymyślił i w jeszcze gorszą się wpakował. Lądowałem jak kot na czterech łapach. Ten z Disneya. Nawet jak mu się ogon palił. Czasem z poślizgiem. W domu, w szkole, pracy, na wakacjach.
Mój świat istniał naprawdę. Normalny nie. I przyjąłem mądrość Woody’ego Allena:
Zawsze mogło być gorzej, mógł jeszcze deszcz padać!
Umiałem zmyślać na potęgę. Rówieśnikom na ulicy mówiłem, że zostałem wzięty z indiańskiego sierocińca, a na dowód pokazywałem wystające policzki i skośne brwi. Urodziłem się przecież w czepku, a ten fakt załatwia sprawę. Tylko trzeba w to wierzyć, a ja wierzyłem. Zawsze znajdowałem miejsce do parkowania. Dostawałem role, o których marzyłem. Kupowałem ostatnie kubańskie pomarańcze czy bilety do kina na Rio Bravo. Tak udało mi się złowić z marszu pierwszy w Polsce kolorowy japoński telewizor Sony, mimo kilkudniowej kolejki i listy społecznej. Sony boy to ja. Bo było to w czasach, kiedy się zdobywało, a nie kupowało. Radość i dumę z takiego wyczynu można by porównać do medalu mistrzostw świata albo znalezienia złotego samorodka.
Poznawałem tylko właściwych ludzi. Przyjaciół miałem nie za dużo, ale za to byli niezawodni. Życie rodzinne też mi się udało. Przyznam, że o takim nawet nie marzyłem. Czasem, po cichu, zastanawiam się tylko, czy aby sobie na to wszystko zasłużyłem.
Chyba dla równowagi nie potrafię za to wygrywać. Ani w tenisa, ani w lotto, ani na wyścigach konnych. Nie znajdę też złotówki na ulicy. Za to nauczyłem się bardzo ładnie przegrywać. Nie sprawia mi to wielkiego bólu. Szybko zapominam. Nie rozpamiętuję. Nie cierpię. Organizatorzy turniejów tenisowych dla artystów, w których brałem udział, mówią, że przegrywam z wdziękiem. Mogę się nawet pochwalić śmiesznym dyplomem z tej okazji. Zostałem prezesem klubu przegrywających 6:0. Chyba jestem lubiany, bo koledzy zawsze dopytują się, czy będę na turnieju.
Nie jestem sentymentalny, chociaż łatwo się wzruszam. Nie lubię ponownie jeździć tam, gdzie było mi już raz dobrze. Nie lubię buraków na ciepło ani dotykać pumeksu.
Nie znoszę też chamstwa. Pod żadną postacią.
Kiedyś był kodeks honorowy. Nie kopało się leżącego.
Sądzę, że chamstwo bierze się ze strachu. To jedyne, co broni ciemniaków i głupków przed mądrością i inteligencją. I przed poczuciem humoru. Dlatego starałem się całe życie zwalczać ten liszaj śmiechem. Poczucie humoru to najwspanialszy dar natury. Ten, kto go otrzymał, może uważać się za bogatego. Niestety, tego się nie nabywa. To dar wrodzony. Poczucia humoru nie można się nauczyć, można je tylko rozwijać.
A kiedy humor przestaje być humorem? Gdy nie jest śmieszny.
Śmieszność to pomyłka i brzydota, które nie sprawiają bólu ani nie przynoszą szkody, jak twierdził Arystoteles.
To teraz już otwórzmy księgę z moimi dziejami i zacznijmy od początku. Tylko uprzedzam, świat mojego humoru jest światem zaskakującym. Żadne słowo, żadne zdanie nie ma tu jedynego i dosłownego znaczenia.
Choinka
Oto lata pięćdziesiąte i choinka w Teatrze Narodowym w Warszawie. Dzieci aktorów i pracowników siedziały przejęte w fotelach na widowni, wpatrzone w bajkową scenę, na której zaraz miała się zacząć wspaniała świąteczna opowieść. Z tyłu, pod ścianami, dumni ojcowie i matki (tatusiowie jednak bardziej dumni). Zadzwoniły dzwoneczki. Sypnęło sztucznym śniegiem. Zapaliły się światełka na choince wielkiej jak Pałac Kultury, którego jeszcze wtedy nie otrzymaliśmy w darze od przyjaciół Moskali.
Wjechały prawdziwe sanie na kółkach. Zatańczyli pionierzy przebrani za elfy. Orkiestra zaczęła grać jakąś komunistyczną kolędę. W saniach ten najważniejszy, Dziadek Mróz, w czerwonym szlafroku, z białą brodą. A prezentów w tych saniach niezliczona ilość.
– Witajcie, drogie dzieci! Jak się macie?
– Dobrze! – zawyła dziatwa, rodzice natomiast powitali przybysza z dalekiej Północy brawami, jak to w teatrze.
– Mam tu dla was wspaniałe niespodzianki. Będą żonglerzy, filmy, zagadki, wystąpią akrobaci, pan czarodziej zrobi czary, będzie smaczny poczęstunek, będzie można dotknąć wielbłąda i pogłaskać kózkę… To od czego chcecie zacząć? – krzyknął i zawiesił głos.
I kiedy zrobiła się cisza, bo każdy dzieciak zastanawiał się od czego, jakiś szczeniak w pierwszym rzędzie powiedział:
– Od początku!
Dziadkowi Mrozowi pomieszały się szyki. Spojrzał nieprzychylnie na małego cwaniaczka, a starsi pod ścianą ryknęli śmiechem.
Po wielu latach spotkali się w jednej garderobie Teatru Współczesnego w Warszawie – Dziadek Mróz i cwaniaczek. Znakomity aktor i konferansjer Kazimierz Rudzki i jego dużo młodszy kolega, Stefek Friedmann.
Z początkami może być różnie. Swoją opowieść o życiu kabareciarza i humorysty powinienem raczej zacząć, jak przedwojenny monologista i ulubieniec publiki, od ostrego dowcipu: Witam państwa! Urodziłem się… bo nie miałem innego wyjścia. Publika zrywałaby boki, a ja już miałbym ich w garści i mógłbym walić dalej.
Mogłoby też być tak: Urodziłem się w czasie pożaru szpitala, podczas strajku straży pożarnej i szpitalnego personelu. W ogromnym zamieszaniu dostałem się wraz z brudną bielizną do ciężarówki, którą po drodze porwali bandyci. Dzieciństwo spędziłem w spelunce i melinie.
A naprawdę było tak:Wojna
Czarna okupacyjna noc, środek drugiej wojny światowej, dawna stolica Polski. Bomby wybuchały, aresztowania trwały, godzina policyjna wyznaczała pory życia i śmierci.
Urodziłem się w niemieckim szpitalu. Marian, mój tata, pracował w niemieckiej winiarni. Był ulubieńcem właściciela, a nazwisko austriackiego dziadka też miało spore znaczenie. Miał nocną przepustkę (winiarnię zamykano o dwudziestej czwartej) i deputat w alkoholu, który mama Helena, zwana Halką, zamieniała na tandecie z czegoś pitnego na coś do gryzienia: ziemniaki, kaszę i brukiew. Porodówkę załatwił szef taty.
Urodziłem się po niemiecku: miałem niebieskie oczy i blond włosy. Podobno nawet powitałem świat z jedną rączką wysuniętą do przodu. Ordynator pokazywał mnie jako przykład czystej rasy germańskiej, mało mnie nie przywłaszczył. Na szczęście, jak już mówiłem, urodziłem się w czepku – to błona na głowie noworodka i tylko niektórzy przychodzą z nią na świat, tak więc od początku byłem niektórym.
Od samego pojawienia się na tym padole miałem szczęście, ale samo szczęście to za mało, trzeba mieć szczęście do szczęścia i dopiero wtedy jest prawdziwe szczęście. Tak mi się żyło całe życie. Wesoło i niepoważnie. Mam taką zdolność, że nawet jak coś mi się nie uda, potrafię to zamienić w szczęśliwy traf – choć może tylko tak mi się wydaje – za co dziękuję wszystkim, którzy się do tego przyczynili: moim rodzicom i dziadkom, mojej Krysi, moim synom Filipowi i Wojtkowi, wnukom Maxowi, Szymkowi, Aleksowi i Karolowi, i moim przyjaciołom, których teraz nie wymienię, ale pojawią się w opowieści o moim życiu.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI