- promocja
- W empik go
Siedlisko - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Siedlisko - ebook
Trzynaście lat po nakręceniu serialu Janusz Majewski spisał tę historię w książce. Zrobił to dla Niej i dla Jej ukochanych Mazur, które wybrała sobie kiedyś na nowe życie. Nie doczekała premiery, odeszła 3 października 2011 roku. Dokąd, wie każdy kto Ją znał.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63656-43-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
2.
Lotniarz zacisnął rzepy kasku, założył okulary, poklepał się po kieszeni na suwak, sprawdzając, czy ma dokumenty. Po co mi dokumenty? – pomyślał. – Jeśli spadnę, wszyscy mnie tutaj znają. A jeśli wzbiję się w kosmos?… Uśmiechnął się, ale tylko do siebie, bo pod tym kaskiem i okularami nikt by tego nie zobaczył. W tym stroju wyglądał absolutnie anonimowo, a więc tak jak powinien wyglądać obiektywny, bezstronny świadek rzeczywistości, beznamiętny obserwator, który przygląda się światu z pewnego oddalenia, notuje spostrzeżenia, ale nie ocenia, nie wymierza sprawiedliwości. Patrzy.
Podszedł do motolotni i uruchomił silnik, swoją dumę i nadzieję. Pracował nad zmotoryzowaniem lotni przez ostatnie tygodnie i wreszcie nadszedł dzień próby. Usadowił się na siodełku, zapiął pasy i lekko wzbił się w powietrze. Zachwyciła go łatwość, z jaką wystartował i nabierał wysokości, a widok odwieczny, tak dobrze mu znany, znowu zaparł mu dech. Było przedwiośnie, przełom marca i kwietnia, jeszcze gdzieniegdzie widniały łaty brudnego śniegu, ale spod brunatnych plam gliniastej ziemi zaczęła przezierać nieśmiała zieleń. Tylko tafle jezior lśniły już wiosennie, odbijając błękitne niebo i białe, optymistyczne obłoki.
Lotniarz zatoczył koło i zaczął wzbijać się coraz wyżej i wyżej, jakby chciał, aby te mikroby, które oblazły ziemię, stały się dla niego niewidoczne, aby ich domy, wieże kościołów natarczywie celujące w niebo, ich samochody pełznące bezrozumnie drogami, aby to wszystko zniknęło wobec ogromu pól, lasów i jezior, wobec majestatu ziemi.
A na ziemi pani Helenka pędziła, zasapana wskutek swojej tuszy, przez niemiłosiernie zagracone podwórko sołtysa, rozpryskując gumiakami soczyste błoto.
– Już lecę, lecę! Nie odkładajcie słuchawki, sołtysie!
– Dobra, dobra. Nie odkładam… – usłyszała głos sołtysa z głębi chałupy.
Pani Helenka wpadła do kuchni, sołtys z petem w kąciku ust flegmatycznie podał jej słuchawkę.
– Józek?! Matko Boska, co się stało?
– To nie Józek – powiedział sołtys z pobłażliwym politowaniem i umościł się wygodnie na ławie, najwyraźniej zamierzając bezceremonialnie przysłuchiwać się rozmowie – z Warszawy dzwonio…
Do chałupy wbiegł dziesięcioletni grubasek, wnuk sołtysa, ze swoim wściekle rozszczekanym małym kundelkiem o głowie charta i krzywych nogach jamnika.
– Pani Misztalowa to ma biegi! – wysapał mały.
– Taran, wypier…! – sołtys zaczął rugać swojego psa, ale zmitygował się ze względu na panią Helenkę i złagodził wersję: – Taran, wyjdź po dobroci z chałupy, bo ci jaja urwę!
Ale do pani Helenki i tak nie docierało, co się dookoła niej dzieje; słuchała, niespokojnie poruszając wybałuszonymi z wysiłku i emocji oczyma, po czym nagle rozpogodziła się promiennie.
– A, to pani Marianna! Jużem się przeraziła, że to Józkowi coś się stało, bo do Ełku pojechał, a to pani… – Ale ulga, że to nie Józek, trwała krótko, bo pani Helenka znowu się zaniepokoiła: – Ale co się stało?
– Nic się nie stało, pani Helenko – usłyszała uspokajający głos Marianny. – A właściwie to się stało, małe nieszczęście się stało: mieliśmy jutro przyjechać na dwa, trzy dni, tak jak pisałam, bo chociaż w Warszawie spływają strugi deszczu po szybach i jest obrzydliwie chłodno, nieprzyjemnie, chciałam się zabrać za porządki, może już w ogrodzie coś da się zrobić, a tu mąż musi być w instytucie, a ja znowu w poniedziałek mam…
– A to nie szkodzi, nie szkodzi… To później przyjadą, za tydzień albo dwa. Przecie się nie pali, a porządki to już my sami zaczęli trochę robić… – odpowiedziała dobrodusznie pani Helena, już całkiem uspokojona.
– Misztalowa, zapytajcie, czyby gdzie kasety do aparatu na rolfilm nie dostali, to im zwrócę, jak przywiozo… – wciął się sołtys, ale pani Helena wzruszyła tylko ramionami i spiorunowała go wzrokiem, wcale nie zamierzając powtórzyć tej prośby Mariannie. Kończyła rozmowę, a przekazując pozdrowienia, kłaniała się i uśmiechała, jakby Marianna mogła to zobaczyć.
– Do widzenia, do widzenia. A proszę i pana profesora od nas pozdrowić.
Odłożyła słuchawkę i powiedziała ostro do sołtysa:
– Co wy znowu z tą kasetą wyjeżdżacie! Przeciem o niej słyszała jeszcze, jak mój świętej pamięci nieboszczyk Wiktor na dożynki do Warszawy jeździł, gdzie go do podawania chleba Gomułce wybrali, bo te wąsiska jego starodawne im się spodobały…
– Ale mi jej nie przywiózł! Ile mi ludzi obiecywało bez te lata i nikt nigdy nie przywiózł, to może ci wasi by przywieźli – wyjaśnił sołtys z markotną miną.
– To ich sami poprosicie, jak będą, a nie przez osły-posły… – sztorcowała go pani Helena.
Marianna siedziała zasmucona przy telefonie, skulona z zimna w fotelu, drobnymi łyczkami pijąc gorącą, parującą herbatę. Ich niewielkie mieszkanie na trzecim piętrze przedwojennej ogromnej kamienicy na żoliborskim placu Inwalidów, choć przytulnie urządzone, zionęło teraz wilgotnym chłodem, co usprawiedliwiało kilka nałożonych na siebie swetrów, w żadnej mierze niewyszczuplających jej sylwetki, i kraciasty, babciny w wyrazie pled, którym owinęła kolana. Zwykle pilnowała się, żeby w obecności Krzysztofa nie wyglądać jak babcia, toteż kiedy usłyszała zgrzyt klucza w zamku, zerwała się i pobiegła do przedpokoju, po drodze zostawiając pled na kanapie. Na płaszczu męża lśniły kropelki wody, z ronda całkiem przemoczonego kapelusza kapały już krople.
– Z nieba leją się pomyje, ohyda!
– Nie rozbieraj się – powiedziała na powitanie Marianna – jedziemy do Jacków…
– Co się stało?
– Musimy pobejbisiterować przy Jaśku, oni idą na premierę tego filmu, przy którym Jacek pracował. Chcieli przywieźć Jaśka do nas, ale powiedziałam, jaka u nas zimnica…
– Co, nadal nie grzeją? Dzwoniłaś do administracji?
– Dzwoniłam. Już nawet nic nie obiecują. Całe osiedle nie ma ciepła.
– Cholera by ich wzięła! Miałem dziś pisać koreferat dla tej, jak jej tam…
– Musiałbyś mieć rękawiczki bez palców – podsunęła Marianna, wkładając płaszcz.
– Ty się śmiej! Panufnik pokazywał mojemu ojcu takie właśnie rękawiczki, dzięki którym mogli z Lutosławskim grywać na cztery ręce w czasie okupacji, jak nie było czym palić – powiedział Krzysztof, podtrzymując jej płaszcz. – W płaszczach i nausznikach grali w domu generałowej Ponieckiej, tu, na Żoliborzu Oficerskim…
– A ona, ta generałowa?
– Co generałowa?
– Też w nausznikach słuchała? – W oczach Marianny zapaliły się iskierki uśmiechu.
– Nie żartuj sobie z martyrologii narodu. – Krzysztof pogroził jej palcem.
– Zadzwoniłam do pani Heleny, że nie przyjedziemy.
– Co powiedziała?
– Pocieszała mnie, że przyjedziemy za tydzień.
– Skąd ona może wiedzieć, co będzie za tydzień… – zrzędził Krzysztof, wychodząc.
Zdjęli mokre okrycia i przywitali się w przedpokoju ze swoim synem Jackiem i synową Izą. Młodzi, odświętnie ubrani, podnieceni czekającymi ich tego wieczoru przyjemnościami, wyglądali przystojnie i uroczo. Jacek, bardzo podobny do ojca, ale o pół głowy wyższy, ciemny i smukły, miał prezencję amanta filmowego, jego żona Iza, też ciemna i szczupła, obdarzona była wyjątkowo bujnym biustem, którego jednak wydawała się wstydzić i zawsze maskowała go jakimś wymyślnym ubiorem. Krzysztof, który jak zwykle pilnował się, aby omijać wzrokiem figurę synowej, uchylił drzwiczki szafki licznikowej i powiedział surowo:
– Widzę, że pan gospodarz nadal nic nie zrobił w sprawie przeniesienia licznika gazu na zewnątrz.
– Dzwoni tam raz na tydzień, zawsze mówią, że w przyszłym tygodniu – odrzekła Iza.
– Wylecicie kiedyś w powietrze, zobaczycie!
– Mielibyśmy piękny pi-ou-wi: z lotu ptaka – zaśmiał się Jacek.
– Och, jak ja nie lubię takich żartów – skrzywiła się Marianna. – Co za pi-ou-wi?
– Nie lubisz takich żartów, bo jesteś zabobonna. Pi-ou-vi to point of view, czyli punkt widzenia, tak się mówi w filmie.
– Snobujecie się na Hollywood?! – warknął Krzysztof, ale Jacek już nie mógł na to odpowiedzieć, bo do przedpokoju wpadł Jasiek, pięcioletni wnuk Marianny i Krzysztofa, i rzucił się babci na szyję.
– Babciu: na koń! Poczytasz mi Conana?
Marianna przytuliła go z miłością i pocałowała, aż oczy jej się zwęziły z rozkoszy. Podała Jasia do ucałowania Krzysztofowi, który też dostał maślanych oczu na widok wnuka.
– Dziadek, twoja broda kłuje, ale ładnie pachnie! – krzyczał malec.
Krzysztof schylił się i łaskotał swoją brodą bosą, wystającą z piżamki stópkę Jasia. Ten zaśmiewał się i kulił nogi, ściskając Mariannę za szyję.
– Przestań, bo on mnie udusi! – krzyczała Marianna, ale była zachwycona.
– Jasiek, uspokój się, wariacie – Jacek starał się być groźny.
– To dziadek jest wariat i niech się uspokoi! – chichotał Jasiek.
– No, no! Nie pozwalaj sobie! – skarciła chłopca mama.
– Trochę więcej szacunku dla siwej brody! – Krzysztof wpadł w jej quasi-poważny ton.
– O której wrócicie? – zapytała Marianna, oddając Jasia Izie, która postanowiła zanieść syna do łóżeczka.
Wszyscy weszli za nią do dziecinnego pokoju.
– No właśnie, mamo: czy moglibyście tak do dwunastej, góra pół do pierwszej? – zapytał błagalnie Jacek.
– Taki długi film? – zdziwiła się naiwnie Marianna.
– Bankiecik, moja droga, bankiecik – zaśmiał się Krzysztof – to ważniejsze od premiery!
– Zdziwicie się: moja siostrunia i Robert idą z nami – powiedział Jacek.
– Co się stało, przecież to tylko polski film, a nie Pavarotti?! – ironizował Krzysztof.
– Polski, ale w koprodukcji z Francuzami. Przyjechała cała delegacja żabojadów. Jest Annie Girardot i Depardieu, a bankiet będzie w Mariotcie…
– No, a już się przestraszyłem, że Kaśce coś się stało… – Odetchnął z przesadną ulgą Krzysztof.
Marianna skrzywiła się i zgromiła go spojrzeniem, ale zmilczała. Iza ułożyła Jasia w łóżeczku i powiedziała surowo:
– Ale jak się dowiem, że o ósmej godzinie światło nie było zgaszone…
– …to za karę już nigdy nie pójdziecie do kina – skończył Jasiek, chichocząc szelmowsko.
– No, nie: co z niego wyrośnie? – Iza pokręciła głową.
– Szkoła dziadka – rzuciła Marianna, ale bez złośliwości, przeciwnie, z dumą, która odnosiła się i do wnuka, i do męża.
– Chodź już, bo się spóźnimy – ponaglał Izę Jacek i wychodząc z pokoju, puścił jeszcze szelmowskie, porozumiewawcze oko do swego syna. Jasiek odwzajemnił mu się tym samym.
W pokoju dziecinnym, większym niż całe ich żoliborskie mieszkanie, światło było przytłumione, paliła się tylko mała punktowa lampka nad fotelem, na którym siedział Krzysztof pochłonięty lekturą gazety. Marianna, skulona na małym taboreciku przy białym łóżeczku Jasia, przyciszonym głosem opowiadała mu bajkę:
– …i wtedy ten chłopczyk wypuścił wróbelka z pudełka, przybiegł do babci i powiedział: „Wiesz, babciu, obiecuję ci, że już nigdy nie będę łapał ptaszków, jak przyjadę do ciebie…”.
– Tylko będę łapał jaszczurki i żaby – odezwał się Jasiek nagle przytomnym głosem, chociaż chwilę wcześniej oczy mu się kleiły.
Marianna jednak nie dała się wciągnąć w dyskusję z małym i spokojnie kontynuowała:
– Tymczasem wakacje już się skończyły i chłopiec musiał wrócić do miasta, do swoich rodziców, ale obiecał babci i dziadkowi, że przyjedzie do nich na wieś na Boże Narodzenie. Tylko że do Bożego Narodzenia było jeszcze daleko. Najpierw przyszła jesień i wszystkie listki pożółkły i poczerwieniały, a potem zaczęły spadać. Spadł jeden listek, a potem drugi listek, a potem trzeci listek, a potem czwarty listek…
Jasiowi powieki zaczynały opadać, ale zawzięcie z tym walczył. Marianna mówiła coraz ciszej, coraz monotonniej:
– …a potem piąty listek… i szósty listek… i siódmy listek… i ósmy listek… dziadek nie szeleść gazetą… i dziewiąty listek…
– Co?! – Jasiek siadł na łóżku z oczami jak talerzyki. – Dziadek spadł z drzewa?!
– Nie, nie, śpij, to listki z drzewa spadają: dziesiąty listek… jedenasty listek…
Krzysztof zasnął smacznie w fotelu, gazeta wypadła mu z ręki, okulary przekrzywiły się na nosie. Marianna, z zamkniętymi oczami, umęczonym głosem recytowała:
– Sześćdziesiąty siódmy listek… sześćdziesiąty ósmy listek…
Jasiek podniósł się na łokciu, szarpnął Mariannę za rękaw i szepnął:
– Babciu, babciu! Dziadek zasnął.
Pół godziny później Marianna siedziała w kuchni Jacków, w zamyśleniu jedząc kanapkę i pijąc herbatę. Wszedł Krzysztof.
– Wreszcie zasnął – powiedział.
– Jak to zrobiłeś?
– Dałem mu kielicha.
– Głupi.
– Ale nie wiesz, co mi jeszcze powiedział. Że nie lubi, jak mu tata czyta na dobranoc, bo od pewnego miejsca zaczyna tak czytać, że on już nic nie rozumie, a po chwili tata zasypia i tak chrapie, że nie można zasnąć…
– A to szelma. Ale ty tak samo natychmiast zasypiałeś, usypiając Jacka, pamiętasz? Zrobić ci kanapkę?
– Zrób.
Marianna wstała i zaczęła się krzątać po kuchni.
– Wiesz, ucieszyłam się, że Kasia i Robert poszli z nimi. Kasia i Jacek nie powinni tracić ze sobą kontaktu…
– Chociażby po to, żeby drzeć ze sobą koty.
– To tylko taka maniera. Zawsze kłócili się ząb za ząb, a jak przyszło co do czego, to w ogień by za sobą wskoczyli. Pamiętasz, jak Jacek wziął na siebie zbicie tej miśni, a Kaśka dopiero po maturze się do tego przyznała.
– Ale jak się przyznała: powiedziała, że go przekupiła tym, co uzbierała na rower.
– Bujała. Zawsze musi być jej na wierzchu. Ona się strasznie męczy z tym swoim charakterkiem…
– Też tak myślę – powiedział Krzysztof i rzeczywiście się zamyślił. Przebiegł w pamięci przez kilka wydarzeń w historii ich rodziny: mała Pusia (tak nazywali córeczkę w dzieciństwie) w długiej do kostek koszulce nocnej schodzi po schodach w willi dziadków do jadalni, ma złowróżbną minę, trze piąstką oko i mówi ostrzegawczo: „Tylko niech mi nikt nie mówi dzieńdoberek!”. Dziadkowi z wrażenia okulary spadły do talerza z owsianką. Albo parę lat później, jest już na świecie Jacek, po pierwszych latach matkowania braciszkowi, który wygrywa z każdą lalką, bo przecież naprawdę płacze i sika, przychodzi epoka konfliktów i zazdrości. „Jemu wszystko wolno…”, „On zawsze jest na pierwszym miejscu…”. Irracjonalne pytania ciotek: „Kogo bardziej kochasz, tatusia czy mamusię? A mamusia kogo? Ciebie czy Jacusia?”. Pojawia się konieczność wyboru, wartościowania. Krzysztof wypatrzył w „Życiu Warszawy” ogłoszenie: „Ogary polskie z góralskiej hodowli…” – snobizmy i sentymenty literackie, a przede wszystkim uroda tej ginącej rasy spowodowała, że nawiązał kontakt, a potem pojechał do Zakopanego. Zdecydowali, że ma być suczka, wrócił z parką: „Nie miałem serca ich rozłączać” – usprawiedliwiał się słabo. Kasia – nie była już Pusią, szła po wakacjach do szkoły – powiedziała z politowaniem: „Rodzeństwa? Przecież to nie małżeństwo!”. Popatrzyli po sobie z Marianną: „No, no!”. W jakąś niedzielę pojechali z pieskami na wycieczkę do Młocin. Szura i Goofy – tak je nazwali – biegały na miękkich łapach wzdłuż brzegu małej zatoczki i szczekały na wodę, piasek się obsunął i wpadły na głębinę. Szura natychmiast zaczęła młócić wodę łapkami, prąc jak parowiec do brzegu, a Goofy poszedł na dno, jak kamień. „Utopi się, utopi!” – krzyczał Jacek, zalewając się łzami. „Głupsi bracia nie umieją pływać…” – odpowiedziała mu Kasia i pomogła Szurze wyleźć na piasek. Krzysztof wskoczył do wody w ubraniu i wyciągnął Goofy’ego za kark.
– Już przestań się tym zadręczać – powiedziała domyślnie Marianna – lepiej zagrajmy w scrabble.
Spojrzał na nią i kiwnął porozumiewawczo głową. Pomyślał z uznaniem, że Marianna zawsze potrafi odgadnąć, co go trapi, i jak cień przemknęła obawa: a jeśli ona umie czytać wszystkie moje myśli?
Krzysztof ziewał jak hipopotam, ale bohatersko dotrzymywał towarzystwa Mariannie, chociaż grał coraz bardziej nieuważnie.
– Wiesz, zawsze się zastanawiam – mówił – jak to jest: ty, jak każdy plastyk, jesteś trochę niedouczona: nie przeczytałaś za dużo książek, czasami nawet robisz błędy ortograficzne, a prawie zawsze ze mną wygrywasz …
– Bo tak już jest na świecie: głupota zawsze wygrywa z mądrością, a już szczególnie z profesorską – zaśmiała się Marianna i przerwała, bo usłyszała otwarcie drzwi wejściowych i głosy w przedpokoju.
W drzwiach kuchni stanęło rozbawione towarzystwo: Iza, Jacek, jego siostra Katarzyna i Robert, jej mąż. Jacek trzymał w uniesionej triumfalnie ręce butelkę szampana.
– Veuve Clicquot z autografem Gérarda Depardieu! Iza, dawaj kieliszki!
– Chcecie nas przekupić, to jest ta wasza dwunasta?
– To moja wina, mamo – odezwał się Robert, wiedząc, że teściowa ma do niego słabość. – Wyrwaliśmy tych Francuzów z Mariotta, żeby zobaczyli trochę miasta. Dlatego przyszliśmy przeprosić…
– Ci idioci zawieźli ich do pubu transwestytów na Ursynów – skarżyła na brata i męża Katarzyna.
– I bardzo im się podobało! – odciął się Jacek.
– Zwłaszcza zakończenie rajdu Monte Carlo – dodała Iza, podając kieliszki.
– Jakiego znowu rajdu? – zapytał trochę nieprzytomnie Krzysztof.
– Jacek, Robert i ten Depardieu stali na dachu samochodu i sikali z butelek szampana, jak rajdowcy na mecie.
– To było piwo – sprostował Jacek.
– Oczywiście pomysł Jacusia – dodała Katarzyna zjadliwie.
– Staliście we trójkę na dachu twojego porsza? – zapytał z niedowierzaniem Krzysztof Roberta – bo chyba nie na garbusie Jacka.
– Na polonezie kierownika kina, który się do nas przyczepił. Był zachwycony… – zaśmiał się Jacek.
– Widziałeś, jakie chamy! – kiwała głową Kasia, ale już z uśmiechem aprobaty.
Strzelił korek, szampan zaczął lać się do kieliszków, unieśli je w górę, stuknęli się i wychylili toast.
– Usiądźmy jeszcze na chwilę – zaproponowała Iza – może ktoś jest głodny. Słuchajcie, mam bób!
– Idealny do szampana! – zawołał Jacek, aby uprzedzić siostrę, która pewnie już ostrzyła sobie snobistyczny języczek.
– Ja chętnie! – Robert podniósł palce.
Iza ruszyła do lodówki. Marianna siadła pod ścianą w trzcinowym fotelu i z widoczną przyjemnością przyglądała się dzieciom i ich małżonkom: Jacek – przystojniak, trochę jeszcze niepoważny, może za sprawą chłopięcego wyglądu; Iza, jego żona – ujmująca dojrzałą urodą, budzi sympatię i zaufanie; Kasia – uderzająco piękna, ale głównie dzięki umiejętnej oprawie, makijażowi i bardzo wystylizowanemu strojowi, z pewną jednak skazą: nieodłącznym wyrazem niezadowolenia ze wszystkiego, co ją otacza, wreszcie Robert, poważny, bardzo skupiony i dojrzały, od razu widać, że trzyma mocno cugle swego losu, jej faworyt w rodzinie.
Iza postawiła na stole miskę z bobem i od razu wyciągnęły się wszystkie ręce. Nawet pięknie utrzymana, ozdobiona drogą biżuterią ręka Kasi.
Pojechali na wieś w ostatnich dniach kwietnia, wykorzystując ulubioną okazję wszystkich rodaków: przedłużony niemal do tygodnia świąteczny weekend. Krzysztof pomstował na niefrasobliwość ziomków, którzy robią wszystko, aby nie pracować, obwiniał o to kulturę katolicką, przeciwstawiając jej protestancką, oburzał się na lekkomyślną jazdę kierowców, urządzających sobie wyścigi na wąskich, dziurawych drogach, ale parł do przodu swoim słabiutkim autkiem, wyciskając z niego siódme poty i wpędzając tym Mariannę do grobu. Nie leżała tam jeszcze tylko dzięki temu, że w głębi duszy go rozumiała: ona też nie mogła się doczekać, kiedy dotrą na miejsce.
– Przecież to jest niesłychane! Publiczne radio w godzinach pracy nadaje rozleniwiające piosenki i cały czas „pociesza” swoich słuchaczy, że już tylko dwa, jeden, pół dnia do weekendu, dając im do zrozumienia, że praca to jeden koszmar, a celem życia jest nieustająca balanga! – perorował zajadle.
– Na razie ty spełnij swój obowiązek: dowieź mnie bezpiecznie do domu i tam złap się natychmiast za grabie. Zobaczymy, czy nie zatęsknisz za leżakiem?!
– Wiesz co? – zdenerwował się Krzysztof. – Znasz piosenkę „Jedna baba, drugiej babie wsadziła do dupy grabie”?
Marianna wzięła głęboki oddech i bardzo spokojnym głosem powiedziała:
– Zawsze się zastanawiam, jak to się stało. Nigdy nie byłeś w wojsku, koszar nawet nie powąchałeś, a twój ulubiony rodzaj humoru to koszarowy? Czy twój świętej pamięci ojciec, doktor honoris causa pięciu uniwersytetów europejskich, odezwałby się tak kiedykolwiek do twojej subtelnej matki, wiolonczelistki Filharmonii Krakowskiej?
– Widzisz, na tym polega ewolucja homo sapiens. Mój wielki ojciec nie miał w ogóle poczucia humoru, moja biedna matka bała się przy nim śmiać, żeby nie wyjść na głupią, ja zaś do tego stopnia cenię humor, że uznałem wszelkie jego gatunki: głupi, wulgarny, ordynarny, obsceniczny, za kwintesencję, za sublimację, za najwyższą formę rozwoju. Jeśli trafię na żart powalająco idiotyczny, bez sensu, ale w swej głupocie śmieszny, tarzam się ze śmiechu, bo bawi mnie nie tyle on, ile wyobrażenie kretynów, którzy go wymyślili i których on śmieszy wprost. Ja śmieję się z jego kontekstów i podtekstów, śmieję się z jego niezdarności, śmieję się, że tak powiem, na jego piętrze albo w jego podziemiu!
– Bardzo mętna teoria i mało śmieszna – skwitowała Marianna.
– Ba, trzeba do tego dorosnąć, dziecko – odparł z pobłażaniem Krzysztof. – Ty może masz jeszcze szansę, ale wszystkie twoje ukochane kumy, stare prukwy, nigdy!
– One są z mojego rocznika! – zaperzyła się Marianna.
– Ja tego nie powiedziałem – odrzekł uprzejmym tonem i uśmiechnął się czarująco.
Trafili na piękne, słoneczne dni. W gospodarstwie Róży Kapli dwóch ludzi naprawiało płot, leżały przygotowane paliki i poprzeczki, sterta sztachetek. Pracowali Józek i jednak Krzysztof. Ten ostatni miał na sobie stare spodnie, koszulę w kratę, wyciągnięty, sprany sweter i zdefasonowany filcowy kapelusz. Z daleka wyglądał jak Indiana Jones. Przy nich kręcił się pies Józka i uzupełniał ten kojący obraz kontemplowany przez Mariannę z okna kuchni. Jej serce przepełniała błogość znana wszystkim kobietom świata: czy może być coś bardziej rozkosznego od widoku ukochanego mężczyzny wykonującego jakąś pożyteczną, konkretną pracę domową? Marianna uwielbiała skłaniać męża do jakiejkolwiek pomocy w domu, a kiedy naprawił żelazko albo wymienił żarówkę w ubikacji, czuła dumę o wiele większą niż z obrony doktoratu lub z mianowania go dziekanem wydziału. Patrzyła roziskrzonymi oczyma, jak Krzysztof mówi coś do pomocnika, wskazując ręką na zabudowania gospodarcze, po czym idzie dużymi krokami, wymierzając teren wzdłuż starego płotu, który ciągnie się w wielu miejscach powalony aż do łąki. Właśnie odwróciła się od okna, kiedy Krzysztof, krocząc tak przez łąkę, nagle znikł, jakby się pod ziemię zapadł. Józek też nie zauważył tego zdumiewającego faktu, wbił w pieniek siekierę i ruszył w stronę komórki. Pies pobiegł za nim. Marianna spokojnie wróciła do swoich zajęć w kuchni, wybielonej już i skromnie urządzonej w guście nowych gospodarzy, obejrzała ciasto wyrośnięte w formach, po czym wsadziła je do pieca. Zabrała się do przygotowywania sałatki, i to większej ilości. Na stole stały puszki z fasolą, słoiki z majonezem, leżały ugotowane jajka, kiszone ogórki i parę pomidorów. Z radia leciała jakaś cicha muzyka. Marianna wykonywała wszystkie czynności sprawnie i z widoczną przyjemnością.
Lotniarz zacisnął rzepy kasku, założył okulary, poklepał się po kieszeni na suwak, sprawdzając, czy ma dokumenty. Po co mi dokumenty? – pomyślał. – Jeśli spadnę, wszyscy mnie tutaj znają. A jeśli wzbiję się w kosmos?… Uśmiechnął się, ale tylko do siebie, bo pod tym kaskiem i okularami nikt by tego nie zobaczył. W tym stroju wyglądał absolutnie anonimowo, a więc tak jak powinien wyglądać obiektywny, bezstronny świadek rzeczywistości, beznamiętny obserwator, który przygląda się światu z pewnego oddalenia, notuje spostrzeżenia, ale nie ocenia, nie wymierza sprawiedliwości. Patrzy.
Podszedł do motolotni i uruchomił silnik, swoją dumę i nadzieję. Pracował nad zmotoryzowaniem lotni przez ostatnie tygodnie i wreszcie nadszedł dzień próby. Usadowił się na siodełku, zapiął pasy i lekko wzbił się w powietrze. Zachwyciła go łatwość, z jaką wystartował i nabierał wysokości, a widok odwieczny, tak dobrze mu znany, znowu zaparł mu dech. Było przedwiośnie, przełom marca i kwietnia, jeszcze gdzieniegdzie widniały łaty brudnego śniegu, ale spod brunatnych plam gliniastej ziemi zaczęła przezierać nieśmiała zieleń. Tylko tafle jezior lśniły już wiosennie, odbijając błękitne niebo i białe, optymistyczne obłoki.
Lotniarz zatoczył koło i zaczął wzbijać się coraz wyżej i wyżej, jakby chciał, aby te mikroby, które oblazły ziemię, stały się dla niego niewidoczne, aby ich domy, wieże kościołów natarczywie celujące w niebo, ich samochody pełznące bezrozumnie drogami, aby to wszystko zniknęło wobec ogromu pól, lasów i jezior, wobec majestatu ziemi.
A na ziemi pani Helenka pędziła, zasapana wskutek swojej tuszy, przez niemiłosiernie zagracone podwórko sołtysa, rozpryskując gumiakami soczyste błoto.
– Już lecę, lecę! Nie odkładajcie słuchawki, sołtysie!
– Dobra, dobra. Nie odkładam… – usłyszała głos sołtysa z głębi chałupy.
Pani Helenka wpadła do kuchni, sołtys z petem w kąciku ust flegmatycznie podał jej słuchawkę.
– Józek?! Matko Boska, co się stało?
– To nie Józek – powiedział sołtys z pobłażliwym politowaniem i umościł się wygodnie na ławie, najwyraźniej zamierzając bezceremonialnie przysłuchiwać się rozmowie – z Warszawy dzwonio…
Do chałupy wbiegł dziesięcioletni grubasek, wnuk sołtysa, ze swoim wściekle rozszczekanym małym kundelkiem o głowie charta i krzywych nogach jamnika.
– Pani Misztalowa to ma biegi! – wysapał mały.
– Taran, wypier…! – sołtys zaczął rugać swojego psa, ale zmitygował się ze względu na panią Helenkę i złagodził wersję: – Taran, wyjdź po dobroci z chałupy, bo ci jaja urwę!
Ale do pani Helenki i tak nie docierało, co się dookoła niej dzieje; słuchała, niespokojnie poruszając wybałuszonymi z wysiłku i emocji oczyma, po czym nagle rozpogodziła się promiennie.
– A, to pani Marianna! Jużem się przeraziła, że to Józkowi coś się stało, bo do Ełku pojechał, a to pani… – Ale ulga, że to nie Józek, trwała krótko, bo pani Helenka znowu się zaniepokoiła: – Ale co się stało?
– Nic się nie stało, pani Helenko – usłyszała uspokajający głos Marianny. – A właściwie to się stało, małe nieszczęście się stało: mieliśmy jutro przyjechać na dwa, trzy dni, tak jak pisałam, bo chociaż w Warszawie spływają strugi deszczu po szybach i jest obrzydliwie chłodno, nieprzyjemnie, chciałam się zabrać za porządki, może już w ogrodzie coś da się zrobić, a tu mąż musi być w instytucie, a ja znowu w poniedziałek mam…
– A to nie szkodzi, nie szkodzi… To później przyjadą, za tydzień albo dwa. Przecie się nie pali, a porządki to już my sami zaczęli trochę robić… – odpowiedziała dobrodusznie pani Helena, już całkiem uspokojona.
– Misztalowa, zapytajcie, czyby gdzie kasety do aparatu na rolfilm nie dostali, to im zwrócę, jak przywiozo… – wciął się sołtys, ale pani Helena wzruszyła tylko ramionami i spiorunowała go wzrokiem, wcale nie zamierzając powtórzyć tej prośby Mariannie. Kończyła rozmowę, a przekazując pozdrowienia, kłaniała się i uśmiechała, jakby Marianna mogła to zobaczyć.
– Do widzenia, do widzenia. A proszę i pana profesora od nas pozdrowić.
Odłożyła słuchawkę i powiedziała ostro do sołtysa:
– Co wy znowu z tą kasetą wyjeżdżacie! Przeciem o niej słyszała jeszcze, jak mój świętej pamięci nieboszczyk Wiktor na dożynki do Warszawy jeździł, gdzie go do podawania chleba Gomułce wybrali, bo te wąsiska jego starodawne im się spodobały…
– Ale mi jej nie przywiózł! Ile mi ludzi obiecywało bez te lata i nikt nigdy nie przywiózł, to może ci wasi by przywieźli – wyjaśnił sołtys z markotną miną.
– To ich sami poprosicie, jak będą, a nie przez osły-posły… – sztorcowała go pani Helena.
Marianna siedziała zasmucona przy telefonie, skulona z zimna w fotelu, drobnymi łyczkami pijąc gorącą, parującą herbatę. Ich niewielkie mieszkanie na trzecim piętrze przedwojennej ogromnej kamienicy na żoliborskim placu Inwalidów, choć przytulnie urządzone, zionęło teraz wilgotnym chłodem, co usprawiedliwiało kilka nałożonych na siebie swetrów, w żadnej mierze niewyszczuplających jej sylwetki, i kraciasty, babciny w wyrazie pled, którym owinęła kolana. Zwykle pilnowała się, żeby w obecności Krzysztofa nie wyglądać jak babcia, toteż kiedy usłyszała zgrzyt klucza w zamku, zerwała się i pobiegła do przedpokoju, po drodze zostawiając pled na kanapie. Na płaszczu męża lśniły kropelki wody, z ronda całkiem przemoczonego kapelusza kapały już krople.
– Z nieba leją się pomyje, ohyda!
– Nie rozbieraj się – powiedziała na powitanie Marianna – jedziemy do Jacków…
– Co się stało?
– Musimy pobejbisiterować przy Jaśku, oni idą na premierę tego filmu, przy którym Jacek pracował. Chcieli przywieźć Jaśka do nas, ale powiedziałam, jaka u nas zimnica…
– Co, nadal nie grzeją? Dzwoniłaś do administracji?
– Dzwoniłam. Już nawet nic nie obiecują. Całe osiedle nie ma ciepła.
– Cholera by ich wzięła! Miałem dziś pisać koreferat dla tej, jak jej tam…
– Musiałbyś mieć rękawiczki bez palców – podsunęła Marianna, wkładając płaszcz.
– Ty się śmiej! Panufnik pokazywał mojemu ojcu takie właśnie rękawiczki, dzięki którym mogli z Lutosławskim grywać na cztery ręce w czasie okupacji, jak nie było czym palić – powiedział Krzysztof, podtrzymując jej płaszcz. – W płaszczach i nausznikach grali w domu generałowej Ponieckiej, tu, na Żoliborzu Oficerskim…
– A ona, ta generałowa?
– Co generałowa?
– Też w nausznikach słuchała? – W oczach Marianny zapaliły się iskierki uśmiechu.
– Nie żartuj sobie z martyrologii narodu. – Krzysztof pogroził jej palcem.
– Zadzwoniłam do pani Heleny, że nie przyjedziemy.
– Co powiedziała?
– Pocieszała mnie, że przyjedziemy za tydzień.
– Skąd ona może wiedzieć, co będzie za tydzień… – zrzędził Krzysztof, wychodząc.
Zdjęli mokre okrycia i przywitali się w przedpokoju ze swoim synem Jackiem i synową Izą. Młodzi, odświętnie ubrani, podnieceni czekającymi ich tego wieczoru przyjemnościami, wyglądali przystojnie i uroczo. Jacek, bardzo podobny do ojca, ale o pół głowy wyższy, ciemny i smukły, miał prezencję amanta filmowego, jego żona Iza, też ciemna i szczupła, obdarzona była wyjątkowo bujnym biustem, którego jednak wydawała się wstydzić i zawsze maskowała go jakimś wymyślnym ubiorem. Krzysztof, który jak zwykle pilnował się, aby omijać wzrokiem figurę synowej, uchylił drzwiczki szafki licznikowej i powiedział surowo:
– Widzę, że pan gospodarz nadal nic nie zrobił w sprawie przeniesienia licznika gazu na zewnątrz.
– Dzwoni tam raz na tydzień, zawsze mówią, że w przyszłym tygodniu – odrzekła Iza.
– Wylecicie kiedyś w powietrze, zobaczycie!
– Mielibyśmy piękny pi-ou-wi: z lotu ptaka – zaśmiał się Jacek.
– Och, jak ja nie lubię takich żartów – skrzywiła się Marianna. – Co za pi-ou-wi?
– Nie lubisz takich żartów, bo jesteś zabobonna. Pi-ou-vi to point of view, czyli punkt widzenia, tak się mówi w filmie.
– Snobujecie się na Hollywood?! – warknął Krzysztof, ale Jacek już nie mógł na to odpowiedzieć, bo do przedpokoju wpadł Jasiek, pięcioletni wnuk Marianny i Krzysztofa, i rzucił się babci na szyję.
– Babciu: na koń! Poczytasz mi Conana?
Marianna przytuliła go z miłością i pocałowała, aż oczy jej się zwęziły z rozkoszy. Podała Jasia do ucałowania Krzysztofowi, który też dostał maślanych oczu na widok wnuka.
– Dziadek, twoja broda kłuje, ale ładnie pachnie! – krzyczał malec.
Krzysztof schylił się i łaskotał swoją brodą bosą, wystającą z piżamki stópkę Jasia. Ten zaśmiewał się i kulił nogi, ściskając Mariannę za szyję.
– Przestań, bo on mnie udusi! – krzyczała Marianna, ale była zachwycona.
– Jasiek, uspokój się, wariacie – Jacek starał się być groźny.
– To dziadek jest wariat i niech się uspokoi! – chichotał Jasiek.
– No, no! Nie pozwalaj sobie! – skarciła chłopca mama.
– Trochę więcej szacunku dla siwej brody! – Krzysztof wpadł w jej quasi-poważny ton.
– O której wrócicie? – zapytała Marianna, oddając Jasia Izie, która postanowiła zanieść syna do łóżeczka.
Wszyscy weszli za nią do dziecinnego pokoju.
– No właśnie, mamo: czy moglibyście tak do dwunastej, góra pół do pierwszej? – zapytał błagalnie Jacek.
– Taki długi film? – zdziwiła się naiwnie Marianna.
– Bankiecik, moja droga, bankiecik – zaśmiał się Krzysztof – to ważniejsze od premiery!
– Zdziwicie się: moja siostrunia i Robert idą z nami – powiedział Jacek.
– Co się stało, przecież to tylko polski film, a nie Pavarotti?! – ironizował Krzysztof.
– Polski, ale w koprodukcji z Francuzami. Przyjechała cała delegacja żabojadów. Jest Annie Girardot i Depardieu, a bankiet będzie w Mariotcie…
– No, a już się przestraszyłem, że Kaśce coś się stało… – Odetchnął z przesadną ulgą Krzysztof.
Marianna skrzywiła się i zgromiła go spojrzeniem, ale zmilczała. Iza ułożyła Jasia w łóżeczku i powiedziała surowo:
– Ale jak się dowiem, że o ósmej godzinie światło nie było zgaszone…
– …to za karę już nigdy nie pójdziecie do kina – skończył Jasiek, chichocząc szelmowsko.
– No, nie: co z niego wyrośnie? – Iza pokręciła głową.
– Szkoła dziadka – rzuciła Marianna, ale bez złośliwości, przeciwnie, z dumą, która odnosiła się i do wnuka, i do męża.
– Chodź już, bo się spóźnimy – ponaglał Izę Jacek i wychodząc z pokoju, puścił jeszcze szelmowskie, porozumiewawcze oko do swego syna. Jasiek odwzajemnił mu się tym samym.
W pokoju dziecinnym, większym niż całe ich żoliborskie mieszkanie, światło było przytłumione, paliła się tylko mała punktowa lampka nad fotelem, na którym siedział Krzysztof pochłonięty lekturą gazety. Marianna, skulona na małym taboreciku przy białym łóżeczku Jasia, przyciszonym głosem opowiadała mu bajkę:
– …i wtedy ten chłopczyk wypuścił wróbelka z pudełka, przybiegł do babci i powiedział: „Wiesz, babciu, obiecuję ci, że już nigdy nie będę łapał ptaszków, jak przyjadę do ciebie…”.
– Tylko będę łapał jaszczurki i żaby – odezwał się Jasiek nagle przytomnym głosem, chociaż chwilę wcześniej oczy mu się kleiły.
Marianna jednak nie dała się wciągnąć w dyskusję z małym i spokojnie kontynuowała:
– Tymczasem wakacje już się skończyły i chłopiec musiał wrócić do miasta, do swoich rodziców, ale obiecał babci i dziadkowi, że przyjedzie do nich na wieś na Boże Narodzenie. Tylko że do Bożego Narodzenia było jeszcze daleko. Najpierw przyszła jesień i wszystkie listki pożółkły i poczerwieniały, a potem zaczęły spadać. Spadł jeden listek, a potem drugi listek, a potem trzeci listek, a potem czwarty listek…
Jasiowi powieki zaczynały opadać, ale zawzięcie z tym walczył. Marianna mówiła coraz ciszej, coraz monotonniej:
– …a potem piąty listek… i szósty listek… i siódmy listek… i ósmy listek… dziadek nie szeleść gazetą… i dziewiąty listek…
– Co?! – Jasiek siadł na łóżku z oczami jak talerzyki. – Dziadek spadł z drzewa?!
– Nie, nie, śpij, to listki z drzewa spadają: dziesiąty listek… jedenasty listek…
Krzysztof zasnął smacznie w fotelu, gazeta wypadła mu z ręki, okulary przekrzywiły się na nosie. Marianna, z zamkniętymi oczami, umęczonym głosem recytowała:
– Sześćdziesiąty siódmy listek… sześćdziesiąty ósmy listek…
Jasiek podniósł się na łokciu, szarpnął Mariannę za rękaw i szepnął:
– Babciu, babciu! Dziadek zasnął.
Pół godziny później Marianna siedziała w kuchni Jacków, w zamyśleniu jedząc kanapkę i pijąc herbatę. Wszedł Krzysztof.
– Wreszcie zasnął – powiedział.
– Jak to zrobiłeś?
– Dałem mu kielicha.
– Głupi.
– Ale nie wiesz, co mi jeszcze powiedział. Że nie lubi, jak mu tata czyta na dobranoc, bo od pewnego miejsca zaczyna tak czytać, że on już nic nie rozumie, a po chwili tata zasypia i tak chrapie, że nie można zasnąć…
– A to szelma. Ale ty tak samo natychmiast zasypiałeś, usypiając Jacka, pamiętasz? Zrobić ci kanapkę?
– Zrób.
Marianna wstała i zaczęła się krzątać po kuchni.
– Wiesz, ucieszyłam się, że Kasia i Robert poszli z nimi. Kasia i Jacek nie powinni tracić ze sobą kontaktu…
– Chociażby po to, żeby drzeć ze sobą koty.
– To tylko taka maniera. Zawsze kłócili się ząb za ząb, a jak przyszło co do czego, to w ogień by za sobą wskoczyli. Pamiętasz, jak Jacek wziął na siebie zbicie tej miśni, a Kaśka dopiero po maturze się do tego przyznała.
– Ale jak się przyznała: powiedziała, że go przekupiła tym, co uzbierała na rower.
– Bujała. Zawsze musi być jej na wierzchu. Ona się strasznie męczy z tym swoim charakterkiem…
– Też tak myślę – powiedział Krzysztof i rzeczywiście się zamyślił. Przebiegł w pamięci przez kilka wydarzeń w historii ich rodziny: mała Pusia (tak nazywali córeczkę w dzieciństwie) w długiej do kostek koszulce nocnej schodzi po schodach w willi dziadków do jadalni, ma złowróżbną minę, trze piąstką oko i mówi ostrzegawczo: „Tylko niech mi nikt nie mówi dzieńdoberek!”. Dziadkowi z wrażenia okulary spadły do talerza z owsianką. Albo parę lat później, jest już na świecie Jacek, po pierwszych latach matkowania braciszkowi, który wygrywa z każdą lalką, bo przecież naprawdę płacze i sika, przychodzi epoka konfliktów i zazdrości. „Jemu wszystko wolno…”, „On zawsze jest na pierwszym miejscu…”. Irracjonalne pytania ciotek: „Kogo bardziej kochasz, tatusia czy mamusię? A mamusia kogo? Ciebie czy Jacusia?”. Pojawia się konieczność wyboru, wartościowania. Krzysztof wypatrzył w „Życiu Warszawy” ogłoszenie: „Ogary polskie z góralskiej hodowli…” – snobizmy i sentymenty literackie, a przede wszystkim uroda tej ginącej rasy spowodowała, że nawiązał kontakt, a potem pojechał do Zakopanego. Zdecydowali, że ma być suczka, wrócił z parką: „Nie miałem serca ich rozłączać” – usprawiedliwiał się słabo. Kasia – nie była już Pusią, szła po wakacjach do szkoły – powiedziała z politowaniem: „Rodzeństwa? Przecież to nie małżeństwo!”. Popatrzyli po sobie z Marianną: „No, no!”. W jakąś niedzielę pojechali z pieskami na wycieczkę do Młocin. Szura i Goofy – tak je nazwali – biegały na miękkich łapach wzdłuż brzegu małej zatoczki i szczekały na wodę, piasek się obsunął i wpadły na głębinę. Szura natychmiast zaczęła młócić wodę łapkami, prąc jak parowiec do brzegu, a Goofy poszedł na dno, jak kamień. „Utopi się, utopi!” – krzyczał Jacek, zalewając się łzami. „Głupsi bracia nie umieją pływać…” – odpowiedziała mu Kasia i pomogła Szurze wyleźć na piasek. Krzysztof wskoczył do wody w ubraniu i wyciągnął Goofy’ego za kark.
– Już przestań się tym zadręczać – powiedziała domyślnie Marianna – lepiej zagrajmy w scrabble.
Spojrzał na nią i kiwnął porozumiewawczo głową. Pomyślał z uznaniem, że Marianna zawsze potrafi odgadnąć, co go trapi, i jak cień przemknęła obawa: a jeśli ona umie czytać wszystkie moje myśli?
Krzysztof ziewał jak hipopotam, ale bohatersko dotrzymywał towarzystwa Mariannie, chociaż grał coraz bardziej nieuważnie.
– Wiesz, zawsze się zastanawiam – mówił – jak to jest: ty, jak każdy plastyk, jesteś trochę niedouczona: nie przeczytałaś za dużo książek, czasami nawet robisz błędy ortograficzne, a prawie zawsze ze mną wygrywasz …
– Bo tak już jest na świecie: głupota zawsze wygrywa z mądrością, a już szczególnie z profesorską – zaśmiała się Marianna i przerwała, bo usłyszała otwarcie drzwi wejściowych i głosy w przedpokoju.
W drzwiach kuchni stanęło rozbawione towarzystwo: Iza, Jacek, jego siostra Katarzyna i Robert, jej mąż. Jacek trzymał w uniesionej triumfalnie ręce butelkę szampana.
– Veuve Clicquot z autografem Gérarda Depardieu! Iza, dawaj kieliszki!
– Chcecie nas przekupić, to jest ta wasza dwunasta?
– To moja wina, mamo – odezwał się Robert, wiedząc, że teściowa ma do niego słabość. – Wyrwaliśmy tych Francuzów z Mariotta, żeby zobaczyli trochę miasta. Dlatego przyszliśmy przeprosić…
– Ci idioci zawieźli ich do pubu transwestytów na Ursynów – skarżyła na brata i męża Katarzyna.
– I bardzo im się podobało! – odciął się Jacek.
– Zwłaszcza zakończenie rajdu Monte Carlo – dodała Iza, podając kieliszki.
– Jakiego znowu rajdu? – zapytał trochę nieprzytomnie Krzysztof.
– Jacek, Robert i ten Depardieu stali na dachu samochodu i sikali z butelek szampana, jak rajdowcy na mecie.
– To było piwo – sprostował Jacek.
– Oczywiście pomysł Jacusia – dodała Katarzyna zjadliwie.
– Staliście we trójkę na dachu twojego porsza? – zapytał z niedowierzaniem Krzysztof Roberta – bo chyba nie na garbusie Jacka.
– Na polonezie kierownika kina, który się do nas przyczepił. Był zachwycony… – zaśmiał się Jacek.
– Widziałeś, jakie chamy! – kiwała głową Kasia, ale już z uśmiechem aprobaty.
Strzelił korek, szampan zaczął lać się do kieliszków, unieśli je w górę, stuknęli się i wychylili toast.
– Usiądźmy jeszcze na chwilę – zaproponowała Iza – może ktoś jest głodny. Słuchajcie, mam bób!
– Idealny do szampana! – zawołał Jacek, aby uprzedzić siostrę, która pewnie już ostrzyła sobie snobistyczny języczek.
– Ja chętnie! – Robert podniósł palce.
Iza ruszyła do lodówki. Marianna siadła pod ścianą w trzcinowym fotelu i z widoczną przyjemnością przyglądała się dzieciom i ich małżonkom: Jacek – przystojniak, trochę jeszcze niepoważny, może za sprawą chłopięcego wyglądu; Iza, jego żona – ujmująca dojrzałą urodą, budzi sympatię i zaufanie; Kasia – uderzająco piękna, ale głównie dzięki umiejętnej oprawie, makijażowi i bardzo wystylizowanemu strojowi, z pewną jednak skazą: nieodłącznym wyrazem niezadowolenia ze wszystkiego, co ją otacza, wreszcie Robert, poważny, bardzo skupiony i dojrzały, od razu widać, że trzyma mocno cugle swego losu, jej faworyt w rodzinie.
Iza postawiła na stole miskę z bobem i od razu wyciągnęły się wszystkie ręce. Nawet pięknie utrzymana, ozdobiona drogą biżuterią ręka Kasi.
Pojechali na wieś w ostatnich dniach kwietnia, wykorzystując ulubioną okazję wszystkich rodaków: przedłużony niemal do tygodnia świąteczny weekend. Krzysztof pomstował na niefrasobliwość ziomków, którzy robią wszystko, aby nie pracować, obwiniał o to kulturę katolicką, przeciwstawiając jej protestancką, oburzał się na lekkomyślną jazdę kierowców, urządzających sobie wyścigi na wąskich, dziurawych drogach, ale parł do przodu swoim słabiutkim autkiem, wyciskając z niego siódme poty i wpędzając tym Mariannę do grobu. Nie leżała tam jeszcze tylko dzięki temu, że w głębi duszy go rozumiała: ona też nie mogła się doczekać, kiedy dotrą na miejsce.
– Przecież to jest niesłychane! Publiczne radio w godzinach pracy nadaje rozleniwiające piosenki i cały czas „pociesza” swoich słuchaczy, że już tylko dwa, jeden, pół dnia do weekendu, dając im do zrozumienia, że praca to jeden koszmar, a celem życia jest nieustająca balanga! – perorował zajadle.
– Na razie ty spełnij swój obowiązek: dowieź mnie bezpiecznie do domu i tam złap się natychmiast za grabie. Zobaczymy, czy nie zatęsknisz za leżakiem?!
– Wiesz co? – zdenerwował się Krzysztof. – Znasz piosenkę „Jedna baba, drugiej babie wsadziła do dupy grabie”?
Marianna wzięła głęboki oddech i bardzo spokojnym głosem powiedziała:
– Zawsze się zastanawiam, jak to się stało. Nigdy nie byłeś w wojsku, koszar nawet nie powąchałeś, a twój ulubiony rodzaj humoru to koszarowy? Czy twój świętej pamięci ojciec, doktor honoris causa pięciu uniwersytetów europejskich, odezwałby się tak kiedykolwiek do twojej subtelnej matki, wiolonczelistki Filharmonii Krakowskiej?
– Widzisz, na tym polega ewolucja homo sapiens. Mój wielki ojciec nie miał w ogóle poczucia humoru, moja biedna matka bała się przy nim śmiać, żeby nie wyjść na głupią, ja zaś do tego stopnia cenię humor, że uznałem wszelkie jego gatunki: głupi, wulgarny, ordynarny, obsceniczny, za kwintesencję, za sublimację, za najwyższą formę rozwoju. Jeśli trafię na żart powalająco idiotyczny, bez sensu, ale w swej głupocie śmieszny, tarzam się ze śmiechu, bo bawi mnie nie tyle on, ile wyobrażenie kretynów, którzy go wymyślili i których on śmieszy wprost. Ja śmieję się z jego kontekstów i podtekstów, śmieję się z jego niezdarności, śmieję się, że tak powiem, na jego piętrze albo w jego podziemiu!
– Bardzo mętna teoria i mało śmieszna – skwitowała Marianna.
– Ba, trzeba do tego dorosnąć, dziecko – odparł z pobłażaniem Krzysztof. – Ty może masz jeszcze szansę, ale wszystkie twoje ukochane kumy, stare prukwy, nigdy!
– One są z mojego rocznika! – zaperzyła się Marianna.
– Ja tego nie powiedziałem – odrzekł uprzejmym tonem i uśmiechnął się czarująco.
Trafili na piękne, słoneczne dni. W gospodarstwie Róży Kapli dwóch ludzi naprawiało płot, leżały przygotowane paliki i poprzeczki, sterta sztachetek. Pracowali Józek i jednak Krzysztof. Ten ostatni miał na sobie stare spodnie, koszulę w kratę, wyciągnięty, sprany sweter i zdefasonowany filcowy kapelusz. Z daleka wyglądał jak Indiana Jones. Przy nich kręcił się pies Józka i uzupełniał ten kojący obraz kontemplowany przez Mariannę z okna kuchni. Jej serce przepełniała błogość znana wszystkim kobietom świata: czy może być coś bardziej rozkosznego od widoku ukochanego mężczyzny wykonującego jakąś pożyteczną, konkretną pracę domową? Marianna uwielbiała skłaniać męża do jakiejkolwiek pomocy w domu, a kiedy naprawił żelazko albo wymienił żarówkę w ubikacji, czuła dumę o wiele większą niż z obrony doktoratu lub z mianowania go dziekanem wydziału. Patrzyła roziskrzonymi oczyma, jak Krzysztof mówi coś do pomocnika, wskazując ręką na zabudowania gospodarcze, po czym idzie dużymi krokami, wymierzając teren wzdłuż starego płotu, który ciągnie się w wielu miejscach powalony aż do łąki. Właśnie odwróciła się od okna, kiedy Krzysztof, krocząc tak przez łąkę, nagle znikł, jakby się pod ziemię zapadł. Józek też nie zauważył tego zdumiewającego faktu, wbił w pieniek siekierę i ruszył w stronę komórki. Pies pobiegł za nim. Marianna spokojnie wróciła do swoich zajęć w kuchni, wybielonej już i skromnie urządzonej w guście nowych gospodarzy, obejrzała ciasto wyrośnięte w formach, po czym wsadziła je do pieca. Zabrała się do przygotowywania sałatki, i to większej ilości. Na stole stały puszki z fasolą, słoiki z majonezem, leżały ugotowane jajka, kiszone ogórki i parę pomidorów. Z radia leciała jakaś cicha muzyka. Marianna wykonywała wszystkie czynności sprawnie i z widoczną przyjemnością.
więcej..