Sięgnąć gwiazd - ebook
Katastrofa statku kosmicznego. Polityczny kryzys. Wyścig, w którym stawką jest przyszłość.
Ludzkość osiągnęła wszystko, o czym marzyła – sięgnęła gwiazd, ujarzmiła technologie, zaufała sztucznej inteligencji. AI chroni, wspiera, pomaga. Przynajmniej w teorii.
Kiedy w pobliżu polarnego pustkowia spada kosmoplan, młody geolog Tichy ratuje ocalałą – Iłłę Ajschylos, księżniczkę międzyplanetarnej unii i kobietę, której odważna wizja przyszłości budzi skrajne emocje.
Zestrzelenie statku to jednak nie przypadek, a w szeregach władzy zaczyna się bezwzględna gra o ukrycie niewygodnej prawdy. Inżynier Piotr Idaho zostaje wciągnięty w spiralę intryg, gdzie każde polecenie kryje drugie dno. Kiedy odkryje, kto naprawdę pociąga za sznurki, stanie przed najtrudniejszym wyborem w życiu.
„Sięgnąć gwiazd” to science fiction z krwi i kości, w którym moralne dylematy ważą więcej niż broń, a zaufanie staje się najbardziej deficytowym towarem.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Science Fiction |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8423-060-2 |
| Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pustka.
Biel wypełnia bezbrzeżną pustynię.
W oddali górski masyw od trzech i pół tysiąca lat rozpościera się wzdłuż horyzontu. Nad nim ciemny granat nieba, na którego firmamencie gwiazda, która swym rozgrzanym, atomowym paleniskiem stanowi południe.
Droga jest nużąca, pełna wybojów i nierówności. Terenowy unitrack pozostawia za sobą wzbity w powietrze kurz z lodem, który roznosi wiatr.
Monotonię podróży przerywają większe głazy, które należy ominąć tak, aby nie zniszczyć któregoś z ośmiu ogromnych kół pokonujących jary mogące uszkodzić wahacze. Przed przeszkodą ostre hamowanie na granicy poślizgu, później, po jej pokonaniu, gaz i przyspieszenie wgniatające w fotel przy wyciu ogromnego silnika diesla. Wyboje wstrząsają terenowym nadwoziem. Pojazd ma ogromny zapas mocy i wysokie zawieszenie, dzięki któremu możliwa jest jazda po tak trudnym terenie. Tutaj, na równinie utworzonej z wyschniętego morza, rozpędzony unitrack szybko pochłania kolejne kilometry.
***
Błysk rozświetlił południowe niebo.
Tichy leniwie leżał w fotelu kierowcy, pozwalając maszynie przyspieszać i samej dobierać drogę i prędkość. Gdy niebo rozbłysło, awaryjnie zatrzymał pojazd. Mechanika zareagowała posłusznie, siłą bezwładności rzucając co się da na przód kabiny, równomierny warkot silnika przycichł. Tichy rozpiął pasy i zerwał się z fotela. Spoglądał teraz przez okno salonu, jak nazywał przedział ze stołem, między fotelami kierowcy a półkami służącymi za łóżko i szafę.
Nieme światło rozjaśniające południe trwało zawieszone gdzieś w przestrzeni. Przygasało, lecz nadal obserwował jarzący się kształt na granicy stratosfery i bezmiaru nieba.
Meteor? Bolid? Albo spadał, albo uaktywnił system obrony przed meteorytami. Tichy spoglądał w niebo.
Błysk zdążył przeminąć, bezgłośnie zmienił się w kształt przypominający mgłę. A może w zaprzeczenie kształtu spowodowane zbyt długim wpatrywaniem się w niebo. Na bezmiarze błękitu brak było skali odniesienia i możliwości oceny odległości.
Tichy machinalne sięgnął po telefon satelitarny z dostępem do Sieci.
Brak łączności. Meteor zakłócił sygnał.
Brak łączności na Ergu oddalonym setki kilometrów od ludzkich siedzib nie był niczym niezwykłym. I tak Tichy zdany był tylko na siebie. To nie powód do niepokoju.
Samotny podróżnik wykorzystał przerwę w podróży na rozprostowanie nóg i kawę z mikrofali. Był zmęczony, a czekała go jeszcze długa droga. Miał piękną, bezchmurną pogodę, którą należało wykorzystać. Śnieg nie padał, utrzymywała się temperatura zbliżona do zera, w słońcu być może nawet dodatnia. Powietrze pachniało sterylną świeżością. Było wyjałowione. Na pustkowiu nie rosły rośliny ani nie żyły organizmy, którym by służyło.
Rozmyślał raczej o dalszej drodze niźli o niezwykłym zdarzeniu i miał ruszać naprzód, gdy raz jeszcze spojrzał w stronę błysku.
***
Na niebie pojawiła się cienka, ledwie dostrzegalna linia zmierzająca w kierunku ziemi: niezwykle powoli rysowana nić zmierzająca ku dołowi, w stronę górskiego pasma.
Rozbiję się na Ergu albo za nim – pomyślał.
Tichy szybko wyszedł na dach unitracka i, na wszelki wypadek, wyciągnął wysłużony niwelator geodezyjny, aby za pomocą jego pozycji oraz azymutu określić miejsce upadku meteoru. Mogłoby to okazać się pomocne przy próbie odnalezienia krateru. Momentalnie otoczyły go wiatr i chłód lodowej pustyni.
Rozstawił aparat. Miał na to czas, gdyż nić zmierzała po niebie bardzo wolno, acz nieuchronnie.
Urządzenia nie można było skalibrować względem magnetycznej północy ani z GPS-em. Zaczął prowadzić pomiary względem punktów charakterystycznych, dokładną pozycję określi później.
Bolid nie zmierzał w stronę gór, zmienił tor, spowolnił. Tichy, wiedziony przeczuciem, czuł, iż skoro kształt nie porusza się w bok, musi pędzić w jego kierunku. Po dłuższej chwili znów zmienił kurs, zawisł nad sercem pustkowia. Tichy ołówkiem zapisywał czas i kąt. Punkcik po dłuższej chwili zrównał się z horyzontem i zjednoczył z nim. Zniknął gdzieś za jego linią, lecz na tyle blisko, iż Tichy był w stanie określić jego przybliżone położenie.
To samolot? Wyraźnie zmienił kurs. Rozbił się czy wylądował? – rozważał.
Czuł, iż powinien to sprawdzić. To jakiś dzień-dwa drogi stąd, kolejny na powrót. Nie był do końca przekonany. Właśnie zmierzał na Erg, czekał go tydzień prowadzenia odwiertów. Teraz z pewnością będzie miał co najmniej dwudniowe opóźnienie i być może pogorszenie pogody. Z drugiej strony jechać dalej, mając świadomość, iż ominęło go coś tak niezwykłego – ta myśl nie dałaby mu spokoju.
Drżał z zimna. Bił się z myślami, czy zmienić kurs i harmonogram misji.
Zdał sobie jednak sprawę, że w zasadzie szuka wymówek, gdyż decyzję już podjął. Postanowił poświęcić dodatkowe dni na sprawdzenie krateru po tym niezwykłym obiekcie.
Po bezowocnych próbach złożenia raportu o zmianie trasy obrał nowy kierunek. Unitruck zionął chmurą dymu spalin i ruszył z pełną prędkością.
Nie mógł być to meteor, gdyż wyraźnie zmienił wektor i podjął próbę lądowania.
To musiał być lądownik, być może rakieta. Nie samolot. Katastrofa samolotu nie zdarzyłaby się tutaj. Chociażby dlatego, iż tu, pod południowym kołem podbiegunowym, brak było korytarzy powietrznych i samolotów w ogóle.
Czymkolwiek nie okazałoby się znalezisko, Tichy się cieszył.
Badania geologiczne, które prowadził, przeciągały się o kolejne miesiące, mijały podbiegunowe dni nieuchronnie zmierzające do podbiegunowej nocy. Wykonywał odwierty na olbrzymich połaciach absolutnego pustkowia. Jak dotąd nie natrafili na nic niezwykłego, każdy kolejny odwiert potwierdzał wcześniejsze przypuszczenia lub prowadził do znanych wniosków. Gdy zakwalifikował się do tej pracy, czuł się jak odkrywca nieznanych lądów na krańcu świata. Chciał udowodnić sobie, iż jest w stanie doprowadzić coś do końca. Pochodził z blokowiska, jakich setki znajdują się pod każdym wielkim miastem. Jego życie nie było pasmem sukcesów, a właśnie za taki uważał kwalifikację do pracy tutaj. „Nie dasz sobie rady”, „Tam trzeba umieć radzić sobie samemu”, powtarzali w domu, co jeszcze bardziej utwierdziło go pragnieniu odkrycia tego miejsca. Po miesiącach na odludziu zdążył dogłębnie poznać tę krainę. Entuzjazm i zaangażowanie z początku wyprawy przygasły i zastąpiły je długie godziny za kółkiem, dnie w baraku Południowego Instytutu Geologicznego, bóle głowy i kręgosłupa od tysięcy kilometrów kamienistych bezdroży. Teraz, po pięciu latach na Ergu, mógł sobie powiedzieć, iż zmierzył się z pustkowiem i poradził sobie.
Lubił tę pracę, ale odliczał dni do końca kontraktu, którego nie zamierzał przedłużać.
Dzisiejszy przybysz z nieba przerwał monotonię i nadał jego pracy, chociażby na krótko, nowy cel.
Skonsultował swoje pomiary z komputerem, A.I. wprowadziła korektę i bez problemu nadała miejscu upadku koordynaty. Przed zapadnięciem umownej w tym rejonie nocy dotarł na miejsce.
***
Lśniącą kapsułę zauważył już z daleka.
Zaparkował unitracka w pewnej oddali. Ubrał arktyczną kurtkę i wysiadł.
Był już późny wieczór, gwiazda chyliła się ku górskim szczytom, dając odetchnąć pustkowiu. Świat wokół stawał się nieludzko zimny, grunt był zmarznięty, w jego załamaniach spoczywał stary, brudny śnieg.
W środku wyrytego w ziemi krateru spoczywał obiekt wielkości ciężarówki w kształcie walca z wyprofilowanymi skrzydłami. Miał twarde lądowanie, lecz z pewnością nie wbił się bezwładnie w grunt. Kontrastował z otoczeniem skał i śnieżnych zasp. Stanowił element innego świata, niepasujący do tego miejsca.
„Spadająca Gwiazda” nazwał ją w duchu Tichy i serce stanęło mu w przełyku. Zaczął iść pieszo, powoli, z dużej odległości, onieśmielony misterium miejsca upadku Gwiazdy.
Lądownik, a może kapsuła nie wydawała się zniszczona. Czuł ciepło bijące nadal z jej poszycia. Grunt pod wrakiem był mokry, w kałużach gromadziły się płyny techniczne. Trudno było określić, czy pojazd obrócony jest górą, czy dołem.
Dozymetr szalał. Mimo fizyczności miejsca i czasu kapsuła wydawała się nierealna. Pozbawiona życia na równie martwej pustyni. Od czasu gdy morskie wody opuściły tę krainę, stulecia wiał tu ten sam wiatr, ciągnąc za sobą te same chmury po tej samej ziemi. Aż do dzisiaj. W surrealizmie scenerii katastrofy Tichego nie dziwił jego własny spokój.
Właz był otwarty. Ze środka zionęła czarna pustka. Pancerne drzwi leżały wystrzelone parę metrów od wraku.
Podszedł do otworu, ściągnął grube polarne rękawice.
Na suficie, który kiedyś był podłogą, ściśnięte przy sobie zwisały ciała zapięte w pasy.
To załoga rakiety.
Tichy wyszedł.
– A.I., jesteśmy w stanie wezwać jakąś pomoc? – Przez mikrofon w zegarku skontaktował się z komputerem w swoim unitracku.
– Cisza w eterze, brak łączności przez cały dzień – odpowiedziała.
Wrak z zewnątrz sprawiał wrażenie pestki wyplutej z trzewi olbrzymiej rakiety. Tichy widział już, dawno temu, prawdziwe rakiety. W pamięci zapadła mu monstrualna wielkość najmniejszych nawet kosmicznych jachtów. Ta kapsuła była o wiele mniejsza, niż by się spodziewał. Była wręcz zabawkowej wielkości. Napis na blasze brzmiał „I S S SCOUT”. Obok niej leżały drzwi, a dalej czasze spadochronów. To lądownik większego pojazdu. Tichy studiował zewnętrzny kształt.
W końcu raz jeszcze zajrzał do środka.
– On się porusza! – krzyknął do siebie, może do A.I.
Już bez wahania przecisnął się do wnętrza. Stał na konsolach sterowania będących kiedyś przednią ścianą i odpiął z szelek astronautę bezwładnie zawieszonego do góry nogami. Ten zatrzymał się na przewodach łączących kombinezon z lądownikiem. Po dłuższej chwili udało się go oswobodzić i ułożyć na gruncie przed maszyną. Wnętrze hełmu wypełniała para i ślina. Gdy w końcu udało się go otworzyć, spoglądała na nich twarz na wpół świadomego człowieka. Astronauta był bezwładny, nie odpowiadał na pytania.
– Podjedź, przyprowadź egzoszkielet – rozkazał Tichy.
A.I. spełniła polecenie i po chwili osiem ogromnych kół zahamowało zaraz przy włazie. Z unitracka wyszedł egzoszkielet – rodzaj ramy, w którą można wejść i dzięki niej przenosić olbrzymie ciężary na dalekie odległości. Można również nie obciążać egzoszkieletu zewnętrznym ładunkiem, lecz wejść do niego, wkładając nogi do nóg, korpus do klatki korpusu, a ręce do rąk C3PO, jak nazywali go geolodzy. Wtedy może w swoim wnętrzu transportować człowieka lub wspomagać go w noszeniu ładunków. Jest przydatny podczas rozkładania ciężkiej techniki wiertniczej, służy również jako ostatnia deska ratunku w przypadku awarii unitracka. Teraz Tichy umieścił w nim astronautę, którego egzoszkielet był w stanie zanieść na pokład pojazdu znajdujący się parę metrów nad ziemią. C3PO pozbawiony był aparycji i elokwencji swojego imiennika z klasyki gatunku, posiadał za to tak samo kanciaste kształty i sposób poruszania się, czemu zawdzięczał swoje przezwisko w bazie Instytutu Geologicznego.
Okazało się, iż druga osoba w kapsule także dawała znaki życia. Geolog oswobodził ją z zapięć i ułożył wewnątrz C3PO. Ten przeniósł ją do salonu w kabinie pojazdu.
Wszyscy żyli.
Pierwsza osoba była nieprzytomna, druga powoli dochodziła do siebie na tyle, iż potrafiła poruszać kończynami.
– Jesteś cały? – rozpoczął Tichy, nie wiedząc, czy przybysz go rozumie.
– Tak. Jesteście ekipą ratunkową?
– Nie, nie jestem. Trzeba wam pomóc? – Głupie pytanie. Ale tylko tyle był w stanie wymyślić.
– Jesteście w stanie wezwać pomoc?
– Nie. Komunikacja nie działa.
– Gdzie jesteśmy?
– Południowy Erg, za kręgiem polarnym.
Astronauta nie wydawał się ucieszony z tej odpowiedzi.
W krótkim czasie wszystkie szyby pojazdu zaparowały. Nie było miejsca na ściągnięcie kombinezonów, lecz z tego, co udało się zauważyć, rozbitkowie mieli rozległe sińce i mocne otarcia, być może połamane żebra. Brak krwotoków, ale nie wiadomo, co z wnętrzem organizmu. Od katastrofy minęło jakieś dwanaście godzin, skoro oboje przeżyli ten czas przypięci do sufitu, to być może obrażenia nie są aż tak poważne.
***
Geolog opatrzył rannych na tyle, na ile pozwalał mu zestaw medyczny i niewielkie doświadczenie. Zrobił gorącą herbatę. Ułożył na podłodze wyściełanej kocami i kurtkami ze swojego ekwipunku.
– Dziękuję – odezwała się rudowłosa astronautka.
– Gdzie cię boli? – spytał Tichy, widząc ból na jej twarzy.
– Już mi lepiej. Krew wróciła do rąk i nóg. Dochodzę do siebie. – Jej dłonie były jeszcze sine i nie potrafiła zaciskać pięści, lecz poruszała nimi.
Rozdał herbatę. Tichy nie miał dobrego przeszkolenia medycznego i szybko skończyły mu się pomysły, w jaki sposób jeszcze mógłby pomóc poszkodowanym. Bezprzewodowo połączył swój zegarek z ich interface’em medycznym. Skonsultował się z A.I., ta jednak nie miała danych potrzebnych do postawienia diagnozy.
Jedyne, co wymyślili wraz z komputerem, to podanie wszystkim dużej ilości peptydów regeneracyjnych, cysteaminy oraz jodku potasu. Wnętrze pojazdu zmieniło się w stadium przejściowe między lazaretem a burdelem. Całą ciasną przestrzeń podłogi wypełniały kombinezony i posiniaczona, ściśnięta załoga. Brak było miejsca na ruch.
Stan faceta był stabilny, dziewczyny nawet dobry. Umiała usiąść, zginać ręce i kolana. Mężczyznę ułożył w pozycji bezpiecznej, aż i on zaczął odzyskiwać świadomość i kontaktować z rzeczywistością. Zgłosił ostry ból, na co Tichy zaaplikował opioid z żelaznych zapasów apteczki. Byli osłabieni czasem spędzonym w stanie nieważkości i nagłym wysiłkiem ostatnich godzin. Mięśnie nie były przystosowane do prawdziwej grawitacji. Nie były nawet w połowie tak sprawne jak u normalnych ludzi. Niemniej żyli. Nikt nie umierał. Przynajmniej na razie.
Tichy podjął kolejną beznadziejną próbę kontaktu ze światem zewnętrznym. Bez rezultatu. Satelita nie nawiązywał połączenia. Stacje radiowe nie pokrywały tej przestrzeni. Stacje pozahoryzontalne nie zawsze funkcjonowały. Zresztą nie miały po co. Teren leżał na dosłownym krańcu świata.
– Możemy tu zostać i czekać na pomoc lub mogę wziąć was ze sobą.
– Jak daleko jesteśmy od szpitala, który mógłby nas przyjąć?
– Naprawdę daleko. Za dwa dni możemy dotrzeć do bazy Stara Maszyna, skąd może przylecieć po was samolot. Jeżeli stąd odjedziemy, będziecie w szpitalu nie wcześniej niż za jakieś… powiedzmy siedemdziesiąt godzin. O ile pogoda i wasz stan będą umożliwiały podróż.
– A jeżeli zostaniemy?
– Jeżeli zjawi się tutaj samolot, zaopiekują się wami. Nie wiemy, czy ktokolwiek wie o miejscu waszego pobytu. Teraz nie ma kontaktu ze światem.
Gdyby zostali i czekali na pomoc, nie zyskaliby nic. Tichy mógłby porozumieć się z każdą ekipą przebywającą w tym obszarze, więc wie, że żadna od dwunastu godzin się nie pojawiła. Gdyby jednak miała nadejść, zawsze mogli spotkać się w połowie trasy i odebrać ich z unitracka. Ewakuacja w stronę szpitala była rozsądniejsza niż zostanie tu i czekanie nie wiadomo jak długo.
W najgorszym wypadku to dwa-trzy dni po bezdrożach i ciężkich wertepach. Bardziej prawdopodobne będzie jednak odebranie astronautów w połowie drogi przez ratowników medycznych.
Geolog spojrzał na nowych towarzyszy. Oddychanie sprawiało im ból. Leżeli na wpół przytomni, z wyraźnym wysiłkiem wykonując każdy ruch. Najpierw Tichy musiał upewnić się, iż astronauci są w stanie przeżyć taką podróż.
Ostatecznie unitrack odjechał parędziesiąt metrów, w zawietrzne miejsce z dala od źródła promieniowania radioaktywnego lądownika, i zatrzymał się na wieczór.
Noc o tej porze roku oznaczała zejście gwiazdy na tyle nisko, iż ta zanurzyła świat w złocie i purpurze, a cienie przybrały głębię i groteskowe rozmiary. Słońce nie zachodziło, ziemi i nieba nie pokrywał mrok. Wrak odbijał płomień promieni zachodu niczym olbrzymie lustro, sprawiając wrażenie pożaru.
***
Tichy wyciągnął lazanię, jajka z proszku, wodę, colę. Przeskakując pomiędzy leżącymi, załączył mikrofalę.
Zaimprowizował kolację. Woń jedzenia z proszku rozbudziła apetyt.
Załoga, którą uratował, to Lynn oraz Iłła Ajschylos, lub samo „Ia”, jak wolała zdrobniale. Lynn to urzędnik ze Star City. Ia to była minister.
Lynn był w kwiecie wieku, z pierwszymi zmarszczkami, siwym wąsem i siwymi pasemkami wplecionymi w kruczoczarne włosy. Trzymał się dobrze. Taki prawie emeryt, ale wysportowany – pomyślał Tichy. Miał nawet grzywkę na jeża. Cierpiał najbardziej przy każdym schyleniu się.
Źle trzymała się również Ia, która pluła krwią. Była szczupła. Ale nie tak szczupła jak modelka, bardziej jak anorektyczka. Niezdrowo szczupła i delikatna. Bladość jej twarzy dodatkowo uwydatniała burza płomiennie rudych włosów posklejanych w nieładzie.
– Lecieliśmy ze Star City do Bostonu. Star City zbliża się do waszej orbity na tyle, iż lot trwa obecnie tylko dwa tygodnie. Nie działo się nic nadzwyczajnego. – Lynn zastanowił się, jakby sam chciał poukładać sobie w głowie to, co się wydarzyło. – Cały czas utrzymywaliśmy kontakt z Magistratem, nie zgłaszano żadnych problemów. Dostaliśmy dyrektywy lądowania, utrzymywaliśmy kontakt z Hudson. Rozpoczęliśmy schodzenie, wszystkie procedury wypełniane były jak w zegarku. Bez opóźnień, bez anomalii.
Na trzydziestu kilometrach wysokości automat wysprzęglił nas z pojazdu. W ułamku sekundy wysiadły wszystkie systemy. Nie miałem żadnej kontroli nad lotem.
To było olbrzymie przeciążenie. Straciłem przytomność. Ocknąłem się, gdy siedzieliśmy przypięci w skafandrach i zaczął się pożar. W sekcji pojawił się dym i system przeciwpożarowy wypełnił całą przestrzeń pianą, która zdusiła ogień. Siedzieliśmy w ciemności, spadając w dół. W którymś momencie wylądowaliśmy. Nie jestem sobie w stanie wyodrębnić tego momentu. Nie wiem, kiedy znów straciłem przytomność. Wszystko odbyło się poza nami. Nie sterowałem lądownikiem, nie byłem w stanie.
– Nikt nie wie, gdzie jesteście? Przecież byliście monitorowani.
– Trudno powiedzieć. Nie mam pojęcia. Mieliśmy transponder, na pewno śledziły nas radary Magistratu i Arki. Gdybyśmy byli monitorowani, ktoś już dawno by się tu pojawił. Być może to awaria, dywersja, atak terrorystyczny. Nie wiem. Nie wiem, co teraz dzieje się w Hudson ani w Unii.
– Rozbiliście się na południowym Ergu, za zwrotnikiem, w okolicach bieguna. Do Bostonu zostało wam jakieś trzy tysiące kilometrów, a do najbliższej ludzkiej osady – dwieście.
– Możemy spędzić tu dni, czekając na pomoc, o ile nadejdzie.
– Przecież żyjecie, ktoś o was wie.
– Nie wiemy, co się dzieje. Spadliśmy z nieba i zaryliśmy w biegun. Takie sytuacje się nie zdarzają. Być może nie ma na to procedury i służby nie mają pojęcia, jak nas ratować.
– Ta eksplozja – czy to był impuls elektromagnetyczny?
– Widziałeś naszą eksplozję?
– Tak, olbrzymi błysk na niebie.
– Nic o tym nie wiem. Byłem tam, ale nic wcześniej nie poczułem ani żaden z systemów nie sygnalizował incydentu. – Lynn zamyślił się. Prawdopodobnie sprawdzał w głowie dane lotu, które interfejs rakiety na bieżąco przekazywał mu do mózgu. – Na sekundy przed awarią nie było żadnej jej oznaki.
Zasępił się i oparł o ścianę kabiny. Miał bardzo zaczerwienione oczy, a z nosa zaczęła cieknąć krew.
– Przepraszam – powiedział machinalnie i wytarł nos chusteczką, lecz to nie pomagało. Zatamował krwotok, trzymając rękę przy twarzy.
– Skoro widzieliście olbrzymi wybuch, to mogła być to rakieta obrony przed asteroidami – odezwała się Ia. – To jedyna broń, która mogła nas trafić w stratosferze.
– Zostalibyście pomyleni z asteroidą?
– Wątpię. To nie jest system automatyczny. To nie dzieje się samo z siebie. Musieliśmy być namierzani od czasu opuszczenia Arki.
– Magistrat miałaby was zestrzelić?
– A dlaczego skierowano nas na ścieżkę nad Ergiem? Przecież mogliśmy podejść do lądowania od strony zamieszkałych rejonów.
– Co z tego?
– Kto, poza wami, widział wybuch? Jacyś traperzy? Ktokolwiek?
– Tu nie ma żadnych traperów. Tu nie ma dosłownie nikogo.
– No właśnie. Jak łatwo powiedzieć później, iż zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. Statek spłonął w atmosferze, błąd jakiegoś przyrządu, błąd elementów poszycia. Te rakiety to jedyna broń, która byłaby w stanie nas uderzyć.
– Iłło, za wcześnie na wyciąganie tak pochopnych wniosków – odezwał się Lynn. Ia popatrzyła na niego z wyrzutem.
– Co jeżeli to Magistrat? – odpowiedziała ze złością.
– Tego nie wiemy.
– Ja wiem. Moja osoba uważa, iż to był zamach. – Ia miała w sobie to coś, co każdemu mającemu zdrowy rozsądek kazałoby się zatkać i siedzieć cicho. Miało być po jej myśli, a jeżeli ktoś miał z tym problem, to lepiej niech zachowa to dla siebie. Tichy patrzył, jak Lynn potulnieje.
– Dobrze wiesz, że mam rację – kontynuowała wściekła.
– I… – Ia patrzyła na towarzysza jak lwica mająca skoczyć do ataku. Na moment z jej twarzy zniknęły ból i zmęczenie. Nie odezwała się słowem, a Lynn wyglądał na zbyt zrezygnowanego, aby kontynuować teraz sprzeczkę.
– Uspokój się – warknął, lecz bynajmniej nie uspokajało to Iłły.
– Wszyscy jesteśmy wyczerpani – pojednawczo wtrącił się Tichy. Wszedł pomiędzy nich, aby przerwać tę wymianę zdań, i zaczął sprawdzać opatrunki.
Uspokajanie takiej kobiety to jak dolewanie benzyny do ognia. Niemniej Iłła była zbyt słaba, aby kontynuować. Rozmowa zeszła na temat życia w kosmosie podczas lotu i życia na jałowych pustkowiach bieguna południowego. Ia nie odzywała się już wiele.
Lynn okazał się na Arce odpowiednikiem ministra przemysłu. Iłła to prezes dużej fundacji, znana celebrytka. Tichy znał jej imię i słyszał o niej wcześniej, lecz nie sądził, iż to właśnie ta sławna Iłła siedzi teraz przed nim. Na początku pomyślał, iż ktoś jeszcze nazywa się tak jak najbardziej rozpoznawalna twarz Star City. Kobieta, która pociągnęła za sobą tłumy i tworzy przyszłość Miasta w Gwiazdach, siedzi właśnie teraz z nim w jednej kabinie. Na żywo wyglądała o wiele bardziej krucho niż w Sieci. Natomiast sam statek, którym podróżowali, Interplanetary Space Ship Scout, był luksusowym jachtem ze squashem, fitness, hologramami. To nie żaden komercyjny czarter. Nie byli to przypadkowi podróżni. Rozbitkowie to _crème de la crème_. Niby ludzie, jak wszyscy inni, lecz na pewno nie zatrzymują się porozmawiać z takimi jak on i nie jadają jajecznicy z proszku – pomyślał Tichy. Z drugiej strony było mu ich żal, po ludzku, gdyż nagle znaleźli się w samym środku dupy. Najciemniejszym jej miejscu. W świecie, do którego nigdy nie trafiliby z własnej woli.
***
Ostatecznie wszyscy zgodzili się, iż powoli ruszą w stronę cywilizacji i nie będą czekać w nieskończoność na nadejście pomocy. Tichy wyszedł, aby raz jeszcze, ostatni w swoim życiu, zobaczyć kapsułę. Nie chciał przebywać przy niej zbyt długo z uwagi na promieniowanie, wsadził więc głowę do środka i na jednym z foteli usadził butelkę z listem: „GEO55, odebrałem członków załogi ISS Scout. Stan ciężki. Zmierzamy w stronę SPT05”.
Unitrack przystosowany jest do przewozu maksymalnie czterech osób, choć załadowany był sprzętem tak, aby tylko jeden geolog mógł obsługiwać odwierty. W trójkę mieli olbrzymie problemy ze zmieszczeniem się wygodnie.
Braki w śpiworach i kocach rozwiązano ułożeniem koszul i roboczych ubrań. Geolog usadowił się przy szybie na przednim panelu, rozłożony fotel kierowcy odstąpił Lynnowi, który prawdopodobnie miał złamane żebra. Włączył ostrożną autonomiczną jazdę.
Noc bez zachodzącego słońca nie dawała snu, stres poprzedniego dnia dłużył się nieskończonymi godzinami. Jak zawsze w porze umownej nocy rozszalała się zamieć. Pojazd pędził przez wichurę, innym razem zwalniał. Tichy jednak nie spał. Lynn gorączkował i majaczył. Iłła trzęsła się z zimna mimo zaduchu ciasnej kabiny.