Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sielanki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sielanki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 253 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OB­MO­WA

So­biem śpie­wał, nie komu, swe, nie cu­dze rze­czy,

Aby kto tego słu­chał, nie ma­jąc na pie­czy; Prze­to kto­kol­wiek je­steś, nie bę­dziesz mię wi­nił,

Żem so­bie ra­czej do­syć, nie to­bie uczy­nił. In­a­czej świat ma­la­rze, in­a­czej mier­ni­cy

Kon­ter­fe­to­wać zwy­kli na ma­łej ta­bli­cy: Mier­nik wszy­stek krąg ziem­ski li­nia­mi kre­śli,

Nie wie­le oczom, wię­cej po­ka­zu­je my­śli; Ma­larz kraj do wi­do­ku ob­raw­szy we­so­ły,

Lub wi­ry­darz pięk­ne­mi usa­dzo­ny zio­ły, Uczy­ni z nie­go lan­czawt z ueiesz­nem wej­rze­niem;

Tak ja swe kąty chcia­łem od­ry­so­wać pie­niem, Idąc Sy­mo­ni­do­wym nie­do­stęp­nym śla­dem,

Byw­szy jego i ziom­kiem i bli­skim są­sia­dem – Lecz nie do­sze­dłem, bo go Bel­le­ro­fon sko­ry

Po­rwał z sobą na sam wierzch Li­be­tryj­skiej góry

Mnie nikt czoł­ga­ją­ce­go od zie­mi nie dźwi­gnie, Nie dziw tedy, że kon­ny pie­sze­go wy­ści­gnie.

Ja­kież­kol­wiek na­stą­pi o tem zda­niem two­je, Cho­ciaż to małe bred­nie, prze­cie wła­sne

I. KOBE?NICY.

De­mian. Pa­nas.

Pra­wie pod samę peł­nią maja w końcn roli

Sie­dzia­łem rano we­dle na­roż­nej to­po­li Brzą­ka­jąc na ban­do­rze, ali­ści pta­szy­na,

So­ło­wij po na­sze­mu, zwa­dę ze mną wsz­czy­na; Ja ho­łub­ca prze­bie­ram pal­ca­mi po­wo­li,

A sło­wik też po­wtó­rzył na wierz­chu to­po­li I tak tref­nie mu­zy­ce mo­jej się prze­ciw­ił,

Żem się zra­zu uśmiech­nął, a po­tem się dzi­wił Mó­wiąc: Patrz pta­ka, cho­ciaż le­d­wie może kwi­lić,

Prze­cię nad­przy­ro­dzo­ną wła­dzą śmie się si­lić Wła­śnie, jak­by nie kon­tent z gor­gów swych wro­dzo­nych,

Ludz­kiej ręce za­zdro­ścił i pie­śni uczo­nych Chciał na­wy­kać; wię­e­że ja, któ­re­go pro­mie­niem Bóg ro­zum­nym oświe­cił, za­pad­nę z mem

[pie­niem.

Ze kto in­szy okrą­głej i gła­dziej rym dzie­je,

Że sto wier­szów w go­dzi­nę na pa­pier wy­le­je, A ja z go­spo­dar­ne­mi psz­czo­ła­mi na tyce Au­zo­ii­skiej le­d­wie z kwiat­ków co soku wy­są­czę

Prze­cię, lubo Apol­lo nie za­wsze mi pra­wy, Nie prze­sta­nę za­czę­tej z sie­lan­ka­mi spra­wy. Cho­ciaż­że mi się sprzy­ja, ato­li przez dzię­ki

Musi do pió­ra mego przy­ło­żyć swej ręki I po­wie­dzieć: ja­ko­we De­mian z Pa­na­sem, Ko­beź­ni­cy, roz­gwa­ry czy­ni­li pod la­sem?

DE­MIAN.

Tuż pod górą w ogro­dzie, idąc na po­łu­dnie,

Na cal­cu nie­ru­sza­nym wy­ko­pa­łem stud­nię; Wie­lem pra­cy i kosz­tu z cze­la­dzią ma wa­żył,

Abym z do­mow­ni­ka­mi chłod­nej wody za­żył; Lecz że z nie­prze­bra­ne­go ustaw­nie źró­dli­ska

Po­nik wy­ska­ku­ją­cy so­wi­to wy­try­ska, Co żywo z oko­licz­nych wsi do niej się gar­nie,

Idą sta­da­mi trzo­dy i całe owczar­nie, Aż mi też już obrzy­dła, rad­bym ją za­wa­lił,

Gdy­bym się po­spo­li­tej po­trze­by nie ża­lił. Tak cno­tli­wy on Daf­nis, kie­dy ten sad mno­żył,

Któ­ry ja te­raz trzy­mam, nie wie­le go po­żył. On szcze­pił w le­śnych pień­kach zra­zy nie­po­zor­ne,

Ja z nich zbie­ram pa­sów­ki i przał­ki wy­bor­ne, I wi­dzę, że trze­ba żyć do­bre­mu czło­wie­ku

Nie tyl­ko so­bie, ale i przy­szłe­mu wie­ku.

PA­NAS.

Kie­dy się prze­sta­wi­my wy­żej, któż nas wspo­mni?

Bę­dą­li o nas wie­dzieć miesz­kań­cy po­tom­ni? Je­śli tyl­ko na li­pach i twar­dych ja­sio­nach

Będą pa­trzyć po na­szych rze­za­nych imio­nach, Pręd­ko drew­nia­na pa­mięć z drze­wem się oba­li,

Abo skó­rą mło­dzia­wą po­ro­śnie. Iża­li Ma­do­rus z An­ge­li­ką prze­mian­ków spo­łecz­nych

Nie wy­rzy­na­li w dę­bach i ja­wo­rach wiecz­nych! A prze­cie i dąb­ni­ki w ryn­ki roz­sa­dzo­ne

Ogień ła­ko­my po­żarł i na­pi­sy one, Że też już w na­po­mnie­nie idą, jako zni­kła

Tej wio­sny w oczach na­szych We­ry­na nie­zwy­kła;

Nie­masz jej, nie­masz mię­dzy po­spo­li­tym mi­rem,

Po­kwa­pi­ła w pod­ziem­ne kra­iny z Ze­fi­rem: Do­brze sa po­mie­nie­nia na to i cer­kiew­ne.

DE­MIAN.

Lecz w ob­rzę­dach du­chow­nych, świec­kie zaś

[nie­pew­ne,

Oprócz kie­dy kto w ry­mach imię swe wy­ry­je;

Póki ich sta­wać bę­dzie, póty w nich po­ży­je, Zwłasz­cza gdy jesz­cze pie­śni we­so­łe rad kuje,

Dłu­go taki w pa­mię­ci pa­ster­skiej wie­ku­je: Walą się ska­ły, kra­jów czas od­mie­nia wie­le,

Po­sia­da­ją i zam­ki w ta­tar­skim po­pie­le – A Mop­sys Ko­za­liey, Da­me­ta Me­nal­ce

Od­zy­wa­ją się w na­szej po dziś dzień pi-

[szczał­ce.

Zda mi się, że Amin­tas ko­cha­nej Te­sty­li Dumy ty­siąc­o­let­nie na mej kob­zie kwi­li;

Prze­to kto­kol­wiek pie­śni umie wię­zaó skład­nie, Abo pa­dwa­ny ru­skie wy­kwin­to­wać ład­nie,

Niech się naj­mniej nie boi ci­chej nie­pa­mię­ci, Bo taki imię swo­je wiecz­no­ści po­świe­ci.

Je­że­li kto, tedy my naj­wię­cej owcza­rze Po­win­ni­śmy wy­dy­mać za­wsze ua fu­ja­rze

Po gó­rach i bez­lud­nych pusz­czach, mię­dzy lasy, Tra­wiąc wol­ne od zgieł­ków kło­po­tli­wych

[cza­sy.

Same pta­szę­ta, któ­re po­ra­nek wi­ta­ją, Nowy po­czą­tek na­szej me­lo­dyi dają;

Same wia­try i stru­gi, któ­re gło­śne dep­cą Ka­my­ki, ci­che tony do uszu nam szep­cą;

Z nami Echo w do­li­nach ni­skich sie­dząc gada, A do słów na­szych ko­niec ry­mo­wych przy­kła­da,

Ze nig­dy nie zło­ży­my pare wier­szów sami – My tyl­ko pierw­sze, Echo two­rzy dru­gie z nami. Co przed­tem był Syl­wa­nus i Fau­nus, le­śni­cy

My te­raz, Sa­ty­ro­wie, my pa­no­wie dzi­cy, Nam sa­mym przy­na­le­żą sur­my ich krzy­kli­we,

Szy­po­sze wie­lo­gło­śne i rogi my­śli­we.

Nie­tyl­ko to, lecz pro­stym wy­lą­gł­szy się Fry­cem, I u na­stęp­nych wie­ków mam być pro­stym

Hry­eem

A nie ra­czej imię me i za­baw­ki kmie­cie Przy­jem­ne­mi pie­śnia­mi roz­gło­sić po świe­cie?

Niech mi te­raz przod­ku­ją jed­ni uro­dze­niem Dru­dzy god­no­ścią, insi bo­ga­tem imie­niem –

Mego imie­nia Klo­to nie po­de­tnie kosą,

Bo je w nie­bo krzy­kli­wi ła­bę­dzie unio­są. Jako wie­le, któ­rzy się li­czy­li pa­nię­ty,

Po­le­gło w ciem­nej nocy po­spo­łu z by­dlę­ty – Se­mia­no­wi umrzeć nie da­dzą sie­lan­ki,

Nie­do­pusz­czą za­mierzch­nąć i mnie Ro – kso­lan­ki

PA­NAS.

Po­tem to, ale te­raz o po­dał od domu

Ży­jąc nie mamy ża­lów opo­wia­dać komu: Wszedł­szy z trzo­dą do gaju abo bu­ko­wi­ny,

Nie uj­rzysz tyl­ko brzo­zy, a nie­me cho­iny; Nie­masz komu po­wie­rzyć ta­jem­nic za­kry­tych,

Ani po­ka­zać ra­zów za żywe za­bi­tych. Ja za­praw­dę, kie­dy mię na­pad­nie tę­sk­ni­ca,

Abo pło­mień za­grze­wa do­tkli­we­go lica, Nig­dzie nie szu­kam w ta­kich upa­łach ochło­dy,

Tyl­ko, jak owo mó­wią, z He­li­koń­skiej wody; Tam kie­dy za­pal­czy­we za­my­sły uto­pię,

Nie może jej pod­że­gać złej We­ne­ry chło­pię, Bo się za­raz ukoi ser­ce i wy­bu­rzy,

Gdy chę­ci by­stre w wier­szach ła­god­nych po­nu­rzy;

I do­syć ma, gdy tego, któ­re­go mi­łu­je,

W pa­mięt­nych ry­mach cza­som przy­szłym od­ry­su­je.

Zgo­ła taka za­ba­wa spro­śne ognie tłu­mi, O czem do­brze po­wie­dzieć i Ma­rel­la umie.

DE­MIAN.

Ba sły­sza­łem nie daw­no, bo­daj nie w nie­dzie­lę, Żeś ty o tej Ma­rel­li kle­cił wier­szów wie­le.

Ja­koś do­bry, je­śliś co chę­do­gie­go zło­żył, Po­wiedz mi, ja­bym też coś swo­je­go przy­ło­żył.

PA­NAS.

Ale bo o tej swach­nie co się na­ba­ja­ło,

Wy­pa­dło mi z pa­mię­ci, le­d­wie to zo­sta­ło:

Kędy pro­szę Ma­rel­lol co po­ra­nek cho­dzisz? Na kra­dzież ach nie­bo­go! nie­zwy­czaj­ną go­dzisz;

Czę­sto na gło­wie two­jej wi­dzę kwia­ty pań­skie:

Nar­cy­zy, hia­cyn­ty, li­lie al­bań­skie; Mam­li praw­dę po­wie­dzieć sło­wem przy­ja­ciel­skiem

Nie do­sta­łaś fa­wo­rów tych w ziel­ni­ku siel­skim, Kędy tyl­ko wa­si­lek ko­cha się i mię­ta

Z przy­krym lub­czy­kiem, któ­rym brzy­dzą się pa­nię­ta – A w wi­ry­da­rzach swo­ich każą tu­li­pa­ny

Z ko­ro­na­mi car­skie­mi sa­dzić na prze­mia­ny. Prze­to mię już za­nie­chaj z ta­kie­mi fa­wo­ry,

Bo i mnie­byś z pań­skie­mi po­swa­ta­ła dwo­ry.

DE­MIAN.

To ostat­ki, jak ba­czę; przed­niej też ro­bo­ty Wy­staw sztu­kę.

PA­NAS.

Kie­dyć tak sma­ku­ją za­lo­ty Ma­rel­li­ne, po­ka­żęć wię­cej z tym wa­run­kiem,

Ze się tez mu­sisz i ty od­kryć z swym ga­tun­kiem. –

Ma­rel­lo! nie­wi­dzia­nej pięk­no­ści, do kra­ju

Prze­nie­sio­na zim­ne­go bez po­chy­by z raju! Kie­dy­byś ty w ogro­dzie Ni­ka­ze­go sta­ią,

Nig­dy­byś się mło­dzie­ży roz­pust­nej nie bała; Sam­by pan w chło­dzie two­im mile od­po­czy­wał,

Sam­by kwia­tecz­ki szczy­pał i owo­ce zry­wał, Na cze­le wy­rze­zał­by two­jem swe na­zwi­sko,

Mia­ła­byś i Ma­rel­ki mło­de sie­bie bli­sko. Te­ra­zże na wy­gna­niu sto­isz za par­ka­nem;

Kto się nie leni, może two­im zo­stać pa­nem, Leda kto nie roz­wi­te kwia­ty twe obi­ja,

A płód nie­do­no­szo­ny trą­ca, kto prze­mi­ja; Każ­dy piel­grzym, że tam był, na chro­pa­wej skó­rze

Imię swe na imio­nach daw­nych no­żem orze – A ty jak płon­ka le­śna bez fruk­tów, bez pana,

Bez la­to­ro­śli sto­isz szpet­nie po­kre­śla­na. Je­że­li nie chcesz zgi­nąć do koń­ca przy dro­dze

Po­spo­li­tej, co prę­dzej daj się w cia­sną gro­dzę.

DE­MIAN.

Pa­na­su! wy­cią­łeś ją tak ze pnia do ładu, Przyj­mij też w ucho tro­chę mo­je­go po­śla­du:

Póki wie­deń­ska roża oko nie roz­wi­te

Jesz­cze w pąku zie­lo­nym po­ka­zu­je skry­te,

Kto chce woni skosz­to­wać nie­roz­kwi­tłej róży, A gwał­tu roz­dzie­ra­jąc pą­ko­wie, przy­ło­ży:

Raną so­bie i krót­ką uczy­ni wy­go­dę,

Lecz nie po­we­to­wa­ną kwia­tecz­ko­wi szko­dę.

PA­NAS.

Nie moge wie­dzieć, co­byś za­krył tą po­kryw­ką.

DE­MIAN.

Słuc­baj­że dru­giej frasz­ki z ła­twiej­szą roz­ryw­ką

Jako w grud­niu ob­ło­ki zim­nej rosy peł­ne Na zie­mię wy­rzu­ca­ją kę­dzie­rza­wą weł­nę,

Le­d­wie Fe­bus mar­co­wem rzu­ci na nie okiem, Na­tych­miast ucie­ka­ją do mo­rza po­to­kiem:

Nie­masz ta­kie­go stat­ku, nie­masz i po­wa­gi, Któ­rej­by nie zmięk­czył swym ogniem bo­żek

[nagi.

PA­NAS.

Wszyst­ko coś w przy­po­wie­ściach, a nic nie

[wy­raź­nie.

DE­MIAN.

Kie­dyś tych nie zro­zu­miał, słu­chaj­że tej błaź­nie:

Ma­rell­lo! oczu two­ich udat­ne źre­ni­ce

Są jako nie­prze­bra­nych zdro­jów dwie kry­ni­ce, Z któ­rych żywe roz­ko­szy, lu­bież­ne piesz­czo­ty

I by­strym wy­ni­ka­ją stru­mie­niem za­lo­ty. Kto­kol­wiek tyl­ko w nich wzrok przy­ja­zny ochy nie,

Ża­den su­cho nie zbro­dzi, ani ich prze­pły­nie; Mu­siał­by wy­cio­sa­nym bydź z de­re­niu chło­pem,

Któ­ry­by przed po­wszech­nym uszedł ich po­to­pem –

Oto ja, żem w ich nur­tach rad pła­wił swe oko, Za­brną­łem w nie chę­cia­mi mo­je­mi głę­bo­ko,

Ze jeź­li mi nie po­dasz ręki przy ka­pła­nie, Uto­nę, jak Fa­eton nie­gdy w Ery­da­nie,

Któ­ry nie pier­wej na dno rze­ki się oba­lił, Aż pół świa­ta po­chod­nią dzien­ną wni­wecz

[spa­lił.

PA­NAS.

Te­ra­zem cię po­śle­dził tro­pem twe­goż zna­ku, Zeć Ma­rel­la przy­pa­dła okrut­nie do sma­ku. Nie­dbam, cho­ciaś mię brzyd­kiem po­kro­pił bła­zeń­stwem,

Kie­dyś się sam otwo­rzył z tak jaw­nem sza­leń­stwe­ra.

Ta­kie roz­mo­wy oni owcza­rze stro­ili,

Dzień też już zmor­do­wa­ny ku wie­czor­nej

[chwi­li

Skła­niał gło­wę i krył się po lek­ku za góry; A oni wsta­li zga­niać owce do obo­ry.

II. TRU­ŻE­NI­CY.

Mi­łosz, Lcsz­ko, San­mi­ło.

Wi­taj­że nasz cno­tli­wy Mi­łosz­ku!

MI­ŁOSZ.

Dla boga!

A z ką­dże­ście tu spa­dli?

SA­MU­IŁO.

Twa mi­luch­na dro­ga Jako się ma? po­tom­stwo wie­dzie się wam zdro­wo?

MI­ŁOSZ.

Ta ja­koż­kol­wiek jesz­cze, pan bóg za­brał owo.

SA­MU­IŁO.

A wam nic nie zo­sta­wił dla przy­płod­ku?

MI­ŁOSZ.

Pra­wie

Z czwor­ga ani jed­ne­go.

LESZ­KO.

Nie bar­dzo ła­ska­wie

Ob­szedł się z wami.

MI­ŁOSZ.

Owszem, gdy z swej wiecz­nej rady

Dro­bia­zgi te wziął od nas, pew­niej­sze za­kła­dy Mamy li­to­ści jego, bo te czte­re świe­ce

Za­wsze przed nim pa­ła­jąc za­wsze mu ro­dzi­ce Smut­ne przy­po­mi­na­ją, żeby za tę szko­dę,

Abo ra­czej zysk, dał im sto­krot­ną nad­gro­dę. Do­bra rzecz z buj­ną zie­mią han­dlo­wać, mó­wi­cie,

Kie­dy co­kol­wiek w rolą na­sie­nia wrzu­ci­cie Od­bie­ra­jąc je po­tem sno­pa­mi plen­ne­mi;

I my, te czte­re ziar­na za­grze­baw­szy w zie­mi Trzy­ma­my nie­omyl­nie o bo­skiej do­bro­ci,

Że się nam ta iści­zna i z li­chwą przy­wró­ci.

LESZ­KO.

Daj to, prze­cie mem zda­niem po panu bez­płod­nym

Po­li­to­wa­nia dom jest zo­sta­wio­ny god­nym.

MI­ŁOSZ.

Tak po­spo­li­cie mó­wią lu­dzie we­dle cia­ła, Lecz że nam szla­chet­niej­sza cząst­ka się do­sta­ła

Ska­że­niu nie pod­le­gła, nie, jako by­dlę­ta, Szczę­ście ostat­nie mamy roz­mna­żać cie­lę­ta,

Ale bło­go­sła­wio­nej wiecz­no­ści ży­je­my;

Do niej, pó­ki­śmy w cie­le grzesz­nem, wę­druj­my,

Tę od nas prze­paść dzie­li, środ­kiem któ­rej–oczy

Osie­ro­cia­łych Prut się nie we­so­ły to­czy, Rze­ka grzę­ska i męt­na, z pła­czów rzew­nych owych

I la­men­tów ze­bra­na gorz­kich po­grze­bo­wych; Za nią trzy­kroć szczę­śli­we leżą raj­skie kra­je,

Kędy dzień ani wio­sna wiecz­na nie usta­je Gdzie z ba­ran­kiem nie­win­nym na­sze nie­win­nię­ta

Od­pra­wu­ją we­so­ło nie­skoń­czo­ne świę­ta. Że tedy dzie­ci na­sze tę ot­chłań prze­brnę­ły,

Że u por­tu for­tun­nej kra­iny sta­nę­ły, Ze i do nas rą­czę­ta swo­je wy­cią­ga­ją

I po­tem ob­ła­pić nas nie­mi woię mają, Nie le­piej że za nie­mi do wiecz­no­ści spie­szyć,

Ni­że­li tu na krót­ki z nie­mi się czas cie­szyć? Ale do­ką­dżem za­brnął? pręd­ko od wi­ta­nia

Do nie­spo­dzie­wa­ne­go przy­szło nam ka­za­nia – Po­wiedź­cież mi co za wiatr za­gnał was w te stro­ny?

Dzień świę­te­mu Ju­ro­wi z daw­na po­świę­co­ny, Któ­re­go uro­czy­stość do swe­go ob­cho­du

Po­cią­ga gę­ste kupy ru­skie­go na­ro­du: Jed­ni się tru­żyć, dru­dzy po­kło­nić wła­dy­ce,

Insi idą oglą­dać kra­jów tych sto­li­cę, A my do cie­bie zgo­ła przy­szli w na­wie­dzi­ny

Dzi­wu­jąc się, cze­mu­by, pierw­sze swe dzie­dzi­ny Po­rzu­ciw­szy, nad sa­mym trzech pa­gór­ków py­skiem

Usia­dłeś i sta­łeś się świa­tu dzi­wo­wi­skiem?

MI­ŁOSZ.

Nie dla dzi­wów przy­nio­słem tu gniaz­do za­iste, Łecz nie da­le­ko ma­jąc ką­ci­ki oj­czy­ste,

Tego miej­sca są­siedz­ka bli­skość, wi­dok miły Z po­ło­że­niem roz­kosz­nem do sie­bie zwa­bi­ły.

Wszak mą­dre go­spo­da­rze, kędy się fun­du­ją, Ży­zność grun­tu i do­broć nie­ba upa­tru­ją;

Bo na­tem wszy­stek czło­wiek, aby w zdro­wem dale

Du­cha po­wie­rzo­ne­go lat za­trzy­mał wie­le. Jać po praw­dzie w po­mier­nym grun­tów tych oko­lę

Mam sa­do­wi­nę, ogród, win­ni­ce, las, pole, Ale iż rok zu­peł­ny ma gębę nie małą.

Nie wy­do­łam in­tra­tom tu­tecz­ną jej całą. Ztąd jed­nak znacz­ną po­moc dają mi ja­rzyn­ki,

Owo­ce, win­ny do­chód i inne przy­czyn­ki–

Nie tyl­ko oczy kar­mi przy­jem­nym wi­do­kiem, Lecz z bo­ga­tej sza­far­nie roz­ma­ite spi­że

I po­trze­by do ży­cia wy­da­je nam świe­że. Tam na­przód wi­dzieć ra­nych kwia­tów pier­wo­ci­ny,

Ła­ko­cie jare, fruk­tów sko­roż­nych no­wi­ny Znaj­dziesz za­wsze na ryn­ku, cho­ciaż bez jar – mar­ku,

Wię­cej żyw­no­ści, niź­li w pa­nię­cym fol­war­ku: Są tam gę­ste kur­ni­ki, zwie­rzyń­ce go­to­we,

Sa­dze ryb­ne i wszyst­kie wy­go­dy sto­ło­we. Mil­sza mó­wią prze­chadz­ka nad mo­rzem ob­szer­nem,

Że­glu­ga przy­jem­niej­sza przy po­brze­żu mier – nera –

Więk­szą czu­je wy­go­dę naj­mniej­sza osa­da,

Któ­ra w są­siedz­twie mia­stu głów­ne­mu osia­da. A nie tyl­ko po­kar­mem co­dzien­nym ży­je­my,

Wię­cej po­wie­trzem, któ­re co mo­ment pi­je­my; Ztąd przy­jem­niej­sze zdro­wiu al­ta­ny gó­rzy­ste,

Ze na nich prze­by­wa­ją wia­try prze­źro­czy­ste. I mnie do ser­ca przy­padł ten kąt z tym pa­do­łem,

Iż go nie przy­kre góry opa­sa­ły ko­łem. Kie­dy wi­chry sza­lo­ne z sobą się pa­su­ją,

Kie­dy się od go­rą­ca łąki roz­stę­pu­ją: Ta do­li­na ja­ko­by tar­czą gę­stym cie­niem

Przed bu­rzą mię za­kry­wa i let­nim pro­mie­niem; Bo le­d­wie dzień z po­łu­dnia na dół gło­wę chy­nie, Za­raz się cień roz­cią­gnie po wszyst­kiej ni­ży­nie,

Pa­gór­ki też naj­pier­wej rany świt ogar­nie – Jesz­cze doj­ni­ki ci­cho sto­ją i owczar­nie, A już wierz­chem ich Fe­bus pę­dzi swe po­czwór­ne, Choć­że po­tem za chmu­ry skry­je się wie­czor­ne, Tu jed­nak póź­ne zo­rze ga­szą swe po­chod­nie Ostat­nie, tu na­de­dniem palą ognie wschod­nie, Tu dzień naj­dłuż­szy, któ­ry lubo rano świ­ta,

Lubo usta­je, pta­stwo i że­gna i wita. Wzrok też ludz­ki z poj­źre­nia ludz­kie­go nie syty,

Pa­trząc na leżą mia­sta i wy­dat­ne szczy­ty Wy­sso-Gro­du, wi­dząc ztąd to góry na­dę­te, To rów­ni­ny wy­smu­kłe, to wą­wo­zy krę­te, To pola w sza­chow­ni­cą ksż­fat­ńie usa­dzo­ne: Co­raz bie­rze ucie­chy ztąd nie­uprzy­krzo­ne. Nie dar­mo prze­szłych wie­ków po­ga­nie mnie­ma­li,

Ja­ko­by góry gło­wą nie­bio­sów ty­ka­ły, Prze­to na ich wierz­choł­kach sta­wia­li boż­ni­ce;

Na­wet i wia­ry na­szej przed­nie ta­jem­ni­ce Na gó­rach nam zja­wio­no; ja moje pa­cior­ki Kie­dy ob­ma­wiam, wszedł­szy mię­dzy te pa-

Wnet echo świe­go­tli­wa za­mną je po­wta­rza (Wła­śnie jako po­słu­gacz czy­ni u oł­ta­rza), Po­tem je Ore­ady z na­bo­żeń­stwem gło­szą I rów­no ze­mną pana naj­wyż­sze­go pro­szą.

SA­MU­IŁO.

Za­żby przez górę onę po­dob­ną mo­gi­le, Któ­ra się z bli­ska mia­stu przy­pa­tru­je mile,

Go­ści­niec nie był do­bry, któ­ry nam prze­dziw­ny Do nie­ba uto­ro­wał z góry pan oliw­nej?

LESZ­KO.

I pra­wie­by przy­sta­ło nad tem wierz­cho­wi­skiem Sta­nąć hra­do­wi Spa­sa świę­te­go na­zwi­skiem,

Aby nad mia­stem sto­jąc przez czu­łe straż­ni­ki Wszyst­kie jemu nie­chęt­ne tłu­mił prze­ciw­ni­ki.

MI­ŁOSZ.

Nie mo­jej to ka­le­ty Sa­mu­iło nie­bo­żę!

Ale pań­skiej szka­tu­ły, sta­wiać domy boże.

SAM­TJI­ŁO.

Tać nie ksią­żę­ta, ani pa­no­wie wiel­moż­ni, Ra­czej z po­spól­stwa nasi przod­ko­wie po­boż­ni,

Żeby świę­ty dzi­siej­szy trzy­mał ich w opie­ce, Na gro­bie mu wy­dat­nym wy­wie­dli for­te­ce,

Na czem się nie za­wie­dli: bo do tego kra­ju Gdy przed­tem Krym­czu­ko­wie wy­pa­dli z Na – haju,

Jako cze­czot­ki lu­dzie po po­lach zbie­ra­li, Za­le­d­wie się o bra­my miej­skie opie­ra­li –

Te­raz za stra­żą jego precz w pola za­bie­gli Za gro­dy, a przed­mie­ścia w krąg wień­cem obie­gli.

I my mu od­da­je­my co­rocz­nie ofia­ry, fe Aby tak­że ha­mo­wał od nas złe Ta­ta­ry.

Cie­bie tak­że upew­niam mój do­bry Mi­ło­szu!

Ze nie zu­bo­żysz swe­go tym bu­dyn­kiem trzo­su; Tyl­ko po­cznij, a uznasz, jako bar­dzo snad­nie

Nad mnie­ma­nie ten za­mysł do skut­ku przy – pad­nie:

Ty szczyp­tą bę­dziesz da­wał, a ra­tu­nek boży Całą gar­ścią do tych się na­kła­dów przy­ło­ży;

Co­byś mu­siał zo­sta­wić dzie­dzi­co­wi złe­mu, Aby wy­dać zię­cio­wi cza­sem nie­god­ne­mu,

Co­byś ło­żył na po­sag, we­sel­ną wy­pra­wę I in­sze bred­nie ludz­kie: wy­łóż na tę spra­wę,

A wierz mi, że grun­tow­niej tym od­waż­nym

[czy­nem

Imię swe wsła­wisz, niź­li córą abo sy­nem. Póki lew w przed­nich ła­pach po­trzy­ma trzy góry

I orzeł go okry­wać nie za­nie­cha pió­ry, Póki do Bugu męt­na Po­łtew bę­dzie pły­nąć:

Nie­prze­sta­nie hoj­ność twa mię­dzy ludź­mi sły­nąć,

Któ­rej ani za­wist­ny czas nie gła­dzi, ani Za­zdrość nie­zbęd­na wie­kom na­stęp­nym ją

[zga­ni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: