- promocja
Sierociniec janczarów - ebook
Sierociniec janczarów - ebook
Do Wolsztyna, niewielkiej miejscowości w zachodniej Wielkopolsce, na zjazd z okazji rocznicy matury przyjeżdża dziennikarz Rafał Terlecki. Paweł Zdanowski, jeden z dawnych szkolnych kolegów, próbuje go zainteresować sprawą brutalnego morderstwa popełnionego w miasteczku dwa lata wcześniej. Ofiarą była szesnastoletnia dziewczyna, której zmasakrowane ciało znaleziono na terenie ogródków działkowych.
Zabójca trafił do więzienia, ale wydaje się, że ta wstrząsająca historia ma szersze tło i sięga czasów przedwojennych.
Wkrótce na jaw wychodzą przerażające fakty. W toku dziennikarskiego śledztwa Terlecki odkrywa, że przed kilkudziesięciu laty w Wolsztynie dochodziło do zbrodni łudząco przypominających morderstwo szesnastoletniej Joli.
Sytuacja się komplikuje, bo wśród archiwalnych dokumentów Rafał natrafia na dobrze znane mu nazwiska. Jaką rolę w tej historii mógł odegrać jego własny ojciec i ojciec Pawła? Jakie znaczenie dla śledztwa mają losy pewnego opętanego księdza? Prawda okazuje się szokująca.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2659-8 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rafał Terlecki – dziennikarz prywatnej stacji telewizyjnej, były mieszkaniec Wolsztyna, wielbiciel bourbona, papierosów, tenisa i seksu z byłą partnerką
Bartek Nowicki – przyjaciel Terleckiego od czasów wspólnej nauki w liceum. Z jakichś powodów whisky konsumuje wyłącznie z colą
Paweł Zdanowski – wolsztyński biznesmen, były znajomy Terleckiego z liceum, zapalony wędkarz
Zdzisław Skibniewski – drapieżca współczesny
Franciszek Janicki – ksiądz, patriota, endek i drapieżca
Wiesław Muszyński – właściciel prywatnej agencji detektywistycznej
Anastazja – córka Terleckiego, warszawska licealistka
Ewa Drągowska – bezpruderyjna pracownica banku, wielbicielka pończoch i czerwonych szpilek, była partnerka Terleckiego i matka jego córki
Hrabina Antonina Michałowska, de domo Mycielska – spadkobierczyni wolsztyńskiego majątku
Hrabia Stefan Michałowski – mąż Antoniny
Grzegorz Trąbski – uczeń Liceum Ogólnokształcącego w Wolsztynie
Patryk Sosnowski – kolega Trąbskiego, pracownik nastawni kolejowej
Julita – dziewczyna Sosnowskiego, amatorka volkswagenów golfów i głośnego rapu
Jolanta Guzikiewicz – ofiara brutalnego morderstwa
Zenon Olszański – policjant, emerytowany naczelnik Wydziału Kryminalnego Komendy Powiatowej Policji w Wolsztynie
Bogusław Świderski – współpracownik księdza drapieżcy
Andrzej Zakrzewski – były oficer peerelowskiego wywiadu
Marian Zdanowski – mistrz cholewkarski
Edmund Terlecki – rzeźbiarz
Marcin Rożek – rzeźbiarz, autor między innymi pomnika Bolesława Chrobrego w Gnieźnie i figury kata na poznańskim pręgierzu
Borsuk – były żołnierz GROM
Dawid Lewandowski – nauczyciel historii w Liceum Ogólnokształcącym w Wolsztynie
bracia Janoszowie – gangsterzy na usługach peerelowskiego wywiadu
Renata Artemska i Maria Krawczyk – szkolne koleżanki Terleckiego i NowickiegoMIEJSCA
Wolsztyn – miasto położone w zachodniej Wielkopolsce. O jego tożsamości stanowią dwa jeziora, parowozownia, miejscowe liceum i sławni mieszkańcy: noblista Robert Koch, matematyk, fizyk i filozof Józef Maria Hoene-Wroński (twórca terminu mesjanizm) oraz rzeźbiarz Marcin Rożek. Przed drugą wojną światową Wolsztyn zamieszkiwała duża kolonia Niemców i Żydów. Nawet w Peerelu miasto endeckie
Boruja – wieś nad Jeziorem Kuźnickim. Dla mieszkańców Wolsztyna, a także pobliskiego Grodziska Wielkopolskiego i Nowego Tomyśla odpowiednik Santa Monica dla osób żyjących w Los Angeles
Okolice Szybeniku (Chorwacja) – poza wakacyjnymi miesiącami idealne miejsce na emeryturę nie tylko dla emerytowanych funkcjonariuszy wywiadu
Palermo i Castellammare del Golfo (Sycylia) – miejsca idealne nawet podczas wakacyjnych miesięcyROZDZIAŁ 1
AUTOSTRADA WOLNOŚCI, 60 KM OD POZNANIA,
PIERWSZE DNI CZERWCA 2018
– Nie, przepraszam. Proszę podać tę większą, litrową. I dużą czarną kawę.
– Faktura na paliwo?
– Nie, dziękuję. Jeszcze dwie paczki marlboro gold.
Otworzył bagażnik, schował butelkę ballantine’sa do czarnej brezentowej torby i usiadł za kierownicą. Odruchowo sprawdził telefon, wypił łyk kawy, jak zwykle parząc sobie usta. Ruszył. Do celu zostało mu jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów i trzy autostradowe bramki. Albo jedna. Nie zdecydował jeszcze, czy pojedzie trasą A2, czy normalną drogą przez Stęszew i Grodzisk Wielkopolski.
Sięgnął po papierosy. Palenie przy uchylonym oknie i dużej prędkości nie należało do szczególnie przyjemnych, ale nawet w tych warunkach kawa najbardziej smakowała mu z papierosem. W TOK FM zaczynała się jakaś audycja motoryzacyjna, więc włączył płytę. Baśka miała fajny biust – popłynęło z głośnika. Uśmiechnął się. Z liceum pamiętał tylko jedną Baśkę. Nawet mu się podobała, ale była sprinterką, więc raczej fajnego biustu nie miała. Fajny miała chyba Ania. Tak, na pewno, teraz sobie przypomniał.
Za Poznaniem zjechał na Stęszew na starą drogę prowadzącą do Wrocławia i Zielonej Góry. Sentyment zwyciężył. Zaskoczyło go, jak wiele się tu zmieniło.
Nad Jezioro Kuźnickie dojechał po jedenastej wieczorem, nadkładając drogi. Oparł się jednak pokusie podjechania pod liceum w Wolsztynie. Małe zwycięstwo.
Zaparkował nad jeziorem, wysiadł z samochodu, rozprostował swoje sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, podciągnął dżinsy i przyczesał ręką długie, zbyt długie, ciemne włosy. Przed nim był widok, który od zawsze miał pod powiekami. Teraz wydawało się, że wszystko stoi w miejscu. Jezioro było nienaturalnie gładkie, obrośnięty lasem cypel po drugiej stronie wody, z tyłu prosta piaskowa droga wysadzana lipami. Sto metrów stąd, przy skrzyżowaniu, powinien być duży drewniany krzyż. Pamiętał, że zawsze stały tam w słoiku świeże polne kwiaty zmieniane niewidzialną ręką. Zastanawiał się, czy nadal tak jest.
Wyciągnął kupioną na stacji benzynowej butelkę whisky, chciał wypić z gwinta, ale jakoś nie potrafił. Sięgnął po papierowy kubek i nalał. Ballantine’s przyjemnie zabulgotał. Lubił ten dźwięk.
Śnił mu się jakiś harcerz, ale nie potrafił sobie przypomnieć jego nazwiska. Miał wielkie, szeroko otwarte oczy i wykrzywioną strachem twarz. „Dziki, druhu, dziki” – wysapał. Zabawne, dokładnie pamiętał tę scenę, rozegrała się na cyplu po drugiej stronie jeziora podczas jednego z licznych biwaków jego drużyny harcerskiej, gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych. Ale równie dokładnie pamiętał znacznie wcześniejsze wydarzenia. Na przykład lato tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku, gdy po raz pierwszy przyjechał nad to jezioro, z matką i młodszym bratem. Wysiedli z taksówki, czarnej wołgi, wprost w gorący, rozpalony słońcem dzień. Miał wtedy sześć lat. Zatrzymali się może dziesięć metrów od miejsca, w którym teraz stał.
Chciał pobiegać, zrobić przynajmniej jedno okrążenie wokół jeziora, ale zamiast tego zapalił papierosa. Spojrzał na leżącą na siedzeniu obok kierowcy, opróżnioną w połowie butelkę whisky i treść żołądka cofnęła mu się do gardła.
Wszystko zagrało, nawet wygłoszone na antenie pozdrowienia od najpopularniejszego prezentera Trójki.
– Marek, jestem ci winien dobrą kolację. Puścili to na głośniki, aula wiwatowała. Stałeś się bogiem, a ja przy tobie bożkiem. Zawsze coś. – Zadzwonił, nim audycja się skończyła, i nagrał podziękowania. Potrafił dziękować. Wiedział, że to się opłaca.
Wrócił na salę. Atmosfera była coraz bardziej gorąca. Ludziom zebrało się na wspominki.
– A pamiętacie, jak na francuskim Sum kazał Terleckiemu włączyć światło, a on otworzył okno!? Po trzech latach nauki! Do dzisiaj pamiętam wyraz jego twarzy, to była chyba jego największa porażka pedagogiczna w życiu. Nie obraź się, Rafał, ale z francuskiego byłeś tuman. – Jarek klepnął go mocno w plecy. – Nie garb się tak. W telewizji też to źle wygląda.
– Czy ja mam ci przypomnieć telegram od Justyny? I jak zapytałeś, czy chce z tobą chodzić? Zrobiłeś to w kiblu, podczas moczenia gąbki do wycierania tablicy. Romantycznie! – Odgryzł się.
Pili, rozmawiali i przerzucali się wspomnieniami. Właściwie krzyczeli, bo normalną rozmowę zagłuszała zbyt głośna muzyka. Alkohol lał się coraz szybciej, niektórzy gasili papierosy w talerzykach z sałatką. Klasyka.
– Chciałbym z tobą pogadać. Kiedy uciekasz? – Paweł Zdanowski był już nieźle pijany i zapewne dlatego niemal się na nim uwiesił.
– Nie wiem. Wziąłem kilka dni urlopu, muszę odpocząć. Zadzwoń – odpowiedział.
– Na pewno. Mam naprawdę ważną sprawę. Naprawdę. To duża afera, na pewno cię zainteresuje – podkreślił bełkotliwie.
– Jasne. Koniecznie zadzwoń. – Starał się, aby Zdanowski usłyszał w jego głosie zaintrygowanie. Miał nadzieję, że mu się udało. Nie chciał psuć atmosfery.ROZDZIAŁ 2
BORUJA NAD JEZIOREM KUŹNICKIM, CZERWIEC 2018
Dobrze się prezentował w wędkarskim stroju. Szczupły, z lekką siwizną, poruszał się sprężystym krokiem.
– Udany połów? – Rafał Terlecki z ociąganiem podniósł się z wiklinowego, niezbyt wygodnego fotela.
– Przywiozłem kilka ładnych płoci. Tylko czy telewizyjna gwiazda potrafi skrobać ryby? – Paweł Zdanowski autentycznie się zafrasował.
– Potrafi, potrafi. Wprawdzie dawno tego nie robiłem, ale chyba dam radę. Dziękuję. – Chwycił siatkę i aż gwizdnął z zachwytu. – Dobry jesteś. Czego się napijesz?
– Mam flaszkę. – Zdanowski wyciągnął z przewieszonej przez ramię torby czarnego johnniego walkera i pojemnik z lodem. – Nie wiedziałem, czy masz w tej głuszy zamrażalnik. A jak się jest człowiekiem lasu, to ma się w samochodzie lodówkę i inne przydatne utensylia.
Terlecki rozlał kolejkę. Stuknęli się szklankami i rozsiedli w fotelach. Gdy wypili, zapadła niezręczna cisza. Nic dziwnego, jeśli nie liczyć przedwczorajszego zjazdu z okazji rocznicy matury, nie widzieli się od trzydziestu sześciu lat, a i wcześniej ich kontakty były raczej sporadyczne. Chodzili do równoległych klas, czasem obaj występowali w szkolnym teatrze, mieli wspólny wuef. Rafał nie wiedział nawet, czym Zdanowski się zajmował. Coś mu świtało, że po studiach pracował w urzędzie miejskim, ale bmw 6, którym przyjechał do Borui, nie mogło pochodzić z samorządowej pensji.
– Powiodło ci się. To pewnie stresująca praca? – Paweł pociągnął kolejny łyk. – Widziałem ostatnio twój wywiad z premierem. Dobrze go przycisnąłeś. Te jego opowieści z tysiąca i jednej nocy… Jak myślisz, długo się na tym stanowisku utrzyma?
– Trudno powiedzieć, zobaczymy, jak to się potoczy. On to kocha i hołduje gomułkowskiej zasadzie „władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy”. A ty czym się zajmujesz? Kiedyś pracowałeś chyba w wolsztyńskim urzędzie, dobrze pamiętam?
– W starostwie powiatowym, ale to stare dzieje. Ojciec przekazał mi swoją fabrykę mebli kuchennych i pcham ten wózek od ponad dwudziestu lat. Pracujemy dla IKE-i, sporo eksportujemy do Niemiec i Wielkiej Brytanii. Nie narzekam. – Zdanowski sięgnął po lód, napełnił szklanki. Wypili.
Gdy poziom alkoholu w butelce dawno już minął półmetek, Paweł sięgnął po leżące na stoliku papierosy.
– Mogę? Nie palę od sześciu lat, od zawału. Ale jeśli pozwolisz, to się poczęstuję. – Wyłuskał papierosa z leżącej na stoliku paczki. – Mam sprawę, która mogłaby cię zainteresować. Jest dziwna.
– Paweł, zajmuję się polityką. Jeśli to dotyczy prezydenta, premiera, ministrów, jakiegoś prominentnego posła, to tak, to może mnie zainteresować. Ale poziom gminy nie, to mnie nie zainteresuje. Wybacz, mówię szczerze, bo nie chcę cię rozczarować.
– Posłuchaj, Rafał. Siedzimy sobie, pijemy niezłą whisky, rozmawiamy. Co ci szkodzi posłuchać? To jest ciekawe. Mam pieniądze…
– Stary, jeśli sugerujesz, że… – Terlecki aż się zaczerwienił.
Przed laty, gdy pracował w jednym z czołowych tygodników politycznych, poznał trochę tych lokalnych bossów, którzy sądzili, że każdego dziennikarza można kupić, wręczając mu kopertę i zapraszając na dobrą kolację. Wystrzegał się tego jak diabeł święconej wody. W osiemdziesiątym ósmym, gdy stawiał w dziennikarstwie pierwsze kroki, jeden z takich zaprosił go do siebie, postawił poczęstunek – górę kiełbas i niebotyczne ilości wódki – a na koniec, gdy jego kontakt z rzeczywistością był już bardzo problematyczny, ubrał go w swoją skórzaną kurtkę i kazał kierowcy odwieźć do domu. A następnego dnia zjawił się w redakcji i zażądał, aby załatwił mu telefon w miejscowym urzędzie. „Tobie jako dziennikarzowi na pewno nie odmówią, a mnie telefon jest niezbędny do prowadzenia biznesu” – przekonywał. Terleckiego ta kurtka parzyła później przez rok, w końcu oddał ją znajomemu.
– Ja pierdolę, Rafał, nie. Niczego nie sugeruję. Ale jeśli ta sprawa cię zainteresuje, jeśli rzeczywiście się w nią wciągniesz, to jej rozwiązanie będzie się wiązało z pewnymi kosztami. Jestem gotowy to sfinansować. Tak zwyczajnie, pro publico bono. Bo chciałbym poznać rozwiązanie tej zagadki. Spójrz na to.
Sięgnął do leżącej obok fotela skórzanej eleganckiej teczki, z której poprzednio wyciągnął butelkę whisky. Rafał dopiero teraz uświadomił sobie, że na początku spotkania Zdanowski, moszcząc się w fotelu, starannie ułożył ją blisko siebie. Zastanowiła go wówczas ta staranność, pomyślał nawet, że być może gość przywiózł ze sobą więcej butelek.
– Zauważyłeś, że Wolsztyn to bogate miasto? Wyjątkowo bogate nawet jak na Wielkopolskę. Kiedyś nowe biznesy wyrastały tu jak grzyby po deszczu.
– W tym twój. Sądząc po samochodzie, wczasach, o których opowiadałeś na zjeździe, wędkarskich wyprawach na marliny na Florydę, nie możesz narzekać. O co właściwie chodzi? Wkurwiasz się, że ludzie się dorobili, że lepiej im się żyje? Bez tego nie sprzedawałbyś swoich mebli. W Wolsztynie ludek zawsze był zmyślny i pracowity, więc wykorzystuje koniunkturę. – Terlecki patrzył na swojego rozmówcę ze zniecierpliwieniem. Kolejny wyznawca teorii, że „jak ktoś ma majątek, to skądś go ma”.
Zdanowski wyprostował się w fotelu. Chwycił szklankę i wlał w siebie potężny haust. Dziennikarz zaczął się zastanawiać, jak zamierza wrócić do domu. Droga z Kuźnicy do Wolsztyna była dość ruchliwa, jeździło tu sporo TIR-ów mknących do Nowego Tomyśla i dalej na autostradę A2.
– Przyjedzie po mnie kierowca, nie martw się. – Paweł jakby czytał w jego myślach. – Nalejesz? Mam jeszcze jedną butelkę.
Zaczynało się ściemniać. Patrzyli na jezioro, w którym odbijało się zachodzące słońce. Brakuje tylko łabędzi i ryczącego jelenia. Niczym landszafty, które kiedyś widywało się w wielu wielkopolskich domach. Ciekawe, czy nadal wiszą, pomyślał z ironią Terlecki.
– Nie powiedziałem wczoraj wszystkiego, trochę się oczywiście popisywałem. Wiesz, jak to jest. Wszystko, co mówiłem, jest prawdą, ale ostatnio biznes idzie gorzej. Nie dlatego, że popełniłem jakieś rażące błędy, zapewniam cię. Planują mnie załatwić. Stałem się niewygodny, nie chcę wejść w pewien układ. – Zdanowski sięgnął po kolejnego papierosa. – Ale nie chodzi o pieniądze. Swoje zarobiłem, wystarczy mi do końca życia, dzieci nie mam. Po prostu mierzi mnie ten układ.
– Szlachetne. Jaki układ? Przy wieczornym pokerku proboszcz zmówił się z aptekarzem i dyrektorem szkoły, aby uwalić biznes Zdanowskiego?
Paweł spojrzał na niego nieco już zamglonym wzrokiem.
– Zepsuła cię ta Warszawa. Myślisz, że życie jest tam, a ono jest tutaj. Dużo bardziej tutaj. Śmierć też jest tutaj. I jeszcze gorsze rzeczy też są tutaj.
Rafałowi te słowa wydały się nad wyraz dramatyczne, więc dyskretnie się uśmiechnął.
– Zadzwonię po kierowcę, mam dość. Będzie tu za pół godziny. Ale chciałbym, abyś coś przeczytał. Jeśli cię to nie zainteresuje, w porządku, po prostu mi to oddasz. Mam jeden warunek. Nikomu tego nie pokazuj i dobrze to dzisiaj schowaj, bo jeśli ktoś to zobaczy, będziesz miał kłopoty. Ja też, i wiele innych osób. – Paweł sięgnął do teczki i podał Rafałowi niebieski segregator. – Nalej rozchodniaczka.
Terlecki wziął teczkę. Chciał ją otworzyć, ale Zdanowski go powstrzymał. – Zostaw to na jutro. Ty właściwie jesteś żonaty?
– Nie złożyło się – odpowiedział machinalnie.
Wspominali stare czasy, gdy na drodze zamajaczyły światła samochodu. Zdanowski zaczął się zbierać. Opróżnił szklankę już na stojąco.
– Zadzwoń pod ten numer. – Podał mu wizytówkę. W bladym świetle Rafał dostrzegł, że jest na niej wydrukowany tylko numer telefonu. – Będę czekał.ROZDZIAŁ 3
POCZĄTEK KWIETNIA 1969
Czuł, że papierosowy dym zmieszany z odorem niedomytych ciał przenika każdy fragment jego ubrania, każdą nitkę białej kupionej w Salzburgu koszuli i uszytego w Linzu garnituru. Ludzie zerkali w kierunku jego stolika, na którym stała napoczęta butelka wódki, galart i do połowy opróżniona szklanka kawy. Nie znosił tutejszej kawy, a ta była na dodatek wybitnie lurowata.
Jakiś młodzieniec chwycił stojące przy jego stoliku krzesło, ale Zdzisław Skibniewski warknął, aby odstawił je z powrotem.
– Czekam na kogoś.
– Już nie przyjdzie. – Młodzieniec zarechotał, odsłaniając braki w uzębieniu.
– Zostaw, mówię.
Tamten wrócił do stolika, przy którym siedziało trzech podobnych mu drabów. Wychylili kieliszki, popijając piwem. Zerkali w jego stronę, dyskutując z ożywieniem, ale do Skibniewskiego docierały tylko pojedyncze słowa.
– Lepiej niech pan idzie. To bandziory, tylko czekają na okazję do bitki. To pana rachunek. – Kelnerka, pani Róża, jak ją wszyscy w Wielkopolance tytułowali, nie wydawała się specjalnie zalękniona.
– Pani się ich nie boi, dlaczego ja miałbym się bać?
– To niech pan się nie boi, ale niech pan już idzie. I tak nic więcej panu nie podam. – Wskazała wiszący na ścianie napis „Pijanych nie obsługujemy”.
Sięgnął po wypełniony setkami portfel. Wystudiowanym ruchem wyciągnął banknoty i podał kelnerce, dokładając suty napiwek.
– To za to, aby trzymała pani dla mnie ten stolik. Wyjdę, a później wrócę. Wszystko ma zostać na swoim miejscu.
– Jak długo?
– Kwadrans wystarczy.
Wystarczyło niewiele ponad dziesięć minut. Gdy wrócił na salę, papierosowy dym wydawał się jeszcze gęstszy, zapadła cisza. Wszyscy mężczyźni – na sali poza kelnerkami nie było żadnej kobiety – patrzyli w jego kierunku.
– Wrócą. – Pani Róża, potężna tleniona blondynka, której wiek skrywała gruba warstwa makijażu, spojrzała na niego obojętnie.
– Nie dzisiaj. I nie w najbliższym tygodniu.
Do stolika podszedł niski krępy mężczyzna z napoczętą butelką wódki i dwoma kieliszkami.
– Pozwoli pan, że się razem napijemy? Jestem Marian Zdanowski, mistrz Zdanowski.
– Miejscowy szewc – wyjaśniła pani Róża.
– Mistrz cholewkarski – oświadczył Zdanowski z godnością, właściwą podpitym mężczyznom.
– Bardzo chętnie, zapraszam. Zdzisław Skibniewski. Ale napijemy się z mojej. Nalegam. A panią poproszę o kolejkę dla wszystkich gości. Na mój rachunek. Po pięćdziesiątce.
Pół godziny później stolik oblegało sześciu mężczyzn, którzy z uwagą, na jaką pozwalał im stan niemałego już upojenia alkoholowego, wsłuchiwali się w słowa Zdzisława Skibniewskiego. Pani Róża uwijała się jak w ukropie, donosząc kolejne butelki, flaczki i galart. Mając w pamięci napiwek wręczony jej przy regulowaniu pierwszego rachunku, stanowczo odrzuciła ofertę pomocy ze strony koleżanek. Zmęczenie zwalczała kolejnymi łykami dobrze zaprawionej wódką herbaty, której szklankę ukryła za barem.
– Co to za gość? – zapytała barmanka Gienia.
– Niewiele słyszałam. Wrócił z Zachodu, chyba z Anglii. Jego żona jest stąd, ale nie wiem, jak brzmi jej panieńskie nazwisko. Mieszkają zaraz tu, za cmentarzem radzieckim. Ma bardzo wypchany portfel.
– Mam nadzieję, bo do zapłacenia jest duży rachunek. Trzeba dbać o takiego gościa.
– A co ja, Gienia, robię?
– Uważaj, Róża, rano Ucho weźmie cię na spytki.
– Wiem, skurwiel mało nie wypadnie zza tej swojej lady. – Obie spojrzały w kierunku szatni.
Dwie godziny później, kiedy zbliżała się już północ, Skibniewski chwiejnym krokiem w towarzystwie sześciu swoich kompanów wyszedł z Wielkopolanki. Dwóch z nich szło w tym samym kierunku, nie mógł więc sprawdzić, czy młodzi bandyci, którzy na początku tego upojnego wieczoru zamierzali go pozbawić portfela, nadal leżą przy kościele pod wezwaniem Wniebowstąpienia Pana Jezusa. Miał nadzieję, choć właściwie było mu obojętne, czy jakoś udało im się pozbierać. Z nowymi kumplami rozstali się bardzo wylewnie, jak to zwykle pijani, przy ulicy Rzecznej. Skibniewskiego trochę korciło, aby wrócić pod kościół, ale ostatecznie machnął ręką. Nie czuł urazy do młodych robotników, przeciwnie, ułatwili mu zadanie.
Uznał, że spośród jego nowych pierwszych w Wolsztynie znajomych najlepiej rokują szewc, „mistrz cholewkarski”, poprawił się w myślach, kierowca ciężarówki oraz właściciel zakładu murarskiego. Wprawdzie żaden z nich nie porażał inteligencją, za to każdy z zazdrością wpatrywał się w jego wypchany czerwonymi setkami portfel. Zwrócił też uwagę na smukłego, lekko już siwiejącego mężczyznę, nauczyciela, który przedstawił się jako artysta plastyk Edmund Terlecki. Uznał, że pieniądze nie zrobiły na nim wielkiego wrażenia, ale z uwagą słuchał jego opowieści.
Inteligentny i cyniczny, będzie przydatny, pomyślał, zdejmując spodnie. Żona lekko pochrapywała. Spojrzał na jej rozłożone we śnie nogi i unoszące się pod wpływem oddechu rozlane piersi opięte koronkową koszulką. Też z Linzu. Uznał, że to będzie dobre zakończenie udanego wieczoru.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji