Sierpień - ebook
Sierpień - ebook
Sierpień w Warszawie jest upalny. Na podwórkach stoi skwar i przechodzą burze. Melancholijny narrator krąży po zakamarkach, przedmieściach i bramach. Zawieszony w czasie, rozkleja siatkę ulic, snując własne wspomnienia i wspomnienia miasta. Pod jego spojrzeniem, podniesionym z książek, ożywają wnętrza kościołów, zajezdnie tramwajowe i martwe witryny sklepów. Odzywają się ludzie – ci wielcy, o których pisze się monografie, i ci zwyczajni, zrośnięci z miastem tak ściśle, że sami stali się jego historią, ale żeby o nich przeczytać, trzeba znać język chodników i ulic.
Proza Pawła Sołtysa prowadzi nas w miejsca, które myśleliśmy, że znamy, i przypomina o rzeczach, o których nie wiedzieliśmy, żeśmy je zapomnieli.
„Wiedziałem, że sierpień jest najlepszym miesiącem do życia w Warszawie. Jednak nie wiedziałem, że jest też najlepszym do pisania; Paweł Sołtys mnie przekonał. To świetna proza. Opowiedzieć w jednym zdaniu? Paweł Sołtys ładuje całe miasto w swój włóczykijski plecak i wędruje z nim przez różne czasy i przestrzenie. Na koniec rzuci to jedno słowo: dalej. Tak, pisz dalej, będę czekał. ” Marek Bieńczyk
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8396-009-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Usiadłem w kawiarni i myślałem o pisaniu. O starym, odręcznym pisaniu. O sygnałach w ciele, które idą z mózgu do ścięgien i mięśni, by słowa pojawiały się na kartce. O tym, jak te sygnały mkną nerwem pośrodkowym i łokciowym z niebywałą prędkością. W tym momencie prawie równie szybko przed oknami kawiarni przedefilował mężczyzna. Właśnie „przedefilował”. Prędko, ale z jakąś sztywną gracją, jakby był wojskowym albo dyplomatą. Szedł w dżinsowej naddartej kurtce, a piórowata czupryna podskakiwała mu przy każdym sprężystym kroku. Nie mógł być to nikt inny jak ambasador gołębiego kraju z pozornie ważną, a w istocie groteskową misją. Nie widziałem jego butów, ale dałbym głowę, że były upstrzone ptasimi odchodami, a w jego kieszeniach przesypywało się ziarno, połówki żółtego grochu i owoce krokoszu, którego kwiaty udają szafran. I gdy tak szedł, to wszystko działało jak grzechotki, i to był jego marsz generalski. Zwyczajem wyższych urzędników swojej ojczyzny miał pewnie w pachwinie tatuaż z Izajasza: „Jak pisklę jaskółcze tak kwilę, wzdycham jak gołębica”. Byłem nawet gotów pójść za nim, spróbować wyśledzić, co go do nas sprowadza, ale zniknął szybciej, niż to wszystko zdążyłem wymyślić. A po chwili zawrócił i stanął twarzą do kawiarnianej witryny. Byłem tym tak zaskoczony, że na moment myśli splątały mi się w bezkształtny węzeł. Ale nie patrzył na mnie, tylko na kobietę siedzącą w głębi kawiarni, zaabsorbowaną telefonem. Patrzył, jakby znał ją przed laty, a teraz zobaczył jej profil przypadkiem, krocząc tym swoim uroczystym marszem, i nagle jakieś wspomnienie kazało mu się zatrzymać i zawrócić. Nasze warszawskie gołębie oczywiście od razu zaczęły się kręcić wokół jego stóp, wyczuwając, kim jest naprawdę. Widziałem go teraz lepiej. Był dużo starszy, niż mi się początkowo zdawało. I jednak mocno zaniedbany. Niedogolone policzki z siwą szczeciną nadawały mu nieco proroczego wyglądu, który osiada niekiedy na twarzach bezdomnych, koszulę pod dżinsową kurtką miał pełną dziur, jakby ktoś dziobał ją miesiącami, a oczy zastygłe. Wpatrywał się w kobietę, próbując być może ją tym spojrzeniem przywołać, i grube szyby nie pozwalały mi widzieć na pewno, ale w kącikach oczu miał albo łzy, albo krople deszczu. Spojrzałem teraz na kobietę: ciemnorude, farbowane włosy obramowywały starannie umalowaną twarz. Elegancki kremowy żakiet leżał na niej, nawet teraz, siedzącej w fotelu, idealnie. Cóż mogło ich łączyć? Może nic, może była tylko do kogoś z jego świata, z jego kraju, z jego wspomnień podobna? Pomyślałem nawet, że jeśli był dyplomatą Targówka Fabrycznego, to dawno zdeklasowanym. A może jedynie wyobrażał sobie, że nim jest. Może to zwykły mieszkaniec jednej z okolicznych dzielnic, który zmyślił sobie małe gołębio-ludzkie państwo, tak jak ja, i zdaje mu się, że jest jego obywatelem, urzędnikiem, bo niewiele więcej mu pozostało? Gdy kobieta podniosła wzrok, spłoszył się. Odwrócił i znów pomaszerował tak szybko, że dla niej mógł być tylko ciemniejszą plamą na tle ulicy. Wstałem, wyszedłem i patrzyłem za nim, jak znika w perspektywie Francuskiej w tym niebywałym tempie, jakby nagliły go sprawy ogromnej wagi, jakby naczytał się Płatonowa i szedł po małą, ale nieodwołalną prawdę.
Nazajutrz z tej samej kawiarni miałem zamiar ruszyć w odwiedziny na kilka dawno niewidzianych ulic. Powietrze stanęło w strachu przed wyczuwalną burzą, dopijałem kawę i planowałem trasę: najpierw 117 do dworca, potem 33 do Nowolipek. I dalej pieszo. Chciałem obejść wąskim przesmykiem kościół Świętego Augustyna i ponieważ podwiózł mnie ten 33, spojrzeć w oczy Chrystusa na krucyfiksie powieszonym z tyłu świątyni. Przeczytać jeszcze raz tabliczkę o więźniach Pawiaka patrzących na ten dom boży z okien cel. Potem przejść przez skwer, przespacerować się do Miłej i dalej Smoczą, Okopową dojść do Dzikiej, gdzie przez okrągły otwór w betonowym murze chciałem spojrzeć, tak jak spogląda się przez wizjer, na opuszczoną fabrykę Temlera i Szwedego, nim spalą ją do szczętu czyhający na ten grunt deweloperzy. Później może powąchać łąkowe kwiaty na Stawkach, przekroczyć ostrożnie wytyczoną specjalną kostką linię muru getta i na koniec sfotografować ostatki zabudowań przemysłowych na Burakowskiej, próbując zgadnąć, gdzie tu stały samowole biedniackie, a gdzie mieszkał wielki polski pisarz Ludwik Hering.
Ale czy to z powodu nadchodzącej burzy, czy z innych nieoczywistych przyczyn, wyobraziłem sobie to wszystko. Odbyłem tę podróż, siedząc nad kolejną kawą i bazgrząc nieistniejące słowa długopisem w zeszycie. Pod spojrzeniami przechodniów czułem się, jak gdybym rył na glinianej tabliczce, wszyscy wokół wciskali klawisze i stukali w ekrany. Ręka odwykła od tej czynności, której przecież uczyłem się tyle lat, zaczęła mnie boleć i sam drwiłem z siebie, jakbym próbował wejść do wczoraj przez bramę z rozłożonych kartek. Pamiętam, udzielając kiedyś wywiadu dla telewizji, skleciłem podobną frazę: zajmuję się wchodzeniem do wczoraj i potem dalej, ile się da, pod prąd czasu. Wtedy wydawało mi się to bardzo błyskotliwe, dziś, czując, jak nieprzechodnie, twarde i oporne są wczoraj, przedwczoraj i wszystkie stojące z tamtej strony czasu tygodnie, miesiące i lata, uśmiechnąłem się nad swoją naiwnością. To pewnie przez to ściśnięte ze strachu powietrze poczułem, jak teraźniejszość trzyma mnie w uścisku. Jak z żadnej sekundy i minuty życia nie ma ucieczki.
Następnego dnia, chyba we wtorek, zwyczajem wszystkich zrozpaczonych – czytałem. W miejscu tym samym co wczoraj i przedwczoraj. Znowu siąpiło. Pacnięcie kropli w biel papierosa najpierw tworzyło szarą plamkę, która przy następnym zaciągnięciu się brązowiała, by w końcu zniknąć pod czerwienią żaru. Taki dym smakował trochę jak ziemia. Złośliwie zapowiadając, co zasadzi w płucach. Natchnięty jakąś niespodziewaną posępną energią brnąłem mozolnie przez strony _Zarysu monograficznego_ o Sebastianie Grabowieckim autorstwa Andrzeja Litworni. Był to jeden z tych spontanicznych zakupów, do których pcha żółć okładki z reprodukcją siedemnastowiecznego drzeworytu albo nazwisko autora przypominające nazwę jakiejś maszynerii sprzed rewolucji przemysłowej, z czasów okrutnej i krwawej niewinności. Długi wstęp z opisem epoki, w której kontrreformacja brała górę nad innowierstwem, zdawał mi się ciemnym, suchym tunelem, a zawiły wywód genealogiczny pełen imion typu Samuel i Agata, pełen nazwisk szlacheckich zmieniających się po przenosinach rodzin do nowych gniazd, był jak zwisające w tym tunelu pajęczyny sięgające niemal czarnego klepiska. Pozwalałem się nieść nieskończonym przypisom z cytatami z ksiąg i listów, ślizgając się po jako tako zrozumiałej łacinie. Być może próbowałem sam sobie udowodnić, że jednak da się przez zadrukowane kartki wejść w przeszłość. Szedłem przez mrok, usiłując wyobrazić sobie twarze tych dawno umarłych ludzi, pozwalałem, by szybkie śmierci w gorączce połogowej kobiet i spory o naturę boską mężczyzn wiodły mnie w ciemności, by były jak ręka wystająca z czerni korytarza, który prowadzi wciąż dalej i dalej, i nie wiadomo już, skąd się tu przyszło i kim się dokładnie było przed początkiem lektury.
Gdy przewracałem stronę czterdziestą czwartą, a przewracałem ją powoli, jak człowiek bardzo słaby, być może, by nie uronić żadnego z tych niemal zapomnianych i ledwo opisanych żyć, z książki wypadła fiszka. Rewers z Biblioteki Narodowej, z Czytelni Zbiorów Specjalnych. Pierwsze, co zwróciło moją uwagę, to data: 14.03.1984. Czyli niemal czterdzieści lat czekaliśmy na to spotkanie. Ja i pożółkła, cienka kartka. Mimo żądania wydrukowanego w dwóch trzecich papierka: „Uwaga: Rewers należy wypełnić dokładnie i czytelnie”, odcyfrowane czyjegoś pisma zajęło mi chwilę.
Autor: Piotrkowczyk A.
Tytuł: _Uczta zbawienna…_. Właśnie tak, z dodatkową kropką, dla podkreślenia, jak stary druk jest pożądany.
Nazwisko i imię czytelnika: Janusz Maciuszko.
Musiałem uruchomić internet w telefonie, żeby dowiedzieć się więcej. Najpierw rozwinął się wielokropek tytułu: _Vczta zbawienna Albo Sposob Gotowania się do stołu Pańskiego W ktorym Naprzod Rachunek Sumienia z przygotowaniem się do Spowiedzi Potym Akty Pomyślne na Niedziele Przednieysze y Swięta doroczne Przez Iednego Zakonnika Zakonu S. Franciszka Oycow Bernardynow Porządnie są opisane._ Później przypomniałem sobie, że przecież czytałem o autorze, a właściwie wydawcy i drukarzu Piotrkowczyku Andrzeju. Naprawdę nazywał się Byk vel Byczek i przez długie lata parał się wędrownym księgarstwem. Poczułem sympatię i zazdrość. Czyż nie byłby to mój wymarzony zawód? I czyż nie tym samym, choć nosząc książki w zgoła innym języku, zajmował się mój ulubiony bohater _Snu Azrila_ Stryjkowskiego? Któregoś dnia jednak sprzykrzyły się panu Byczkowi handel i wędrowanie. Osiadł w Krakowie, przyjął nazwisko Piotrkowczyk, od Piotrkowa, skąd pochodził, i założył słynną w swoim czasie drukarnię. Która przetrwała trzy pokolenia, wydawała Kochanowskiego, Wujkową Biblię, _Roxolanię_ Sebastiana Klonowica i wiele druków religijnych, sejmowych, politycznych. Jego syn został wychłostany za wydrukowanie antyjezuickiego pamfletu, ale jeszcze wnuk zajmował się układaniem drewnianych klocków drzeworytowych, które były starsze od jego przedsięwzięcia, pochodziły z zakładów Hallera, Unglera, Szarffenbergów, Łazarza i Macieja Wierzbięty. Uderzyło mnie, że musiały być wiele warte i niełatwe do odtworzenia, a przy tym tolerancyjne w swojej rzeczowości: służyły do zdobienia tyrad w obronie Kościoła i do bezlitosnej tego Kościoła krytyki, wydobywały ze swoich żłobień urodę i poezji, i opisów peregrynacji, i podręczników hippicznych. A przede wszystkim istniały setki lat, bo przeszły potem w posiadanie drukarni Akademii Krakowskiej i najpewniej spłonęły dopiero w 1850 roku w wielkim pożarze tejże. Zakręciło mi się w głowie od wyobrażeń setek ksiąg, które ozdobiły, poczułem zapach spalenizny, jak ponoć ludzie tuż przed udarem. I okazało się, że słusznie, bo po dokładniejszym sprawdzeniu wyszło na jaw, że pomyliłem Piotrkowczyków: Andrzeja i Bogu ducha winnego Aleksego, prawdziwego autora _Uczty_. Skleciłem historię tyleż piękną, co nieprawdziwą.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._Jul Łyskawa
_Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców_
LITERACKI POCISK, JĘZYKOWA BOMBA, POWIEŚĆ TOTALNA.
_Welcome to Copperfield!_ Wjeżdżacie do miasta wirtuozów stolarki, mistrzyń ciasta z wiśniami i zachwycających daglezji.
Szalony i odważny debiut Jula Łyskawy jest groteskową sagą o przedziwnych mieszkańcach pewnej mieściny – rodzinach drwali i stolarzy, ukrywającym się przed światem rzeźbiarzu czy tajemniczym irlandzkim księdzu, któremu Matka Boska objawiła się pod postacią foki.Patryk Zalaszewski
_Luneta z rybiej głowy_
Na dnie żyją olbrzymy, choć tak naprawdę nikt ich nie widział. A w nadmorskiej wsi dziwy: ksiądz, który zgubił czarnowłose dzieci, Basia, która stała się polną myszą, Gienio, który chciał wypłynąć za horyzont, pies, nad którym było tylko niebo.
Debiut Patryka Zalaszewskiego to czarujące i pełne melancholii literackie zaproszenie do nadbałtyckiej wioski. Nad tymi pulsującymi niepokojem historiami nieustająco unosi się pytanie o istotę życia: _i to już wszystko?_