Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Siggi. Wyspy białego słońca. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
28 stycznia 2025
42,90
4290 pkt
punktów Virtualo

Siggi. Wyspy białego słońca. Tom 2 - ebook

Minęły trzy lata, odkąd Sigurður „Siggi” Jónsson zaginął na Grenlandii. Śledztwo zamknięto, więc Baldur Ingvar leci do Nuuk, by odebrać rzeczy przyjaciela. Krótki pobyt na wyspie zmienia się w wyprawę do świata chciwości i strachu, w opowieść o tym, co przynosi ze sobą głód oraz szaleństwo samotnej nocy arktycznej. Co działo się z Siggim przez ostatnie trzy lata? Jaki ciężar mają jego tajemnice? Co łączy go z najbardziej poszukiwanym islandzkim przestępcą Rúnarem Stefánssonem?

Tymczasem w Reykjavíku giną trzy kobiety, a policja otrzymuje wiadomość, która stawia służby w stan najwyższej gotowości. Na placu Austurvöllur ma wydarzyć się coś, co zapisze się w historii kraju i oczy wszystkich są zwrócone w tym kierunku.

„Siggi”, drugi tom serii „Wyspy białego słońca”, to trzymająca w napięciu opowieść z gatunku nordic noir. Baldur mierzy się z demonami przeszłości, a na drugim planie gęstnieją problemy społeczne dotykające obie wyspy.

 

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-9065-6
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pierwsza kropla spada na podłogę. Druga na but. Kilka następnych zmienia się w płynącą strużkę. W końcu cienki strumień trafia pod nogi pasażerów na tyle samolotu. W pierwszej chwili myślę, że komuś pękł towar z bezcłówki, a zawartość rozlała się po schowku. Ale nie czuję alkoholu, a siedzę na samym przodzie. A2. Zaraz obok mnie drzwi wejściowe. Nade mną jest tylko zestaw do prezentacji zasad bezpieczeństwa, z którego przed startem korzystał siedzący po przekątnej młody steward, i kilka koców z logo Icelandair. Facet ubrany w białą koszulę i lekką kamizelkę siedzi wciśnięty w fotel, przodem do mnie, trzęsie się z zimna lub strachu. Trudno stwierdzić. Od czasu do czasu uśmiecha się przepraszająco, jakby cokolwiek od niego zależało. Nie może nic zrobić. Kto by mógł? Pieprzony samolot przecieka.

Oprócz mnie i stewarda nikt nie zwraca na to uwagi. Może w dashach takie rzeczy po prostu co jakiś czas się zdarzają, ale po minie chłopaka widzę, że spotkało go to po raz pierwszy w życiu. Z tyłu ktoś smarka w chusteczkę i kicha, chyba po raz setny od startu, sprzedając chorobę reszcie pasażerów. Grupa uchachanych budowlańców z Polski pije danielsa z gwinta, by znieczulić się na to, co czeka ich na Północy. A może na to, co dzieje się za oknem?

Po starcie zrobiło się pochmurno, a teraz pada i nieprzyjemnie trzęsie. Od początku lotu wieje po nogach. Drobna nieszczelność, jednak drzwi sprawiają wrażenie, jakby spuchły i za chwilę miały się rozpaść. Widzę, że skrapla się na nich woda. Co ja tu, do cholery, robię?! Wcześniej myślałem, że wiem, lecz obecnie jestem coraz bardziej przekonany, że na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. Dałem się wrobić. Szantaż emocjonalny, poczucie winy i ten chory argument: „Zrób to dla niego”.

Maszyną znów rzuca. Przestałem zwracać uwagę na drobne turbulencje już jakiś czas temu, ale ten wstrząs sprawia, że mocniej bije mi serce. W takich chwilach zawsze sobie wyobrażam jazdę autobusem ze Strug do Gorlic. Zamykałem oczy, a za oknami przesuwały się lasy, nieotynkowane domy z czerwonej cegły, ogrody czy kapliczki. Tym razem jest inaczej. Panika pojawia się nagle. Słyszymy standardowy komunikat o przelocie nad strefą silnych turbulencji. Niby nic poważnego, samolotem zaczyna jednak miotać, czemu towarzyszy ogłuszający huk, maski tlenowe wypadają z panelów nad naszymi głowami, a wokół rozbrzmiewają krzyki przerażenia – w końcu ogólna atmosfera udziela się również mnie.

Pijani budowlańcy rechoczą, jakby jechali kolejką górską, ale zakładają maski jako pierwsi. Słyszę płacz, przeziębiony pasażer dostaje ataku kaszlu. Po chwili samolotem przestaje trząść i rozlega się niejasny komunikat, z którego wynika, że odzyskaliśmy sterowność i nie trzeba się już niczego obawiać. Poważnie? Przed chwilą nawet ja się spociłem ze strachu, chociaż wiem, że z powodu turbulencji ginie mniej ludzi niż w wypadkach samochodowych na Grímsey¹. Przez złe warunki atmosferyczne na start czekaliśmy sześć godzin. W tym czasie sytuacja pogodowa nie zmieniła się jakoś znacząco. Może więc w ogóle nie powinniśmy startować.

Przez następną godzinę jest spokojnie. Steward usiłuje nawet żartować i przez głośnik podaje komunikat, że w zeszłym roku na ponad dwadzieścia dwa miliony lotów wydarzyło się tylko siedem wypadków, więc ryzyko, że coś nam się stanie, wynosi zaledwie jedenaście setnych procent. Nikt się jednak nie uśmiecha, atmosfera grobowa. W końcu, gdy chłopak zaczyna dowcipkować na temat pogody, ktoś krzyczy, żeby się zamknął, bo inaczej po wylądowaniu złoży na niego skargę. Odpalam na tablecie jakiś kryminał po duńsku, raczej by poćwiczyć język – nie skupiam się specjalnie na lekturze. Duńczycy piszą lepiej od wyspiarzy. Soczyście i mniej poetycko. Nagle, dosłownie w jednej chwili, przestaje padać i kabinę wypełniają promienie słońca. Uśmiecham się. Burza minęła. Widzę kawałek lądu, góry, resztkę śniegu na jednym ze szczytów. Oglądałem podobne widoki już setki razy, ale po całym tym syfie trudno się nie zachwycić.

I wtedy w samolot uderza kolejny podmuch. Najpierw lekko, potem z całą siłą. Przed chwilą wlecieliśmy w oko cyklonu. W ciszę. A teraz wracamy między skłębione chmury. Słońce momentalnie znika, znowu pojawia się deszcz, a wraz z nim przychodzi potężny wiatr. Wpadamy w wir, który zaczyna trząść dashem jak zabawką. Opadamy. Boję się. Palce, lufa, spust.II
BALDUR, 16 CZERWCA 2022

Nie pamiętam jego głosu. Dwa miesiące temu padał śnieg, wiał lodowaty wiatr, a ja ciągle byłem w stanie odtworzyć w pamięci poszczególne słowa, całe zdania. Martwa aura pomagała w przywianiu niknących wspomnień. Dziś Reykjavík pierwszy raz od długiego czasu tonie w słońcu. Ani jednej chmury, która mąciłaby biały spokój, jaki spłynął na miasto. Nie spieszę się, stawiam pomału kroki i próbuję sobie przypomnieć. Ale głos Siggiego rozpuszcza się w tej pogodzie. Znika. Połowa czerwca. Mijają właśnie trzy lata, od kiedy usłyszałem go po raz ostatni. Sznur samochodów ciągnie na południe i zachód. Rzeka ludzi płynie wzdłuż trasy spacerowej przy Sæbraut.

W szybach Harpy i w oceanie odbijają się świetlne smugi, raz po raz kłujące w oczy. Turyści robią zdjęcia przy żółtej latarni i rzeźbie Sólfar – słonecznym wędrowcu. Niektórzy uwieszają się na metalowych przęsłach, które mają chyba imitować wiosła, choć z daleka przypominają odnóża gigantycznego stalowego owada. Dzieciaki stają na rzeźbie, rodzice zachęcają je do pozowania. Dotykają gładkiej powierzchni, jakby miało to przynieść szczęście. A słoneczny wędrowiec, obłożony ludźmi, stoi niewzruszony. Dziwaczna nazwa dla rzeźby, która nigdy nie wyruszy w żadną podróż.

Po raz kolejny przywołuję ostatnie słowa zamienione z Siggim, choć robiłem to już niezliczoną ilość razy. Staliśmy na lotnisku w Reykjavíku przed jego wylotem na Grenlandię. Ja w szarym płaszczu przeciwdeszczowym, on w grubej kurtce, z plecakiem i żółtą walizą The North Face. Od lat, gdy gdzieś wyjeżdżaliśmy na dłuższy czas, dawaliśmy jeden drugiemu prezent niespodziankę. Pudełko można było otworzyć dopiero po przyjeździe na miejsce.

***

Wiele lat temu, w ramach wieczoru kawalerskiego swojego brata Tómasa, Siggi z grupą chłopaków wyruszył do Montpellier. Przed wyjazdem dostał ode mnie pudełeczko, które owinąłem papierem do pakowania prezentów. W szóstkę pojechali na obóz survivalowy w górach. Zasady były proste – zostawić wszystko, co mogłoby pomóc w przetrwaniu, i przejść przez góry bez kompasu, czytając tylko znaki nakreślone przez naturę. Kiedy francuski przewodnik odbierał im sprzęt, który niepotrzebnie taszczyli, zostawił jedynie prezent ode mnie, myśląc, że to niespodzianka dla pana młodego. Przez cały pobyt w Sewenny, gdzie spali po krzakach, jedli to, co znaleźli, i nie mieli żadnych przydatnych narzędzi, Siggi z podarowaną przeze mnie minilatarką i krzesiwem w scyzoryku był dla chłopaków jak król Artur. Światło w ciemności. Bohater. Od tamtej chwili dawanie sobie prezentów przed wyjazdem stało się naszą tradycją, więc nie wyobrażałem sobie, by tym razem miało być inaczej.

– Podziękujesz, jak będziesz na miejscu. – Wciskam Siggiemu do ręki pudełeczko.

– Co to jest? – Spogląda na prezent.

– Przydatne. Sam zobaczysz. Możesz wrzucić do podręcznego.

– Dzięki, stary. Mam nadzieję, że to dildo.

– Po co ci dwa?

Prychnął i schował prezent do torby, którą zarzucił na plecy.

– Jutro mam pierwsze spotkanie z gościem od łodzi. Ma na imię Aputsiaq. Facet raczej pierdolnięty, więc wydaje się godny zaufania.

– Czyli jest jak ty, tylko z Grenlandii. A co potem?

– Potem się zobaczy. Za dużo może się zmienić, a nie ma co zapeszać.

– Dobra, zjeżdżaj. Masz jakieś trzydzieści minut. Ja muszę spieprzać do redakcji.

– Spokojnie, beze mnie nie polecą. Pamiętaj o Myrkurze. Nasyp mu żarcia raz na dwa–trzy dni, rozstaw kilka misek z wodą. Jak nie wrócę, dostaniesz go w spadku. – Wyszczerzył zęby i uścisnął mnie mocno. – Wiesz, że zostawiłem ci gówno w kuwecie?

***

Spotkanie, na które zmierzam, ma się odbyć w domu przy ulicy Bárugata. W tamtym rejonie mieszkają albo bogacze, albo szczęśliwcy z domami po dziadkach. Normalnych ludzi nie stać na tę lokalizację. Ogromne budynki, ich piwnice nierzadko przerobione są na mieszkania, a na piętrach wydzielono nowe pokoje. Wiele z tych lokali wynajmowano turystom, osobom pracującym w centrum czy imigrantom próbującym szczęścia w stolicy.

Zostawiłem auto niedaleko Höfði⁴, a w nim czapkę, z którą rzadko się rozstaję, i teraz pęka mi łeb. Zostało jeszcze pół godziny. Siadam na falochronie w pobliżu Harpy, ale po chwili wstaję i ruszam w kierunku Kolaportið⁵.

Powietrze nie ma zapachu. Jest po prostu świeże, przejrzyste, wypełnia płuca. W oddali widzę miasto Akranes, a nieco dalej półwysep Snæfellsnes, stykający się z horyzontem. Biały szczyt lodowca, który stopnieje jeszcze w tym stuleciu, a wtedy zostanie jedynie naga góra, odsłonięty wulkan.

Zamiast na pchli targ idę w kierunku placu Austurvöllur. Słońce odbija się w wysokich budynkach, a ja wchodzę w strefę cienia. Czuję przyjemny chłód. Połowa czerwca jest zazwyczaj paskudnie gorąca i dla przyzwyczajonych do zimna Islandczyków stanowi dar, okazję do wyjazdu w plener, do domków letniskowych, na trekking. W Polsce, gdy jeszcze tam mieszkałem – w moim poprzednim życiu – bywały takie upały, że Islandczycy mogliby się w nich roztopić. Z kolei ja po przylocie na Islandię nie umiałem się przyzwyczaić do lipcowego chłodu. Jednak lata na wyspie sprawiły, że stwardniałem. Jakby niemal nieustanny ziąb odkładał we mnie materiał, z którego w końcu uszyłem nową, odporną na wiatr skórę. Zmiękła dopiero cztery dni temu.

W poniedziałek przyszła wiadomość, że mój najlepszy przyjaciel Sigurður Jónsson został uznany za zmarłego. Niecałe trzy lata po jego zniknięciu zamykano sprawę na amen z powodu braku śladów mogących pchnąć śledztwo do przodu. Po otrzymaniu zgłoszenia od siostry Siggiego w czerwcu 2019 roku islandzka policja, jak to często bywa na wyspie, wrzuciła informacje na społecznościówki i rozesłała do mediów. Najświeższe zdjęcie Siggiego, imię, wiek, wzrost, ubiór i ostatnie miejsce, w którym przebywał. Czekali na jakieś doniesienia. Ludzie pomagali w podobnych sprawach i w wielu przypadkach po jednym czy dwóch dniach „zguba” się odnajdywała. Ale tym razem oprócz wyrażających żal i zaskoczenie wiadomości od osób, które znały Siggiego, na policyjną skrzynkę nie przyszło nic. Od zaginięcia nikt go na Islandii nie widział. Na pewno nie przyleciał samolotem rejsowym, bo nie było jego nazwiska w rejestrach lotów, lecz w gruncie rzeczy niewiele to znaczyło. Ruch drogą morską między wyspami był bardzo ożywiony, w obie strony przemieszczały się duże jednostki, statki, stateczki, kutry i co tam jeszcze. Ktokolwiek mógłby się przemknąć z Grenlandii niezauważony, jeśliby mu na tym zależało. Z jakiegoś powodu uznano, że tak właśnie mógł postąpić Siggi. Nic. Ani śladu. Jak kamień w wodę. Osobne poszukiwania prowadziła policja grenlandzka. Również bez efektów.

„Po prawie trzech latach prowadzenia śledztwa zmuszeni jesteśmy zakwalifikować zaginięcie Sigurðura Jónssona jako _kalt mál_ – zimną sprawę. To standardowe postępowanie w podobnych sytuacjach. Nie ma wiarygodnych, jednoznacznych dowodów świadczących o tym, że zaginiony żyje lub nie, i nie można też stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, jaki był jego los po Dniu Narodowym w Nuuk oraz gdzie ostatnio przebywał. Po wyczerpaniu wszelkich możliwości w ramach prowadzenia tej sprawy niestety nie mamy innego wyboru, jak tylko uznać Sigurðura Jónssona za zmarłego” – taki komunikat podczas konferencji prasowej wydał Árni Einarsson, od niedawna inspektor policji w Reykjavíku. W prasie grenlandzkiej nie pojawiła się na ten temat żadna informacja. Tam już dawno spisali Siggiego na straty.

Wchodzę na plac Austurvöllur, który niemal w całości przykryty jest kocami. Rodziny, studenci i żule. Kilku samotników wpatrujących się w tłum, jakby szukali kogoś, kto do nich dołączy. W American Bar dostrzegam kumpla. Macham mu. Poznaliśmy się na treningach bokserskich i już po pierwszym sparingu nabraliśmy do siebie sympatii. Jednak nigdy jeszcze nie spotkaliśmy się poza klubem i widzę, że chce do mnie podejść. Odwracam się i pokazuję palcem na zegarek, a potem układam z dłoni telefon i przykładam do ucha. Bezgłośnie wypowiadam „zadzwonię”. Pocieram szczękę. Boli mnie od wczorajszego ciosu, po którym poczułem w ustach krew. Pieprzony Óddur. Byłem rozkojarzony dzisiejszym spotkaniem, więc zrobił ze mną, co chciał. W boksie czasami unik jest gorszy od przyjęcia uderzenia, bo może się okazać, że drugie, wyprowadzone z zaskoczenia, będzie o wiele bardziej bolesne. Stara lekcja, którą na nowo musiałem sobie przyswoić.

Rok temu odkryłem, że boks daje mi wewnętrzny spokój. Była to dla mnie niespodzianka, bo do tamtej pory dostrzegałem w tym sporcie tylko prymitywne okrucieństwo. A jednak po pierwszych kilku treningach wracałem do domu wyciszony. Wewnętrzny dygot znikał. I choć często czułem ból, to spokój, jaki przychodził wraz z nim, był tym, czego potrzebowałem. Szczególnie w tym momencie. Ostatnie, na co mam dziś ochotę, to spojrzeć w oczy rodzeństwu Siggiego. W oczy ludzi, którzy nie mają już nadziei. To będzie diabelnie trudne.

***

Na Bárugata docieram kilka minut przed czasem. Z kieszeni dobiega dźwięk powiadomienia WhatsAppa. Pewnie ojciec znów wysyła jakieś zdjęcia. Jeżdżą z Bryndís po Europie, spełniając jej marzenie o kilkumiesięcznej podróży kamperem. Wyjmuję papierosa, wkładam go do ust, nie zapalam jednak. Od miesięcy ograniczam palenie do jednego lub dwóch na dzień. To bez sensu, ale daje mi poczucie, że choć odrobinę o siebie dbam. A może to mój sposób na pielęgnowanie odzyskanej kontroli nad życiem? Poczekam na powrót do domu i wspólnie zajaramy z Kiddą. Czasami, kiedy dzień był męczący, sama brała papierosa z paczki i paliliśmy go razem przed domem. Było w tym coś cholernie przyjemnego. Intymnego. Taki _House of Cards_ dla biedoty. Wyłącznie nasza chwila, kiedy nic nie musieliśmy mówić i pozwalaliśmy, by dzień powoli wygasał. Stało się to naszą tradycją, odkąd opowiedziałem jej o Stanisławie.

Żałuję czasu, w którym byłem nieuważny. Szczególnie teraz, gdy uświadamiam sobie, jak wszystko przeciekało mi przez palce. Relacja z Kiddą, którą przy odrobinie wysiłku łatwo mogłem naprawić, przez lata obrosła w nieporozumienia, niedopowiedzenia i krzywdy. A wystarczyła poważna, szczera rozmowa. Gdy wspominam ten czas, pojawia się zawsze jedna myśl. Że to wszystko było po coś. Że takie dramaty nie dzieją się bez przyczyny i wszystko musi mieć swój czas. A potem przychodzi druga myśl, ta gorsza. Że mam tendencję do nadawania sensu złym decyzjom. Oczywiście przypisuję im wartość tylko wtedy, gdy doprowadzą do czegoś dobrego. Bo jakżeby inaczej? Idziesz prostą drogą i nagle dzieje się coś, co każe ci wejść do lasu. Nie ty o tym decydujesz, to świat układa się tak, byś myślał, że podejmujesz jakąś decyzję. Ale po wszystkim, kiedy jest już dobrze, uświadamiasz sobie jedno: twoim życiem kierował strach, a ty nie umiałeś nazwać go po imieniu. Wuj Adrian sprawił, że wyszedłem z głębokiego, ciemnego lasu. Przestałem błądzić.

Między Kiddą a mną od trzech lat było tylko dobrze. Pandemia, która zamknęła nas w domu, jedynie pomogła. Zżyliśmy się. Jesteśmy w końcu prawdziwą rodziną: nie tylko ze sobą mieszkamy, ale przede wszystkim – rozmawiamy. Codziennie. Jakby te kilka lat, gdy wychowywaliśmy Aurorę osobno, po prostu rozpłynęło się w niepamięci całej naszej trójki. Wiele miesięcy przed rozstaniem Kidda podejrzewała, że dzieje się ze mną coś złego. Bezskutecznie próbowała wyciągnąć cierń, który utkwił tak głęboko, że wręcz się ze mną zrósł. Ja sam przestałem zauważać tę dziwaczną narośl. Zresztą podobnie jak żonę i córkę. Depresja Aurory i wściekłość najbliższej mi osoby były związane z moim milczeniem. Moją tajemnicą. Znajdowałem się na równi pochyłej, a rozwiązanie tej sytuacji było najprostsze z możliwych. Wystarczyło powiedzieć im prawdę.

Ponad dwadzieścia lat po tym, co się stało w moim poprzednim życiu, zmierzam do domu rodziców najlepszego przyjaciela, by znów zmierzyć się ze śmiercią. Po Aurorze, Kiddzie i ojcu Siggi był najbliższą mi osobą podczas mojej emigracji na Islandii. Nie sposób wymienić wszystkiego, za co powinienem być mu wdzięczny. Spędziliśmy razem kawał życia. Dzięki niemu moja islandzka droga stała się prostsza. Po wszystkim, co przeżyłem w Polsce, Siggi był dla mnie jak tratwa na środku oceanu. Ale czy jestem coś winien jego rodzinie? Owszem, lubiliśmy się, nie mam jednak pewności, czy powinienem się wtrącać w ich prywatne sprawy. Kidda wierzyła, że cokolwiek się stanie, cokolwiek zdecyduję, postąpię słusznie. Ja nie miałem takiej pewności.

***

W ogrodzie rosną cztery stare topole, znajdują się tam również trzy pniaki ściętych jarzębin, porośnięte bluszczem. Pamiętam, jak były żywe, a w grudniu zawsze oblepione śniegiem i obwieszone lampkami. Przy podjeździe widzę zbyt rozrośnięte krzaki, przypięty do płotu zardzewiały rower, do którego zapomniano klucza. To na nim wieki temu uczył się jeździć każdy z Jónssonów. Siggi też. Elewacja, kiedyś jasna, pod wpływem wiatru i deszczu zmieniła się w szary strup. Od ceglanych schodów odpadła znaczna część tynku. W oczy rzucają się wiechcie suchych łodyg zwisające z donic jak niedbale obcięte włosy. Drewniane okna z łuszczącą się farbą, wybita szyba w piwnicy. Od progu straszą zielone drzwi wejściowe, które wystarczy kopnąć, by się rozpadły. Dom rodzinny Siggiego wygląda, jakby już dawno temu wydał z siebie ostatni oddech.

Państwo Jónssonowie zmarli przed siedmioma laty. Najpierw matka, dwa miesiące później ojciec. Po ich śmierci dzieci długo nie mogły dojść do porozumienia w sprawie majątku. Tylko Siggi nie rościł sobie praw do domu rodzinnego. Cała reszta kłóciła się i marnowała czas boomu na rynku nieruchomości. Nawet najstarsza z całego rodzeństwa Petra, która w końcu została rodzinnym _capo di tutti capi_, darła koty z Leifurem, Jóhanną, Viktoríą i dotychczas zawsze rozważnym Tómasem. W końcu postanowili, że się zrzucą, wyremontują budynek i sprzedadzą za najlepszą możliwą cenę. Najwyraźniej jednak nikt nie miał czasu ani pieniędzy, nie mówiąc już o chęci do pracy na własną rękę.

***

– A ty coś za jeden?

Słyszę za sobą męski głos. Odwracam się, widzę niskiego mężczyznę, który w jednej ręce trzyma elektronicznego papierosa, a w drugiej neseser na dokumenty. Nie znam gościa. Grafitowy garnitur, czyste czarne buty i takiegoż koloru krótkie włosy. Wysunięta broda, siwiejący zarost, oczy osadzone blisko siebie. Ma twarz kogoś, kto nie bawi się w konwenanse. Mógłby być zarówno dobrym księdzem, bezwzględnym manipulatorem, jak i sprytnym cyrkowym kuglarzem. Źle dobrany krawat w infantylne wzorki i przenikliwe oczy sugerują, że jest kimś pomiędzy. Niedrogi radca prawny albo bankier. Zważywszy na nałóg, raczej ten pierwszy. Bankierzy nie bawią się w ciumkanie tego elektronicznego syfu.

– Baldur Ingvar Pétursson, przyjaciel Siggiego.

– Oho, pan szczęściarz. – Mężczyzna wypowiada to z lekką ironią, ale chyba nie jest skierowana w moją stronę. To raczej drobne szyderstwo rzucone w przestrzeń, by sobie ulżyć. – Zaraz się zacznie.

– Nie rozumiem. A ty kim jesteś?

– Przepraszam, Sævar Russo. Adwokat rodziny, doradca finansowy.

Wyciąga do mnie rękę z wizytówką. Wszystko jasne. Facet nie jest cwaniakiem czy manipulatorem, tylko pół-Włochem. Siggi kiedyś wspominał mi o nim, ale widocznie rozpuściłem tę informację w części mózgu zwanej uniwersalnie „mam to w dupie”.

– Panie Russo, Sævarze… tak naprawdę nie wiem, co tu robię. Chciałem tylko…

– Dostałeś wiadomość od Petry?

– Tak.

– No to chyba cel wizyty jest jasny. Powiadomili cię o śmierci i o całej reszcie?

– O jakiej reszcie? Wiem tylko o rzeczach, które trzeba odebrać z Grenlandii.

– Jezu. – Russo wzdycha. – Cała zabawa przed nami. Nie będę uprzedzać faktów. Za dużo gadania, a chcę stąd spływać jak najszybciej. Zapraszam do środka. Lepiej wejść od strony ogrodu. Te drzwi są zepsute. Cała piątka siedzi w salonie. Właściwie szóstka. Dobrze ich znasz?

– Wychowywałem się z nimi, ale nie jesteśmy połączeni więzami krwi. W każdym razie traktujemy się wzajemnie jak rodzina. A o co chodzi?

– O nic szczególnego.

Milknie. Idziemy na tył budynku. Czuję się nie na miejscu. Tyle razy szedłem tutaj sam, wpadałem niezapowiedziany na żarcie, wbijałem na film oglądany przez całą rodzinę. Wspominam w myślach, jak odbijaliśmy się z Siggim od płotu, kiedy pijani wracaliśmy z imprez, by zalec w ogrodzie jak dwa ociężałe kocury. Nawet teraz słyszę w głowie jego śmiech, niosący się echem między ścianami. Raz zasnąłem pod złotokapem, który pewnie ścięto, bo nie mogę go odnaleźć wzrokiem. A teraz mijamy wiadra z dziurami, cegły oklejone starym betonem leżące wśród kęp szarej trawy. Znak, że rodzice Siggiego mieli jednak jakiś plan. Widzę stos żelastwa wyglądającego na fragmenty barierki i stare meble, wśród których rozpoznaję łóżko Siggiego z czasów szkolnych, jego szafę na ubrania. Teraz to tylko napuchnięte szwedzkie drewno, brudny materac i ciuchy, których nikt już nie włoży.

Nagle adwokat chwyta mnie za ramię i mówi:

– Zapewniam, że będę dziś w tym domu najprzyjaźniejszą… nie, wróć. Będę jedyną przychylną ci osobą. Kiedy wejdziemy, nic nie mów, dopóki nie skończę. Najważniejsze to dobre nastawienie.

– Nie rozumiem.

– Zaraz zrozumiesz. Nie wiem, czy lubisz chodzić do cyrku, ale jeśli nie, to polecam nastawić się na najgorsze.III
EWA, 13 CZERWCA 2022

Wejście, recepcja, hol. Wszędzie marmury, złoto, wysoki połysk, który zimą odbijał ciepłe, relaksujące światło. Przepych i wystudiowana serdeczność.

Ewa zablokowała ciałem drzwi windy, po czym jedną ręką wciągnęła wózek do ciasnego wnętrza. Trzeba było się przemknąć, aby zjechać na dół, do podziemi, gdzie toczyło się inne życie. Obowiązywały inne prawa. Mieszanka kultur, języków i mocnych charakterów. Każdy pilnował swojego interesu – ulubionego piętra do sprzątania, godzin przerw, a przede wszystkim znalezionych fantów, obowiązkowo znoszonych do kantorka, gdzie trafiały do przeźroczystej foliówki razem z imieniem znalazcy. Jeżeli nikt się nie zgłosił, po miesiącu przedmiot zmieniał właściciela. O ile zgodę wyraziła Jóhanna. Tak. Nawet to musiała kontrolować. Cholerne babsko! Gdy Ewa uwolni się z tego miejsca, wymyśli sposób, aby jej odpłacić. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Jóhanna uwzięła się właśnie na nią. Na początku kiepski grafik, poranne zmiany rujnujące cały dzień, później menedżerka zaczęła przerzucać Ewę z pokoi dla gości do przestrzeni publicznych, które zgodnie z podziałem pracy należały się któremuś z chłopaków. Szczególnie uciążliwe było też wysyłanie jej do starego skrzydła hotelu, gdyż rządziły w nim Azjatki – małomówne, niesamowicie skuteczne, z własnym systemem i podziałem na grupy. Dopasowanie się do nich graniczyło z cudem. Gdy Ewa trafiała na taki przydział – tak jak dzisiaj – przez większość dnia po prostu milczała, nie mając się do kogo odezwać.

Tylko z Sofíą było inaczej. Dziewczyna okazała się naprawdę w porządku. Pierwszego dnia pracownicy mieli niezły ubaw, słuchając jej angielskiego. Śmiechy szybko się jednak skończyły, kiedy nowa z marszu zaakceptowała ksywkę Hakipi, która przylgnęła do niej po tym, jak na początku pukała do pokojów i nieudolnie wymawiała słowo _housekeeping_. Azjatki były nią zachwycone. Ewa uważała się za kogoś, kto umie szybko sprzątać, ale Hakipi była jak maszyna. Kilka minut na mały pokój, dwadzieścia na apartament.

Dziś rano Ewa przyszła do hotelu trochę wcześniej i odkryła, że pracownicy recepcji najprawdopodobniej podbierają napiwki z pokoi. Wiedzieli, kto się wymeldował przed ósmą, zanim ekipa sprzątająca rozpoczynała pracę. Ponoć kiedyś już kogoś na tym złapano, przeglądając nagrania z kamer. Ewa nie miała pewności, czy to prawda, choć doświadczenie podpowiadało jej, że nikomu nie można ufać.

Odkąd centrum Reykjavíku stało się popularnym miejscem wśród turystów, w ogóle dużo się działo. Jeżeli nie w samym Borgu, to w sąsiednich hotelach. Pijani, naćpani goście. Nocne przepychanki. Dzieciaki nakręcone na imprezę, preferujące cztery gwiazdki od przepełnionego klubu. Czasami ktoś używał kradzionych kart kredytowych do zapłacenia za nocleg, innym razem policja wyciągała agresywnego osiłka, któremu łazienka w ogólnodostępnej części hotelu pomyliła się z sypialnią. Zarzygany ostatnio pokój nie był niczym szczególnym w długiej kolejce zwykłych, nudnych dni, zlewających się w jedno.

Weszła do przestronnego apartamentu z widokiem na plac Austurvöllur. Ładna panorama. Miała w sobie coś eleganckiego, choć wydawało się, że ludzie siedzący w knajpach, które upchnięto na pobliskiej ulicy, nie zwracają na to uwagi. No tak, pomyślała, w końcu jest piątkowe popołudnie. Wakacje. Kiedy ostatnio miała wolne? Dawno temu. I nic nie wskazywało, że w najbliższym czasie się to zmieni.

Podeszła do stolika i podniosła karteczkę: „O twój pokój zadbała Jing”. Pod spodem pusto. Albo dziewczyna wzięła pieniądze rano, zaraz po przyjściu do pracy, albo goście niczego nie zostawili. Napiwki, których w tym momencie tak bardzo potrzebowała, stanowiły rzadkość. Od czasu do czasu ktoś zostawiał parę koron, lecz na ogół uważano, że nie jest to konieczne. A wszystko przez autora jednego z pierwszych przewodników po Islandii opasłej cegły, która miała za zadanie przybliżyć wyspę angielskojęzycznym mieszkańcom globu. Napisano tam ni mniej, ni więcej, że nie oczekuje się tu napiwków od klientów. Ba, wręcz sugerowano, że lokalsi – przecież z założenia uczciwie opłacani – mogą się poczuć urażeni, a napiwek potraktować jako upokarzającą formę spoufalania się. Fanaberię, która nie sprawdza się na Wyspie, bo ta jest osobną planetą we wszechświecie innych narodów. Ile czasu minęło od wydania tej książki? Ewa nie miała pojęcia. Ale gdyby mogła, spojrzałaby temu człowiekowi głęboko w oczy i zapytała, czy go doszczętnie powaliło? Zresztą kto w ostatnim czasie widział rodowitego Islandczyka sprzątającego zarzygany pokój w hotelu?

Pościel. To najpierw. Brudna do wora, wór do kanciapy, w której Ewa przesiadywała przy każdej okazji. Nawet jeśli sprzątaczki wykonały już całą swoją pracę, Jóhanna bez końca wymyślała nowe zadania, zamiast puszczać je wcześniej do domu. Ludzie musieli być w ruchu, nieustannie krzątać się po korytarzach, widoczni dla szefostwa, choć jednocześnie należało pilnować, aby goście hotelu nie zauważali specjalnie ich obecności.

Ewa usiadła na szerokim fotelu pokrytym miękką białą skórą. Dopadło ją znużenie. Nie pracą, bo do niej już się przyzwyczaiła. Paradoksalnie to właśnie dzięki codziennym obowiązkom jeszcze trzymała się w pionie, wierząc, że kiedyś w jej życiu nastąpi zwrot, że wyjdzie z dołu, w którym tkwi od miesięcy, i nigdy więcej do niego nie wróci. Ta praca to tylko etap przejściowy, powtarzała sobie, moment startu, rozbieg po coś lepszego. Innym się udało, jej też pójdzie dobrze. Po prostu musi poczekać na swoją kolej, cierpliwie znosić dzień za dniem, aby we właściwej chwili nie zabrakło jej siły na zmiany. No i odwagi.

Była zmęczona. Kolejna noc pełna niepokoju, kolejne godziny, podczas których trudno było jej zasnąć, a gdy wreszcie się udało, ktoś nagle ją obudził. Nie żeby celowo. To tak nie działa. W tych miejscach tak po prostu jest. Z automatu godzisz się na wiele rzeczy. Reguły są jasne. Akceptujesz je albo ulica. Bierzesz, co dają, dziękując, że w ogóle ktoś cię przyjął. Z dala od domu, w obcym kraju. „Wdzięczność” to słowo, którego przed incydentem nie rozumiała. Używała go, a jakże, nie mając w gruncie rzeczy pojęcia, co naprawdę oznacza. Wdzięczność. Pragnęła, by nadszedł kiedyś taki czas, gdy nikomu nie będzie nic winna.

W kieszeni Ewy zawibrował telefon. Jóhanna rozdzielała wolne pokoje do posprzątania, ktoś meldował, że 105 jest gotowe. Ewa przejechała ręką po oparciu, po czym wstała i ruszyła do łazienki. Jej współlokatorka szukała pracy. Może Ewa powinna ją polecić u siebie? Mała szansa, że wredna przełożona, która zajmuje się również rekrutacją, w ogóle to rozważy, ale warto spróbować. Adélka to fajna dziewczyna. Czeszka z Pragi, na Islandię trafiła zaraz po studiach. Marzyła o wolności, kreatywnym spełnieniu oraz miłości. Zamiast tego wylądowała w klitce z obcą kobietą. Mieszkać z kimś w tym wieku to prawdziwe wyzwanie. Ewa nigdy nie przypuszczała, że jest do tego zdolna, biorąc pod uwagę, że ostatnich kilka lat spędziła we własnym lokum. Na kredyt, rzecz jasna, ale to przecież swego rodzaju skarbonka. Ceny nieruchomości na Islandii szybowały bez jakiejkolwiek kontroli, więc posiadacze czterech kątów mieli niezłe zabezpieczenie na przyszłość. Dodatkową emeryturę lub fundusz na spełnianie ekstrawaganckich marzeń. Piękna wizja, która przed incydentem wydawała się na wyciągnięcie ręki. Za kilka lat, to prawda, ale przecież nikt nie mógł jej tego odebrać. Cóż, pomyliła się. Okłamała samą siebie, zamiast spojrzeć prawdzie w oczy. Żadnego domku w Hiszpanii nie będzie. Ani powrotu do Polski, gdzie przez kilka lat mogłaby w spokoju cieszyć się poznawaniem kraju na nowo. Po tylu latach emigracji ojczyzna była dla Ewy równie obca jak wyspa, na której obecnie przebywała. Szkoda sił, aby się szarpać z jakimiś urojeniami. Fakty są takie, że musi zacząć wszystko od nowa. Tu i teraz. Zbierać pieniądze i walczyć. Po incydencie nikt jej nie został.

Miesiąc temu Ewa uciekła do ośrodka dla kobiet. W nocy, mając ze sobą tyle, ile udało jej się zgarnąć po drodze. Jak mogło na nią trafić? Przecież pochodziła z domu, w którym nikt nie używał przemocy. Dlaczego nie zareagowała wcześniej? Najpierw drobna sprzeczka, jakieś nieporozumienie. Stopniowo. To zawsze przychodzi stopniowo. Gdyby rzucił się na nią dawno temu, przy pierwszej okazji, dzisiaj nie byłaby w tym samym miejscu. Nigdy nie zgodziłaby się na to małżeństwo, kupno mieszkania oraz wspólne konto bankowe. Ostatecznie tym właśnie mógł ją szantażować. Rozkręcał się bez pośpiechu, za każdym razem nieco przesuwając granicę. Gotowanie żaby. Kiedyś myślała, że bite kobiety niejako same dają na to przyzwolenie. Powinny wcześniej wziąć się w garść i zamiast tkwić w toksycznym związku, uciec od oprawcy, który przecież dąży do tego, by przejąć nad nimi pełną kontrolę. Zawłaszczyć ich życie: finanse oraz wolność. Chce stać się panem sytuacji. Jak można do tego dopuścić? Ignorować znaki ostrzegawcze, nie rozumieć prostych sygnałów, nie zauważać pokładów tłumionej agresji? Na co właściwie te kobiety czekają? Aż ktoś inny postanowi je uratować, zakończyć wieloletnią gehennę? Skąd to przeświadczenie? Przecież nie są wyjątkowe.

Telefon Ewy znowu zawibrował. Jóhanna pytała, czy pokój jest gotowy. Goście czekali w holu, niecierpliwiąc się, zmęczeni po locie transatlantyckim. Spojrzała na zegarek. Dwunasta szesnaście. Zameldowanie zaczynało się o piętnastej. Nie zamierzała się spieszyć. Nie tym razem. Nikt nie zmusi jej do tego, aby pracowała ponad siły, bo turyści uważają, że cały świat ma się dopasować do ich grafiku przylotów. Jebać, pomyślała, po czym odpisała przełożonej, że dopiero zaczęła. Jeżeli coś od Ewy chce, niech ruszy się z biura i powie jej to prosto w twarz.

W pracy nikt nie wiedział. Taką przynajmniej miała nadzieję. Bo i skąd? Adres ciągle był przypisany do mieszkania, w którym Ewa była zameldowana, a gdzie za nic nie mogła wrócić. Z nikim w hotelu się nie trzymała. Rozmowy ograniczała do minimum, a kiepski angielski w tej sytuacji działał akurat na jej korzyść. W hotelu pracowało wielu Polaków, ale nie nawiązała do tej pory głębszej relacji. Zresztą jak miałoby to wyglądać? Ona, niemal czterdziestoletnia kobieta po przejściach, kontra dwudziestoparolatkowie, którzy przylecieli na Islandię dorobić do studiów. Dać się porwać przygodzie. W dupie miała trendy i hasztagi, nie interesowały jej rozmowy o trudach emigracji, państwie opiekuńczym oraz tym, jak to Polska nie spełnia standardów. Chciała spokoju.

Praca. To dobry kierunek. Nie pozwala za dużo myśleć oraz przynosi pieniądze. Szorowanie kibli. Pranie usyfionych pościeli po ludziach, którzy nie chcą na nią patrzeć. Omijają wzrokiem, jakby sprzątaczki były czymś niewygodnym. Wstydzą się? Może uważają, że gdy wchodzi do pokoju, ciągnąc za sobą wózek, natychmiast ich ocenia? Od brudasa po zwyrola, w skali od jeden do dziesięciu. Ile dzisiaj otrzymała para z apartamentu 502? Czy wyprzedzi w rankingu mężczyznę z numeru 418, który od trzech dni nie wychodzi na zewnątrz i nie wpuszcza nikogo poza ekipą zaopatrującą minibarki?

Gdyby to było takie proste.

Odkąd zamieszkała w ośrodku dla kobiet, wszystko, co do tej pory wydawało jej się oczywiste, potrzebowało przewartościowania. Świeżych definicji, które zaczęłyby pasować do jej nowego położenia. Zaufanie. Z tym będzie najtrudniej. Poza tym musi zrozumieć, co się wydarzyło, pogodzić się z tym, kim teraz jest. Zapomnieć o wstydzie.

Ewa, bita kobieta. Ewa, ofiara przemocy. Ewa, bezdomna, której życie zależy od łaski innych ludzi.

Dźwięk esemesa. W tych czasach prawie nikt ich nie wysyłał. Otarła łzy rękawem i wyciągnęła telefon. Nie może pokazać się w tym stanie. Plotki tylko pogorszą sytuację, a gdyby przypadkiem rozeszło się, że trafiła do schroniska, on mógłby ją znaleźć. Po długich miesiącach bezrobocia spędzonych pośród czterech ścian praca w Borgu była jak szóstka w lotto. W polonijnym środowisku wiadomości rozchodzą się z prędkością światła. Jeżeli ktoś wejdzie do pokoju i zobaczy czerwone oczy, Ewa skłamie, że to od środków czystości. Miała gdzieś, czy ta osoba uwierzy. Liczyło się tylko to, aby trzymać się swojej wersji. Paranoiczka, mruknęła do siebie. Przecież nikogo nie było na korytarzu, gdy wchodziła do apartamentu.

Odblokowała smartfon i kliknęła ikonę wiadomości.

„Możesz wpaść jutro i zająć się domem? Wyjeżdżamy na weekend do Akureyri. Koty zostają na miejscu. Uzbierało się sporo prania. Dzieciaki miały imprezę i nie zdążyłam posprzątać”.

„Jasne. Będę rano”.

„Nie śpiesz się. Wracamy dopiero w poniedziałek. Masz dwa dni tylko dla siebie”.

„Ugotować coś specjalnego?”

„Jesteś aniołem”.

„Upiekę polski sernik. I lasagne do odgrzania, gdy wrócicie”.

„Idealnie! Kuchnia jest twoja. Gdybyś czegoś potrzebowała, daj znać. Dziękuję!”

Ewa uśmiechnęła się. Ingibjörg. Właścicielka przepięknego domu w Garðabær, w którym Polka kilka razy w miesiącu pracowała jako gospodyni. Uprzejma snobka. Ewa miała szczęście. Nie dość, że Ingibjörg dobrze płaciła, to jeszcze traktowała ją jak człowieka. Kobieta miała dwójkę dzieci: nastolatkę zafascynowaną Japonią oraz dziewczynkę, która dopiero zaczęła podstawówkę. Samotna matka w ekskluzywnej dzielnicy. Nie z tych, które walczą o przetrwanie; jej rodzina od pokoleń zarządzała przetwórnią rybną korzystającą z ogromnych kwot połowowych. Odkąd Islandka została sama, z nikim się nie związała. Ile czasu upłynęło? Trzy lata, ale sytuacja Ingibjörg była skomplikowana. Rozsądek nakazywał omijać ten temat, więc Ewa nie drążyła. Nie jej sprawa. Zwłaszcza gdy mąż pewnego dnia po prostu znika z domu, a miesiące poszukiwań nie przynoszą niczego poza stwierdzeniem, że najprawdopodobniej nie żyje.¹ Niewielka islandzka wyspa na Morzu Grenlandzkim, leżąca dokładnie na kole podbiegunowym północnym, około czterdziestu kilometrów od północnego wybrzeża Islandii.

² Popularny w hotelach komunikator, dzięki któremu szefowa sprzątaczek kontaktuje się z załogą.

³ Gratulacje (isl.) – tradycyjne islandzkie życzenia.

⁴ Zabytkowy drewniany dom w północnej części Reykjavíku, w którym w 1986 roku doszło do spotkania Ronalda Reagana i Michaiła Gorbaczowa.

⁵ Pchli targ istniejący w Reykjavíku od 1988 roku.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij