Siła Polski - ebook
Siła Polski - ebook
Rozmówcy Igora Janke, autora popularnego podcastu Układ otwarty prorokują, że za trzydzieści lat Polska może stać się potężnym państwem o dużej randze międzynarodowej, z silną armią i nowoczesną gospodarką. Wierzą w niezwykłą przedsiębiorczość Polaków, którzy po 1989 roku dokonali największego skoku w Europie. Drugi skok jest na wyciągnięcie ręki, trzeba tylko zlikwidować pewne bariery. Jakie i jak to zrobić – mówią ludzie, którzy odnieśli ogromne sukcesy.
Na przykład Rafał Brzoska, szef InPostu, mówi tak: Jeżeli mówimy o skali podatkowej, to uważam, że polski system jest bardzo dobry i sprawiedliwy. Natomiast jest zdecydowanie nieprosty. Jest opresyjny, pozostawia dużą dowolność interpretacyjną, która rodzi wiele ryzyk. To stanowi dziś ogromną barierę. Uproszczenie systemu podatkowego, ujednolicenie zachęt inwestycyjnych jest konieczne. Nie może być tak, że ktoś dostaje zdecydowane fory tylko i wyłącznie dlatego, że jest znacznie większym inwestorem albo obiecał utworzyć tyle a tyle miejsc pracy. Często potem okazuje się, że to są miejsca pracy słabej jakości, źle opłacane, mamy do czynienia wręcz ze swego rodzaju wyzyskiem. Ta nierówność, która została stworzona, uderza w polskie firmy. Musimy potem konkurować z dużym graczem na rynku, na którym on startował z lepszej pozycji.
A szef Maspexu, Krzysztof Pawiński radzi, żeby wyciągać wnioski z cudzych błędów: Sukces to nie jest ciąg genialnych decyzji, sukces to jest suma mniejszej ilości popełnianych błędów. Łatwiej być lepszym, jeśli się ma dobrze zrobioną taką analizę wsteczną. Popatrzmy na gospodarkę niemiecką, na błędy, które poczyniono tam na przykład z punktu widzenia polityki imigracyjnej. Są one kolosalne. Czy musimy je powtórzyć? Nie sądzę. Co więcej, na te błędy nie mogliśmy sobie pozwolić z biedy. Wypracowaliśmy całkiem rozsądny model imigracyjny – z jednej strony mamy bardzo niski poziom wsparcia socjalnego dla imigrantów, a z drugiej nie dajemy żadnych istotnych ograniczeń w dostępie do rynku pracy. To najlepsze możliwe rozwiązanie minimalistyczne. Każdy, kto pracuje, płaci podatki, ma dostęp do podstawowych usług socjalnych i jest mile witany. To jest naprawdę innowacja zawstydzająca swą prostotą i skutecznością. Jak popatrzymy na Niemcy, na Szwecję, czy na Holandię, to widać zasadniczą różnicę. Wystarczy, że zrobimy ten jeden błąd mniej w tym obszarze.
Kolejna obserwacja – błędy polityki transformacji energetycznej, które widzimy na Zachodzie. Wystarczy, że zrobimy ją lepiej, znowu może się to przerodzić się w trwałą przewagę. To podejście, które wygrywa tam dziś, że mamy przeprowadzać transformację energetyczną kosztem poziomu naszego życia, jest absolutnie błędne. Powinniśmy to zatem zrobić inaczej, w oparciu o postęp technologiczny, ale w istniejących technologiach, a nie licząc na obiecany postęp nauki w przyszłości, który się wydarzy, albo nie. Przywykliśmy, że politycy wchodzą z butami w ekonomię, idą z pustymi obietnicami, łamiąc zdrowe zasady ekonomii. Ale to, że teraz polityka wchodzi w obszar nauki i technologii i mami nas jakimi to technologiami będziemy dysponowali za pięć czy siedem lat, to jest to chore. Wystarczy, że tego unikniemy i będzie naprawdę dobrze.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66219-89-2 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mogę wyemigrować z Polski, zostać działaczem opozycyjnym, być bitym i siedzieć w więzieniach, albo pisać recenzje teatralne za grosze, a utrzymywać się z pracy przy corocznym zbieraniu winogron we Francji. Takie zakładałem opcje na życie jako dwudziestolatek pod koniec lat osiemdziesiątych. „No future” – tytuł utworu Sex Pistols dobrze oddawał, co czułem. Polska była ponura, zniewolona, szara, brudna. Po przepastnych warszawskich ulicach hulał wiatr, nie było restauracji, kawiarni, wieżowców ani basenów. Zostawało pić wódkę, śpiewać Kaczmarskiego, bawić się na imprezach, czytać książki, chodzić na demonstracje. Książki i demonstracje dawały najwięcej nadziei i radości.
Kiedy wyjechałem pierwszy raz autostopem do Francji, żeby zrywać winogrona za ogromne wówczas pieniądze, pierwszą noc spędziłem w mieszkaniu przygodnie poznanych niemieckich punków. Poczęstowali mnie serami i kiwi. Sery smakowały zupełnie inaczej niż nasze, ale to zielone jajko niczego mi nie przypominało. Nie wiedziałem, co to jest, nigdy wcześniej nie widziałem takiego cuda. „Naprawdę, nigdy nie jadłeś kiwi?” – niezamożni niemieccy gospodarze nie mogli uwierzyć. Nie jadłem kiwi, hamburgera ani sushi. W plecaku miałem najlepszą polską wódkę, żeby móc dać coś w prezencie, a która wyglądała i pachniała tak jak ówczesna Polska. Tyle że zdałem sobie z tego sprawę dopiero wtedy, kiedy z dumą wręczyłem ją pewnemu włoskiemu architektowi, a on postawił ją na stoliku razem z dziesiątką innych zachodnich alkoholi… Pamiętam ten piekący rumieniec wstydu i zażenowania. Bidna butelka z tandetną nalepką wśród najlepszych światowych alkoholi. Na szczęście mogłem mu chociaż opowiedzieć, jak walczymy z komunizmem.
Moje ubrania wyglądały dwa razy gorzej niż te, w których chodzili miejscowi. Ulice ze sklepami i restauracjami onieśmielały mnie. Chodziłem godzinami i oglądałem ten dostatni świat jakby zza szyby. Kiedy jakiś kierowca, który zabrał mnie autostopem, zaproponował, byśmy zjedli razem lunch, nie wiedziałem, jak się zachować. Zafrapowany, wszedłem z nim do baru przy autostradzie, który dla mnie był błyszczącą restauracją, rzuciłem okiem na ceny i głowiłem się, jak mu powiedzieć, że ten Wiener Schnitzel kosztuje tyle ile połowa pensji w Polsce i nie stać mnie na niego.
Przez kilka tygodni oglądałem świat, który wydawał się nierealny.
Powrót do ojczyzny był bolesny. Dziurawe drogi, śmierdzące kible, podłe żarcie w knajpach. Papier toaletowy wystawany w kolejkach albo wykradany z zakładów pracy, dawanie łapówek milicjantom, sklepowym i kanarom w autobusie. Gra w oszukiwanego ze znienawidzonym państwem. Oni okradają nas, my ich. „Jest tak brudno i brzydko, że pękają oczy” – śpiewał kilka lat później Kult, a my wszyscy czuliśmy, że to nasz świat. Brudne były kible, ulice i dusze rządzących nami znienawidzonych komuchów.
Trudno było uwierzyć, że kiedyś polskie ulice, budynki i sklepy mogą choć trochę przypominać to, co widziałem na Zachodzie.
Miesięczna pensja w Polsce wynosiła tyle co dwadzieścia, trzydzieści dolarów. Tyle dostawałem za dzień fizycznej pracy na francuskich polach. Skazani byliśmy na życie w innym, o wiele gorszym świecie, i byłem przekonany, że tak ma pozostać.
Nie wierzyłem, że komunizm może upaść. Nie umiałem sobie tego wyobrazić. Wiedziałem, że albo muszę stąd uciec, albo walczyć, nawet jeśli ta walka nie da żadnych rezultatów. Taki nasz obowiązek, jeśli chce się być porządnym. Książki Herlinga-Grudzińskiego, wiersze Herberta, piosenki Kaczmarskiego i Gintrowskiego, filmy Zanussiego i Kieślowskiego tłumaczyły mi, co mam robić, ale nie dawały nadziei. Tu był syf i brak przyszłości. Będziemy żyć w biedzie i smrodzie, ale dumnie – tak to widziałem. Organizowaliśmy strajki i wiece, wydawaliśmy pisma, pałką dostałem raz, nacierpieć się nie zdążyłem. Gdyby ktoś pokazał mi, jak żyję dziś, jak wygląda dziś starówka Wrocławia, promenada w Gdyni czy wieżowce w Warszawie, uznałbym, że to film science fiction.
I nagle, dla mnie zupełnie niespodziewanie, komunizm upadł.
***
Piszę te słowa w 2023 roku. Siedzę w ogrodzie na ładnym osiedlu, znajomi piszą na WhatsAppie o wakacjach w Japonii czy w Hiszpanii, gdzie czasem taniej niż w Polsce, o kiepskich stacjach benzynowych we Włoszech i tym miłym uczuciu, kiedy wjeżdża się do Polski autostradą, która jest lepsza niż w większości europejskich państw. Gdzie ulice są czyste i bezpieczne, a setki knajp oferują jedzenie z całego świata przygotowywane przez kucharzy, który wyemigrowali do Warszawy czy Poznania, bo tu można nieźle zarobić i dobrze żyć. Dziś Polska staje się krajem, do którego chcą przyjechać ludzie z wielu uboższych państw świata. Zachodni dyplomaci, którzy jeszcze dziesięć, piętnaście lat temu uważali wyjazd do Polski za zsyłkę, teraz zabiegają, żeby pomieszkać przez kilka lat w kraju, w którym jest tak czysto, bezpiecznie, a wiele usług na najwyższym europejskim poziomie.
Polacy w kolejkach do Wizz Aira czy Ryanaira, którymi lecą na tanie wczasy do Albanii czy Turcji, masowo narzekają na rosnące ceny. Tam jest taniej niż u nas, do czego to doszło!
Narzekamy, jak wiele rzeczy nie działa jeszcze tak jak trzeba, jak wiele szans marnujemy, jaki ciągle dystans dzieli nas od Niemiec, Francji czy Holandii. Warto jednak zdać sobie sprawę, co się w Polsce stało przez ostatnie trzydzieści lat.
Piszę to w czasie, kiedy Polska po raz pierwszy w historii ostatnich lat pokazała sprawczość i miała realny wpływ na to, co dzieje się wokół naszego państwa. Kiedy Polacy przyjęli miliony uciekinierów z Ukrainy, kiedy władze polskich miast sprawnie zorganizowały punkty dyslokacji imigrantów, wielkie noclegownie i punkty żywienia, kiedy polskie państwo jako pierwsze wysłało swoje czołgi, karabiny, transportery i zorganizowało kluczowy hub logistyczny dla sprzętu militarnego z całego świata, pokazując siłę, odwagę i sprawczość. Kiedy nasze podzielone społeczeństwo i państwo zadziałało zgodnie i skutecznie. I ci z PO, i ci z PiS, i ci głosujący jeszcze inaczej.
Polska przez trzydzieści lat dokonała spektakularnego skoku. Niewiele państw na świecie było w stanie dokonać takiej rewolucji bez ponoszenia ofiar. Singapur, Korea Południowa, może Estonia. Tak, Polska odniosła sukces na światową miarę. Widać to po pachnących toaletach, nowych domach, apartamentowcach, szerokich autostradach, na stadionach, w wieżowcach i nowoczesnych fabrykach, nie tylko tych, które zbudowali Amerykanie czy Niemcy. Widać to w każdym mieszkaniu po urządzeniach, których używamy, po usługach, z których korzystamy. Także po sprzęcie, jakiego używają polscy rolnicy. Wychowałem się w sercu rolniczej Wielkopolski, wiem, o czym piszę.
Widać to wreszcie we wszystkich statystykach. Polska miała w ciągu trzydziestu lat największy wzrost PKB na głowę mieszkańca wśród wszystkich państw OECD, czyli całego zachodniego świata. Często tego nie zauważamy. Te trzydzieści lat było trudne, bolesne i wymagające. Pracowaliśmy ciężko i dużo. Ten sukces osiągnęliśmy dzięki splotowi wielu okoliczności historycznych, ale przede wszystkim dzięki sobie. Dzięki naszej ciężkiej pracy, dzięki ogromnej determinacji, pragnieniu lepszego życia, marzeniu o przynależności do lepszego, bezpiecznego bogatego świata. Dzięki wielkiemu duchowi przedsiębiorczości Polaków. Ten sukces osiągnęliśmy pomimo tego, co nam gotował świat polityki. Pomimo SLD, AWS, PSL, pomimo PO i PiS. To nie politycy zbudowali ten sukces, choć – przyznajmy – niemal każda z tych ekip politycznych, kiedy była u władzy, podjęła kilka dobrych decyzji. I sporo złych. Ale ten sukces zbudowali nie politycy, a ludzie. Pracownicy i przedsiębiorcy. Mali i wielcy biznesmeni. Inwestorzy krajowi i zagraniczni. My wszyscy, którzy przez lata zasuwaliśmy na dwóch etatach i dorabialiśmy na zleceniach.
Zaszliśmy daleko. Bardzo daleko. Ale ciągle nie jest tak, jak byśmy chcieli. Nasze marzenia są ciągle większe.
Aparat państwa nie działa jeszcze tak, jak powinien. Marnujemy masę energii na jałowe walki. Walczymy ze sobą, zamiast konkurować. Administracja działa słabo, prawo jest skomplikowane, ochrona zdrowia jest marna, edukacja wymaga wielkich inwestycji.
Wiele polskich firm urosło, jest dużych, ale ciągle daleko im do niemieckich, francuskich, włoskich czy brytyjskich gigantów. Ciągle nie mamy wielkich polskich marek. Mamy niewielki wpływ na decyzje podejmowane w Unii Europejskiej. Nawet w przypadku wojny na Ukrainie, w którą tak bardzo się zaangażowaliśmy, nie jesteśmy w gronie państw decydujących o tym, jaki będzie kształt porządku po wojnie, jakie będą gwarancje bezpieczeństwa dla Ukrainy, jak będzie wyglądać pomoc w odbudowie i nowy układ pokojowy. Jesteśmy jeszcze w drugiej lidze. Nie w piątej czy szóstej, jak w czasach mojej młodości, nie na marginesie świata, ale w pierwszej nie jesteśmy.
Czy możemy tam być? Tak. Możemy dokonać drugiego wielkiego skoku. Możemy stać się jednym z europejskich liderów i państw, które mają wpływ na kształt Europy. Polskie firmy mogą dołączyć do grona największych graczy. To jest możliwe. Jeszcze za mojego życia.
I o tym jest ta książka.
WIELKI SKOK. CZAS REWOLUCJI
Miałem szczęście obserwować ten wielki skok cywilizacyjny od początku. Widziałem, jak Warszawa i cała Polska zmienia się z dnia na dzień. Pracowałem w warszawskich redakcjach, w których i z których jak w soczewce widać było zmiany zachodzące w Polsce. Zmiany gospodarcze i polityczne, wybuch wolności, rozwój i patologie demokracji – miałem szczęście być obserwatorem i uczestnikiem tych procesów.
W „Życiu Warszawy”, do którego trafiłem jako początkujący reporter w 1991 roku, pisaliśmy jeszcze na coraz bardziej rozpadających się maszynach do pisania. Te maszyny już się rozpadały i zepsute rzucaliśmy w kąt w jednym z pokoi. Jeden z kolegów pisał artykuł o wirusie komputerowym Michel-angelo, który szalał wtedy na świecie. Chcieliśmy ten tekst zilustrować zdjęciem stosu naszych rozklekotanych maszyn z podpisem „Skutki działania wirusa Michelangelo w redakcji »Życia Warszawy«”.
Korytarze i pokoje redakcyjne pachniały PRL-em, przy wejściu do biura siedział gruby portier z rozsuwającą się na brzuchu koszulą, szklanką herbaty i często kiełbasą leżącą na tłustym papierze. Gości witał uroczym: „Do kogo?”.
Redakcja była zderzeniem dwóch światów. Starszych państwa, niektórych z doświadczeniem w służbie systemu, i grupki młodych, szybko rozpychających się i pragnących budować nową rzeczywistość niewiele umiejących reporterów. Nasi naczelni – Kazimierz Wóycicki i Tomasz Wołek ściągali świeżych ludzi. Zderzenia były arcyciekawe. „Starzy”, poza kilkoma zacnymi osobami, znali się na zupełnie innym dziennikarstwie. Podporządkowanym, partyjnym. Tego prawdziwego, niezależnego nie znali. „Nowi starsi” – ci, którzy obejmowali kierownicze stanowiska, też się nie znali, bo mieli często piękne opozycyjne karty, ale to, co robili w podziemiu, też przecież nie było dziennikarstwem, tylko walką. No i my „młodzi” – nie znaliśmy się ani na starym, ani na nowym dziennikarstwie… Przychodziliśmy z ulicy i wszystko, co mieliśmy, to dobre chęci. Plus trochę wiedzy o świecie. Uczyliśmy się od siebie nawzajem, a najwięcej na własnych błędach. Wszyscy nowi, i starsi, i młodsi – mieliśmy jedną przewagę: bardzo nam się chciało, marzyliśmy o robieniu świetnej gazety.
Pracowaliśmy po kilkanaście godzin dziennie, uczyliśmy się błyskawicznie i wychodziliśmy ze skóry, by najpierw doskoczyć, a potem pokonać naszą konkurencję, czyli „Gazetę Wyborczą”. Wtedy to była jeszcze dość przyjazna konkurencja. To był fascynujący moment – pracowaliśmy od rana do nocy, wieczorem spotykaliśmy się w domach czy knajpach, by dalej dyskutować, jak robić gazetę. Ze środka obserwowaliśmy, jak toczy się nowa walka o własność mediów.
„Życie Warszawy” kupił włoski przedsiębiorca Nicola Grauso. Historia tej inwestycji nieźle oddaje to, co działo się wtedy w Polsce. „Piccolo Berlusconi” – tak mówiono o nim we Włoszech. Przyjechał do Polski z wielkimi planami. Chciał uzyskać koncesję na nadawanie naziemnej stacji telewizyjnej, a „Życie Warszawy” miało być jego wizytówką. Włosi, którzy na brudnych korytarzach przy Marszałkowskiej pokazywali się w eleganckich garniturach, dziennikarzy traktowali jak powietrze. Niemniej firma zainwestowała szybko duże środki. Z dnia na dzień, z zatęchłej XIX-wiecznej redakcji z rozpadającymi się maszynami do pisania, ołowiową zecernią i witającym gości spoconym panem Stefanem, przeprowadziliśmy się do przestronnej sali dawnego kina Klub przy Rozdrożu, gdzie każdy z nas miał do dyspozycji najnowszy komputer Macintosh. Komputery były już połączone w sieć, łamanie gazety odbywało się na wielkich komputerach w środku sali. Włosi zatrudnili kilku znakomitych grafików. Nową makietę gazety przygotował jeden z najwybitniejszych włoskich projektantów, nasze zarobki skoczyły mocno w górę.
Z dnia na dzień przeskoczyliśmy technologicznie wiek. Mieliśmy lepszy sprzęt niż cała nasza konkurencja. Co więcej – mieliśmy lepszy sprzęt niż większość zachodnich mediów. To był 1993 rok. Pojechaliśmy na tak zwany study tour do Niemiec, gdzie odwiedzaliśmy tamtejsze redakcje radiowe i prasowe. Weszliśmy do Bonner Anzeiger. Niemcy traktowali nas miło, ale patrzyli na nas jak na biednych i zacofanych wschodniaków z postkomunistycznego kraju. Tacy byliśmy. Stanęliśmy na środku redakcji i jeden z ich szefów pokazywał nam z dumą ich sprzęt. „Za pół roku przejdziemy na łamanie gazety na komputerze!” – obwieścił, patrząc na nas z wyższością. Spojrzałem na niego i powiedziałem spokojnie: „To super, bo myśmy to już zrobili pół roku temu…”. Reakcja była niezapomniana.
Podobnie było, kiedy odwiedziliśmy rozgłośnię publicznego radia. Przed wyjazdem odwiedziłem supernowoczesne studio Radia Zet. Niemiecka stacja wyglądała przy „Zetce” na firmę z innej epoki. Taki był czas. Polskie media były zasilane błyskawicznie przez nowych ludzi i przez najnowszy sprzęt. Do „Życia” zatrudniano najlepszych ludzi z rynku, którzy nie trafili do „Gazety Wyborczej”. Zgromadzono zespół, który w dużej mierze składał się z ludzi, którzy w przyszłości kierowali większością polskich mediów. Piotr Zaremba (czołowy publicysta polityczny), Tomasz Wróblewski (przyszły naczelny „Newsweeka”, „Rzeczpospolitej”), Paweł Szwed (przyszły właściciel wydawnictwa Wielka Litera), Bronisław Wildstein (przyszły prezes TVP), Jacek Żakowski (czołowy publicysta „Polityki”, „Gazety Wyborczej”, radia TOK FM), Leszek Będkowski (przyszły zastępca naczelnego „Polityki”), Paweł Fąfara (przyszły naczelny i prezes „Polska The Times”), Grzegorz Jankowski (przyszły naczelny i wydawca „Faktu”), Piotr Skwieciński (zastępca naczelnego PAP, obecnie ambasador RP w Armenii), Paweł Lisicki (naczelny „Rzeczpospolitej” i „Do Rzeczy”), Robert Krasowski (naczelny „Dziennika”, współwłaściciel wydawnictwa Czerwone i Czarne), Cezary Gmyz (dziennikarz TVP), Bogna Świątkowska (twórczyni fundacji Bęc Zmiana, uważana za „matkę polskiego hip-hopu”), Paweł Dunin-Wąsowicz (twórca literackiego pisma i wydawnictwa Lampa i Iskra Boża). W dziale sportowym pisała legenda sportowego dziennikarstwa Stefan Szczepłek. Jacek Frączak był szefem znakomitego zespołu grafików.
Sam w „Życiu Warszawy” zostałem w wieku dwudziestu siedmiu lat szefem działu kultury, trzy lata później byłem zastępcą naczelnego „Expressu Wieczornego”, a chwilę potem redaktorem naczelnym Polskiej Agencji Prasowej. Naczelnym gazety był w tym czasie Tomasz Wołek, który dawał zespołowi ogromną wolność, zaś sam zajmował się głównie swoimi piłkarskimi pasjami i zapewne staraniami o zyskanie koncesji dla telewizji.
W redakcji „Życia Warszawy” kipiało pracą, nowymi pomysłami, entuzjazmem i niezwykłymi ambicjami. Nakład i sprzedaż rosły błyskawicznie. Była wolność, pojawiły się pieniądze, inwestycje, wszystko kwitło. Tu biło jedno z serc nowej, wolnej Polski. Jednocześnie lokalne stacje telewizyjne Grauso, które zaczęły wtedy nadawać, puszczały kiczowate, tanie, marnej jakości, często półpornograficzne produkcje. Taka była wtedy Polska.
I kiedy się rozpędziliśmy, i „Życie Warszawy” w stolicy zaczęło przeganiać w sprzedaży „Gazetę Wyborczą”, okazało się, że Nicola Grauso nie dostał koncesji na ogólnopolską telewizję. Dostali je Zygmunt Solorz, nieznany wcześniej przedsiębiorca z wieloma paszportami, i mocno zakorzenieni w PRL Mariusz Walter z Janem Wejchertem. I Polsat, i TVN odniosły spektakularne sukcesy i są do dziś kluczowymi graczami na rynku.
Nicola Grauso, bardzo emocjonalny gracz, sfrustrował się i postanowił ukarać Polskę za krzywdę, którą mu zrobiła. Z dnia na dzień postanowił podnieść cenę gazety o połowę i obciąć budżet „Życia” również o połowę, prawdopodobnie, by wyciągnąć błyskawicznie jak najwięcej kasy, a jednocześnie zamanifestować swoją złość. Taki to był inwestor. Pamiętam, jak jako kierownik działu kultury musiałem gwałtownie obcinać wierszówki, rezygnować z wielu autorów, zmniejszać objętość działu. „Życie” schudło o połowę. Sfrustrowany, odszedłem, a Tomasz Wołek postanowił, że gazeta mocno zaangażuje się w kampanię wyborczą Lecha Wałęsy. Z tygodnia na tydzień sprzedaż gazety zaczęła spadać. W ciągu kilku miesięcy droższe o połowę i cieńsze o połowę, politycznie zaangażowane „Życie Warszawy” straciło połowę nakładu. To był najbardziej spektakularny znany mi przypadek wzrostu i jeszcze szybszego upadku gazety. Dość szybko nastąpiły kolejne zmiany własnościowe, zespół się rozpadł, a po kilku latach „Życie Warszawy” przestało istnieć.
Opowiedziałem tę historię, bo jak w soczewce widać w niej rozwój polskiej demokracji i dzikiego polskiego kapitalizmu w latach dziewięćdziesiątych.
***
Innym moim osobistym doświadczeniem pokazującym zmiany w Polsce była praca w PAP. Jak to w czasie rewolucji rewolucyjne zadania dostawali młodzi rewolucjoniści. W wieku trzydziestu jeden lat wygrałem nieformalny konkurs na redaktora naczelnego tej instytucji. W 1998 roku w Polsce mieliśmy z jednej strony supernowoczesne redakcje, jak Radio Zet, RMF, TVN24 czy „Gazeta Wyborcza”, z drugiej strony niedoinwestowane redakcje prawicowe, z trzeciej – takie instytucje jak PAP. PAP, który pełnił wówczas kluczową rolę, dostarczając około siedmiuset informacji dziennie do wszystkich polskich mediów, pracował ciągle w trybie post-PRL. Powolny, rozlazły, praktycznie niezarządzany serwis produkujący setki źle napisanych i często niepotrzebnych depesz. Dostałem zadanie przebudowania go i dostosowania do światowych standardów. Wspólnie z grupą kilkunastu zapaleńców, których udało się wynaleźć w Agencji, z pełnym poparciem także merytorycznym ówczesnego prezesa Roberta Bogdańskiego, przygotowaliśmy plan restrukturyzacji bazujący na wzorach brytyjskiego Reutersa, francuskiej AFP i austriackiej agencji APA. W kilka miesięcy udało nam się wprowadzić radykalne zmiany i w strukturze firmy, i w stylu pracy dziennikarzy, którzy odnaleźli radość i zapał do pracy. W pół roku PAP zaczął pracować niczym zachodnie agencje. Zachowywał przy tym pełną bezstronność i niezależność od władzy, pomimo że była to instytucja państwowa. Do dziś trzymam w szafie badania satysfakcji klientów, które przeprowadziła zewnętrzna firma konsultingowa po wprowadzeniu naszych reform. Wyniki były znakomite. Jak to było możliwe bez wielkich pieniędzy? Dzięki planowi, konsekwencji, zapałowi i determinacji całego zespołu. A jeszcze ówczesna władza polityczna nie ważyła się ingerować w treść serwisu. A kiedy próbowała, dostawała ostry odpór. Dziś to już chyba niemożliwe…
Historia polskiego rynku medialnego to odbicie tego, co działo się w Polsce. „Życie Warszawy” było początkowo wspaniałym rezultatem wybuchu wolności, demokracji i kapitalizmu, a stało się ofiarą dzikiego wolnego rynku, brutalnych politycznych układów – nowych i postkomunistycznych – i kaprysu inwestora, który traktował Polskę jak front wschodni.
Jednocześnie do Polski wchodziły giganty międzynarodowe, które zachowywały się zupełnie inaczej. „Rzeczpospolita” w rękach koncernu Roberta Hersanta czy norweskiej Orkli była przykładem znakomitej inwestycji, którą przedsiębiorcy traktowali bardzo poważnie i z szacunkiem dla reguł gry. Kiedy po pięciu latach kierowania Polską Agencją Prasową przeszedłem w 2003 roku do „Rzepy” jako kierownik działu politycznego, nowy właściciel, wielki koncern norweski Orkla, który był konglomeratem firm ciężkiego przemysłu, spożywczych i medialnych, zorganizował nam prezentację, podczas której rozmawialiśmy o strategii, zasadach pracy i wartościach, którymi mamy się kierować. Zobaczyłem wtedy coś, co już chyba nigdy w polskich mediach się nie zdarzyło. Otóż przedstawiciele koncernu opowiadali nam, jak to należąca do ich koncernu gazeta wytropiła aferę w innej firmie należącej także od Orkli i opisała to u siebie. Przedstawiciele Orkli byli bardzo dumni, że u nich jest to możliwe, i powiedzieli, że takiej samej postawy oczekują od „Rzeczpospolitej”. Pamiętam zresztą, jak przyszedłem do „Rzepy” i jej ówczesny naczelny, nieżyjący już Maciej Łukasiewicz, tłumaczył mi: „Pamiętaj, możemy stracić reklamodawcę, ale nigdy wiarygodności i czytelnika. Jak masz jakiś materiał na naszego reklamodawcę, to publikuj. Nie bój się”. W dzisiejszych mediach to już nigdzie nie jest możliwe. Uzależnienie tej branży od biznesu i polityki jest potężne.
Media ewoluowały w różnych kierunkach, zwykle w złych. Media społecznościowe wybuchły w Polsce spektakularnie, zdobywając coraz większą siłę i pokazując, że nowe technologie i trendy w Polsce zakorzeniają się często szybciej niż gdzie indziej. Dla mnie symbolem tego był fakt, że kiedy amerykański prezydent Barack Obama przyleciał do Europy, by odwiedzić Anglię, Irlandię, Francję i Polskę, jedynego wywiadu podczas całej podróży udzielił dla założonego przeze mnie portalu Salon24.pl. Nasz portal był wówczas bardzo innowacyjnym przedsięwzięciem i Biały Dom uznał, że nie „Le Figaro”, „The Times,” BBC czy choćby TVP, ale właśnie Salon24 jest ciekawym medium.
Byliśmy pionierami, o czym świadczy choćby to, że moja żona, która potem przez osiem lat kierowała tym biznesem, długo przed pandemią prowadziła biuro całkowicie zdalnie, z pracownikami rozsianymi po całej Polsce. Zaczęła to robić długo, zanim stało się to modne…
Przytoczyłem moje własne doświadczenia, bo nic nie pokazuje lepiej historii jak relacje świadków. To oczywiście bardzo wąski wycinek rzeczywistości, ale nieźle obrazuje, jak szybkie i rewolucyjne zmiany następowały w Polsce w ciągu tych trzydziestu lat. Jak z zacofanego i zniewolonego kraju stawaliśmy się coraz bardziej nowoczesnym i zmodernizowym państwem, a jednocześnie jakie przechodziliśmy turbulencje.
CZY NASZA RAKIETA MOŻE POLECIEĆ WYŻEJ?
Kiedy po 2013 roku na kilka lat wyszedłem z mediów i pracowałem w biznesie public relations, miałem jeszcze inne ciekawe obserwacje. Pracowałem z kilkudziesięcioma dużymi i wielkimi firmami, też krajowymi, ale głównie międzynarodowymi, które inwestowały czy działały w Polsce. Obserwowałem z jednej strony niebywały rozwój, ogromne zainteresowanie polskim rynkiem, to, jak oceniali nasz kraj nie zachodni publicyści, ale ci, którzy inwestowali tu pieniądze. Obraz wyłaniający się z setek rozmów, które w tych latach prowadziłem, był mniej więcej taki: fantastyczny, dynamiczny, ciągle rozwijający się rynek, ze znakomitą, wykwalifikowaną siłą roboczą, z bardzo przedsiębiorczymi i kreatywnymi pracownikami, którzy nie boją się rozwiązywać problemów. Ale jednocześnie z koszmarną niestabilnością prawną, często niesprawną administracją, niezrozumiałymi blokadami na różnych poziomach. I potężnymi napięciami politycznymi, które czasem też wpływają na biznes.
Z tego wyłania się obraz niezwykle szybko rozwijającego się państwa z przedsiębiorczymi, żądnymi sukcesu, szybko uczącymi się obywatelami, jednocześnie targanego wieloma wewnętrznymi kłopotami. Czy da się coś z tym zrobić? Czy nasza rakieta może polecieć wyżej?
Dziś jesteśmy w historycznym momencie. Nigdy jeszcze nie zaszliśmy tak daleko w rozwoju. Nigdy nie żyło nam się tak dobrze i nie byliśmy tak atrakcyjnym miejscem i do życia, i do inwestowania. Pomimo narzekań w mediach wchodzą tu największe firmy technologiczne – Google, Intel, Samsung, Amazon. Rosną polskie firmy prywatne. Dino Polska, InPost, Cyfrowy Polsat, LPP, Synthos, Polpharma, Maspex, CD Project, Techland, Polenergia – to czołówka firm mających przychody liczone w miliardach złotych. Mamy świetny system bankowy. Coraz lepszą infrastrukturę. Znakomicie wykształconych ludzi.
Wielu osobom jednak trudno uwierzyć, że możemy wskoczyć jeszcze kilka pięter wyżej i stać się jednym z najzamożniejszych państw w Europie. Przecież na świecie prawie nikt nie zna tych polskich firm czy produktów przez nie wytwarzanych. Do pierwszej światowej ligi jeszcze im daleko. Nasze najlepsze uniwersytety w rankingach szanghajskich zaczynają się pojawiać na końcu pierwszej pięćsetki. W Unii Europejskiej to nie my nadajemy ton, a wręcz jesteśmy traktowani jako uciążliwe utrapienie.
Wielu ekspertów uważa, że dużo łatwiej odbić się od dna, co nam się udało, niż przebijać się z drugiej do pierwszej ligi, gdzie konkurencja jest już ogromna i rządzą dużo bogatsi od nas, którzy swój sukces budowali dziesiątki, a nawet setki lat. Kiedy oni budowali swoje demokracje i zamożność, przechodzili rewolucje przemysłowe i tranzycje kulturowe, myśmy byli okupowani, mordowani, dorobek materialny i kulturowy był niszczony i rozkradany, elity były systematycznie anihilowane, a kiedy skończyła się wojna, przyszło komunistyczne pranie mózgów i PRL-owska półsowiecka okupacja. Cud, że udało się w trzydzieści lat tak dużo odrobić.
Czy dotarliśmy już do sufitu i powinniśmy być szczęśliwi z tego, co osiągnęliśmy, dziękując Bogu, losowi i bogatszej części świata, że tak wiele dobrego nas spotkało? Trudno sobie wyobrazić, byśmy żyli tak jak Niemcy czy Szwedzi, a Polska była jednym z europejskich liderów.
Stawiam jednak tezę, że to jest możliwe. I o tym jest ta książka.
Tak jak firmy, tak państwa powinny sobie wyznaczać poważne, ambitne strategiczne cele. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku celem, który łączył polskie elity, było przyłączenie się do bogatego i bezpiecznego świata, członkostwo w Unii Europejskiej i Pakcie Północnoatlantyckim. Oba te cele osiągnęliśmy. Od tej pory nie udało nam się sformułować nowego celu, który byłby nie tylko ambitny, ale również mógł nas łączyć.
Moim zdaniem tym celem powinno być doprowadzenie Polski do miejsca, w którym będzie jednym z trzech państw mających największy wpływ na kształt i politykę Unii Europejskiej, jedną z najsilniejszych na kontynencie gospodarek. Celem powinna być budowa państwa, którego najlepsze firmy staną się europejskimi i światowymi gigantami, które ma jedną z najbardziej liczących się w świecie armii, co przełożyć się może nie tylko na bezpieczeństwo, ale i na pozycję polityczną naszego kraju.
***
Ambitne? Bardzo. To wszystko jest możliwe. Czy stanie się samo? Nie. Stanie się tylko wtedy, jeśli nie zwolnimy tempa rozwoju, jeśli nie poczujemy się zbyt usatysfakcjonowani, jeśli zdamy sobie sprawę z własnych słabości i będziemy ciężko pracować nad tym, co w Polsce ciągle słabo działa. Także nad sobą jako społeczeństwem, co jest pewnie najtrudniejsze.
Dlaczego uważam, że to jest możliwe?
Po pierwsze, wystarczy nie zwolnić. Mamy ciągle ogromne ambicje, głód sukcesu, jesteśmy bardzo pracowici i mamy to coś, co nie wszędzie na świecie można spotkać – niezwykłego ducha przedsiębiorczości. Dużo podróżuję – po Polsce, po bliskiej i dalszej nam Europie, po różnych kontynentach. Nigdzie albo prawie nigdzie nie spotykam takiego ducha przedsiębiorczości jak u nas. To jest coś, co trudno opisać i zmierzyć, ale czuję to moim reporterskim nosem. To nowe sklepy, bary, firmy. To ciągle myte okna wystawowe, coraz bardziej wymyślne restauracje, tłumy na konferencjach gospodarczych, gdzie ludzie chcą się spotkać, by nawiązywać kontakty, które przekują na biznesy. Porównując nasze miasta do wielu innych w Europie i świecie, lubię powtarzać, że w Warszawie ludzie nie chodzą po ulicach, ale biegają. Każdy się spieszy, pracuje na dwóch etatach, otwiera kolejną firmę, próbuje swoich szans. Ciągle widzę ten ogień w oczach nie tylko drobnych przedsiębiorców, ale także najbardziej zamożnych Polaków, właścicieli i szefów dużych firm, którzy marzą, by ich przedsiębiorstwa były jeszcze większe. Im się ciągle chce. Ciągle są głodni sukcesu. Chcą bardziej niż menedżerowie wielkich korporacji w Niemczech, Francji czy we Włoszech. Czują swój biznes i dalej gryzą trawę.
Jest wciąż wola walki.
Są też solidne fundamenty. Mamy ponad dwa miliony mikrofirm, kilkadziesiąt tysięcy małych i średnich przedsiębiorstw. Mamy ciągle rosnący eksport i znakomite relacje gospodarcze z największą gospodarką kontynentu – Niemcami. W sposób często niezauważalny za Odrą staliśmy się kluczowym partnerem handlowym niemieckich firm w Europie – trzecim po Francji i Holandii, choć pozycja Holandii wynika w dużej mierze z transportu towarów z tamtejszych portów. Być może więc drugim.
Nasi duzi przedsiębiorcy zdobywają już przyczółki na zachodnich rynkach, zauważają swoje przewagi, radzą sobie coraz lepiej. To zupełnie inna sytuacja niż wtedy, kiedy zaczynaliśmy od zera w rodzącym się dzikim kapitalistycznie kraju na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.
Udało nam się utrzymać, a nawet trochę zmniejszyć nierówności społeczne. Poziom ubóstwa jest coraz niższy. Bezrobocie zostało praktycznie zlikwidowane, jest na bardzo niskim poziomie.
Mamy wreszcie dużo lepiej wykształcone społeczeństwo. Liczba Polaków z wyższym wykształceniem wzrosła czterokrotnie od upadku komunizmu. Rośnie liczba absolwentów kierunków tzw. STEM (science, technology, engineering, mathematics – nauka, technologia, inżynieria, matematyka). Stosunkowo niskie w porównaniu z większością państw zachodnich są różnice między zarobkami kobiet i mężczyzn. Oczywiście jest jeszcze wielka przestrzeń do poprawy.
O wykształconych ludziach będzie dużo w tej książce. Sam mam przyjemność pracować z uczestnikami Szkoły Przywództwa Instytutu Wolności, gdzie od dziewięciu lat co roku trafia setka osób z całej Polski w wieku dwadzieścia pięć – czterdzieści lat. To znakomici, dobrze wykształceni w kraju i za granicą ludzie, znający już świat, rozumiejący, że żyjemy w rzeczywistości naczyń połączonych, rozumiejący zależności, ale mający poczucie własnej siły, pozbawieni kompleksów, które obciążają poprzednie pokolenia. Ci ludzie mają nadal wolę walki, rosną w siłę, robią kariery, nie mają poczucia niższości wobec Niemców czy Anglików, rozumieją, że trzeba jasno formułować narodowy interes, ale jednocześnie zdają sobie sprawę, że tylko współpraca ma sens. To pokolenie pozbawione jest wielu ograniczeń obciążających tych, którzy walczyli o naszą wolność i demokrację, tych, którzy budowali początki kapitalizmu i odnosili pierwsze sukcesy. Oni mają wielką szansę i potencjał, aby popchnąć nasze firmy, instytucje, Polskę na kolejne piętra.
Mamy więc znakomity punkt startowy i ogromny potencjał do dalszego rozwoju.
W czasie, kiedy ten polski potencjał urósł, w świecie nastąpiły wielkie zmiany. Najpierw pandemia, która przeorała sposób myślenia między innymi o gospodarce, potem rosyjski atak na Ukrainę. A w tle czai się rosnące ryzyko starcia amerykańsko-chińskiego, które może zakończyć się wielką wojną. To wszystko wywołuje wstrząsy i przetasowanie geostrategiczne. Niemal wszystkie one w jakiś sposób, pośrednio lub bezpośrednio, wpływają albo mogą wpływać na nasz kraj. Jak każdy kryzys, wstrząs, zawirowania, są z jednej strony wielkim zagrożeniem, a z drugiej – olbrzymią szansą.
Wywołany pandemią szok gospodarczy i amerykański decoupling od Chin doprowadził do skracania łańcuchów dostaw. Wielkie firmy szukają już innych miejsc poza Chinami i Azją do produkcji wyrafinowanych elementów technologicznych. Takim miejscem, bezpiecznym i bliskim, jest Polska. Ostatnio na przykład zapadły decyzje o wielkiej inwestycji Intela. Może być ich wiele więcej.
Agresja Rosji na Ukrainie jest oczywiście wielką tragedią, ale musimy to sobie otwarcie powiedzieć – także szansą dla Polski. Rola naszego kraju – i z racji samego położenia, i z racji reakcji na wojnę – gwałtownie wzrosła. Świat dostrzegł niezwykłą solidarność polskiego społeczeństwa i polskiego państwa praktycznie na wszystkich możliwych poziomach. Pomoc milionom uchodźców z Ukrainy niosły miliony zwykłych Polaków, organizacje pozarządowe, ale bardzo sprawnie zadziałały także samorządy, w większości związane z opozycją, jak i rząd. Ten niezwykły polski zryw zyskał uznanie w całym zachodnim świecie, poprawił nieco nasz wizerunek, ale też zbudował olbrzymi kapitał do powojennej współpracy z Ukrainą.
Nasza pomoc wojskowa i równie ważna – logistyczna – umocniła bardzo naszą wiarygodność w NATO, zwłaszcza w oczach najważniejszego gracza tego sojuszu. Decyzje o potężnych zakupach sprzętu wojskowego w dużej mierze w USA naturalnie wzmacniają naszą pozycję za oceanem. Działania Polski wpisują się idealnie w amerykańskie oczekiwania dozbrojenia Europy i odciążenia USA w tej części świata. Polska szybko nabiera wagi. To ogromna szansa, którą oczywiście łatwo możemy zmarnować prowadzeniem niemądrych walk politycznych, od której to choroby nie jesteśmy niestety wolni. Dotyczy to wszystkich stron obecnej politycznej sceny.
Nasze położenie geograficzne, które zawsze było udręką, paradoksalnie staje się szansą. Wkrótce na wschód od nas będzie powstawać nowa wielka żelazna kurtyna. To brzmi groźnie, ale z drugiej strony – zachodni świat będzie inwestował w tę część świata, by tu powstała bezpieczna strefa buforowa. Tak jak inwestował w RFN po drugiej wojnie światowej. Musimy rozwijać współpracę z Niemcami i Francją, trzeba ją zintensyfikować i znormalizować politycznie. Powstaje wielka przestrzeń do budowy silnych związków wokół Bałtyku z państwami skandynawskimi i na południu. To, co nazywa się Trójmorzem czy Międzymorzem. Powinniśmy budować nowe formaty współpracy międzynarodowej, być znacznie bardziej proaktywni niż reaktywni w polityce międzynarodowej. Dramatyczne wydarzenia wokół nas i rozwój gospodarczy czynią z nas potencjalnego silnego lidera regionu. By tę pozycję mieć, musimy dużo pracować, prowadzić zdecydowanie bardziej aktywną dyplomację. Musimy zmienić sposób myślenia o sobie, wejść w inną rolę – regionalnego gracza.
Mamy oczywiście wiele ograniczeń. Nie tylko mentalnych. Nie mamy wystarczająco dużo kapitału, mamy mało wydolną administrację, mało sprawne sądy, słabo rozwiniętą naukę i system promowania osiągnięć naukowych, coraz mniej wydajne szkolnictwo i kiepski system ochrony zdrowia. Do tego fatalny, skomplikowany system podatkowy, na który narzekają mali, średni i wielcy przedsiębiorcy. Nie zbudowaliśmy silnych instytucji, nie zbudowaliśmy tego, co Amerykanie nazywają deep state, nie mamy kultury instytucji, ciągłości projektów, mamy za to obozy polityczne i ich zwolenników żyjących w trybie plemiennym. Budujemy silną armię, ale nikt nie ma pewności, według jakich założeń składane są gigantyczne zamówienia na sprzęt wojskowy. Niewątpliwie potrzebujemy tego sprzętu, ale czy dokładnie tyle i taki? Nie mamy pewności. Nie ma kultury strategicznego planowania, nie ma instytucji zajmujących się tym ponad partyjnymi podziałami.
Media publiczne stały się tubami propagandowymi rządzących, co zawsze miało miejsce, ale w ostatnich latach zaszło jeszcze dalej. Do propagandowej akcji mediów rządowych dołączyły media prywatne, których od rządowych różni nie jakość przekazu, ale jego kierunek. Wiele z nich zajmuje się zaciekłym zwalczaniem rządu. Obie strony nie mają żadnych ograniczeń. Jako człowiek, który spędził w mediach większość swojego życia, muszę z bólem przyznać, że sięgnęły one już dawno dna, a teraz to dno przebijają. Media w Polsce w większości – oczywiście nie dotyczy to wszystkich, ciągle są porządni dziennikarze – zajmują się nie informowaniem i analizowaniem, ale manipulowaniem i tępą propagandą, niszczeniem ludzi i instytucji.
Nie mamy zaufania do instytucji, do państwa, do siebie nawzajem. Poziom zaufania społecznego jest bardzo niski. Media to zaufanie jeszcze obniżają. Obozy polityczne zajmują się główne zwalczaniem przeciwników, donoszeniem na siebie do partnerów zagranicznych. To wszystko bardzo osłabia państwo i nie pomaga w rozwoju. To ciężkie choroby.
Tak, problemów jest wiele, ale szanse ogromne. Piszę tę książkę w trakcie trwającej kampanii wyborczej. Nie wiem, kto wygra te wybory i jaki będzie rząd. Ta książka nie jest za jednym czy drugim obozem politycznym ani przeciw nim. Ta książka jest za Polską.
Nie mam wielkiej wiary, że już za chwilę wyjdziemy z paradygmatu polityki zaplątanej w wewnętrzną wojnę. Ale czuję, że zbliża się jakieś przesilenie. Być może trzeba jeszcze kilku lat, ale to się stanie. Nie oznacza to, że znikną obecne partie i ich liderzy, choć oczywiście to nie jest wykluczone, ale że stopniowo zmieniać się będzie sposób uprawiania polityki, bo zmieniać się będą, już się zmieniają, społeczne oczekiwania. Potrzebna jest nam zmiana sposobu myślenia o nas samych i o otaczającym nas świecie. Z wyjątkiem Rosji i Białorusi nie jesteśmy otoczeni przez wrogów. Nie jesteśmy też otoczeni przez państwa, których rządy myślą o tym, jak pomóc Polsce. Każdy dba o swoje interesy, ale żyjemy w świecie naczyń połączonych. Aby mieć realny wpływ na otaczający nas świat, musimy być sami silni, musimy mieć silną gospodarkę, bardzo silną armię, sprawną administrację, efektywne sądownictwo i skuteczną dyplomację. Ale musimy też współpracować z naszymi partnerami, być inicjatorem wielu procesów politycznych, które nie zawsze bezpośrednio nas dotyczą. Musimy grać na wielu fortepianach, budować wiele sojuszy i uczestniczyć w wielu procesach. To wymaga większego profesjonalizmu, ale przede wszystkim zmiany sposobu myślenia. Wymaga wczesnych analiz, strategicznych planów i elastycznego reagowania.
Musimy przestać traktować samych siebie jako biorcę pomocy, a zacząć jako twórcę i dawcę dobrobytu. To my stajemy się atrakcyjnym krajem dla imigrantów. To Polska jest jednym z najbezpieczniejszych miejsc na świecie i to tutaj bardzo szybko rośnie poziom życia. Kiedy nasza gospodarka jeszcze trochę się wzmocni, przestaniemy być biorcą funduszy unijnych, staniemy się płatnikiem netto. Czy to oznaczać będzie jakąś tragedię? Przeciwnie, to oznaczać będzie, że staliśmy się zamożnym państwem. Płatnik ma większy wpływ na rzeczywistość niż biorca. To powinno być naszym celem, jakkolwiek dziwnie to brzmi. Wtedy będziemy mieć większy wpływ, lepszą pozycję negocjacyjną i szansę na naprawdę poważne interesy. Na końcu to oznacza zamożność, pozycję, wpływ i bezpieczeństwo. To powinno być naszym celem na najbliższe lata.
Co musimy zrobić, by to było możliwe? Bardzo dużo. Nic się samo nie stanie. Nie możemy przestać pracować, pozwolić sobie na luz. Jeśli chcemy wykorzystać tę wielką historyczną szansę, by stać się państwem bogatym i bezpiecznym na długo, byśmy i my, i nasze dzieci po prostu dobrze żyli, musimy ciężko na to zapracować. To naprawdę jest możliwe.
Musimy zbudować silne instytucje. Nasze instytucje takimi nie są. Państwa bez silnych instytucji nie wygrywają. Instytucje muszą trwać, być odporne na bieżące wstrząsy, na polityczne turbulencje. Musimy zbudować pamięć instytucjonalną. Nie każdy pomysł poprzedników politycznych jest zły. Tak, jak warto kontynuować projekt Partnerstwa Wschodniego, tak warto kontynuować projekt Centralnego Portu Komunikacyjnego. Oba te projekty wyszły od różnych obozów politycznych.
Silne instytucje budują zaufanie społeczne i poczucie siły państwa. Musimy przełamać dychotomię państwa „naszego” i państwa „ich”. Polska trwać będzie dłużej niż PiS i PO.
Nie oczekujmy zmniejszenia różnic politycznych. Różnice nie są niczym złym. Ale pracujmy na rzecz zmniejszenia wewnętrznej agresji, uczmy się współpracy przy kluczowych dla państwa projektach i zakończmy fatalny, niszczący zwyczaj prowadzenia wewnętrznych walk poza granicami państwa. Słuchajmy praktyków, wciągajmy do współpracy przedsiębiorców, bo to oni budują naszą zamożność. Ułatwiajmy, a nie utrudniajmy im działania, ale też wymagajmy. Oczekujmy odpowiedzialności wobec kraju, zaangażowania w budowanie społeczeństwa obywatelskiego, instytucji, wspierania niezależnych instytucji – tak, jak dzieje się to w najlepiej rozwiniętych państwach starej demokracji.
***
O to, co trzeba zrobić, zapytałem ludzi, których cenię. W następnych rozdziałach znajdziecie państwo rozmowy z ludźmi, którym bądź już się udało i którzy dalej budują swój sukces, z tymi, którzy są na początku tej drogi, a także z ekspertami, którzy posiadają wiedzę i doświadczenie. Nie pretenduję do tego, by znać się na wszystkim, pytam mądrzejszych od siebie. Zaprosiłem do rozmowy ludzi z różnych stron, z różnymi doświadczeniami, o różnych poglądach i różnych perspektywach. Nie ma jednej recepty na to, co powinniśmy zrobić. Są dylematy, które pojawiają się w tych rozmowach – jaką politykę prowadzić wobec imigrantów, czy wchodzić do strefy euro. Moi rozmówcy mają różne opinie na ten temat. To wymaga głębokich analiz. Zależało mi na tym, by pojawiła się tu większość ważnych wątków.
Rozmawiamy o tym, jak możemy stać się jednym z najsilniejszych państw w Europie, jak sprawić, byśmy mogli żyć dobrze i bezpiecznie. Namawiam wszystkich do przyjęcia perspektywy, że to jest możliwe, do stawiania wysokich wymagań decydentom, politykom, naszym reprezentantom. Polsce potrzeba nowego sposobu myślenia, nowej, odważnie myślącej elity.
Zapraszam państwa do rozmowy o tym, jak Polska może wygrać następne dziesięć, dwadzieścia lat.
Igor Janke