Silver - ebook
Silver - ebook
Liv zawsze przywiązywała dużą wagę do snów. Ale odkąd zamieszkała w Londynie, znalazły się w centrum jej zainteresowań. Tajemnicze zielone drzwi. Gadające kamienne posągi. Niania z tasakiem w schowku na miotły… Tak, ostatnio sny Liv stały się bardzo dziwne. A szczególnie ten: czterech chłopaków, łacińskie inkantacje, dziwny rytuał, a wszystko to w nocy pośrodku cmentarza. No tak, Liv zna tych chłopaków z nowej szkoły – i zawsze, gdy spotykają się na jawie, oni zdają się wiedzieć o niej więcej, niż powinni… Chyba że… śnili ten sam sen, co ona?
Pierwsza część bestsellerowej serii Kerstin Gier, autorki niezwykle popularnej „Trylogii czasu”.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8008-208-3 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pies obwąchiwał moją walizkę. Jak na psa tropiącego narkotyki był zdumiewająco kudłatym osobnikiem, przypuszczalnie rasy hovawart. Chciałam podrapać go za uszami, ale obnażył zęby i głośno szczeknął. Potem usiadł i energicznie przytknął nos do walizki. Celnik był tym zdumiony tak samo jak ja, dwukrotnie przeniósł wzrok z psa na mnie i z powrotem, po czym sięgnął po mój bagaż i powiedział:
– W takim razie zobaczmy, co nasza Amber tu wytropiła.
No to znakomicie. Nie minęło pół godziny, odkąd postawiłam stopę na brytyjskiej ziemi, a już podejrzewano mnie o szmuglowanie narkotyków. Prawdziwi, obładowani szwajcarskimi zegarkami i rozmaitymi dopalaczami przemytnicy w kolejce za mną zapewne śmiali się w kułak, zadowoleni, że dzięki mnie spokojnie przejdą przez bramkę. Który celnik, mający choć odrobinę oleju w głowie, wyławia z kolejki piętnastolatkę z blond kucykiem, zamiast, przykładowo, tamtego wyraźnie podenerwowanego typa o wyglądzie szczwanego lisa? Albo podejrzanie bladego chłopaka z rozczochranymi włosami, który zasnął w samolocie, zanim w ogóle dokołowaliśmy do pasa startowego? Nic dziwnego, że teraz na jego twarzy malował się uśmiech złośliwej uciechy. Pewnie miał torby wypełnione nielegalnymi tabletkami na sen.
Postanowiłam jednak, że nie dam sobie popsuć dobrego nastroju, w końcu za bramką czekało na mnie cudowne, nowe życie i wymarzony dom.
Spojrzałam uspokajająco na młodszą siostrę Mię, która niepewnie kręciła się przy bramce wyjściowej. Wszystko w porządku. Nie ma powodu do zdenerwowania. To tylko ostatnia przeszkoda, dzieląca nas od cudownego, nowego życia. Lot przebiegł bez zakłóceń, bez turbulencji, Mia nie dostała torsji, a ja tym razem wyjątkowo nie musiałam siedzieć obok żadnego zalatującego piwem grubasa, który zaanektował mój podłokietnik. I mimo że tata jak zwykle zarezerwował lot w jednej z tanich linii lotniczych, które podobno oszczędzały na paliwie, samolot nie znalazł się w tarapatach, gdy musieliśmy zatoczyć nad Heathrow kilka pętli. Jakby tego było mało, jednym z pasażerów był przystojny, ciemnowłosy chłopak, siedzący po przeciwnej stronie przejścia w rzędzie przede mną. Zadziwiająco często spoglądał z uśmiechem do tyłu. Już, już chciałam go zagadnąć, kiedy zauważyłam, że przewraca strony czasopisma piłkarskiego, a czytając, porusza ustami jak pierwszak. Ten sam chłopak, nawiasem mówiąc, wpatrywał się właśnie z zaciekawieniem w moją walizkę. Zresztą wszyscy wpatrywali się z zaciekawieniem w moją walizkę.
Spojrzałam wielkimi oczami na celnika i przywołałam na twarz słodki uśmiech.
– Proszę… śpieszy nam się, samolot miał opóźnienie, a potem całe wieki czekałyśmy na wydanie bagażu. Przy wyjściu stoi mama, żeby odebrać mnie i moją młodszą siostrę. Uroczyście przysięgam, że w walizce mam tylko mnóstwo brudnej bielizny i… – Dokładnie w tym momencie uświadomiłam sobie, co jeszcze znajdowało się w walizce, i urwałam. – W każdym razie nie ma w niej narkotyków – dodałam cienkim głosem, posyłając czworonogowi pełne wyrzutu spojrzenie. Głupi zwierzak!
Celnik w ogóle nie przejął się moimi słowami i dźwignął walizkę na stół. Jego kolega rozsunął zamek i podniósł wieko. Dla wszystkich stojących w pobliżu osób natychmiast stało się jasne, co takiego wywąchała Amber. I, prawdę mówiąc, wcale nie trzeba było do tego wyczulonego psiego nosa.
– Co, do ciężkiej cholery…? – wyrwało się celnikowi, a jego kolega zatkał nos, koniuszkami palców odsuwając na boki pojedyncze sztuki odzieży.
Dla postronnych musiało to wyglądać, jakby moje ciuchy wydzielały bestialski smród.
– Entlebucher, ser sferyczny – pośpieszyłam z wyjaśnieniami, podczas gdy moja twarz przybierała zapewne kolor zbliżony do ciemnoczerwonego stanika, który funkcjonariusz właśnie brał w dwa palce. – Dwa i pół kilo szwajcarskiego sera z surowego mleka. – Nie pamiętałam, by aż tak cuchnął. – Smakuje lepiej, niż pachnie, naprawdę.
Amber, durne psisko, otrząsnęła się. Usłyszałam śmiechy zza pleców. Prawdziwi przemytnicy ani chybi już zacierali ręce. Co robił ładny ciemnowłosy chłopak, wolałam nie dociekać. Prawdopodobnie dziękował Bogu, że nie poprosiłam go o numer komórki.
– To się nazywa genialna skrytka na narkotyki – powiedział ktoś z tyłu.
Zerknęłam na Mię i westchnęłam ciężko. Siostra zawtórowała mi. Naprawdę nam się śpieszyło.
A przy tym było naiwnością z naszej strony sądzić, że tylko przygoda z serem dzieli nas od cudownego, nowego życia – w rzeczywistości ona jedynie wydłużała czas, kiedy to wierzyłyśmy święcie, że w ogóle mamy takie życie przed sobą.
Większość dziewczyn marzyła pewnie o innych rzeczach, ale Mia i ja niczego nie pragnęłyśmy tak bardzo jak prawdziwego domu. Na dłużej niż rok. Z własnym pokojem dla każdej z nas.
To była nasza szósta przeprowadzka w ciągu ostatnich ośmiu lat, co oznaczało, że mieszkałyśmy w sześciu różnych krajach na czterech różnych kontynentach, sześć razy rozpoczynałyśmy wszystko od nowa w szkole, sześć razy nawiązywałyśmy nowe przyjaźnie i sześć razy się żegnałyśmy. Byłyśmy profesjonalistkami w pakowaniu się i rozpakowywaniu, ograniczyłyśmy nasz osobisty dobytek do niezbędnego minimum i łatwo zgadnąć, dlaczego żadna z nas nie grała na pianinie.
Mama pracowała naukowo (miała dwa tytuły doktorskie z literatury) i niemal co roku obejmowała katedrę na innym uniwersytecie. Do czerwca mieszkałyśmy w Pretorii, a przedtem w Utrechcie, Berkeley, Hajdarabadzie, Edynburgu i Monachium. Rodzice rozstali się przed siedmiu laty. Tata był inżynierem i miał podobne jak mama skłonności do nieustannego przemieszczania się, to znaczy równie często zmieniał miejsce zamieszkania. Nie było nam dane spędzić letnich wakacji dwa razy w tej samej miejscowości, podróżowałyśmy tam, gdzie akurat pracował tata. Aktualnie był to Zurych, dlatego minione wakacje okazały się rewelacyjne w porównaniu z innymi (cokolwiek by nie mówić, sporo wędrowałyśmy po górach i odwiedziłyśmy rezerwat biosfery Entlebuch), ale niestety nie wszystkie miejsca, gdzie rzucał go los, okazywały się równie piękne. Lottie mawiała czasem, że powinnyśmy być wdzięczne, iż dzięki rodzicom możemy zwiedzić kawał świata, ale prawdę mówiąc, kiedy trzeba było spędzić lato na obrzeżach przemysłowej dzielnicy Bratysławy, to nie było za co dziękować.
Od jesiennego trymestru mama wykładała w Magdalen College w Oksfordzie, co stanowiło spełnienie jej wielkich marzeń. Od wielu lat pragnęła objąć katedrę w Oksfordzie. Z kolei niewielki wiejski domek, który wynajęła na peryferiach, był spełnieniem naszych marzeń. W prospekcie biura nieruchomości domek wyglądał romantycznie i przytulnie, tak jakby od piwnic aż po strych kryły się w nim cudowne, budzące grozę tajemnice. Otaczał go duży ogród, w którym rosły wiekowe drzewa i stała stara szopa na narzędzia, a z pokoi na pięterku roztaczał się – przynajmniej zimą – widok aż po Tamizę. Lottie zamierzała założyć ogródek warzywny, zająć się wekowaniem dżemów i wstąpić do koła gospodyń wiejskich, Mia chciała zbudować domek na drzewie, sprawić sobie łódkę i oswoić sowę, ja zaś marzyłam, by znaleźć na strychu kuferek pełen starych listów i zgłębić tajemnice domostwa. Poza tym koniecznie należało rozwiesić hamak pomiędzy drzewami, a najlepiej umieścić w ogrodzie zardzewiałe żelazne łóżko, by leżąc na nim, patrzeć prosto w niebo. Planowałyśmy co drugi dzień urządzać prawdziwe angielskie pikniki, a dom miał pachnieć pieczonymi przez Lottie ciasteczkami. I może również serowym fondue, ponieważ celnicy dziabali właśnie nasz dobry szwajcarski ser na tak drobne kawałki, że nie nada się już na nic innego.
Kiedy wreszcie znalazłyśmy się w hali przylotów – nawiasem mówiąc, import do Wielkiej Brytanii kilogramów sera na użytek własny nie stanowił wykroczenia, tyle że upominek dla Lottie wyglądał teraz mało imponująco – mamie w niespełna minutę udało się sprawić, że nasze marzenia o życiu na angielskiej prowincji prysły jak bańka mydlana.
– Jest mała zmiana planów, myszki – oznajmiła tuż po przywitaniu.
Mimo promiennego uśmiechu na jej twarzy wyraźnie malowały się wyrzuty sumienia.
Zza jej pleców wyłonił się mężczyzna z pustym wózkiem bagażowym. Nie musiałam mu się przyglądać, by wiedzieć, kim jest: zmianą planów we własnej osobie.
– Nienawidzę zmian planów – mruknęła Mia.
Uśmiech mamy stał się jeszcze bardziej wymuszony.
– Ta wam się spodoba – skłamała. – Witajcie w Londynie, najbardziej ekscytującym mieście świata.
– Witajcie w domu – dodał ciepłym, niskim głosem pan Zmiana Planów i załadował nasze bagaże na wózek.
Nienawidziłam zmian planów z całego serca.2.
Pierwszej nocy w Londynie przyśnili mi się Jaś i Małgosia. Ściślej: to Mia i ja byłyśmy Jasiem i Małgosią, a mama zostawiła nas same w lesie. „To dla waszego dobra!”, perswadowała, po czym znikła wśród drzew. Błądziłam bezradnie wraz z biednym małym Jasiem, aż natknęłam się na niesamowitą chatkę z piernika. Na szczęście obudziłam się, zanim pojawiła się zła czarownica, ale ulgę odczuwałam ledwie przez sekundę, przypomniałam sobie bowiem, że mój sen wcale tak bardzo nie odbiegał od rzeczywistości. Dzień wcześniej mama powtórzyła „To dla waszego dobra!” mniej więcej siedemnaście razy. Nadal byłam na nią tak wściekła, że najchętniej tylko zgrzytałabym zębami.
Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że ludzie po czterdziestce mają prawo do spełnionego życia miłosnego, ale czy mama nie mogła z tym zaczekać, aż dorośniemy? Kilka lat w jedną czy w drugą stronę nie zrobiłoby jej różnicy. A skoro już koniecznie chciała być z panem Zmiana Planów, to czy nie wystarczyłby im związek weekendowy? Musiała od razu wywracać do góry nogami całe nasze życie? Nie mogła przynajmniej zapytać nas o zdanie? W rzeczywistości pan Zmiana Planów nazywał się Ernest Spencer i kiedy wiózł nas z lotniska, przez cały czas prowadził niewymuszoną konwersację, jakby nie dostrzegał, że Mia i ja powstrzymujemy łzy wściekłości i rozczarowania, nie odzywając się ani słowem. (Przejazd z lotniska do miasta trwał dość długo). Dopiero kiedy Ernest wyjmował z bagażnika walizki, zostawiając na sam koniec plastikową siatkę z serem, Mia odzyskała mowę.
– Nie, nie – zaprotestowała z najsłodszym z uśmiechów i oddała mu reklamówkę z cuchnącą zawartością. – To dla pana. Upominek ze Szwajcarii.
Ernest wymienił z mamą uradowane spojrzenia.
– Dziękuję, to miło z waszej strony!
Mia i ja uśmiechnęłyśmy się do siebie ze złośliwą satysfakcją, ale był to jedyny zabawny moment tego wieczoru. Ernest pocałował mamę na pożegnanie i odjechał z pokruszonym na kawałki śmierdzącym serem, zapewniwszy uprzednio, z jaką radością oczekuje następnego dnia. Wieczorem byłyśmy mianowicie zaproszone, by poznać jego dzieci.
– My też się cieszymy – powiedziała mama.
Ależ oczywiście.
Ernest-mój-charakter-dokładnie-odpowiada-mojemu-do-porzygania-konserwatywnemu-nazwisku-Spencer wydał się nam podejrzany już w chwili, gdy po raz pierwszy przekroczył próg naszego mieszkania. Już same prezenty dowodziły, jak bardzo serio traktował mamę. Mężczyźni w jej życiu zwykle nie przejawiali najmniejszej ochoty, żeby się nam podlizać, wręcz przeciwnie, starali się jak najusilniej ignorować nasze istnienie. Ernest jednak nie tylko przyniósł mamie kwiaty, ale też wręczył Lottie jej ulubioną bombonierkę, mnie zaś książkę o tajemnych przekazach, kodach i ich rozszyfrowywaniu, naprawdę nad wyraz interesującą. Tylko w przypadku Mii trafił trochę jak kulą w płot. Sprezentował mojej siostrze książkę Mała detektywka Maureen, która byłaby dla niej odpowiednia kilka lat temu. Ale już sam fakt, że Ernest wypytywał o nasze zainteresowania, czynił go podejrzanym.
Mama w każdym razie była nim bez reszty zachwycona. Diabli wiedzą czemu. Na pewno nie ze względu na wygląd, mężczyzna bowiem był kompletnie łysy, miał ogromne uszy i zbyt białe zęby. Wprawdzie Lottie uparcie twierdziła, że Ernest mimo wszystko jest przystojnym facetem, ale my niestety nie podzielałyśmy tej opinii. Może i miał ładne oczy, lecz jak przy takich uszach spojrzeć mu w oczy? Poza tym był okropnie stary, miał już pięćdziesiątkę na karku. Podobno jego żona zmarła ponad dziesięć lat temu i mieszkał w Londynie sam z dwójką dzieci. To się zgadzało, gdyż Mia (mała detektywka) i ja, niewiele myśląc, wyguglowałyśmy go w Internecie. Wyszukiwarka znała Ernesta Spencera, ponieważ był jednym z tych wziętych adwokatów, którzy nieustannie pchali się przed kamery, obojętnie, czy znajdowali się przed budynkiem sądu, czy na czerwonym dywanie podczas jakiejś gali charytatywnej. A jego nieżyjąca żona zajmowała 201 miejsce (czy coś koło tego) na liście sukcesji do brytyjskiego tronu i z tego powodu obracała się w najlepszych kręgach towarzyskich. To koneksjom Ernesta mama zawdzięczała, że może wykładać w Oksfordzie.
Zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa ścieżki Ernesta i mamy nigdy nie powinny się skrzyżować. Ale wredna opatrzność oraz specjalność Ernesta – międzynarodowe prawo gospodarcze – pół roku temu sprowadziły go do Pretorii, gdzie poznali się z mamą na przyjęciu. A my głupie jeszcze ją zachęcałyśmy do skorzystania z tego zaproszenia. Żeby poszła między ludzi.
I teraz miałyśmy ten bigos.
– Nie ruszaj się, serdeńko! – Lottie szarpała i ciągnęła mnie za spódnicę, ale na próżno. Spódnica była za krótka o dobrych dziesięć centymetrów.
Lottie Wastlhuber trafiła do nas dwanaście lat temu jako au pair i już została. Na nasze szczęście. W przeciwnym razie odżywiałybyśmy się wyłącznie kanapkami, ponieważ mama przeważnie zapominała o jedzeniu i nienawidziła gotowania. Gdyby nie Lottie, nikt nie zaplatałby nam włosów w zabawne korony, nie urządzał urodzin dla lalek ani nie kleił ozdób choinkowych. Ba, pewnie nawet nie miałybyśmy choinki, bo mama nie miała głowy do pielęgnowania zwyczajów i tradycji. Poza tym była straszliwą zapominalską, dopełniając stereotypowego obrazu roztargnionej pani profesor. Zapominała dosłownie o wszystkim: że trzeba odebrać Mię z lekcji gry na flecie, jak się wabi nasz pies albo gdzie zaparkowała samochód. Bez Lottie wszystkie byłybyśmy zgubione.
Ale Lottie nie była nieomylna. Jak co roku kupiła mi szkolny mundurek o rozmiar za mały i jak co roku chciała winę za to zwalić na mnie.
– Nie rozumiem, jak człowiek może urosnąć tyle w ciągu jednego lata – biadoliła, próbując dopiąć na mnie blezer. – I w dodatku… tu w obwodzie! Ty to robisz celowo!
– Jasne! – Mimo wyjątkowo kiepskiego humoru nie mogłam powstrzymać uśmiechu.
Lottie mogłaby przecież podzielać moją radość. Wprawdzie moje „w obwodzie” jak na prawie szesnastolatkę nadal nie prezentowało się zbyt imponująco, ale przynajmniej nie byłam już płaska jak deska. Dlatego wcale się nie przejmowałam tym, że blezer musiał pozostać rozpięty. W połączeniu z krótką spódnicą wyglądało to dość luzacko, prawie tak, jakbym celowo chciała podkreślić swoje kształty.
– Na Liv wygląda to o wiele lepiej – poskarżyła się Mia, już ubrana i gotowa. – Dlaczego mi też nie kupiłaś za małego mundurka, Lottie? I dlaczego szkolne mundurki zawsze muszą być granatowe? I czemu szkoła nazywa się Frognal Academy, skoro wcale nie ma żaby w godle? – Markotnie pogładziła wyszyty na piersi emblemat. – Wyglądam jak kretynka. W ogóle wszystko tu jest kretyńskie. – Obróciła się powoli wokół własnej osi, wskazała ręką na obce sprzęty dookoła i dodała rozmyślnie głośno: – Kretyńskie. Kretyńskie. Kretyńskie. Prawda, Livvy? Tak się cieszyłyśmy, że będziemy mieszkać w wiejskim domku w Oksfordzie. Zamiast tego wylądowałyśmy tutaj…
„Tutaj” było mieszkaniem, do którego Ernest odwiózł nas wczoraj wieczorem. Mieściło się na trzecim piętrze eleganckiej kamienicy w północno-zachodniej części Londynu, miało cztery sypialnie, błyszczącą marmurową posadzkę i mnóstwo mebli oraz przedmiotów, które nie należały do nas (większość z nich była pozłacana, nawet poduszki na kanapach). Jeśli wierzyć tabliczce przy dzwonku, mieszkali tu ludzie o nazwisku Finchley. Najwyraźniej kolekcjonowali porcelanowe baletnice, bo figurki stały po prostu wszędzie. Pokiwałam głową z aprobatą.
– Nie ma tu nawet naszych najważniejszych rzeczy – zawtórowałam jej równie głośno.
– Pst – syknęła Lottie, zerkając z niepokojem przez ramię. – Dobrze wiecie, że to przejściowe. I że wiejski domek okazał się jedną wielką katastrofą.
Przestała skubać moje ubranie, co i tak było bezcelowe.
– Tak twierdzi pan Spencer – oznajmiła Mia.
(Miałyśmy zwracać się do niego po imieniu, ale udawałyśmy, że ciągle o tym zapominamy).
– Wasza matka na własne oczy widziała tam szczura – powiedziała Lottie. – Naprawdę chciałybyście mieszkać pod jednym dachem ze szczurami?
– Tak – odparłyśmy jednogłośnie.
Po pierwsze, szczury nie były wcale takie okropne jak twierdzono (co było powszechnie wiadomo od czasów filmu Ratatuj), a po drugie, historia o gryzoniu na pewno była wyssana z palca, podobnie jak cała reszta. Nie byłyśmy aż tak głupie, wiedziałyśmy dokładnie, co tu jest grane. Mama przekoloryzowała swoją opowieść, trochę za bardzo, by nas przekonać. W naszym wymarzonym domku rzekomo zalatywało pleśnią, szwankowało ogrzewanie, w kominie gnieździły się wrony, sąsiedzi okazali się hałaśliwymi gburami, okolica zaś była ponura. Poza tym miałybyśmy kiepskie połączenia, a szkoła, do której pierwotnie nas zapisano, nie cieszyła się dobrą opinią. Dlatego, opowiadała mama, była zmuszona wypowiedzieć umowę i wynająć to mieszkanie, tymczasowo, rzecz jasna (jak każde, które dotąd zamieszkiwałyśmy). No dobrze, przyznała mama, wszystko odbyło się za naszymi plecami, ale tylko dlatego, że nie chciała psuć nam wakacji u taty. A w ogóle, dodała, to ona przecież wszystko robi dla naszego dobra. Zamierzała codziennie dojeżdżać do Oksfordu, bylebyśmy tylko mogły chodzić do renomowanej szkoły, no i – „przyznajcie same, myszki” – czy mieszkanie w Londynie nie jest bardziej cool niż na tym wiejskim odludziu?
Oczywiście to nie miało absolutnie nic wspólnego z tym, że pan Ernest-ja-wiem-co-jest-dla-was-dobre-Spencer przypadkiem mieszkał w tej samej dzielnicy i chciał mieć mamę jak najbliżej siebie. A szkoła, do której miałyśmy chodzić, zupełnie przypadkiem była tą samą szkołą, do której uczęszczały dzieci Ernesta. Które przypadkiem miałyśmy poznać na dzisiejszej kolacji.
Wszystko to zakrawało na katastrofę, to pewne. Nadchodził koniec pewnej ery.
– Niedobrze mi – oznajmiłam.
– Jesteście tylko podekscytowane. – Lottie jedną ręką uspokajająco pogłaskała Mię po ramieniu, a drugą założyła mi kosmyk włosów za ucho. – To zupełnie normalne pierwszego dnia w nowej szkole. Możecie mi wierzyć: nie macie najmniejszego powodu, by czuć się gorsze. Jesteście obie bardzo, bardzo ładne, a z waszą inteligencją nie musicie się martwić, że sobie nie poradzicie. – Uśmiechnęła się z czułością. – Moje niezwykle mądre, prześliczne, jasnowłose elfy.
– Tak, niezwykle mądre, prześliczne, jasnowłose elfy z aparatem na zębach, w nerdach i z za długim nosem – burknęła Mia, nie przejmując się tym, że brązowe jak paciorki oczy Lottie powilgotniały ze wzruszenia. – I bez stałego miejsca zamieszkania.
Za to z postrzeloną matką, nianią o najdłuższym stażu świata i skorupami potłuczonych marzeń o życiu na wsi, dodałam w myślach, ale jednocześnie nie mogłam nie odwzajemnić uśmiechu Lottie. Jakże była słodka, kiedy tak stała, promieniejąc optymizmem i dumą z nas. A poza tym to nie była jej wina.
– Aparat musisz nosić jeszcze tylko przez pół roku. Jakoś to wytrzymasz, myszko. – Z pokoju obok wyłoniła się mama. Jak zwykle usłyszała tylko tyle, ile chciała. – Jakie ładne mundurki.
Obdarzyła nas promiennym uśmiechem i zaczęła grzebać w pudle z napisem „Buty”. Jasne, to buty mamy wprowadziły się do tego drobnomieszczańskiego lokum, podczas gdy kartony z moimi książkami butwiały w jakimś spedycyjnym kontenerze, wraz z tajnymi dziennikami i futerałem na gitarę. Utkwiłam złe spojrzenie w wąskich plecach mamy. To jak najbardziej zrozumiałe, że pan Spencer był nią zauroczony. Jak na panią profesor literatury wyglądała naprawdę nieźle: naturalna blondynka, długonoga, niebieskooka, z pięknymi zębami. Miała czterdzieści sześć lat, co widać było tylko w jasnym świetle poranka i to tylko wtedy, gdy poprzedniego wieczoru wypiła zbyt dużo czerwonego wina. Kiedy miała dobry dzień, wyglądała jak Gwyneth Paltrow. Tyle że jej nowa fryzura była okropna, można by sądzić, że odwiedziła tego samego fryzjera co księżna Camilla. Mama ciskała niepotrzebne buty za siebie.
Nasza suczka Butter – jej pełne imię brzmiało Princess Buttercup formerly known as Doctor Watson (kiedy ochrzciłyśmy ją Doktorem Watsonem, nie wiedziałyśmy jeszcze, że jest suczką) – chwyciła zębami trampek i zaciągnęła go na swoje zaimprowizowane legowisko pod ławą, gdzie z upodobaniem zaczęła żuć but. Nikt jej w tym nie przeszkadzał, w końcu też przechodziła teraz ciężki okres. Założę się, że tak samo jak my cieszyła się na myśl o domu z ogrodem. Ale nikt jej oczywiście nie zapytał o zdanie. Psy i dzieci nie miały w tej rodzinie żadnych praw. Drugi trampek odbił się od mojej piszczeli.
– Mamo – odezwałam się opryskliwie. – Musisz to robić? Jakby mało było bałaganu.
Mama udała, że nie słyszy, i dalej grzebała w pudle z butami, a Lottie posłała mi pełne wyrzutu spojrzenie. Odwzajemniłam je ponuro. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby człowiek nie mógł nawet słowa powiedzieć.
– O, są. – Mama znalazła wreszcie upragnione buty: parę czarnych szpilek, i uniosła je triumfalnie do góry.
– No, najważniejsze, że są – rzuciła jadowicie Mia.
Mama włożyła pantofle i odwróciła się do nas.
– Jeśli o mnie chodzi, to możemy iść – zaszczebiotała.
Najwyraźniej nie przeszkadzało jej, że Mia i ja gromimy ją spojrzeniami, od których skwasiłoby się mleko.
Lottie objęła nas ramieniem.
– Poradzicie sobie, moje małe. To naprawdę nie jest wasz pierwszy raz.4.
– Moja tutorka nazywa się Daisy Dawn Steward! – oznajmiła Mia, a z każdą spółgłoską z jej ust wysypywały się okruchy. – Jej hobby to Taylor Lautner. Przez cały dzień nawijała tylko o nim.
Ha! Ja miałam w rękawie mocniejszą kartę.
– Moja nazywa się Persefona Porter-Peregrin. I nie odzywała się do mnie wcale, ograniczyła się tylko do pokazania mi klasy. Co nie było takie złe. Myślę, że jej hobby to marszczenie nosa.
– Dziwne nazwiska, doprawdy. Jakby z wyścigów konnych – powiedziała Lottie.
Zainteresowania Taylorem Lautnerem nie skomentowała, sama rok temu zawiesiła sobie plakat z jego podobizną. Na wewnętrznej stronie drzwi szafy. Rzekomo dlatego, że tak bardzo podobają jej się wilki.
Pomimo przetykanych złotą nicią zasłon w szkocką kratę i wszechobecnych porcelanowych baletnic w kuchni obcego mieszkania było dość przytulnie. O szyby uderzał późnoletni deszcz, a w powietrzu unosiła się uspokajająca woń wanilii i czekolady. Lottie upiekła nasze ulubione ciasteczka: rogaliki waniliowe według przepisu babci. Do tego podała gorące kakao z bitą śmietaną i płatkami czekolady. I ręczniki do suszenia przemoczonych deszczem włosów. Ten potężny ładunek opiekuńczości, tłuszczu i cukru rzeczywiście tymczasowo poprawił nam nastrój. Lottie najwyraźniej współczuła nam bardziej, niż chciała przyznać. Zazwyczaj serwowanie świątecznych wypieków poza adwentem kłóciło się z jej zasadami, była bardzo zasadnicza, jeśli chodzi o bożonarodzeniowe tradycje. Nie daj Boże, jeśli ktoś w czerwcu zanucił pod nosem Cichą noc – Lottie wściekała się nie na żarty. Rzekomo przynosiło to nieszczęście.
Przez jakiś czas z rozkoszą opychałyśmy się ciastkami i komentowałyśmy wyimaginowane wyścigi konne.
– Persefona Porter-Peregrin przejmuje prowadzenie na wewnętrznym torze, w tym roku rozstrzygnęła na swoją korzyść niemal wszystkie derby w Ascot, już zostawia w tyle konkurentkę Wanilię Rogalię, ale co to? Z numerem piątym wysuwa się na prowadzenie Daisy Dawn, co za emocje, na prostej zrównuje się z Persefoną i tak! Sensacyjny wynik! Outsiderka Daisy Dawn wygrywa o głowę!
– W przeciwieństwie do korzennych ciasteczek albo pierników rogaliki waniliowe niekoniecznie zaliczają się do wypieków świątecznych – mruknęła Lottie po niemiecku, zwracając się bardziej do siebie niż do nas.
Tata uparł się, by zatrudnić niemiecką opiekunkę, żebyśmy lepiej poznały ojczystą mowę. Kiedy on sam rozmawiał z nami po niemiecku, unikałyśmy odpowiedzi, a jeśli już coś mówiłyśmy, to po angielsku (a w zasadzie to tylko ja mówiłam, Mia w owym czasie gaworzyła jedynie „dadada”), a to zupełnie nie pasowało do jego wyobrażeń o dwujęzycznym wychowaniu. Ponieważ Lottie początkowo w ogóle nie znała angielskiego, przy niej musiałyśmy starać się mówić po niemiecku; tata był szczęśliwy. Do czasu gdy stwierdził, że przejęłyśmy również jej dialekt. A kiedy mała Mia opluła jego koszulę brokułami, oświadczając kategorycznie w bawarskiej gwarze, że „ona tego żryć nie bedzie”, uświadomił sobie, że jego plan nie do końca wypalił.
– A zatem można je jak najbardziej uznać za ciasteczka całoroczne. – Lottie nadal obawiała się, że Święty Mikołaj będzie miał jej za złe te rogaliki. – Oczywiście tylko w wyjątkowych przypadkach.
– Jesteśmy bardzo ciężkimi wyjątkowymi przypadkami – zapewniła ją Mia. – Biedne dzieci z rozbitego domu, ale bez domu i bez nadziei, kompletnie zagubione w wielkim, obcym mieście.
I niestety, w jej słowach w zasadzie nie było przesady: drogę powrotną odnalazłyśmy tylko dzięki pomocy uprzejmych przechodniów i miłego kierowcy autobusu. Ponieważ nie zapamiętałyśmy numeru naszego tymczasowego domu, a wszystkie budynki wyglądały tutaj tak samo, pewnie nadal błąkałybyśmy się po ulicach w strugach deszczu jak Jaś i Małgosia w lesie, gdyby nie ujadająca jak oszalała Buttercup w oknie. Mądre zwierzę leżało teraz na narożnej ławie w kuchni, z łbem na moich kolanach, licząc na to, że jakiś rogalik w cudowny sposób odnajdzie drogę do jej pyska.
– Naprawdę nie macie lekko – podsumowała Lottie z głębokim westchnieniem, a ja przez moment poczułam wyrzuty sumienia.
W sumie, by ulżyć sercu Lottie, mogłybyśmy opowiedzieć, że w szkole nie było wcale tak źle, wręcz przeciwnie. Pierwszy dzień szkoły w Londynie przebiegł znacznie lepiej niż na przykład w Berkeley, gdzie dziewczyński gang zagroził mi, że wsadzi mi głowę do kibla. (Pierwszego dnia tylko groziły, piątego wprowadziły swe groźby w czyn. Nawiasem mówiąc, to właśnie wtedy zapisałam się na kung-fu). Tamten pamiętny dzień i kilka innych podobnych znacznie odbiegały od dzisiejszego. Nie licząc Persefony i Golącego się Kena, we Frognal Academy nikt nie zapadł mi negatywnie w pamięć, a i nauczyciele wydawali się w porządku. Na żadnej lekcji nie miałam wrażenia, że nie nadążam, nauczycielka od francuskiego pochwaliła mój akcent, sale były jasne i przyjazne, nawet stołówkowe jedzenie smakowało nieźle. W miejsce Persefony bez pytania zaopiekowała się mną dziewczyna, z którą siedziałam na francuskim; poszła ze mną na obiad i przedstawiła koleżankom. Od nich dowiedziałam się, że należy unikać piure z zielonego groszku, a jesienny bal jest odlotową imprezą choćby z tego powodu, że po sztywnej oficjalnej części miał wystąpić zespół, o którym niestety nigdy przedtem nie słyszałam. Jak na pierwszy dzień szkoły było całkiem nieźle. Mia miała nawet więcej szczęścia.
Tak, mogłybyśmy opowiedzieć o tym Lottie, ale jakie to cudowne być otaczanym troską i współczuciem – zwłaszcza że dzień się przecież jeszcze nie skończył. Najgorsze dopiero przed nami: kolacja u Ernesta, gdzie miałyśmy poznać jego bliźniacze dzieci, córkę i syna. Mieli po siedemnaście lat i jeśli wierzyć słowom Ernesta, byli wcieleniem wszelkich talentów i cnót. Już teraz ich nienawidziłam.
Lottie również wybiegła myślami do tego wydarzenia.
– Mio, przygotowałam ci na wieczór czerwoną aksamitną spódnicę i białą bluzkę. A tobie, Liv, uprasowałam niebieską sukienkę mamy na popołudniowe herbatki.
– Dlaczego nie małą czarną z dżetami? – zapytałam z przekąsem.
– Właśnie, a do niej skórkowe rękawiczki – dodała Mia. – Phi, przecież to tylko głupia kolacja. Jest normalny poniedziałek. Włożę dżinsy.
– To absolutnie wykluczone – zaoponowała Lottie. – Macie się pokazać od najlepszej strony.
– W sukience mamy na popołudniowe herbatki? A w co ty się ubierzesz, w odświętny dirndl¹? – zachichotałyśmy obie z Mią.
Lottie zrobiła świątobliwą minę – dirndl traktowała jeszcze poważniej niż bożonarodzeniowe tradycje.
– A i owszem, ubrałabym się w dirndl, bo to odpowiedni strój na wszystkie okazje. Ale zostanę w domu z Buttercup.
– Co? Chcesz, żebyśmy poszły tam same? – zawołała Mia.
Lottie milczała.
– Ach, rozumiem, pan Spencer cię nie zaprosił – wywnioskowałam i nagle owładnęło mną niedobre przeczucie.
– Ten głu… – zaczęła Mia, wybałuszywszy oczy, ale Lottie natychmiast stanęła w obronie Ernesta.
– To byłoby nie na miejscu. W końcu to… spotkanie rodzinne, na które nie zabiera się niani.
– Ale przecież ty jesteś naszą rodziną! – Mia rozkruszyła rogalik, a Buttercup podniosła z nadzieją łeb. – Co za głupi, arogancki dziad.
– Nie, on wcale taki nie jest – zaprzeczyła Lottie. – Pan Spencer zachował się w stosunku do mnie absolutnie nienagannie. Jest miłym i przyzwoitym człowiekiem i myślę, że jego uczucia wobec waszej mamy są szczere i uczciwe. On naprawdę bardzo się starał znaleźć jakieś rozwiązanie, kiedy okazało się, że domek nie nadaje się do zamieszkania. Bez jego pomocy nigdy nie dostałybyśmy tego mieszkania, a wy nie zostałybyście przyjęte do Frognal Academy, podobno mają tam kilometrową listę oczekujących. Więc mogłybyście powoli zacząć go lubić. – Popatrzyła na nas surowo. – A wieczorem ubierzecie się porządnie.
Szkopuł w tym, że Lottie kompletnie nie potrafiła spoglądać surowo, tak samo jak Buttercup groźnie, a to za sprawą łagodnych, brązowych oczu – miały je obie. W tym momencie zapałałam do niej ogromną, niemal rozsadzającą sympatią.
– Dobrze – zgodziłam się. – Pod warunkiem, że pożyczysz mi dirndl.
Mia zaniosła się niepohamowanym chichotem.
– Właśnie, przecież to odpowiedni strój na każdą okazję!
– Nie mój dirndl, tylko ogólnie dirndl. – Lottie spojrzała wyniośle, odrzuciła bujne brązowe włosy na plecy (Buttercup miała sierść w bardzo podobnym kolorze) i dodała po niemiecku: – Nie chcę pozbawiać cię złudzeń, serdeńko, ale żeby nosić dirndl, trzeba mieć czym oddychać. Kapewu?
„Mieć czym oddychać” to pewnie przeciwieństwo „płaskiej jak deska”. Ciekawe, czy uda mi się zabłysnąć tym wyrażeniem na niemieckim.
Chciałam się roześmiać, lecz z mojej piersi wydobyło się tylko dziwne parsknięcie.
– Kochana jesteś, Lottie – powiedziałam o wiele poważniej, niż zamierzałam.
------------------------------------------------------------------------
1. Dirndl – tradycyjny kobiecy strój ludowy w południowych Niemczech i Austrii, składający się z gorsetu, bluzki, spódnicy i fartucha (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).5.
Po Erneście Spencerze spodziewałam się dużo bardziej snobistycznego i większego lokum, więc kiedy taksówka zatrzymała się przy Redington Road przed stosunkowo skromną kamienicą z palonej cegły, poczułam niemal rozczarowanie. Tradycyjny budynek z białą stolarką i kilkoma wykuszami skrywał się za wysokim żywopłotem oraz murem, jak większość domów w tej okolicy. Przestało padać i wieczorne słońce nurzało wszystko w złotym blasku.
– Wygląda całkiem ładnie – wyszeptała Mia ze zdumieniem, kiedy ścieżką wyłożoną kostką dreptałyśmy za mamą do wejścia, mijając hortensje i przystrzyżone w kuliste kształty bukszpany.
– Tak jak ty – odpowiedziałam szeptem.
To była prawda: Mia wyglądała przesłodko, z plecioną fryzurą, przy której uparła się Lottie, stanowiącej przeciwwagę dla dżinsów, na włożenie których (ku ubolewaniu Lottie) zgodziła się mama. Zgodziła się głównie dlatego, że sama chciała ubrać się w świeżo wyprasowaną sukienkę na popołudniowe herbatki.
Mama wcisnęła przycisk dzwonka i z wnętrza domu dobiegł trójtonowy, harmonijny gong.
– Proszę, bądźcie miłe! I postarajcie się zachowywać.
– Czy to znaczy, że nie możemy jak zwykle obrzucać się jedzeniem przy stole, głośno bekać ani opowiadać nieprzyzwoitych dowcipów? – Zdmuchnęłam z twarzy kosmyk włosów. Lottie uczesałaby i mnie, ale przezornie zasiedziałam się w wannie, żeby zabrakło na to czasu. – Mamo, szczerze mówiąc, jeśli kogoś tu trzeba upominać, żeby się odpowiednio zachowywał, to ciebie!
– Właśnie! Nasze maniery są nienaganne. Dobry wieczór, proszę pana. – Mia dygnęła kokieteryjne przed stojącą przy drzwiach potężną kamienną figurą: przedstawiała skrzyżowanie orła (od głowy do piersi) z lwem (reszta); stwór miał znaczną nadwagę. – Pan pozwoli, nazywam się Mia Silver, to jest moja siostra Olivia Silver, a ta ze zmarszczonym czołem to nasza wyrodna matka, profesor doktor Ann Matthews. Mogę spytać, z kim mam przyjemność?
– To jest Straszliwy Freddy, zwany również Tłustym Freddym. – Drzwi otwarły się bezgłośnie i przed nami stanął wysoki chłopak, trochę starszy ode mnie, w czarnym T-shircie z długimi rękawami i dżinsach. Odetchnęłam z ulgą. Dobrze, że wyrodna matka sama ubrała się w sukienkę na herbatki, tylko bym się zbłaźniła bez reszty. – Rodzice dostali go w prezencie ślubnym od moich dziadków – wyjaśnił chłopak i poklepał Straszliwego Freddy’ego po dziobie. – Tata już dawno chciał go deportować w najbardziej odległy kąt ogrodu, ale Freddy waży z tonę.
– Witaj, Grayson! – Mama ucałowała chłopaka w oba policzki i przedstawiła nas sobie. – To są moje myszki: Mia i Liv.
Mia i ja nie cierpiałyśmy, jak nazywano nas „myszkami”. Tak jakby mama umyślnie zwracała każdemu uwagę na nasze (być może faktycznie) zbyt duże jedynki.
Grayson obdarzył nas uśmiechem.
– Hej. Miło was poznać.
– Pewnie, założę się, że tak – mruknęłam pod nosem.
– Masz ślad szminki na policzku – powiedziała Mia.
Mama westchnęła, a Grayson wyglądał na lekko zbitego z tropu. Nie dało się ukryć, że był bardzo podobny do ojca, może pomijając włosy. Te same barczyste ramiona, ta sama pewna siebie postura, ten sam niezobowiązujący uśmiech polityka. Może właśnie dlatego wydał mi się taki znajomy. Nie miał wprawdzie tak wielkich uszu jak Ernest, ale to się jeszcze może zmienić. Czytałam gdzieś, że uszy i nos to jedyne części ciała, które rosną do późnego wieku.
Mama minęła Graysona energicznym krokiem, jakby doskonale orientowała się w rozkładzie domu, a nam nie pozostało nic innego, jak podążyć za nią. W korytarzu przystanęłyśmy niepewnie, ponieważ mama znikła.
Grayson zamknął za nami drzwi i grzbietem dłoni potarł policzek. Nie wiedział, że Mia wymyśliła sobie tę szminkę.
– My również nie posiadamy się z radości, że możemy tu być – powiedziała Mia po kilku sekundach pełnego zakłopotania wpatrywania się w siebie nawzajem. – Czy przynajmniej będzie coś dobrego do jedzenia?
– Myślę, że tak – odpowiedział Grayson i znów się uśmiechnął. Ciekawe, jak on to robił. Ja w każdym razie nie mogłam się przemóc, by odpowiedzieć mu tym samym. Głupi lizus. – Pani Dimbleby przygotowała pieczone przepiórki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki