Silver - trzecia księga snów - ebook
Silver - trzecia księga snów - ebook
Wielki finał Trylogii Snów! Są na świecie ludzie, którzy mają dostęp do snów. Z marzeń sennych można się bardzo wiele dowiedzieć - pogrzebać w świadomości i podświadomości. Można też popchnąć śniącego do czynów, których nigdy nie dopuściłby się na jawie... Główna bohaterka serii, Liv Silver, ma same kłopoty. Jej antagonista Arthur rośnie w siłę, blogerka Secrecy wie coraz więcej, a groźna Anabel znów pojawia się na sennych korytarzach. Liv musi połączyć siły z przyjaciółmi, żeby chronić siebie i bliskich przed niebezpieczeństwem, które czyha na jawie i we śnie.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8008-310-3 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odchylił się, splótł dłonie na brzuchu i popatrzył na nią wyczekująco. Odwzajemniła spojrzenie tymi niezwykłymi turkusowymi oczami, które fascynowały go od samego początku. Jak wszystko w niej, właściwie. Anabel Scott niewątpliwie była najatrakcyjniejszą pacjentką, jaką kiedykolwiek leczył, ale to nie to go w niej intrygowało. Fascynacja ta wynikała raczej z faktu, że nadal, po tylu godzinach terapii jeszcze jej nie rozgryzł. Wciąż potrafiła go zaskakiwać i prowokować, czego nie cierpiał. Złościł się za każdym razem, kiedy udawało jej się wzbudzić w nim przekonanie, że to ona ma nad nim przewagę, choć przecież był lekarzem specjalistą ze stopniem doktora, a ona zaledwie osiemnastoletnią dziewczyną o znacznych zaburzeniach osobowości.
Dziś jednak sesja przebiegała całkiem dobrze. To on miał kontrolę nad wszystkim.
– To nie jest mój demon – odparła i przymknęła oczy. Jej rzęsy były tak długie, że rzucały cienie na policzki. – Ale nie, niczego nie słyszałam. Ani nie wyczuwałam.
– Dobrze, w takim razie upłynęło już, niech policzę, szesnaście tygodni, podczas których nie słyszała, nie widziała ani nie wyczuwała pani demona, zgadza się? – Celowo nadał swym słowom odrobinę wyniosłe brzmienie, wiedząc, że ją tym sprowokuje.
– Tak – powiedziała.
Podobał mu się ten jej pokorny ton. Pozwolił sobie na półuśmiech.
– Co pani zdaniem spowodowało, że halucynacje zniknęły?
– Może… – Przygryzła wargę.
– Tak? Proszę mówić głośniej.
Westchnęła i odgarnęła z twarzy jeden ze swych błyszczących, złotych pukli.
– Może to zasługa leków – przyznała.
– Słuszne spostrzeżenie.
Pochylił się, żeby sporządzić notatkę. Wymyślił na poczekaniu kilka skrótów: A.k, ds. w, hr. przekr. Wiedział, że pacjentka czyta jego zapiski do góry nogami i zastanawia się, co one, na Boga, mogą znaczyć. Z trudem udało mu się pohamować triumfalny uśmieszek. Tak, bez wątpienia obudziła w nim sadystyczną nutę i owszem, już dawno przestał zachowywać się w sposób profesjonalny. Ale było mu to obojętne. Anabel nie była zwyczajną pacjentką. Zależało mu na tym, żeby w końcu uznała jego kompetencje. W końcu był doktorem Ottonem Martensonem, który w przyszłości zostanie ordynatorem oddziału psychiatrycznego. W instytucie, w którym ona prawdopodobnie spędzi resztę swego życia.
– W terapii wielopostaciowej psychotycznej schizofrenii, jak w pani przypadku, leki są niezbędne – ciągnął, odchylając się i napawając wyrazem jej twarzy. – Jednakże nasza terapia obejmuje znacznie więcej. Odsłoniliśmy pani traumy z dzieciństwa i dokonaliśmy analizy przyczyn pani złudzeń pamięciowych. – Była to spora przesada. Od ojca dziewczyny wiedział, że pierwsze trzy lata życia spędziła w podejrzanej sekcie odprawiającej rytuały czarnej magii, ale sama Anabel niczego nie pamiętała. Próby wydobycia wspomnień za pomocą hipnozy – metody, którą zastosował nielegalnie – również nie dały żadnego rezultatu. W rzeczywistości znajdowali się na tym samym etapie, co na początku terapii. Nie było nawet pewności, czy przyczyn zaburzeń psychotycznych Anabel rzeczywiście należało szukać w jej dzieciństwie. W ogóle, jeśli chodzi o tę pacjentkę, nie można było być niczego pewnym. Mniejsza o to, najważniejsze, że widziała w nim doświadczonego lekarza, który potrafił wejrzeć w jej wnętrze i któremu zawdzięczała wszystkie swoje przekonania. – Nareszcie jest pani gotowa zaakceptować, że demon istniał jedynie w pani fantazji.
– Niech pan go tak nie nazywa. – Odsunęła krzesło i wstała.
– Anabel! – zgromił ją surowo. A tak dobrze szło. – Nasza sesja jeszcze się nie skończyła.
– Ależ owszem, skończyła się, doktorku – odparła. – Zaraz zadzwoni mój budzik. Mam spotkanie z konsultantką do spraw studiów, którego w żadnym razie nie mogę przespać. Może się pan śmiać, ale rozważam pójście na medycynę, by specjalizować się w psychiatrii sądowej.
– Niech pani nie wygaduje bzdur, Anabel! – Ogarnęło go dziwne uczucie. Coś tu się nie zgadzało. Z nią. Z nim. Z tym pomieszczeniem. I dlaczego w powietrzu unosił się zapach perfum konwaliowych jego matki? Martenson, rozkojarzony, ujął pisak. Konsultantka do spraw studiów, co za absurd. Znajdowali się na klinicznym oddziale zamkniętym, Anabel bez jego zezwolenia nie mogła nigdzie wyjść, nawet do parku. – Proszę natychmiast usiąść z powrotem. Wie pani, jakie są reguły. To ja kończę sesję, nikt inny.
Anabel uśmiechnęła się z politowaniem.
– Biedaczysko. Jeszcze się pan nie zorientował, że pańskie reguły nie są niczym więcej jak – jak pan to nazwał? – złudzeniem pamięciowym?
Poczuł, że brakuje mu powietrza. Coś tam było, jakaś myśl, głęboko zakopane wspomnienie, informacja, o której wiedział, że musi ją koniecznie wydobyć na powierzchnię. Ponieważ była ważna. Kwestia życia i śmierci. Tylko że po prostu nie potrafił do niej dotrzeć.
– Niech pan nie patrzy z takim zdumieniem. – Anabel była już przy drzwiach. Roześmiała się cicho. – Naprawdę muszę iść, ale w przyszłym tygodniu znów wpadnę w odwiedziny. Słowo. A na razie niech pan po prostu śni coś miłego.
Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, zamknęła za sobą drzwi. Usłyszał oddalające się korytarzem kroki. Ta bestyjka dobrze wiedziała, że on się nie zniży do tego, by pobiec za nią i tym samym odkryć przed wszystkimi, że nie panuje nad swoją pacjentką. Ale to był ostatni raz, kiedy zagrała mu na nosie, nie zamierzał więcej pozwalać na to, by kończyła sesję wbrew jego woli. Następnym razem wezwie pielęgniarzy, może nawet każe ją unieruchomić. Wciąż istniały środki, po które jeszcze nie sięgnął.
Kiedy zamknął historię choroby Anabel i odłożył ją do szuflady, nadal czuł lekki zapach konwalii, który przypominał mu matkę. I przez króciutką chwilę wydawało mu się nawet, że słyszy ją, jak szlochając, woła go po imieniu.
Po chwili jednak i jedno, i drugie wrażenie zniknęło i wszystko było jak zawsze.1.
Na deser był budyń z tapioki, ale ja i bez tego nie miałam apetytu. Wystarczyła sama sprawa z Rasmusem.
– Nie jesz tego, Liv? – Grayson wskazał ręką białawą, szklistą i trzęsącą się jak galareta masę. Swoją porcję grudkowatego kleiku z kompotem ananasowym już pochłonął.
Podsunęłam mu miseczkę.
– Nie, możesz zjeść, jeśli chcesz. Kolejny element brytyjskiej tradycji, na którego czar jestem niestety odporna.
– Ignorantka – skwitował Grayson z pełną buzią. Henry roześmiał się.
Był wtorek, początek marca, i słońce przeświecało przez wysokie po sam sufit, niedokładnie umyte okna szkolnej stołówki. Wyczarowywało delikatny pasiasty deseń na ścianach i twarzach, zanurzając wszystko w ciepłym świetle. Wmawiałam sobie nawet, że czuję w powietrzu zapach wiosny, ale może to był tylko duży bukiet narcyzów na stole nauczycieli, przy którym właśnie usiadła ucząca francuskiego pani Lawrence. Wyglądała, jakby miała za sobą jeszcze gorszą noc niż moja.
W powietrzu czuć było zatem wiosnę, a nam z Graysonem i Henrym udało się zająć nasz ulubiony słoneczny stolik w rogu niedaleko wyjścia. W dodatku właśnie się dowiedziałam, że jutrzejszy sprawdzian z historii został odwołany. Krótko mówiąc, powinnam mieć świetne samopoczucie, ale tak nie było z powodu wspomnianej sprawy z Rasmusem, która leżała mi na sercu.
– Budyń z tapioki czasem występuje w wersji smacznej. – Henry, który przewidująco nie wziął deseru, uśmiechnął się do mnie, więc na kilka sekund zapomniałam o problemach i odwzajemniłam uśmiech. Może jednak wszystko dobrze się skończy. Jak mawiała Lottie? „Nie ma problemów, są tylko wyzwania”.
Właśnie. Jakże nudne byłoby życie bez wyzwań! Mimo to wcale nie potrzebowałam dokładać do sterty trudności, którym i tak musiałam sprostać, kolejnej. Niestety, właśnie to zrobiłam.
Wszystko zaczęło się przedwczoraj wieczorem, a ja wciąż nie miałam pojęcia, jak z tego wybrnąć.
Henry i Grayson uczyli się do testu z matmy, a kiedy skończyli, Henry, wychodząc, wpadł do mnie, żeby powiedzieć mi dobranoc. Było już późno, w domu od dawna panował spokój, nawet Grayson myślał, że Henry sobie poszedł.
Prawdę mówiąc, trochę mnie zaskoczył jego widok, nie tylko ze względu na nocną porę, ale także dlatego, że nie zdołaliśmy jeszcze zdefiniować na nowo naszego związku i oficjalnie zmienić statusu z „po nieszczęśliwym rozstaniu” na „szczęśliwie pogodzeni”. Wprawdzie w ostatnich tygodniach milcząco przeszliśmy do tego, by trzymać się za ręce, a kilka razy nawet się pocałowaliśmy, można więc było odnieść wrażenie, że wszystko jest jak dawniej albo przynajmniej na najlepszej drodze ku temu – tak jednak nie było. Wydarzenia ostatnich miesięcy, a także to, co Grayson opowiedział mi o życiu miłosnym Henry’ego z okresu, zanim się poznaliśmy, pozostawiły po sobie ślad. Konkretnie przyprawiły mnie o trwały kompleks niższości z powodu mojego braku doświadczenia w dziedzienie seksu (albo, jak mawiała mama, mojego „niedorozwoju”).
Gdyby nie fakt, że czułam się taka szczęśliwa z powodu naszego ponownego zejścia się, być może zadałabym sobie trud, by dokładniej przeanalizować te tkwiące pod warstewką szczęścia i zakochania zadry, a gdybym to zrobiła, to może nigdy nie doszłoby do tej sprawy z Rasmusem.
A tak sama wycięłam sobie niezły numer.
Kiedy Henry wetknął głowę do pokoju, zamierzałam właśnie nałożyć na zęby nową szynę odciążającą. Mój dentysta alias Charles Spencer stwierdził bowiem, że we śnie zgrzytam zębami (w co natychmiast uwierzyłam), nakładka zaś miała zapobiec nocnemu ścieraniu szkliwa. Nie potrafiłam ocenić, czy szyna spełniała swoją funkcję, przede wszystkim jednak wywoływała ślinotok, dlatego nazywałam ją „plujką”.
Na widok Henry’ego natychmiast dyskretnie wsunęłam aparat w szparę między ramą łóżka a materacem. Wystarczyło już, że spodnie mojej piżamy kompletnie nie pasowały do góry, a całość też nie wyglądała zbyt twarzowo, chociaż Henry utrzymywał, że flanela w kratę jest szalenie seksowna. Z tego wszystkiego go pocałowałam, niejako w nagrodę za miły komplement, i tak, od pocałunku do pocałunku, który tym razem trwał nieco dłużej, w końcu (w tym czasie zatraciłam ciut poczucie czasu i przestrzeni) znaleźliśmy się na łóżku, szepcząc do siebie słowa przypominające teksty kiczowatych piosenek, które w moich uszach wcale nie brzmiały banalnie.
Status naszego związku ewoluował zatem w kierunku „szczęśliwie zakochani”, ja zaś coraz bardziej byłam skłonna uwierzyć, że w kraciastej flaneli wyglądam szalenie seksownie.
I wtedy Henry zastygł w pół ruchu, odgarnął mi z czoła kosmyk włosów i zapewnił mnie, że nie muszę się bać.
– Czego nie muszę się bać? – zapytałam, oszołomiona lekko po tych wszystkich pocałunkach. Potrzebowałam kilku sekund, by zdać sobie sprawę, że to się działo w prawdziwym życiu, a nie jak zazwyczaj we śnie, gdzie nikt nie mógł nam przeszkodzić. I to pewnie dlatego wszystko odczuwało się o wiele intensywniej niż zwykle.
Henry podparł się na łokciu.
– No wiesz. Tego, że to się dzieje za szybko. Że w jakiś sposób mógłbym wymagać od ciebie zbyt wiele. Albo że będę cię nakłaniał do czegoś, na co nie jesteś jeszcze gotowa. Naprawdę możemy czekać na twój pierwszy raz tak długo, jak tylko zechcesz.
No i wtedy to się stało. Dzisiaj, w jasno oświetlonej stołówce, nie potrafiłam sobie tego wytłumaczyć… To znaczy potrafiłam, ale to w najmniejszym stopniu nie poprawiało sytuacji. W każdym razie wszystko stało się przez słowa, jakich użył Henry. Ten cholerny „pierwszy raz”.
Było to hasło, które z miejsca wywoływało u mnie kompleks niższości. A ten nie występował sam, tylko w towarzystwie dobrej koleżanki: urażonej dumy. Oba te odczucia wynikały z mojego przekonania, że Henry traktował mnie z politowaniem z powodu mojego niedoświadczenia. W każdym razie jego spojrzenia przepełnione były czasem współczuciem.
Na przykład teraz.
– Och. Myślisz, że ja jeszcze nigdy nie spałam… z chłopakiem? – Usiadłam i owinęłam się ciaśniej kołdrą. – Ach, rozumiem. – Roześmiałam się lekko. – Wziąłeś na serio ten cały pic z dziewictwem podczas waszej zabawy w demona, tak?
– Ekhem… tak. – Henry również usiadł.
– Ale ja powiedziałam tak wtedy tylko po to, żebyście mnie przyjęli. – Urażona duma kazała mi mówić rzeczy, które później, po wszystkim, wprawiały mnie w takie samo zdumienie jak Henry’ego. Tymczasem silny kompleks niższości nabierał mocy.
Konsternacja, która pojawiła się na twarzy Henry’ego, oraz sposób, w jaki uniósł brew, od razu mi się spodobały. Politowanie zniknęło bez śladu.
– Nigdy tak naprawdę o tym nie rozmawialiśmy – paplałam. Niewiele brakowało, a zapomniałabym, że łżę jak najęta, tak przekonująco brzmiały moje słowa. – Oczywiście nie miałam tylu chłopaków, ile ty dziewczyn, ale… tak… był jeden chłopak, z którym byłam. W Pretorii.
Ponieważ Henry milczał, patrząc na mnie wyczekująco, ciągnęłam dalej.
– To nie była żadna wielka miłość ani nic w tym stylu, chodziliśmy ze sobą tylko trzy miesiące, ale seks z nim był… – W tym momencie urażona duma (flądra jedna) ulotniła się nagle, a ja mogłam liczyć wyłącznie na siebie.
I natychmiast zapałałam do siebie wielką nienawiścią. Dlaczego to robiłam? Zamiast skorzystać z okazji do szczerej rozmowy, wszystko tylko pogarszałam. W dodatku zaczerwieniłam się jak burak, ponieważ nie byłam w stanie dokończyć zdania. „Seks z nim był…” Halo? Dopiero teraz spostrzegłam, z jaką intensywnością Henry patrzył mi w oczy.
– …całkiem OK – wymamrotałam ostatkiem sił.
– OK – powtórzył przeciągle Henry. – A jak… się nazywał… ten chłopak?
No właśnie, jak on się nazywał, ty cholerna urażona dumo? Coś takiego wymyślało się zawczasu! Im dłużej się wahasz, zanim skłamiesz, tym gorzej to robisz, każde dziecko to wie.
– Rasmus – wypaliłam naprędce. Było to pierwsze z brzegu imię, jakie przyszło mi do głowy, kiedy pomyślałam o RPA. Okazało się, że mimo wszystko potrafiłam dobrze łgać.
Tak się wabił cierpiący na astmę chow-chow naszych sąsiadów, którym czasem się zajmowałam. Płacono mi sto randów za godzinę, bym wyprowadzała jego, mopsa zwanego Sir Barks Alot i naszą suczkę, Buttercup.
– Rasmus – powtórzył Henry, a ja z ulgą skinęłam głową. Całkiem dobre imię. Dla wyimaginowanych byłych chłopaków można wymyślić gorsze. Sir Barks Alot, na przykład.
Ku mojemu zdumieniu Henry zmienił temat, choć ja już wewnętrznie przygotowałam się na przesłuchanie. Dokładniej rzecz biorąc, nie zmienił tematu, tylko znowu zaczął mnie całować. Jakby chciał mi udowodnić, że potrafi to robić o wiele lepiej niż Rasmus. A potrafił, nawet gdyby Rasmus istniał naprawdę – żaden Rasmus na świecie nie całował lepiej niż Henry, mogłam się założyć o cokolwiek.
Wszystko to wydarzyło się dwa dni temu i od tamtej pory nie wspominaliśmy o moim wymyślonym ekschłopaku ani słowem. Mój kompleks niższości miał wprawdzie tę krótką chwilę triumfu, ale na dłuższą metę kłamstwo rasmusowe nie było dobrą terapią. I dlatego we wtorkowe przedpołudnie na myśl o budyniu z tapioki i uśmiechu Henry’ego ściskał mi się żołądek.
Grayson zdążył w tym czasie pożreć moją porcję i rozglądał się łakomym wzrokiem po stołówce, jakby spodziewał się zobaczyć dobrą wróżkę, która przyleci do naszego stolika, by zaproponować więcej miseczek z budyniem.
Zamiast dobrej wróżki z furkotem przemknęła obok nas Emily, obrzucając Graysona spojrzeniem definitywnie wymagającym pozwolenia na broń. Omal nie wpadła przy tym na biednego pana Vanhagena, który salwował się odważnym skokiem w stronę stolika nauczycieli, podczas gdy Emily kontynuowała swój przemarsz do miejsca wydawania posiłków, gdzie czekała już na nią siostra Graysona, Florence.
Emily od kilku tygodni była eksdziewczyną Graysona i z wielkim trudem dźwigała ów przedrostek „eks”. Podziwiałam Graysona za stoicki spokój, z jakim mierzył się z Emily. Teraz również tylko się uśmiechnął.
– Myślałem, że już na angielskim zaliczyłem dzisiejszą porcję wzgardliwych spojrzeń.
– Chyba zwiększyła dawkę. – Henry nachylił się, żeby lepiej widzieć obie dziewczyny. – Nie potrafię wprawdzie czytać z ust jak profesjonalista, ale jestem pewien, że właśnie opowiada twojej siostrze, o czym śniłeś dziś w nocy. Czekaj… Króliczki? Serio?
Ponieważ wkręcanie Graysona zawsze było zabawne i w dodatku odwracało uwagę od moich własnych problemów, natychmiast podjęłam wątek.
– Och, to ten sen z puchatymi króliczkami? Ciekawe, jakie wnioski wyciągnie z tego Emily.
Grayson odłożył łyżeczkę i posłał nam łagodny uśmiech.
– Ile razy mam wam jeszcze powtarzać, że się mylicie? Emily nic nie wie o korytarzu. Poza tym nigdy w życiu nie szpiegowałaby ludzi w ich snach. Jest na to zbyt rozsądna i racjonalna.
Raczej pozbawiona fantazji, ale tego nie mogłam powiedzieć, bo Grayson kontynuował:
– Nie rozumiem, dlaczego wy ciągle o tym. Przecież już od tygodni absolutnie nic się nie wydarzyło. Cała ta sprawa skończyła się raz na zawsze.
Jak zwykle, kiedy tak mówił – a mówił dość często, prawdopodobnie po to, by przekonać samego siebie – jakaś cząstka mnie (ta dobroduszna i łaknąca harmonii) życzyła sobie, aby miał rację. I była to prawda: w sennych korytarzach od dłuższego czasu panowała spokojna atmosfera.
– Arthur wziął sobie do serca nauczkę. Zostawi nas w spokoju – oznajmił z naciskiem Grayson, a dobroduszne i łaknące harmonii głosy w mojej głowie uderzyły w te same tony: Właśnie! Nie trzeba zawsze zakładać najgorszego! Ludzie się zmieniają. I w każdym tkwi odrobina dobra. Nawet w Arthurze.
– Jasne, Grayson. – Henry drwiąco zmarszczył czoło. – I na pewno już dawno ci wybaczył, że się do niego włamałeś i sprawiłeś mu łomot, kiedy spał. Poczciwa dusza.
Arthur siedział całkiem niedaleko nas, tuż za stolikiem nauczycieli, przy którym pan Vanhagen z ożywieniem rozmawiał z dyrektorką Cook, podczas gdy niewyspana pani Lawrence sprawiała wrażenie, jakby za chwilę miała zanurzyć głowę w zupie. Śmiał się z czegoś, co powiedział Gabriel, prezentując przy tym swe perfekcyjne uzębienie. Po obrażeniach zadanych mu przez Graysona nie został nawet ślad, twarz Arthura była jak zwykle anielsko piękna. Wyglądał na wyluzowanego i pewnego siebie. Natychmiast pożałowałam, że popatrzyłam w jego kierunku. Jego widok wciąż wzbudzał we mnie wściekłość. W dodatku wkurzało mnie, że inni nie mieli pojęcia, z kim siedzieli przy jednym stole.
– Może i ma mi jeszcze trochę za złe – przyznał Grayson. – Ale jest wystarczająco inteligentny, żeby wiedzieć, kiedy odpuścić. – Energicznie pozbierał swoje rozliczne miseczki i talerze. – Gdybyście wreszcie przestali we śnie wychodzić przez drzwi, których właściwie w ogóle nie powinno być, nikt nie poświęciłby temu nawet jednej myśli. – Najwyraźniej denerwował go wyraz powątpiewania na naszych twarzach, odwrócił bowiem wzrok, ale z przekornie wysuniętym podbródkiem dodał jeszcze: – Wszystko jest w najlepszym porządku.
Łaknące harmonii i dobroduszne głosy ostatecznie umilkły.
– Jasne, wszystko jest w najlepszym porządku. – Spiorunowałam Graysona spojrzeniem. – Nie licząc kilku drobiażdżków, na przykład faktu, że Arthur poprzysiągł dozgonną zemstę po tym, jak nie udało mu się zamordować mojej młodszej siostry. Albo tego, że krwiożercza Anabel wprowadziła swojego psychiatrę w upiorny stan wiecznej śpiączki i chodzi sobie na wolności. Albo tego, że twoja bardzo rozsądna i moralnie nieskazitelna eksdziewczyna zakrada się nocą do twoich snów. Ale co tam, to tylko drobiażdżki. Wszystko jest w najlepszym porządku.
– Przecież to nieprawda. – Chociaż w swojej przemowie wspomniałam zaledwie o ułamku naszych problemów, Grayson wyłowił z niej stosunkowo niewinne słowo „eksdziewczyna”. – A nawet gdyby, biorąc pod uwagę ten zupełnie nieprawdopodobny przypadek, że rzeczywiście widzieliście na korytarzu Emily, to był to jeden jedyny raz. – Cisnął brudną łyżkę na stertę misek na tacy. – Pomijając fakt, że ona na bank nie jest zainteresowana moimi snami, to nie zdołałaby pokonać moich najnowszych zabezpieczeń. Zresztą wy też nie – dodał z ponurą nutą w głosie.
– Ojej, czyżby Straszliwy Freddy… – zaczęłam. Chciałam dokończyć „kazał sylabizować wspak «budyń tapiokowy»?, urwałam jednak, bo w tym momencie pani Lawrence zerwała się z miejsca i wskoczyła na stół.
A my zdaliśmy sobie sprawę, że cały czas byliśmy jak ludzie, którzy urządzają sobie piknik na zboczu wulkanu i wiedzą wprawdzie, że wulkan w każdej chwili może wybuchnąć, rozmawiają i kłócą się o to, jakie to strasznie niebezpieczne, ale dopiero kiedy ziemia pod nimi zaczyna się trząść, a lawa tryska w niebo, dociera do nich, że sytuacja jest naprawdę poważna. I że przegapili moment, w którym mogli się jeszcze uratować.
Pani od francuskiego przewróciła kilka szklanek, czym natychmiast zwróciła na siebie uwagę. Paru nauczycieli, oblanych sokiem lub wodą, zerwało się z krzeseł, dyrektorka Cook przytomnie uratowała wazon z narcyzami, a uczniowie wokół zaczęli szeptać.
Pani Lawrence miała koło czterdziestki, wąską twarz, ciemne włosy i długą, subtelną szyję, przez co przypominała mi tę francuską aktorkę z bujną grzywką, Sophie jakąśtam. Nosiła z upodobaniem jasne bluzki, garsonki w stylu Coco Chanel i buty na obcasach, w których potrafiła poruszać się z niezwykłą szybkością. Włosy upinała w bardzo elegancki sposób i kiedy nie odrobiło się lekcji, przeszywała człowieka srogim spojrzeniem. Właściwie odpowiadała wszelkim stereotypowym wyobrażeniom o nauczycielkach francuskiego. Zawsze odnosiliśmy wrażenie, że dyrektorka Cook nie zatrudniła jej, tylko zaangażowała ją bezpośrednio z planu jakiegoś filmu.
W tej chwili jednak jej wizerunek doznawał wielkiego uszczerbku. Nauczycielka, nie zwracając uwagi na zamieszanie wokół siebie, stała na stole pośród brudnych naczyń i poprzewracanych szklanek, rozkładając ramiona w teatralnym geście.
Pomyślałam, że zaraz wygłosi przemowę jak w Stowarzyszeniu Umarłych Poetów i zadeklamuje wiersz Whitmana, co byłoby dość dziwne, zważywszy na wykładany przez nią przedmiot, ale niestety myliłam się.
– Jak zapewne wiecie, ponieważ można było o tym przeczytać na blogu tej anonimowej zdziry Secrecy, obecny tutaj Giles Vanhagen i ja przez ostatnie dwa lata mieliśmy romans – powiedziała swym dźwięcznym głosem, który nie tylko u piątoklasistów wywoływał dreszcz strachu. Pan Vanhagen, który właśnie próbował osuszyć serwetką rozlaną zawartość szklanek, zamarł i pobladł śmiertelnie.
W sali zrobiło się cicho jak makiem zasiał.
– Romans – powtórzyła pani Lawrence i wzgardliwie wygięła usta w podkówkę. – Nie cierpię tego słowa. Sprawia, że to wszystko staje się plugawe, nędzne i godne pogardy, podczas gdy ja czułam, że jest czyste, cudowne i słodkie. Byłam taka zakochana, taka szczęśliwa i taka pewna, że jesteśmy dla siebie stworzeni.
Po wszystkim zdałam sobie sprawę z faktu, że w pomieszczeniu pełnym niegrzeszących raczej wielką wrażliwością nastolatków w okresie dojrzewania nikt nie zaczął chichotać, rechotać ani nie wyciągnął komórki, by uwiecznić ten moment. Nie, spoglądałam wyłącznie na zaszokowane i osłupiałe twarze. I nikt się nie poruszał. W tak czcigodnej instytucji jak Frognal Academy for Boys and Girls z całą pewnością nigdy wcześniej nie widziano nauczyciela na stole. Jeśli w ogóle zdarzały się przypadki postradania rozumu, to odbywało się to dyskretnie i za zamkniętymi drzwiami.
– Wierzyłam, kiedy przysięgał, że rozstanie się z żoną – ciągnęła pani Lawrence. Wycelowała drżący palec w pana Vanhagena, który przeżywał rozterki, czy lepiej będzie schować się pod stołem, czy może puścić się sprintem w kierunku wyjścia.
– Powinnam była wiedzieć! – Pani Lawrence obróciła się na pięcie, przewracając kolejną szklankę. – Mężczyznom nie wolno ufać, nigdy, słyszycie, dziewczęta? Chcą tylko skraść wam serce, by je następnie podeptać! – Popatrzyła wokół. – Udowodnić wam? – zawołała. – Pokazać wam, co zrobił z moim sercem?
Było to bez wątpienia pytanie retoryczne, na które nie oczekiwała odpowiedzi, chociaż zdecydowane „nie” albo celny strzał wymierzony w jej głowę może zdołałyby zapobiec katastrofie. Ale wszyscy byliśmy zbyt wstrząśnięci.
Pani Lawrence powoli, bardzo powoli rozpięła chanelowski żakiet, zsunęła go z ramion i zrzuciła na sałatkę pana Danielsa. Następnie, jeden po drugim, zaczęła rozpinać guziki bluzki.
– Przypatrzcie się dobrze – zawołała. – Pokażę wam, jak wyrwał mi serce z piersi.
Wstrzymałam oddech. Każdy z obecnych wstrzymał oddech. Jeszcze dwa guziki i wszyscy dowiedzą się, jaki kolor ma biustonosz pani Lawrence.
Jedynie dyrektorka znalazła w sobie siłę, aby ruszyć się z miejsca. Ostrożnie postawiła wazon z narcyzami na podłodze i wyciągnęła rękę.
– Christabel, moja droga! Proszę, niech pani zejdzie ze stołu.
Pani Lawrence popatrzyła na nią z irytacją.
– Moje serce – wymamrotała. – Muszę je im pokazać.
– Tak, wiem – zgodziła się dyrektorka lekko drżącym głosem. – Proszę! Chodźmy do mojego gabinetu.
– Gdzie…? – Pani Lawrence powoli opuściła rękę i popatrzyła po sobie. Obcas jej lewego buta tkwił w talerzu z zupą pana Vanhagena, a kiedy go z niej wyciągnęła, skapywał grochówką. – Co się stało? Jak ja się tu…? Czemu…? – Jej twarz wyrażała czyste przerażenie. Nauczycielka zachwiała się lekko. Jak ktoś, kto właśnie obudził się z głębokiego snu i nie wiedział, gdzie jest.
– Wszystko w porządku, Christabel – zapewniła ją dyrektorka. – Tylko musi pani zejść ze stołu. Andrew, zechce pan podać jej rękę?
– Dlaczego…? Kto…? – Pani Lawrence rozglądała się z przestrachem wokół, błądząc bezradnie wzrokiem po naszych twarzach.
Zupełnie jak Mia, kiedy lunatykowała, przemknęło mi przez głowę. Poczułam falę mdłości i doznałam olśnienia. Pani Lawrence wcale nie zwariowała, a ten jej występ nie był przypadkowy. On został zainscenizowany specjalnie dla nas. Ktoś wykorzystał nauczycielkę jak marionetkę, by coś nam udowodnić.
To, że miał nad nami ogromną przewagę. I był co najmniej jeden krok dalej.
– To jest sen, prawda? – wydusiła pani Lawrence. – To musi być sen.
– Niestety nie – szepnęła jakaś dziewczyna za moimi plecami. Byłam pewna, że wszyscy tak samo jak ja współczują jąkającej się i chwiejącej na nogach kobiecie.
Wszyscy. Oprócz jednej osoby.
Pan Daniels i wciąż blady jak trup pan Vanhagen pomogli pani Lawrence zejść ze stołu, a dyrektorka, otoczywszy ją ramieniem, wyprowadziła ze stołówki. Powoli odwróciłam głowę w stronę Arthura. Zupełnie jakby tylko na to czekał, bo inaczej niż zwykle przygwoździł mnie spojrzeniem swoich jasnych, niebieskich oczu. I w końcu przyciągnął wzrok Graysona i Henry’ego. Nie ulegało wątpliwości, że oni doszli do tego samego wniosku co ja.
Arthur się uśmiechnął. Nie był to nawet uśmiech triumfu, lecz odrażający uśmieszek zadowolenia. Podczas gdy wokół uczniowie otrząsali się z osłupienia i strumieniem wylewali z sali, on nieznacznie kiwnął głową w naszym kierunku.
– A to dopiero początek – wyszeptał, mijając nas kilka sekund później wraz z tłumem. – Spróbujcie to powtórzyć, jeśli potraficie.2.
Henry ochłonął pierwszy.
– To tyle w temacie jego oczyszczonej duszy.
– Kurna – powiedział Grayson i schował twarz w dłoniach. W stołówce huczało jak w ulu.
– Jak on to zrobił? – zapytałam, a przerażenie w moim głosie napędzało mi dodatkowego strachu. – Jak zdołał zmanipulować we śnie panią Lawrence, żeby w ciągu dnia wlazła na stół i tak po prostu zrujnowała sobie życie? – Wpatrywałam się w bałagan na stole nauczycieli.
Henry wzruszył ramionami.
– Podejrzewam, że to jakiś szczególnie perfidny rodzaj hipnozy. Wystarczyło mieć jej osobisty przedmiot i znaleźć właściwe drzwi.
– Tak, jakie to proste – zauważył ironicznie Grayson.
– Ale dlaczego biedna pani Lawrence? Co… – zamilkłam nagle, bo obok naszego stolika przepychał się do wyjścia brat Emily, Sam. Od czasu afery z Mr Snugglesem, gdy tylko mnie widział, rzucał w przelocie ciche „Wstydź się”, a ostatnio zwrócił się tak nawet do Graysona, dziś jednak był chyba zbyt wstrząśnięty, by o tym pamiętać. Zaczekałam, aż się oddali, i zapytałam raz jeszcze: – Dlaczego pani Lawrence? Co ona zrobiła Arthurowi?
– O ile wiem, nic. – Grayson czuł się tak samo bezradny jak ja. – Arthur skończył kurs francuskiego dwa lata temu.
– Przypuszczam, że to nic osobistego – powiedział Henry. W przeciwieństwie do Graysona nie wyglądał na przygnębionego, był tylko dziwnie ożywiony. – Pewnie wybrał ją przypadkowo, do celów demonstracyjnych. Dla nas. – Rzucił okiem na zegarek. – Chodź, Grayson, mamy teraz dyskusję z panią Zabrinski o kubofuturyzmie w rosyjskiej awangardzie.
Grayson westchnął i wziął kurtkę.
– Kurde, cały czas mam gęsią skórkę. Nigdy nie sądziłem, że kiedykolwiek tak bardzo będę się bał Arthura. Mam wrażenie, że w porównaniu z nim wszyscy złoczyńcy świata to małe dzieci.
– Spójrz na to z pozytywnej strony – oznajmił Henry i poklepał go krzepiąco po ramieniu. – Przynajmniej wiemy już, dlaczego przez ostatnie tygodnie siedział cicho. Opracowywał sposób na to, jak przejąć władzę nad światem.
Choć ostatnie słowa miały być żartem, ani Grayson, ani ja jakoś nie potrafiliśmy się roześmiać.
– Jeśli Arthur potrafi manipulować ludźmi we śnie, by na jawie robili, co im każe, to ten pomysł z panowaniem nad światem wcale nie jest taki absurdalny – mruknęłam. – I nawet nie możemy nikogo ostrzec, bo prędzej znaleźlibyśmy się w wariatkowie, niż zdążylibyśmy powiedzieć „drzwi we śnie”.
– Taa. – Henry uśmiechnął się krzywo. – Szkoda tylko, że jedynie my możemy go powstrzymać.
– I nie mamy pojęcia jak – dodałam cicho.
– Ale… musimy przecież coś zrobić. – Grayson zdradzał oznaki silnej determinacji. – Spotkajmy się u nas w domu wieczorem po treningu. Potrzebujemy jakiegoś planu. – Wkładając kurtkę, przypomniał sobie o czymś i całe zdecydowanie odpłynęło z jego twarzy, ustępując miejsca czystej desperacji. – Co za gnojek! Ale sobie wybrał czas. Jak mamy uratować świat i jednocześnie pozdawać egzaminy końcowe?
Henry zaśmiał się krótko.
– Arthur ma ten sam problem. Nie wydaje mi się, żeby poświęcił egzaminy dla władzy nad światem.
Oby miał rację. Choć oczywiście do rządzenia światem niepotrzebne były świetne stopnie.
Na obu lekcjach po przerwie wałkowano tylko jeden temat: załamanie nerwowe pani Lawrence i jej „prawie striptiz”. Podobno dyrektorka odwiozła ją prosto do szpitala i zapewne nieprędko ją zobaczymy. Zajęcia z panem Vanhagenem również się nie odbyły. Może też doznał załamania nerwowego, tak w każdym razie przypuszczała moja przyjaciółka Persefona. Albo pojechał do domu do żony i zaczął szukać nowej pracy. Nie wiadomo, komu należałoby bardziej współczuć.
Kiedy po lekcjach szłam z moją młodszą siostrą Mią do domu, okazało się, że nawet młodsze roczniki znały już tę historię.
Mia oczywiście chciała poznać wszystkie szczegóły.
– Czy to prawda, że wytarzała się w grochówce i przez całą szkołę ciągnęła za sobą oślizgły ślad? – zapytała, ledwie opuściłyśmy szkolny dziedziniec.
Już miałam odpowiedzieć, gdy ktoś od tyłu otoczył mnie ramieniem. Odruchowo uniosłam pięści do góry.
– Tylko nie kung-fu. Przecież to ja! – Henry puścił mnie i ruszył obok nas. Wciąż miał podejrzanie dobry humor. Ale może tylko źle interpretowałam jego minę.
– Cześć, Mia! Fajna fryzura.
– Lottie nazywa ją „gniazdo Sissi”. – Mia złapała się za plecioną koronę upiętą na czubku głowy. – A my z Liv mówimy na to „kupa kompostu Sissi”.
– Bardzo praktyczna, zwłaszcza gdy nie wiadomo, co zrobić z jajkiem ze śniadania – zauważył Henry i chwycił mnie za rękę. – Przejdę się z wami kawałek, dobra? Dlaczego właściwie nie jedziecie autobusem?
– Bo słońce tak ładnie świeci. – Mia obrzuciła wzrokiem nasze splecione dłonie i zmarszczyła czoło. I nim zdążyła otworzyć usta i powiedzieć coś obciachowego („To w końcu jesteście znowu razem czy nie? A jeśli nie, to czemu trzymacie się za ręce?”), dodałam szybko: – Poza tym autobusem jeździ taki jeden chłopak z klasy Mii, który zwraca się do niej per Srebrnowłosa Księżniczko. Nazywa się Gil Walker. Wysyła jej listy miłosne i własne wiersze.
– To koszmar. – Henry roześmiał się, a ja usiłowałam nie patrzeć na dołeczki w kącikach jego ust, by nie myśleć o tym, jak to jest, kiedy się je całuje.
– To prawda. – Na szczęście udało mi się odwrócić uwagę Mii. – Wreszcie ktoś, kto nie uważa, że to słodkie i wzruszające. Lottie, mama i Liv utrzymują, że powinnam ostrożnie dobierać słowa, żeby nie zranić tego biednego chłopca.
– Więc bardzo delikatnie poinformowała go, że ma sobie znaleźć inną księżniczkę do adorowania – wyjaśniłam.
– Z małym uzupełnieniem, że inaczej wsadzę mu tę jego poezję tam, gdzie słońce nie dochodzi. – Mia prychnęła, kopiąc kamyczki na chodniku. – Niestety, ani trochę go to nie zniechęciło, tylko zainspirowało do napisania nowego wiersza.
W istocie. Nawet ja musiałam przyznać, że jazda autobusem nie należy do przyjemnych, jeśli ktoś tuż za twoimi plecami na cały głos szuka godnych rymów do „błękitnych oczu gwiazd” i „błyszczącego aparatu na zęby”.
– Zastanawiałyśmy się z Mią, czy nie stworzyć antywiersza pod tytułem Walker-stalker – powiedziałam.
Dołeczki Henry’ego nie znikały.
– Ach, miłość! – wykrzyknął, wzdychając teatralnie. – Każe nam robić najdziwniejsze rzeczy. A swoją drogą, Mia, pamiętasz może wasz pobyt w RPA i niejakiego Rasmusa?
Moja radość ulotniła się w jednej sekundzie.
– Rasmusa? – powtórzyła Mia.
O Boże. Tylko nie to. Ze strachu zesztywniałam i stanęłam jak wryta. Tak to jest z kłamstwami, w końcu zawsze okazuje się, że mają krótkie nogi. Henry zaraz się dowie, że nie tylko wymyśliłam sobie swojego ekschłopaka, ale w dodatku że Rasmus był psem. A wtedy politowanie w jego spojrzeniu będzie bardziej niż uzasadnione.
– Rasmus? Masz na myśli Rasmusa Wakefieldów? – upewniła się Mia.
Nadal stałam jak słup soli, usiłując telepatycznie powiadomić ją, by trzymała gębę na kłódkę. Niestety, nie zadziałało.
Mia i Henry przypatrywali mi się lekko zdezorientowani.
– Ekhem… Tak, Rasmusa Wakefieldów. Rasmus Wakefield – powiedziałam i pośpiesznie pokazałam palcem mijany ogródek frontowy. – Ach, patrzcie, jakie prześliczne żonkile.
Moja żałosna próba odwrócenia uwagi spełzła na niczym. Nie czekając na mnie, Henry i Mia odwrócili się i pomaszerowali dalej. Bezradnie podążyłam za nimi wzrokiem.
– Więc jaki on był, ten Rasmus? – usłyszałam pytanie Henry’ego.
– Czemu chcesz to wiedzieć? – odpowiedziała podejrzliwie Mia.
– Ach, tak tylko pytam. Lubiłaś go?
Wreszcie udało mi się ruszyć z miejsca.
– Rasmusa? No pewnie – odparła Mia. – Był słodki. Może odrobinę namolny. Taki trochę zaborczy. Wakefieldowie totalnie go rozpieszczali.
O, nie! Proszę. Zaraz zacznie się rozwodzić na temat jego jęzora.
– Namolny i zaborczy, tak? – Henry obejrzał się na mnie i uniósł brew.
– Zaczekajcie! – Wepchnęłam się między nich.
– Liv mówiła na niego „zapluty łebek”, prawda, Livvy? Aua.
Spóźniłam się ze swym kuksańcem o sekundę. Z udawanym śmiechem wzięłam pod ręce Henry’ego i Mię.
– Nieprawda. Macie może coś miętowego?
Wszystko na próżno. Mia dalej nurzała się we wspomnieniach, a Henry… No cóż, wyraz jego twarzy jak zwykle był nieodgadniony.
– Mówiłaś, Livvy. Wymyślałaś na niego same głupie zdrobnienia, nie pamiętasz? Butter była o niego strasznie zazdrosna, podgryzała go w nogi, kiedy drapałaś go po brzuchu…
Dosyć tego!
– Moglibyśmy porozmawiać o czymś innym? – zawołałam, być może ciut zbyt gwałtownie. I dodałam nieco łagodniej: – Nie chcesz wiedzieć, jak to było z panią Lawrence, Mia? Henry i ja widzieliśmy wszystko na własne oczy.
Tym razem zadziałało. Udało mi się odwrócić uwagę Mii i rozmowa o ekschłopaku, czy raczej o ekspsie została odroczona. Choć obawiałam się, że Henry wróci do niej przy najbliższej okazji.
Mia z zapartym tchem słuchała, jak pani Lawrence wdrapała się na stół i wygłosiła przemowę. I jak niewiele brakowało, a pokazałaby nam tę część ciała, z której pan Vanhagen wyrwał jej serce. Opowiadaliśmy z Henrym na zmianę, a Mia wzdychała ze współczuciem.
– To okropne, jak można oszaleć z miłości – powiedziała, kiedy opisaliśmy jej, jak dyrektorka wyprowadziła z sali kompletnie załamaną nauczycielkę. – Załamanie nerwowe przy tylu świadkach, człowiek już się z tego nie otrząśnie.
– To nie było załamanie nerwowe – orzekł Henry. – Ona nie zwariowała na skutek nieszczęśliwej miłości ani nie była pod wpływem narkotyków. Znajdowała się w całkiem podobnym stanie jak ty, kiedy lunatykowałaś i chciałaś wyskoczyć przez okno.
Popatrzyłam na niego przestraszona. Miałam nadzieję, że nie wyłuszczy jej na ulicy prawdy o Arthurze i snach.
– A ty nie musisz tu skręcić? – przerwałam mu trochę szorstko. W tej kwestii od wielu tygodni panowała między nami niezgoda: Henry był zdania, że powinniśmy wtajemniczyć Mię, chociażby po to, aby mogła sama się chronić, Grayson i ja byliśmy przeciwni. Miała przecież dopiero trzynaście lat, w dodatku i tak było już po sprawie. W tym czasie podświadomość Mii podjęła wystarczające środki (jej drzwi we śnie były zabezpieczone niczym Fort Knox), a Arthur miał na oku inne cele. Wiedza o tym, że wtargnął do jej snów i pchnął ku temu, aby lunatykując, robiła rzeczy, których o mały włos nie przypłaciła życiem, tylko niepotrzebnie zatrwożyłaby ją i skołowała.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – Mia wlepiła wzrok w Henry’ego.
On z kolei popatrzył na mnie i westchnął na widok mojej skamieniałej twarzy.
– O to najlepiej zapytaj siostrę. Rzeczywiście muszę tu skręcić. Ale miło było z wami pogawędzić. – Cmoknął mnie w policzek. – Widzimy się dziś wieczorem.
– On naprawdę uważa, że pani Lawrence lunatykowała? – zapytała Mia, podczas gdy ja odprowadzałam Henry’ego wzrokiem. Jego włosy jak zwykle sterczały dziko na wszystkie strony. Kiedyś sądziłam, że co rano mierzwi je specjalnie, by wyglądały tak fajnie, ale od jakiegoś czasu wiedziałam, że miał na głowie dokładnie czternaście wicherków, które załatwiały za niego tę robotę. Odszukałam każdy jeden z nich, głaskałam, i…
– To naprawdę okropne, co miłość wyprawia z ludźmi – zauważyła Mia.
– Tak. Biedna pani Lawrence – zgodziłam się z nią pośpiesznie.
– Nie mówię o pani Lawrence. – Mia wskoczyła na murek i balansując na nim, ruszyła do przodu. – Co jest właściwie między tobą i Henrym? Jesteście razem czy nie?
– Jesteśmy. W pewien sposób – mruknęłam z ulgą, że zmieniłyśmy temat. – To znaczy, w sumie nie rozmawialiśmy o tym konkretnie. Jest jeszcze kilka spraw, które powinniśmy sobie wyjaśnić. A ja, idiotka… eee…
Mia westchnęła i zeskoczyła z powrotem na chodnik.
– Co zrobiłaś?
– …zmyśliłam, że miałam kiedyś chłopaka. Z którym niby spałam.
Mia z przerażeniem popatrzyła na mnie z ukosa.
– Dlaczego?
– Żeby Henry nie myślał, że jest pierwszy. – Słowa te, wypowiedziane na głos, zabrzmiały jeszcze straszniej, niż sądziłam.
– Dlaczego? – zapytała znowu Mia.
– Bo… bo… – Jęknęłam. – Sama dobrze nie wiem. Tak po prostu wyszło. Jakbym to nie była ja, tylko jakaś wredna brzuchomówczyni, która wzięła i zaczęła gadać. A teraz Henry myśli, że miałam w RPA chłopaka. I uprawiałam z nim seks.
– Naprawdę nie chcę ciągle pytać „dlaczego”, ale nie mogę inaczej.
– Bo… On się zawsze tak litował… A potem była ta… Ach, i tak nie zrozumiesz.
– Zgadza się. Dobry Boże, spraw, żebym nigdy się nie zakochała ani nie wyczyniała rzeczy nie wiadomo dlaczego. – Mia wzięła mnie pod rękę. – No dobra, przynajmniej nie jest z wami nudno. Ciekawa jestem, w jaki sposób zamierzasz to wszystko odkręcić.
Tak. Ja też.
– I jeszcze jedno. Jeśli Henry będzie kiedykolwiek pytał o Rasmusa, to nie mów mu, że zawsze tak śmiesznie ziajał ani nic w tym stylu…
Mia przystanęła, a na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
– Ach, teraz łapię. To dlatego Henry tak bardzo interesował się tym tłuściochem Wakefieldów. – Rozchichotała się bez umiaru. – Ochrzciłaś swojego byłego imieniem Rasmus.
– To było pierwsze imię, jakie mi przyszło do głowy. – Powoli zaczęłam dostrzegać komizm całej tej sytuacji.
– O Boże, Livvy, tylko ty jesteś do tego zdolna. – Mia nie mogła złapać tchu ze śmiechu. – Rasmus Wakefield. Dobrze, że nie powiedziałam, że sikał pod każdą latarnią.
– Albo że strasznie cuchnął w deszczową pogodę.
– Albo że wył, kiedy grałaś na gitarze.
– I że utknął kiedyś w drzwiczkach dla kota.
Kiedy na horyzoncie pojawił się nasz podjazd, zataczałyśmy się jeszcze ze śmiechu i niewiele brakowało, a wpadłybyśmy na nieogolonego młodego faceta, który z trudem dźwigał dwa pudła, lampę i saksofon.
– Wprowadza się pan tutaj? – zapytała Mia, wskazując na sąsiedni dom.
Koleś kiwnął głową, co nie było łatwe, bo między najwyżej usytuowanym pudłem a podbródkiem chłopaka tkwiły dwie książki, które niebezpiecznie się rozjechały.
– O, to dobrze. – Mia uśmiechnęła się do niego radośnie. – Ludzie, którzy przedtem tu mieszkali, to straszni nudziarze. Ona codziennie zamiatała podjazd i cały czas pomstowała na kosy.
– Moja matka chorobliwie nie cierpi kosów. – Typ westchnął i książki wysunęły mu się spod podbródka.
– Ups – wyrwało się Mii.
Złapałam książki, zanim zdążyły spaść na ziemię. Jedna okazała się ciężkim tomiskiem zatytułowanym Prawo procesowe, druga zaczytanym wydaniem kieszonkowym Hotelu New Hampshire Johna Irvinga. Aha, student prawa o dobrym guście literackim.
– Popatrz no, wraca syn marnotrawny. – Obok nas zahamowała Florence na rowerze. Jak zwykle wyglądała wręcz powalająco, jej ubranie nie było ani trochę wymięte po długim dniu w szkole. Brązowe włosy miała upięte w koński ogon, z którego wysunął się jeden błyszczący kosmyk, wdzięcznie opadając na twarz. Patrząc na jej uroczy uśmiech, promienne oczy i słodkie dołeczki, nie chciało się wierzyć, by kiedykolwiek potrafiła powiedzieć lub zrobić coś przykrego. Wrażenie to było mylne. W ostatnim czasie Florence wręcz nieustannie była nie w humorze.
– Słyszałam, że twoja dziewczyna wyrzuciła cię z mieszkania – powiedziała do chłopaka z zarostem. – Twoja mama uważa, że to najwredniejsza zołza na świecie. Ty też tak sądzisz?
– Druga pod względem wredności, zaraz po Trującym Bluszczu. – Chłopak również się uśmiechnął, prezentując przy tym piękne zęby. Nawet nie zauważył, że podałam mu książki. – Hej, Flo. Ale urosłaś.
Florence założyła kosmyk za ucho.
– Taa, czas nie stoi w miejscu, Matti. Na jesieni zaczynam studia. Uważaj, bo skończę prawo przed tobą. Słyszałam, że zawaliłeś kilka egzaminów. Twoja mama mówi, że to z powodu kłopotów sercowych przez zołzę.
– Byłą zołzę… – Każdy inny na jego miejscu zapadłby się pod ziemię ze wstydu, ale Matti nie wydawał się ani trochę zażenowany. Wyglądał raczej na kogoś, kto nawet z lampą pod pachą dobrze się czuje w swojej skórze. Mimo że musi znowu wprowadzić się do swojej mamy.
– Ciesz się, że się jej pozbyłeś, Matti. – Florence z przesadnym współczuciem poklepała go po ramieniu, przez co lampa zachybotała się nieco. – Ona wszędzie rozpowiada o tobie kłamstwa. Że się rozstaliście, bo kręciłeś z jej najlepszą przyjaciółką. I siostrą najlepszej przyjaciółki. I że wolisz przesiadywać w klubach, zamiast uczyć się do egzaminów. I że przez ostatnie cztery miesiące nie dokładałeś się do czynszu ze względu na długi, których narobiłeś, kupując absurdalnie drogiego oldtimera, który ma maskę cztery razy dłuższą niż bagażnik. Mniej więcej… nie, dokładnie takiego jak ten. – Pokazała na czerwony samochód zaparkowany przy krawężniku i rzeczywiście charakteryzujący się dość długą maską. – Bezczelna kłamczucha.
– To nie jest żaden oldtimer, tylko Morgan Plus 8, rocznik 2012 – objaśnił z dumą Matti. – Ojciec kumpla sprzedawał go po śmiesznie niskiej cenie, tylko idiota by nie skorzystał. Za karę muszę teraz przez kilka miesięcy mieszkać u starych i pozwalać podtykać sobie pod nos ulubione dania. Ale jakoś to przeżyję. Z takimi miłymi sąsiadkami. – Mrugnął porozumiewawczo do Florence. – Mama na pewno zachowała listy miłosne, które do mnie pisałaś. Może kiedyś usiądziemy razem i poczytamy?
Florence coraz trudniej było uśmiechać się z politowaniem.
– Miałam wtedy dwanaście lat – powiedziała i ruszyła przed siebie, pchając rower. Jej koński ogon podrygiwał wściekle.
Matti posłał za nią szeroki uśmiech.
– Mam wrażenie, jakby to było wczoraj – oznajmił, kiedy Florence zniknęła wraz z rowerem na naszym podjeździe, po czym zwrócił się do mnie i Mii: – A wy, kim jesteście?
My to dwie dziewczyny stojące z rozdziawionymi paszczami.
– Przyszłymi przyrodnimi siostrami Florence – poinformowała ochoczo Mia. – Ja jestem Mia, a to Liv. Też kiedyś nosiła aparat na zęby.
– Miło was poznać, dziewczyny. Jestem Matt. Koleś, który przez najbliższe miesiące będzie zamiatał podjazd i polował na kosy.
– Dobrze wiedzieć.
Położyłam Prawo procesowe na najwyższym pudle. Matt docisnął książkę podbródkiem i ruszył do domu.
– Dzięki. Na pewno się zobaczymy – rzucił przez ramię.
Było zaiste godne podziwu, że tak długo dzierżył w rękach pudła i lampę, nie mówiąc o saksofonie, który zaczął się już niebezpiecznie przechylać.
Mia przypomniała sobie coś jeszcze.
– Twoja mama naprawdę przechowuje listy miłosne od Florence? – zawołała za nim. – Nie odsprzedałbyś mi ich?
Matt roześmiał się.
– Czemu nie? Przyda się każdy pens.
– Nie patrz na mnie z takim wyrzutem – odezwała się Mia, kiedy wreszcie skręciłyśmy na podjazd domu Spencerów. – Te listy to na wszelki wypadek, jakby co.
– Na wypadek kariery szantażystki?
– Lepsza szantażystka niż złodziejka. Dobrze widziałam, że zwinęłaś książkę. Po co, tak właściwie?
– Ups. – Wyjęłam zza poły żakietu książkę Matta i przyglądałam się jej z udawanym przerażeniem. – Tak, racja. Hotel New Hampshire. Chyba po prostu chciałam ją przeczytać.
Było to kłamstwo. Na regale stał nasz własny egzemplarz, nawet z autografem i osobistą dedykacją dla mamy. W rzeczywistości przyszło mi nagle do głowy, że podebranie Mattowi jakiegoś osobistego przedmiotu może okazać się przydatne. Nigdy nie wiadomo, czy kiedyś nie będzie potrzebne. A co może być bardziej osobistego niż zaczytana ulubiona książka?Blog Frognal Academy Tittle-Tattle: najnowsze wieści, najgorętsze plotki i najbardziej bulwersujące skandale naszej szkoły
O MNIE:
nazywam się Secrecy – jestem jedną z was i znam wszystkie wasze sekrety
3 marca
J’ai tremblé
tu as tremblé
il/elle a tremblé
nous avons tremblé
vous avez tremblé
ils/ells ont tremblé.
Oj tak, ile to razy trzęśliśmy się na zajęciach u pani Lawrence, kiedy kazała nam odmieniać czasowniki. I biada temu, kto się spóźnił. W pierwszym roku nauki sądziłam, że jej srogie L’exactitude est la politesse des rois oznacza „dokładnie jak policjant” i odnosi się zarówno do spóźnienia, jak i szkolnego uniformu. (W rzeczywistości zdanie to znaczy: „Punktualność jest grzecznością królów”; to dla tych, którzy wybrali hiszpański, na wypadek gdyby znów marudzili, że mój blog jest dla nich zbyt ambitny). Cóż, te czasy definitywnie się skończyły. Być może już nigdy więcej żaden uczeń nie będzie oblewał się potem na francuskim u pani Lawrence. Ostatnią lekcją, jakiej nam udzieliła, była, zdaje się, ta: „Nigdy nie zadawaj się z żonatym mężczyzną”. Bardzo przydatna wiedza. Może nawet bardziej przydatna niż koniugacja czasowników nieregularnych. Chociaż raczej nikt z nas nie wyobraża sobie romansu z takim mężczyzną jak pan Vanhagen – nawet gdyby nie był żonaty. Prawda?
Tak czy siak, to, co wydarzyło się dziś w stołówce, jest straszne, tak bardzo, że nie zamieściłabym fotki z tego wydarzenia, nawet gdybym taką miała. Jestem to winna pani Lawrence, chociaż nazwała mnie anonimową zdzirą. Anonimowa zdzira coś pani powie, pani Lawrence: i tak była pani za dobra dla pana Vanhagena. Wyjdzie pani z tego, środki psychofarmakologiczne podobno działają dzisiaj cuda. Kto wie, może kiedyś wróci pani do Frognal? Albo spotka w szpitalu miłość swego życia i znajdzie swoje szczęście gdzie indziej. Jestem zdania, że zasługuje pani na nie. Chaque chose en son temps. (Sprawdźcie sobie, co to znaczy, językowi ignoranci, nie jestem waszą tłumaczką, tylko szkolną anonimową zdzirą).
À propos szkolnej zdziry: w porównaniu z dzisiejszym dramatem w stołówce wszystkie inne wieści oczywiście bledną. Dlatego w tym miejscu tylko ta najciekawsza: właśnie w tej chwili Jasper Grant znajduje się na promie między Calais a Dover. W zasadzie miał przebywać w tej francuskiej dziurze do końca trymestru, ale dziś konieczne okazało się odebranie go stamtąd przez ojca. Jasper został wydalony ze szkoły z powodu poważnego naruszenia regulaminu szkolnego, rodzina zaś, u której mieszkał, chciała pozbyć się go jak najszybciej. Najlepsze jednak jest to, że jutro o wszystko będziemy mogli wypytać go osobiście.
Ja ze swej strony bardzo się cieszę – naprawdę brakowało mi Jaspera.
Widzimy się
Wasza Secrecy
Tittletattleblog.wordpress.com