- promocja
Silverview - ebook
Silverview - ebook
„Jak to się dobrze czyta! To jak dźwięk trąbki, który przeszywa nas do kości i do bólu. Bo John le Carré nie tylko żegna się ze światem świetną powieścią. On ostrzega”. –The Washington Post.
Julian Lawndsley porzucił intratną posadę w londyńskim City, by cieszyć się znacznie prostszym życiem właściciela księgarni w nadmorskim, angielskim miasteczku. Niestety po kilku miesiącach spokój Juliana zakłóca Edward, tajemniczy Polak, emigrant mieszkający w Silverview, wielkiej willi na skraju miasteczka. Edward trochę za dużo wie o rodzinnej historii Juliana i za bardzo interesuje się jego skromną księgarnią. Tymczasem w Londynie pewien wysoko postawiony pracownik wywiadu brytyjskiego otrzymuje list z ostrzeżeniem o niebezpiecznym przecieku informacji. Śledztwo sprowadza go do tego samego spokojnego miasteczka nad morzem…
„Le Carré był często uważany za jednego z najwybitniejszych pisarzy tworzących po drugiej wojnie światowej. Nie tylko pisarzy w jego ulubionym gatunku – pisarzy w ogóle. Choć powtarzano nam do znudzenia, że „wykraczał poza ramy powieści szpiegowskiej”, prawda jest nieco inna: on po prostu wzniósł ją na zupełnie nowy poziom. Jego łabędzi śpiew, Silverview, to dzieło, które w sposób doskonały buduje atmosferę moralnej dwuznaczności”. - –The New York Times Book Review
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-470-1 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnego deszczowego przedpołudnia około dziesiątej przez South Audley Street na londyńskim West Endzie maszerowała dziarsko młoda kobieta w obszernej kurtce i w chuście na głowie, nic sobie nie robiąc z szalejącego na ulicy wiatru. Miała na imię Lily i targały nią sprzeczne uczucia, które chwilami przechodziły w oburzenie. Jedną dłonią – w rękawiczce – osłaniała sobie oczy od ulewy i podejrzliwie odczytywała numery domów, drugą pchała opatulony plastikiem wózek ze swoim dwuletnim synkiem Samem. Niektóre z tych domów były tak eleganckie, że w ogóle nie miały numerów. Inne miały, ale dlatego, że nie stały przy tak eleganckiej ulicy.
Dotarłszy do pretensjonalnej bramy – tu akurat numer był doskonale widoczny na kolumience ganku – wspięła się tyłem na schodki, wciągając za sobą wózek, groźnie spojrzała na spis lokatorów na domofonie i zdecydowanym ruchem przycisnęła najniższy dzwonek.
– Wystarczy mocniej pchnąć drzwi, kochana – pouczył ją z głośniczka dobrotliwy kobiecy głos.
– Ja do Proctora. Powiedziała mi, że mam gadać z Proctorem, z nikim innym – odpaliła bez namysłu Lily.
– Stewart już idzie, kochana – oznajmił ten sam uspokajający głos i kilka sekund później w drzwiach frontowych pojawił się chudy okularnik po pięćdziesiątce, lekko pochylony w lewo, przekrzywiający głowę z długim jak dziób nosem, jakby chciał jej zadać jakieś żartobliwe pytanie. U jego boku stała postawna, ubrana w zapinany sweter kobieta o siwych włosach.
– Ja jestem Proctor. Pomóc pani z tym? – zapytał, zaglądając do wózka.
– A skąd mam wiedzieć, że pan to pan? – odpowiedziała pytaniem Lily.
– A stąd, że pani szanowna matka zadzwoniła wczoraj na mój prywatny numer i zmusiła mnie, żebym tu dziś przyszedł.
– Mówiła, że pan będzie sam – upierała się dalej Lily, spoglądając mało przychylnie na postawną panią.
– Marie opiekuje się domem. A zawsze chętnie pomoże, jeśli trzeba – powiedział Proctor.
Postawna pani ruszyła w stronę Lily, która odmownie wzruszyła ramionami. Proctor zamknął za nimi drzwi. W holu zrobiło się cicho. Lily zwinęła plastikową zasłonę na tyle, że ukazała się główka śpiącego dziecka. Włosy miało czarne, kędzierzawe, i bardzo zadowoloną minę.
– Całą noc nie spał – powiedziała Lily, przytykając dłoń do czoła synka.
– Jaki śliczny – pochwaliła pani Marie.
Lily pchnęła wózek w najciemniejszy kąt pod schodami, sięgnęła pod niego, wyciągnęła wielką niezaadresowaną kopertę i stanęła przed Proctorem. Jego półuśmiech przywodził jej na myśl starego księdza, u którego musiała się spowiadać z grzechów, gdy mieszkała w internacie. Nie lubiła wtedy ani księdza, ani szkoły. I nie zamierzała teraz lubić Proctora.
– Mam nigdzie nie iść, tylko czekać, aż pan przeczyta – oznajmiła.
– Oczywiście – zgodził się uprzejmie Proctor, przekrzywiając głowę i patrząc na nią przez okulary. – I chciałbym panią za to wszystko bardzo, ale to bardzo przeprosić.
– Jak chce pan odpowiedzieć, to przekażę, ale tylko ustnie – powiedziała. – Mówiła, że nie chce żadnych telefonów, SMS-ów czy e-maili. Ani od Firmy, ani od nikogo. Od pana też nie.
– Bo też to taka przykra sprawa… – skomentował Proctor, ze smutkiem pomedytowawszy przez chwilę. I jak gdyby dopiero w tej chwili się zorientował, że trzyma w ręce kopertę, obmacał ją kościstymi palcami. – Mam wrażenie, że to jakieś dłuższe dzieło. Jak pani myśli, ile stron?
– Nie wiem.
– Na papierze listowym? – Wciąż macał. – Niemożliwe. W żadnej papeterii nie ma takich wielkich arkuszy. To chyba zwykły papier do drukarki.
– Mówiłam już, że nie zaglądałam do środka.
– Oczywiście. No cóż… – Tu pozwolił sobie na komiczny uśmieszek, który na chwilę całkiem ją rozbroił. – A więc do pracy. Czuję, że czeka mnie dłuższa lektura. Pozwoli pani, że się teraz oddalę?
W pustym saloniku po drugiej stronie sieni Lily i Marie siedziały naprzeciw siebie na bezkształtnych fotelach o drewnianych poręczach, z tapicerką w szkocką kratę. Na odrapanym szklanym stoliku między nimi leżała metalowa taca z termosem kawy i czekoladowymi herbatnikami. Lily nie dała się poczęstować.
– To jak ona się ma? – zapytała Marie.
– Jak na to, że umiera, całkiem nieźle.
– No tak, to straszne. Wiadomo. To zawsze jest straszne. Ale umysłowo jakoś się trzyma?
– Jeszcze całkiem nie zwariowała, jeśli o to pani chodzi. Nie bierze morfiny, bo uważa, że nie powinna. Czasem schodzi na kolację, jeżeli czuje się na siłach.
– Mam nadzieję, że chociaż jedzenie ciągle jej smakuje?
Nie mogąc dłużej tego wytrzymać, Lily pomaszerowała do holu i zajęła się Samem, dopóki nie wrócił Proctor. Jego pokój był mniejszy niż salon i mroczniejszy, z brudnymi i bardzo grubymi zasłonami w oknach. Starając się zachować przyzwoitą odległość między nimi, Proctor zajął pozycję obok kaloryfera przy przeciwległej ścianie. Lily nie spodobał się wyraz jego twarzy.
– Pan jest onkologiem z Ipswich Hospital. To, co mi pan powie, mówi się tylko najbliższej rodzinie. Powie mi pan, że ona umiera, ale ja już to wiem, więc co jeszcze?
– Zakładam, że pani wie, co jest w liście od pani mamy – zaczął Proctor obojętnym tonem, zupełnie nie jak ten ksiądz, któremu nie chciała się spowiadać, tylko jak ktoś znacznie prawdziwszy. A widząc, że Lily chce zaprzeczyć, od razu dodał: – W ogólnych zarysach, rzecz jasna, bez szczegółów.
– Już panu mówiłam – odparła ostro Lily. – Ani w ogólnych zarysach, ani w żadnych innych. Mama nic mi nie powiedziała, a ja nie pytałam. W internacie miałyśmy taką zabawę: która dłużej wytrzyma, patrząc drugiej w oczy. Nie wolno było ani mrugnąć, ani się uśmiechnąć.
– No dobrze, Lily. Popatrzmy na to z innej strony – zaproponował Proctor tak cierpliwie, że święty by się wściekł. – Nie wiesz, co jest w liście. Nie wiesz, o co chodzi. Ale powiedziałaś jakiejś koleżance, że wieziesz list do Londynu. Komu powiedziałaś? To akurat musimy wiedzieć.
– Kurwa, nie powiedziałam nikomu ani słowa – odpowiedziała szczerze Lily, patrząc wprost w pozbawioną wyrazu twarz po drugiej stronie pokoju. – Mama mówiła, żeby nikomu nic nie mówić, to nie mówiłam.
– Lily.
– Co?
– Bardzo mało wiem o twojej osobistej sytuacji. Ale jedno wiem: nie mieszkasz sama, tylko z kimś. Co mu powiedziałaś? A jeżeli to nie on, tylko ona, to co powiedziałaś jej? Przecież nie możesz tak po prostu zniknąć na cały dzień z domu, nikomu się nie tłumacząc. To przecież całkiem naturalne powiedzieć komuś ot tak sobie, chłopakowi, dziewczynie, koleżance czy jakiejś znajomej osobie: „Wiesz co? Jadę do Londynu, żeby własnoręcznie doręczyć supertajny list od mojej mamy”.
– To według pana jest naturalne? Dla nas? Tak do kogoś mówić? Do byle znajomego? Normalne jest to, że mama chciała, żebym nikomu, ale to nikomu nic nie mówiła. No to nie mówiłam. A poza tym już dawno temu składałam przysięgę. Wam. Podpisałam. Już trzy lata temu przystawili mi pistolet do głowy i powiedzieli, że jestem dość dorosła, by dotrzymać tajemnicy państwowej. Na dodatek mieszkam sama i nie mam psiapsiółek, którym bym mogła się wygadać. – Znowu ta zabawa z gapieniem się w oczy. – Ojcu też nic nie powiedziałam, jeśli o to panu chodzi – dodała tonem, który przywodził na myśl wyznanie.
– Matka nie chciała, żebyś mu mówiła? – zapytał Proctor ostrzej niż do tej pory.
– Nie mówiła, że mam mu powiedzieć, to nie powiedziałam. Tak już u nas jest. Taka rodzinka. Jedni chodzą przy drugich na paluszkach. Może u pana w domu też tak jest.
– To powiedz mi, jeśli łaska – mówił dalej Proctor, ignorując kwestię tego, jak jest lub nie jest u niego w domu. – Pytam z ciekawości. Jak wytłumaczyłaś się z dzisiejszego wyjazdu do Londynu?
– Czyli pod jaką przykrywką tu jestem?
Wychudła twarz na drugim końcu pokoju wyraźnie się rozjaśniła.
– W sumie właśnie o to mi chodzi – przyznał Proctor, jakby „przykrywka” była dla niego pojęciem nowym i w dodatku zabawnym.
– Szukamy przedszkola w naszej okolicy. Gdzieś blisko mojej dziupli w Bloomsbury. Będzie jak znalazł, kiedy Sam skończy trzy lata.
– Doskonale. I rzeczywiście to będziesz dziś robić? Będziesz oglądać przedszkola razem z Samem, poznawać przedszkolanki i tak dalej? I gdzieś go zapiszesz? – Proctor całkiem przekonująco grał teraz rolę troskliwego wujka.
– Zależy, w jakim stanie będzie Sam, jak go stąd zabiorę.
– Proszę cię, postaraj się – nalegał Proctor. – Będzie ci znacznie łatwiej po powrocie.
– Jak to łatwiej? Co łatwiej? – Znowu się najeżyła. – Znaczy łatwiej kłamać?
– Będzie ci łatwiej nie kłamać – poprawił ją Proctor z pełnym przekonaniem. – Powiedziałaś, że jedziesz oglądać z Samem przedszkola, więc jak je oglądniesz, wrócisz do domu i powiesz, że oglądałaś, to gdzie tu kłamstwo? Już i tak masz tyle na głowie… Nie mam pojęcia, jak sobie z tym radzisz.
Przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć, bo zrozumiała, że mówi szczerze.
– Czyli pozostaje już tylko jedna sprawa – odezwał się Proctor, wracając do meritum. – Jaką odpowiedź mam dać twojej dzielnej mamie? Bo odpowiedź jej się należy. I musi ją otrzymać. – Urwał, jakby miał nadzieję, że Lily mu podpowie. Ale nie podpowiedziała, więc mówił dalej: – No i jak już mówiłaś, odpowiedź może być tylko ustna. I to ty musisz ją przekazać. W cztery oczy. Tak mi przykro, Lily. Mogę zaczynać? – Ale zaczął, nie czekając. – Nasza odpowiedź to zdecydowane i natychmiastowe trzy razy tak. Jej list wzięliśmy sobie do serca. Zaczynamy działać. Zgadzamy się całkowicie na wszystkie jej warunki. Zapamiętasz?
– Zapamiętam, bo to mało skomplikowane.
– No i oczywiście przekaż mamie najszczersze wyrazy uznania za lojalność i odwagę. Tobie też się należą, Lily. I jeszcze raz: tak mi przykro.
– A tata? Co mam powiedzieć tacie? – zapytała nie do końca zadowolona Lily.
Znowu ten komiczny uśmiech. Jak światło ostrzegawcze.
– No tak. A nie możesz po prostu opowiedzieć mu o przedszkolach, które oglądałaś? W końcu po to przyjechałaś dziś do Londynu…
*
Krople deszczu wciąż odbijały się na nią od chodnika, gdy Lily szła aż do Mount Street i dopiero tam wzięła taksówkę. Kazała kierowcy wieźć się na dworzec Liverpool Street. Może naprawdę planowała oglądać to przedszkole? Już sama nie wiedziała. Może oznajmiła to wczoraj wieczorem? Nie, raczej nie, bo właśnie wtedy uznała, że już nigdy nie będzie się z niczego przed nikim tłumaczyć. A może w ogóle nie wpadła na taki pomysł, dopóki Proctor go z niej nie wydusił? Wiedziała jedno: dla głupiego Proctora nie będzie łazić po pieprzonych przedszkolach. Mam to w dupie. To, umierające matki i ich tajemnice, i w ogóle wszystko.2
Tego samego ranka w małym nadmorskim miasteczku, uwieszonym u brzegów Anglii Wschodniej, trzydziestotrzyletni księgarz Julian Lawndsley wychynął z bocznego wyjścia swej nowiutkiej księgarni i zapinając pod szyją aksamitny kołnierz czarnego płaszcza – pozostałość po życiu biznesmena z londyńskiego City porzuconym dwa miesiące wcześniej – zaczął się przedzierać przez deszcz wzdłuż opustoszałej żwirowej plaży ku jedynej kawiarni w okolicy, w której o tej paskudnej porze roku można było zjeść śniadanie.
Nie był w zbyt przyjaznym nastroju ani względem siebie, ani względem całego świata. Poprzedniego wieczoru, gdy po wielogodzinnym remanencie wspiął się schodami na swój świeżo zaadaptowany strych nad księgarnią, okazało się, że nie ma ani prądu, ani bieżącej wody. U fachowca oczywiście włączała się poczta głosowa. Zamiast szukać hotelu – o tej porze roku pewnie i tak wszystko było nieczynne – zapalił sobie cztery świeczki, otworzył butelkę czerwonego wina, rzucił na łóżko parę dodatkowych koców, położył się i zajął rachunkami.
Ale nie dowiedział się z nich niczego nowego. Ucieczka z wyścigu szczurów, na którą zdecydował się tak nagle, nie przebiegała na razie zbyt pomyślnie. Zresztą wszystko, czego nie powiedziały mu rachunki, mógł dopowiedzieć sobie sam. Nie nadawał się do samotnego życia. Odległość od City nie stłumiła głosów niedalekiej przeszłości. A podstawowych braków w wiedzy o literaturze, jakiej wymaga się od porządnego księgarza, nie da się nadrobić w parę miesięcy.
Ta jedyna kawiarnia była w rzeczywistości budą z dykty, wciśniętą w rządek przedwojennych domków przy plaży, nad którymi na tle poczerniałego nieba wydzierały się wniebogłosy morskie ptaki. Mijał tę budę podczas porannych przebieżek, ale dotąd nawet nie przyszło mu do głowy, by tam wstąpić. Niesprawny zielony neon błyskał napisem LOD, bo Y było całkiem popsute. Musiał się dobrze wysilić, by otworzyć drzwi i powstrzymać napór wiatru. Wszedł i starannie je zamknął.
– Dzień dobry kochanemu panu! – rozległ się z kuchni donośny kobiecy głos. – Pan siada, gdzie pan chce! Już lecę, okej?
– Dzień dobry, dzień dobry! – zawołał nieco mniej wylewnie w odpowiedzi.
Jarzeniówki oświetlały kilkanaście pustych stolików nakrytych czerwoną kraciastą ceratą. Wybrał jeden i ostrożnie wyplątał jadłospis z gmatwaniny serwetek, sztućców, solniczek i flaszeczek z sosami. Przez otwarte drzwi kuchni płynął bełkot wiadomości w jakimś obcym języku. Trzask drzwi i ciężkie kroki oznajmiły pojawienie się kolejnego gościa. Spojrzawszy w lustro na ścianie, ze skrywanym rozbawieniem rozpoznał dziwaczną postać pana Edwarda Avona, natrętnego, ale sympatycznego klienta z poprzedniego wieczora – jeżeli można nazwać klientem kogoś, kto niczego nie kupił.
Choć jeszcze nie widać było jego twarzy – bo Avon, ruchliwy jak fryga, był na razie zbyt zajęty umieszczaniem na wieszaku kapelusza z szerokim rondem i poprawianiem beżowego, ociekającego wodą prochowca na poręczy krzesła – o pomyłce nie mogło być mowy: niesforna siwa czupryna, zaskakująco delikatne palce wydobywające z fałd płaszcza zwinięty egzemplarz „Guardiana” i rozprostowujące go na blacie stolika.
*
Poprzedni wieczór na pięć minut przed zamknięciem. W księgarni ani jednego klienta, podobnie jak przez prawie cały dzień. Julian stoi przy kasie i podlicza marny utarg. Już od kilku chwil jest świadomy obecności samotnej postaci w kapeluszu i beżowym prochowcu, zbrojnej w złożony parasol. Przez sześć tygodni prawie bez ruchu w interesie Julian stał się prawdziwym znawcą ludzi, którzy gapią się do środka, ale nie wchodzą. Powoli zaczynali grać mu na nerwach.
Co się tamtemu nie podoba? Może ta wściekła zieleń na ścianach? Pewnie stary sąsiad, nie lubi jaskrawych kolorów? A może przeszkadzają mu piękne książki na wystawie, oferta specjalna, na każdą kieszeń? Albo Bella, dwudziestoletnia praktykantka ze Słowacji, która ku utrapieniu Juliana zbyt często siedzi w oknie, wypatrując swoich licznych absztyfikantów? Nie, Bella nie, bo Bella wyjątkowo udziela się na zapleczu, pakując niesprzedane książki, które trzeba odesłać do wydawcy. I nagle – dziw nad dziwy! – postać z naprzeciwka przechodzi przez jezdnię, zdejmuje kapelusz, drzwi się otwierają i spod siwej czupryny spogląda na Juliana około sześćdziesięcioletni człowiek.
– Pan już zamyka – informuje go zdecydowany głos. – Pan już zamyka, przyjdę kiedy indziej, nalegam. – Ale jeden zabłocony trzewik już wsuwa się przez drzwi, zaraz potem drugi, za nimi parasol.
– Wcale nie, wcale nie – zapewnia Julian takim samym grzecznym tonem. – Oficjalnie zamykamy o siedemnastej trzydzieści, ale możemy się dostosować, proszę bardzo, bez pośpiechu. – Po czym powraca do rachunków, podczas gdy nieznajomy wstawia parasol w wiktoriański stojak na parasole i wiesza kapelusz na wiktoriańskim wieszaku na kapelusze, w ten sposób czyniąc ukłon pod adresem wystroju księgarni w stylu retro, wybranym specjalnie, żeby dogodzić starszej klienteli, której w takim miasteczku nigdy nie brakuje.
– Szuka pan czegoś konkretnego czy chce się pan rozglądnąć? – pyta Julian, włączając pełne oświetlenie półek. Ale klient jakby tego nie słyszał. Jego szeroka wygolona twarz, ruchliwa jak u aktora, wyraża niczym nieskrępowany podziw.
– Kompletnie nie miałem pojęcia! – wykrzykuje, wyjaśniając powód tego podziwu. – Nareszcie! Nareszcie mamy księgarnię z prawdziwego zdarzenia. Jestem zaskoczony, kompletnie zaskoczony.
Wygłosiwszy to oświadczenie, rozpoczyna nabożny ogląd półek. Literatura piękna, reportaże, krajoznawstwo, podróże, klasyka, religia, sztuka, poezja – zatrzymuje się to tu, to tam, by sięgnąć po książkę i poddać ją niemal bibliofilskiej inspekcji: strona tytułowa, obwoluta, jakość papieru, obróbka introligatorska, waga, przyjazność w dotyku.
– Muszę to powiedzieć! – wykrzykuje znowu.
Czy to tak do końca angielski głos? Jest głęboki, interesujący, przykuwa uwagę. Ale czy rytm nie jest odrobinę obcy?
– Musi pan powiedzieć? Co takiego? – woła Julian ze swojego maleńkiego biura, gdzie teraz czyta e-maile z całego dnia.
Nieznajomy znów się odzywa, ale teraz innym, bardziej poufałym tonem.
– Proszę pana, domyślam się, że pana wspaniała księgarnia ma teraz nowy zarząd. Mam rację czy kompletnie się pomyliłem?
– Jak najbardziej, zarząd jest nowy. – Wciąż jeszcze mówi z biura, przez otwarte drzwi. O tak, niewątpliwie cudzoziemska nuta. Ledwo słyszalna, ale jest.
– I właściciel też nowy, jeśli wolno spytać?
– Wolno, wolno. I odpowiedź jest taka sama: jak najbardziej tak – potakuje wesoło Julian, powracając na swe stanowisko przy kasie.
– Czy w takim razie… Bardzo przepraszam… – Urywa, ale zaraz znów mówi dalej, jakby bardziej wojskowym tonem: – Chodzi mi o to, czy to pan jest tym młodym marynarzem, bo bardzo mnie to ciekawi. A może tylko jego zastępcą? Przedstawicielem? Czy kimś tam jeszcze? – Po czym uznawszy nie wiadomo czemu, że Julian mógł poczuć się urażony tymi wszystkimi pytaniami, dodaje: – Zapewniam pana, nie chodzi mi o żadną osobistą urazę. Chodzi tylko o to, że chociaż pana niezbyt wybitny poprzednik nazwał swój przybytek Sędziwym Marynarzem, jak u naszego wielkiego poety, pan jako młodszy i moim zdaniem o wiele bardziej akceptowalny następca…
Teraz robi się z tego idiotyczny i prawdziwie angielski szlachetny wyścig, ale wreszcie wszystko się wyjaśnia. Julian przyznaje, że owszem, to on jest i właścicielem księgarni, i jej kierownikiem, a nieznajomy pyta:
– Czy to nie będzie za duży kłopot, jeżeli wezmę sobie jedną?
I nie czekając na odpowiedź, długimi palcami zręcznie wydobywa wizytówkę księgarni z leżącego przy kasie pudełka, po czym przechyla ją do światła, by na własne oczy się przekonać, że Julian mówi prawdę.
– A więc, o ile się nie mylę, mam przyjemność z panem J.J. Lawndsleyem we własnej osobie, jedynym właścicielem i kierownikiem Lepszych Książek Lawndsleya – podsumowuje, teatralnie opuszczając rękę w dół. – Prawda czy fałsz? – I odwraca się, by zobaczyć reakcję Juliana.
– Prawda – potwierdza Julian.
– Co oznacza pierwsze J., jeśli można spytać?
– Można. Julian.
– Wielki cesarz rzymski. A skoro tak, to może zapytam jeszcze o drugie J.?
– Jeremy.
– Ale nie na odwrót?
– Nie, w żadnym wypadku.
– Czy w takim razie należy zwracać się do pana per Dżej-Dżej?
– Osobiście wolę po prostu Julian.
Nieznajomy zastanawia się nad tym ze zmarszczonymi brwiami. Są bujne, rudawe, przyprószone siwizną.
– A więc nazywa się pan Julian Lawndsley. Nie jest pan ani jego portretem, ani cieniem, tylko Julianem Lawndsleyem z krwi i kości. Ja zaś za moje grzechy nazywam się Edward Avon, tak jak rzeka, nad którą urodził się nasz wieszcz. Są tacy, którzy mówią do mnie „Ted” lub „Teddy”, ale wśród sobie równych jestem po prostu Edward. Jak się masz, Julianie? – Podaje dłoń ponad ladą. Mimo delikatnych palców ma zdumiewająco silny uścisk.
– Miło cię widzieć, Edwardzie – odpowiada dziarsko Julian i wyswobadzając własną dłoń najszybciej jak może, żeby nie urazić rozmówcy, czeka, by Edward Avon przestał udawać, że zastanawia się nad kolejnym zdaniem.
– Julianie, czy mogę pozwolić sobie na uwagę, która może ci się wydać zbyt osobista i nawet trochę cię urazić?
– Byle nie była zbyt osobista – odpowiada ostrożnie Julian, lecz równie swobodnym tonem.
– Czy będziesz miał mi za złe, jeżeli z całym szacunkiem podpowiem ci pewien absolutny drobiazg, o który mógłbyś powiększyć swój jakże wspaniały asortyment?
– Proszę mi podpowiedzieć tyle drobiazgów, ile pan chce – odpowiada Julian uprzejmie, rad, że nic gorszego mu nie grozi.
– To kwestia osobistych gustów i jest odzwierciedleniem jedynie mojego własnego poglądu. Czy to zrozumiałe? – Zrozumiałe. – A więc tak: jestem całkowicie przekonany, że żaden dział krajoznawczy w księgarniach tego pięknego hrabstwa, jak zresztą każdego innego też, nie może się obejść bez Pierścieni Saturna Sebalda. Ale widzę, że Sebald nie jest ci znany.
Gdzie „widzę?”, pomyślał Julian, choć musiał przyznać w duchu, że dźwięk tego nazwiska jest mu obcy – tym bardziej że Edward Avon wypowiedział je z niemiecka: „Zajbalt”.
– Muszę cię jednak uprzedzić, że Pierścienie Saturna to nie jest przewodnik turystyczny sensu stricto. Chyba zachowuję się okropnie pretensjonalnie. Wybaczysz?
Wybaczy.
– Pierścienie Saturna to literacka mistyfikacja w najczystszej postaci. Pierścienie Saturna to duchowa podróż, która rozpoczyna się na bagnach Anglii Wschodniej, ale opowiada o dziedzictwie kulturowym całej Europy. Nawet o śmierci. Sebald W.G. – Tym razem wypowiada to po angielsku i czeka, by Julian zanotował. – Był profesorem literatury europejskiej na naszym uniwersytecie East Anglia, chorował na depresję jak my wszyscy. Niestety już nie żyje. Wypada zapłakać nad Sebaldem.
– Zapłaczę – obiecuje Julian, wciąż notując.
– Za długo już zabieram ci czas. W dodatku niczego nie kupiłem. Nicpoń ze mnie. Jestem pod wielkim wrażeniem. Dobranoc panu. Dobranoc, Julianie. Wszystkiego dobrego na nowej drodze życia. Ale chwileczkę! Czy dobrze widzę, że ty masz tu też piwnicę?
Oczy Edwarda Avona roziskrzyły się na widok kręconych schodków prowadzących w dół obok regału z książkami przeznaczonymi na wyprzedaż i częściowo ukrytych za wiktoriańskim parawanem.
– Niestety, nic tam nie ma – mówi Julian, który zdążył już wrócić do rachunków.
– Jak to, Julianie? Nic tam nie ma? W księgarni? Przecież na pewno brakuje ci miejsca!
– Prawdę mówiąc, ciągle się zastanawiam. Może zrobię tam kiedyś część antykwaryczną. Zobaczymy. – Powoli zaczyna się niecierpliwić.
– A mogę zaglądnąć? – nalega niezrażony Edward Avon. – Z czystej bezwstydnej ciekawości? Pozwolisz?
Cóż mógł Julian zrobić – musiał pozwolić.
– Światło jest trochę niżej, po lewej. Tylko trzeba patrzeć pod nogi.
Z zaskakującą dla Juliana zwinnością Edward Avon znika w czeluści. Julian nasłuchuje, czeka, nic nie słyszy, sam się sobie dziwi. Dlaczego mu na to pozwalam? Przecież gość jest kopnięty, i to nieźle.
Avon pojawia się z powrotem tak zwinnie, jak zniknął.
– Wspaniała piwnica – oświadcza z nabożeństwem. – Miejsce przyszłych rozkoszy. Gratuluję bezwarunkowo. Jeszcze raz życzę dobrej nocy.
– Czy mogę zapytać, czym się pan zajmuje? – woła za nim Julian, gdy gość już rusza w stronę wyjścia.
– Ja, Julianie?
– Tak, pan. Czy pan jest pisarzem? Artystą? Dziennikarzem? Uczonym? Powinienem to wiedzieć, oczywiście, ale jestem tu nowy.
Pytanie to wydaje się dziwne nie tylko Edwardowi Avonowi, ale również samemu Julianowi.
– No cóż – odpowiada, najwyraźniej dobrze się nad tym zastanowiwszy. – Powiedzmy, że jestem takim brytyjskim mieszańcem, emerytem, byłym uczonym bez żadnych naukowych osiągnięć, jednym z tych ludzi, którzy robią nie wiadomo co. Czy to cię zadowala?
– No, chyba musi.
– Żegnam więc – oznajmia Edward Avon, rzucając spod drzwi ostatnie tęskne spojrzenie.
– I ja żegnam! – woła Julian wesoło w odpowiedzi.
Na co Edward Avon, co nazywa się jak rzeka, nakłada kapelusz, przechyla go na bakier i z parasolem w dłoni dzielnie wyrusza w noc. Nie dość szybko jednak, by Julian nie wyczuł ciągnącej się za gościem silnej woni alkoholu.
*
– Wie pan już, co pan dziś zje? – pytała Juliana właścicielka, mówiąc z tym samym silnym środkowoeuropejskim akcentem, z jakim go powitała. Ale nim zdążył odpowiedzieć, nad szumem morskiego wiatru i skrzypieniem rachitycznych ścian kawiarni wzbił się donośny głos Edwarda Avona:
– Cóż za piękny poranek, Julianie. Mam nadzieję, że ten straszny hałas nie zakłócił ci nocnego odpoczynku. Gorąco cię namawiam na któryś ze wspaniałych omletów Adrianny. Są u niej wręcz przepyszne.
– Doskonale. Dziękuję – odpowiedział Julian. Wciąż nie czuł się komfortowo, mówiąc mu na ty, ale się przemógł. – Skoro tak polecasz… – A zwracając się do kelnerki o obfitych kształtach, która właśnie stanęła u jego boku, rzekł: – A do tego poproszę wypieczone grzanki i dzbanek herbaty.
– Omlet puszysty, jak dla pana Edka?
– Niech będzie puszysty. – Domyślił się, o kogo chodzi. Potem z rezygnacją zwrócił się do „pana Edka”: – Czyżby to był twój ulubiony lokal?
– Bywam tu, gdy tylko mam ochotę. Adrianna to jedna z najlepiej strzeżonych tajemnic w naszym miasteczku, prawda, Adrianno?
Mimo wszystkich wymyślnych zabiegów stylistycznych ten natrętny głos wydał się dziś Julianowi nieco mniej swobodny. Nic dziwnego – pamiętał przecież wczorajszy chuch.
Adrianna radośnie poczłapała do kuchni. Zapanował kruchy rozejm. Tylko wiatr od morza wył nieprzerwanie, wątła buda gięła się pod jego naporem, a Edward Avon studiował „Guardiana”. Julian musiał się zadowolić wyglądaniem przez ociekające deszczem okno.
– Julianie?
– Tak, Edwardzie?
– Cóż za niespotykany zbieg okoliczności. Wyobraź sobie, że jestem przyjacielem twojego świętej pamięci ojca.
Kolejne uderzenie deszczu.
– Doprawdy? To rzeczywiście niespotykane – odpowiedział Julian jak rasowy Anglik.
– Byliśmy uwięzieni w tej samej przerażającej szkole z internatem. Henry Kenneth Lawndsley. Ale szkolni koledzy wspominają go czule jako „Wielkiego H.K.”.