- promocja
Sinner. Zakazany owoc. Tom 2 - ebook
Sinner. Zakazany owoc. Tom 2 - ebook
Sean wierzy tylko w pieniądze, seks i alkohol. Jak może więc odmówić prośbie seksownej przyszłej zakonnicy?
Seana Bella można łatwo opisać jednym słowem: grzesznik. Ciężko pracuje na to, aby bogaci byli jeszcze bogatsi, a jeśli coś nie dostarcza mu korzyści lub przyjemności, po prostu to ignoruje. Mimo to nawet ktoś taki jak on może w końcu natrafić na moralną granicę, którą trudno będzie przekroczyć.
A może jednak wcale nie tak trudno?
Kiedy młodsza siostra jego najlepszego przyjaciela prosi go, aby nauczył ją czerpać pełnymi garściami z życia i wszystkich jego grzesznych przyjemności, Sean naprawdę chce się zgodzić. Niestety jest kilka powodów, aby powiedzieć „nie” – powodów, których nie może zignorować nawet ktoś taki jak on.
Po pierwsze, Zenny jest dla niego zbyt młoda. A po drugie, co gorsza, jest zakonnicą. A przynajmniej niedługo nią zostanie. Ale w przypadku tak wielkiej pokusy Sean jest gotów rzucić wyzwanie nawet samemu Bogu.
Ta historia jest naprawdę HOT. Sugerowany wiek: 18+
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8371-310-6 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ając odpowiednie pióro, mężczyzna może rządzić światem.
Poisz ich winem, zapraszasz na obiady, błyskasz uśmiechem, zasypujesz prezentami, masujesz komplementami i pochwałami oraz udajesz starego kumpla. Grasz w golfa, oglądasz balet lub porównujesz garnitury za cztery tysiące dolarów i zegarki za dziesięć tysięcy dolarów, a potem od niechcenia zakładasz dźwignię – i uścisk dłoni po uścisku tworzysz coś nowego, błyszczącego i złotego.
A kiedy stoją nad przepaścią, punktem bez powrotu, kiedy patrzą za siebie i widzą ostatnią szansę na odwrót – wtedy wręczasz im pióro.
Biorą je do ręki – solidne, ciężkie i chłodne w dotyku – po czym zdejmują skuwkę, by zobaczyć wygrawerowaną złotą stalówkę ociekającą obietnicą pieniędzy oraz władzy. A kiedy przyciskają pióro do papieru, a atrament płynie tak wyraźny i ciemny niczym krew, wtedy to się dzieje.
Wtedy rządzisz światem.
Nie jestem dobrym człowiekiem i nigdy takiego nie udawałem. Nie wierzę w dobroć, Boga ani żadne szczęśliwe zakończenie, za które nie zapłacono.
W co wierzę? W pieniądze. Seks. Macallan 18.
Są słowa na mężczyzn takich jak ja – playboy. Kobieciarz. Podrywacz.
Mój brat był księdzem i opisuje mnie jednym słowem.
„Grzesznik”.1
moking od Armaniego, buty Berluti, zegarek Burberry. Niebieskie oczy, blond włosy, nieco zbyt szerokie szelmowskie usta.
Tak, wiem, że wyglądam dobrze, gdy wysiadam z mojego audi R8 i wchodzę na imprezę charytatywną na rzecz szpitala.
Wiem to ja, wie to parkingowy odbierający moje klucze, wie to dziewczyna obsługująca bezpłatny bar. Gdy biorę od niej szkocką, posyłam jej charakterystyczny dla Bellów uśmiech z dołeczkami, a ona się rumieni. Potem odwracam się i staję twarzą w twarz z tłumem mnożącego się bogactwa, popijam macallana i zastanawiam się, od czego zacząć.
Dzisiejszy wieczór to moja pieprzona runda zwycięstwa.
Po pierwsze, dziś po południu podpisałem umowę z Keeganem – czyli seksowny stos papierów przekazujący opuszczony blok w centrum miasta nowojorskiemu deweloperowi – i mój Boże, nie uwierzyłbyś, jakie pieniądze mają ci ludzie. To nie są normalne pieniądze. To jak pieniądze z ropy naftowej. Dzięki nim moja firma nie tylko zarobi kupę szmalu, lecz także umocnię swoją pozycję w Valdman and Associates – w samą porę, gdy Valdman przejdzie na emeryturę i będzie potrzebował kogoś, kto usiądzie w tym upragnionym narożnym biurze i przeliczy wszystkie złote monety.
Po drugie, to ja podpisałem umowę, a nie Charles Northcutt – pieprzyć tego gościa – i chciałbym mu dziś wytrzeć tym świstkiem jego głupią gębę. Wiem, że tu będzie, bo nie może się oprzeć darmowym drinkom i znudzonym żonom na pokaz.
I po trzecie, nad sprawą Keegana harowałem przez wiele nocy, co poważnie wpłynęło na moje życie seksualne i trudno mi się z tym pogodzić. Mam kilka sprawdzonych numerów zapisanych w telefonie, a poza tym zawsze można skoczyć do ekskluzywnego klubu, którego jestem członkiem, ale dzisiejszy wieczór to moja runda zwycięstwa. Taka okazja wymaga czegoś specjalnego. Czegoś nowego.
Jeszcze raz rozglądam się po sali: Valdman siedzi w rogu ze swoją żoną, roześmiany i czerwony na twarzy, mimo że impreza dopiero się zaczęła, a Northcutt trzyma się go blisko, oczywiście.
Pieprzony frajer.
Ale dzisiejszy wieczór jest mój. Wszędzie widzę wspaniałe kobiety i może jestem tylko kolejnym białym facetem ze zbyt dużymi pieniędzmi w zalewie białych facetów ze zbyt dużymi pieniędzmi – mam jednak przewagę. Jestem grzesznikiem z dołeczkami w policzkach i idealną fryzurą i wiem, jak sprawić, by grzech smakował niczym niebo.
Przełykam szkocką, odstawiam szklankę i ruszam do walki.
Godzinę później czuję szturchnięcie w łokieć.
– Tata tu jest. Żebyś wiedział.
Odwracam się, by spojrzeć na mężczyznę w moim wieku, który oferuje mi kolejnego drinka i tym samym daje wygodną wymówkę, by oderwać się od toczącej się rozmowy i skontrolować pomieszczenie.
Oczywiście, ojciec Elijaha Iversona stoi po drugiej stronie sali, otoczony grupą szpitalnych megadarczyńców i pijawek społecznych. Doktor Iverson to lekarz naczelny szpitalnego centrum onkologicznego i zawsze obecna persona na tego typu imprezach, więc nie powinienem być zaskoczony, że się tu pojawił, ale mimo to skóra napina mi się nieprzyjemnie, powodując ukłucia gorąca w dole karku. Zamykam oczy i przez chwilę słyszę stukot naczyń i podniesiony głos mojego ojca. Oraz matkę Elijaha szepczącą błagalnie. I wciąż czuję zapach tych wszystkich kwiatów, białych, mdłych i niezbędnych, kwiatów pogrzebowych na pogrzeb, którego nie powinno być.
Otwieram oczy i trafiam na znajomy, smutny uśmiech Elijaha. On też tam był tego dnia, w którym nasze rodziny przeszły od bliskości do czegoś innego. Czegoś zimnego i odległego. Elijah i ja pozostaliśmy sobie bliscy: w przedszkolu połączyła nas miłość do _Wojowniczych Żółwi Ninja_, a fascynacja Żółwiami Ninja to więź na całe życie – ale reszta członków naszych rodzin oddaliła się od siebie, jakby wymazano dwie dekady wspólnego grillowania, wieczorów z grami planszowymi, opieki nad dziećmi, nocnych imprez i posiadówek do późna z kartami i winem dla dorosłych oraz tyloma przekąskami, ile można było po cichu przemycić na górę po schodach dla dzieci.
– W porządku – mówię.
To tylko połowiczne kłamstwo, bo chociaż doktor Iverson przypomina mi o tamtym dniu – o okropnej dziurze, jaką śmierć mojej siostry pozostawiła w moim życiu – zawsze jesteśmy uprzejmi i grzeczni, kiedy się widzimy, co dzieje się wystarczająco często w mieście tak małym jak to.
– Hej, impreza zapowiada się świetnie – dodaję, głównie po to, by zmienić temat.
Rozłam na linii Iverson–Bell to stara rana, a Elijah i tak jest dziś pod wystarczającą presją. To jego pierwsze wielkie wydarzenie jako koordynatora eventów w Kauffman Center po odejściu z muzeum sztuki, gdzie zaczynał, i wiem, że zależy mu na tym, aby wieczór poszedł dobrze. A fakt, że jest to również jedyne wydarzenie w roku, w którym uczestniczy jego ojciec i wszyscy jego koledzy… Wiem, że linie wyczerpania i stresu przy jego brwiach i wokół ust nie są wytworem mojej wyobraźni.
Kiwa słabo głową, a oczy w kolorze whisky skanują pomieszczenie. Z tym przenikliwym, stanowczym spojrzeniem i kwadratową szczęką uderzająco przypomina swojego ojca – wysokiego, czarnego i przystojnego – chociaż doktor Iverson raczej marszczy brwi, a Elijah dla odmiany zawsze uśmiecha się i śmieje.
– Jak dotąd wszystko wydaje się przebiegać gładko – mówi, wciąż taksując przestrzeń. – Z wyjątkiem tego, że zgubiłem randkę.
– Przyprowadziłeś randkę? – pytam. – Gdzie on jest?
– To ona – odpowiada, posyłając mi uśmiech, a potem śmieje się z mojej miny, ponieważ Elijah nie był na randce z kobietą, odkąd zrobił coming out w college’u. – Żartuję, Sean. Tak naprawdę…
Zaniepokojona kobieta w stroju cateringowym podbiega do Elijaha, wymachując planem miejsc i przerywając to, co miał do powiedzenia. Po lawinie szeptów i wymamrotanym „cholera jasna” Elijah przepraszająco macha do mnie i ucieka, aby ugasić pożar, który płonie za kulisami benefisu, zostawiając mnie samego z moją szkocką. Spoglądam z powrotem na wpatrującego się we mnie doktora Iversona. Kiwa mi głową, a ja odwzajemniam skinienie i nie przegapiam chłodnego współczucia w jego wyrazie twarzy.
Wiem dokładnie, czemu ono służy, i coś gdzieś głęboko w piersi nie daje mi spokoju.
Weź się w garść i wracaj do rundy zwycięstwa, Bell.
Tyle że nagle nie mam na to ochoty. Chcę więcej szkockiej i trochę świeżego powietrza, bo nawet przy masywnej szklanej ścianie z widokiem na błyszczącą linię nieba, czuję się klaustrofobicznie i niespokojnie – a melodia sekstetu smyczkowego w rogu wydaje się teraz tak beznadziejnie głośna, rozchodzi się jak gaz, wypełniając każdą wnękę i balkon po brzegi. Niemal po omacku, gorączkowo, docieram do drzwi na taras.
Wyjść.
Wyjść.
Wyjść.
Nocne powietrze zalewa mnie nagłą, chłodną ciszą, biorę głęboki wdech. I kolejny. I kolejny. Dopóki mój puls powoli nie wraca do normy, a ucisk w klatce piersiowej się nie poluzuje. Aż mój mózg przestanie przypominać zlepek zapiekanych potraw i kwiatów, tych sprzed czternastu lat i tych sprzed tygodnia.
Wolałabym, żeby to, co się ze mną dzieje, spowodowane było tylko pamięcią o śmierci Lizzy. Chciałbym, żeby tata Elijaha nie miał powodu patrzeć na mnie z politowaniem. Chciałbym wziąć prysznic, iść na spotkanie, choć raz wyruchać cudowną kobietę, bez ciągłej konieczności trzymania telefonu pod ręką z włączonym dźwiękiem w razie nagłego wypadku. Chciałbym po prostu cieszyć się podpisaniem umową z Keeganem, tym, że mam nieprzyzwoite ilości pieniędzy i elegancki nowy penthouse, ładne ciało i jeszcze ładniejszego kutasa i włosy.
Ale okazuje się, że są sprawy, których pieniądze i świetne włosy nie naprawią.
Niespodzianka.
Dopijam resztę szkockiej, odstawiam kieliszek na wysoki stolik i idę dalej na porośnięty trawą taras. Przede mną miasto pnie się w górę wzgórza w delikatnym migotaniu świateł; za mną wznosi się solidna kurtyna ze szkła i stali, która stanowi moje królestwo. Gdzie mieszkam, pracuję i bawię się. Powietrze wypełnia muzyka letnich cykad i dźwięki ruchu ulicznego, a ja chciałbym, choć przez pieprzoną chwilę, przypomnieć sobie, jak to było słuchać tych odgłosów z poczuciem spokoju. Wpatrywać się w te światła i nie pamiętać blasku szpitalnych jarzeniówek, brzęczenia monitorów, zapachu płynu do dezynfekcji.
Na tarasie nie ma prawie nikogo – choć noc jest młoda i jestem pewien, że pijane towarzystwo będzie się tu śmiać i pić drinki, gdy tylko zabiorą talerze z deserami. Mimo wszystko jestem wdzięczny za chwilę samotności przed powrotem do rundy zwycięstwa. Po raz ostatni zaciągam się zapachem pachnącej trawy przed wejściem do środka i wtedy ją dostrzegam.
To sukienkę widzę jako pierwszą – przebłysk czerwonego, lejącego się jedwabiu, drganie skrawka materiału na wietrze. To jak czerwona peleryna machająca przed bykiem; w ciągu kilku sekund znów jestem Seanem Bellem, runda zwycięstwa i wszystko inne. Zmieniam kierunek, podążając za uwodzicielskim blaskiem czerwonego jedwabiu, aż znajduję kobietę, do której należy.
Stoi odwrócona od szyby i tłoczących się po jej drugiej stronie bogaczy, opierając się o jeden z masywnych kabli kotwiczących szczyt budynku do tarasu. Wiatr bawi się jedwabiem wzdłuż jej ciała, marszcząc spódnicę i malując apetyczne kontury jej talii i bioder, a światła miasta lśnią wzdłuż ciepłej brązowej skóry jej odsłoniętych ramion i pleców. Podążam wzdłuż jej kręgosłupa, aż do miejsca, w którym sukienka opina jej pośladki, a potem z powrotem do delikatnych skrzydeł jej łopatek poprzecinanych cienkimi czerwonymi ramiączkami.
Odwraca się, słysząc moje kroki, a ja prawie się zatrzymuję, bo, ja pierdolę, jest ładna, i podwójnie ja pierdolę, młoda. Nie jak nastolatka, ale może jak studentka college’u. Z pewnością za młoda dla trzydziestosześcioletniego mężczyzny.
A jednak nie przestaję iść. Opieram się o gruby kabel kotwicy obok niej i wkładam ręce do kieszeni, a kiedy na nią patrzę, nasze twarze całkowicie oświetla złote światło padające z sali.
Patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami, jej usta rozchylają się lekko, jakby zszokowała ją moja obecność, jakby nie mogła uwierzyć w to, co widzi, ale szybko porzucam tę myśl. Najprawdopodobniej nie może uwierzyć w to, jak wspaniałe są moje włosy.
Chyba że – mam na twarzy resztki jedzenia? Ukradkiem przejeżdżam dłonią po ustach i brodzie, aby się upewnić, a jej oczy podążają za tym ruchem z zapałem, który rozpala gorący, napięty żar w moim brzuchu.
W tym świetle mogę w końcu dobrze zobaczyć jej twarz i widzę, że jest nie tylko ładna. Powiedziałbym, że oszałamiająca, niesamowita. Jest tak piękna, że inspiruje piosenki, portrety i wojny. Jej twarz to delikatny owal z wysokimi kośćmi policzkowymi i szerokimi brązowymi oczami, lekko zadarty nos z błyszczącym kolczykiem z boku i usta, od których nie mogę oderwać wzroku. Jej dolna warga jest mniejsza niż górna, razem tworzą miękkie, bujne usta. Cały obraz otacza burza loków.
Jezu Chryste. Ładna. Co za głupie słowo, co za wątły cień prawdy. Ciasta i poduszki są ładne – ta kobieta to coś zupełnie innego. Coś, co sprawia, że mrugam i odwracam wzrok na chwilę, ponieważ jej widok wywołuje dziwne uczucie w moim gardle i klatce piersiowej. Patrząc na nią, czuję się tak, jakbym trzymał ręką zasłonę skrywającą jakąś potężną tajemnicę, tak jak kiedyś czułem się, patrząc na witraże w kościele.
Tak jak kiedyś czułem się w obecności Boga.
Myślenie o kościele i Bogu wywołuje u mnie nawykowy przypływ zimnej irytacji i zmusza do opanowania się. Mam pewność, że ta kobieta myśli, że zwariowałem, podchodząc tak do niej, a potem stoję, nie potrafiąc nawet utrzymać kontaktu wzrokowego. Trzymaj myśli na wodzy, Sean, upominam sam siebie. Runda zwycięstwa, runda zwycięstwa.
– Miła noc – zagaduję.
Odwraca głowę jeszcze bardziej, a końce jej loków całują nagie ramiona i nagle wszystko, co chcę zrobić, to pocałować te nagie ramiona, odgarnąć jej włosy na bok i całować wzdłuż obojczyka, aż zacznie jęczeć.
– To prawda – odpowiada, i, Boże, ten jej głos. Słodki i altowy, z odrobiną chrypki na krawędzi słów.
Zwracam głowę w stronę imprezy.
– Lekarka czy darczyńczyni? – pytam, starając się subtelnie ocieplić drogę do prawdziwego pytania: „Czy przyszłaś tu sama?”.
Szerzej otwiera oczy, a ja zdaję sobie sprawę, że moje słowa ją zaskoczyły, chociaż Bóg wie dlaczego, w końcu to dość normalne pytanie. A potem w jej wzroku pojawia się błysk czegoś nieczytelnego, ale szybko to tłumi.
– Ani jedno, ani drugie – wyjaśnia, a ja wyczuwam w jej głosie niespodziewaną rezerwę.
Kurwa. Nie chcę jej wystraszyć, ale z drugiej strony nie wiem, czy to, co chcę zrobić, jest o wiele lepsze. Wydaje się taka młoda, zbyt młoda, by zaprosić ją do siebie, zbyt młoda, by zaciągnąć ją na ukryty balkon, bym mógł paść przed nią na kolana i sprawdzić, jak smakuje…
Boże, powinienem odejść. Trzymać się mojego stałego zestawu towarzyskiego i striptizerek. Ale chociaż prostuję się, by odejść, nie mogę zmusić swojego ciała, by się od niej odsunęło.
Te miedziane oczy. Te soczyste usta.
Nie zaszkodzi po prostu porozmawiać, prawda?
Kiedy o tym myślę, unosi ramiona, unosi podbródek, jakby podjęła decyzję.
– A ty kim jesteś? – pyta. – Lekarzem czy darczyńcą?
– Darczyńcą – mówię z uśmiechem. – A raczej moja firma jest darczyńcą.
Kiwa głową, jakby już znała odpowiedź, tak mi się wydaje. Większość lekarzy ma w szafie przyzwoity smoking, ale spójrzmy prawdzie w oczy, nie zawsze słyną ze stylu. A ja dzisiaj jestem więcej niż stylowy. Sięgam w górę, by wyregulować krawat, tak by mogła zobaczyć błysk zegarka i spinek do mankietów.
Ku mojemu zaskoczeniu chichocze.
Zamarłem, nagle bojąc się, że znów mam resztki jedzenia na twarzy.
– O co chodzi?
– Czy ty… – Chichocze na tyle, że trudno jej wydusić z siebie słowa. – Czy ty… się mizdrzysz?
– Nie mizdrzę się – odpowiadam z pewnym oburzeniem. – Nazywam się Sean Bell, a Sean Bell się nie mizdrzy.
Jej dłoń zakrywa teraz usta. Patrzę na jej długie smukłe palce i paznokcie pomalowane na połyskujące złoto.
– Puszysz się – rzuca.
Jej uśmiech jest tak duży, że widzę go wokół jej dłoni,
i, o mój Boże, chcę polizać jej brzuch i spojrzeć w górę, by zobaczyć ten uśmiech, gdy całuję ją między nogami.
– Wiesz, kobiety zazwyczaj nie śmieją się ze mnie w ten sposób – mówię cierpiącym głosem, mimo że też się uśmiecham. – Zwykle są pod wrażeniem moich zalotów.
– Jestem pod wrażeniem – zapewnia z kpiącą powagą, próbując przybrać na twarzy wyraz udawanego podziwu, ale nie udaje jej się to i śmieje się jeszcze mocniej. – Jestem pod wielkim wrażeniem.
– Na tyle, by pozwolić mi przynieść ci drinka? – pytam. To część scenariusza, odpowiedź wynikająca z wieloletniego przyzwyczajenia, więc dopiero po wypowiedzeniu tych słów przypominam sobie, że nawet nie wiem, czy może legalnie pić alkohol. – Ech. Możesz pić?
Jej uśmiech nieco blednie. Opuszcza dłoń do talii i przesuwa nią po abstrakcyjnych zagięciach jedwabiu.
– W zeszłym tygodniu skończyłam dwadzieścia jeden lat.
Co to za wymówka? Połowa mojego wieku plus trzy?
Cholera, nadal zdecydowanie za młoda dla mnie.
– Więc możesz pić – odpowiadam – ale ja jestem za stary, żeby ci przynieść drinka, co stanowi prawdziwy problem.
Unosi brew i droczy się ze mną.
– Cóż, jesteś naprawdę stary.
– Hej!
Znowu ten uśmiech. Chryste. Mógłbym patrzeć, jak te usta zmieniają się z rozkosznego grymasu w olbrzymi uśmiech i z powrotem przez resztę mojego życia.
– Cokolwiek, byle nie wino – instruuje, wciąż się uśmiechając. – Proszę.
– Dobrze. – Odwzajemniam uśmiech. Szczerzę się, jakbym był dzieckiem, które właśnie zostało poproszone do tańca po raz pierwszy na gimnazjalnym balu. Co się ze mną dzieje? Jedna ładna dwudziestojednolatka i moja runda zwycięstwa zamieniła się w wędrówkę przez terytorium rozochoconych żółtodziobów. Tyle że ja nie jestem początkujący.
Mimo to moje serce bije szybko, a kutas ociera się o spodnie, gdy idę przynieść tej kobiecie drinka. Mimo że jest zbyt młoda. Nawet jeśli jej nie znam. Nawet jeśli się ze mnie śmiała.
Właściwie to podoba mi się, że się ze mnie śmiała. Zwykle jestem traktowany bardzo, bardzo poważnie – w łóżku i poza nim – i jestem zaskoczony, jak dobrze jest pracować na podziw tej dziewczyny.
To jest to, postanawiam. Tego właśnie chcę: zdobyć ją choćby odrobinę. Może zabranie jej do domu byłoby błędem, ale jeśli uda mi się sprawić, że wyjdzie dziś wieczorem, żałując, że nie zabrałem jej do domu, to mi wystarczy. Wystarczy, by poczuć ulgę.
Przynoszę jej gin z tonikiem z baru, proszę barmana, by nie przesadzał z ginem. Dla siebie biorę kolejną szkocką i wracam na taras. Z ulgą widzę, że wciąż tam stoi; wpatruje się w panoramę miasta z ramionami owiniętymi wokół klatki piersiowej.
– Zimno? – pytam, gotów zdjąć marynarkę i podać jej, ale ona mnie zbywa.
– Nic mi nie jest. – Bierze ode mnie gin, upija ostrożny łyk, po czym robi zdziwioną minę. – Czy jest w tym w ogóle jakiś alkohol?
– Jesteś młoda – odpowiadam nieco defensywnie. – Masz niską tolerancję.
– Czy jesteś tak opiekuńczy wobec każdej kobiety, którą spotykasz? – pyta. – A może jestem wyjątkowa?
– Zdecydowanie jesteś wyjątkowa – wygłaszam tę kwestię z całym urokiem i polotem, wyuczonym przez lata, dorzucając do tego uśmiech z dołeczkami, a ona śmieje się ze mnie.
Znowu.
Wzdycham.
– Czy to jest aż tak beznadziejne?
– Co jest beznadziejne? – pyta.
Pociągam łyk szkockiej, rzucając jej moje najlepsze szczenięce spojrzenie.
– Staranie się, byś mnie polubiła.
Bierze łyk swojego drinka, by zamaskować uśmiech.
– Myślę, że lubię cię wystarczająco. Nie musisz grać przy mnie uroczego faceta.
– W takim razie: co na ciebie działa?
Zastanawia się przez chwilę, a wiatr bawi się końcówkami jej włosów. W podmuchach kołyszą się i tańczą. To dziwne uczucie znów ogarnia moją klatkę piersiową, jakby gra jej włosów na wietrze była jakimś zaklęciem, przywołującym wspomnienia witraży i szeptanych modlitw.
– Lubię szczerość – rzuca. – Postaraj się być uczciwym facetem.
– Hmm. – Zastanawiam się, stukając palcem o szklankę ze szkocką. – Uczciwy facet. Nie wiem, czy to dobry pomysł.
– To jedyna rzecz, która na mnie działa – ostrzega, a na jej twarzy pojawia się bezczelny uśmiech. – Potrzebuję całkowitej szczerości.
– Powiem ci coś. Będę z tobą szczery, jeśli ty będziesz szczera ze mną.
Wyciąga rękę.
– Zgoda.
Ściskam jej ciepłą i miękką dłoń. Kończąc uścisk, pozwalam opuszkom palców musnąć punkt tętna na jej nadgarstku i z satysfakcją widzę, jak przechodzi ją mały dreszcz.
– Ty pierwszy – mówi, cofając rękę. Spogląda na mnie zmrużonymi oczami. – I żadnego oszukiwania.
– Oszukiwanie? _Moi_? – Przykładam rękę do serca, jakby oszołomiony jej oskarżeniem, chociaż tak naprawdę bawię się lepiej niż od wieków. – Nigdy bym tego nie zrobił.
– To dobrze. Ponieważ to działa tylko wtedy, gdy naprawdę będziesz się stosował. Nie używaj tego jako wymówki, by nakarmić mnie jakimś zalotnym tekstem o tym, jaka jestem ładna i jak chciałbyś mnie lepiej poznać.
Wciąż trzymając rękę na piersi, opuszczam głowę do przodu w udawanej porażce.
– Masz mnie. – Ponieważ dokładnie to zamierzałem powiedzieć, co technicznie nie byłoby oszustwem. – Ale te rzeczy są również prawdziwe – dodaję, przenosząc spojrzenie na nią.
Robi gest okrężny ręką i pokazuje mi kolejną z tych łukowatych brwi.
– Powiedz coś, czego nie powiedziałbyś byle dziewczynie, którą chciałbyś zaciągnąć do łóżka.
– W porządku – odpowiadam i odstawiam szklankę na gzyms obok nas. – Myślę, że jesteś więcej niż ładna. Myślę, że jesteś kurewsko wspaniała i nie robię na tobie wrażenia, co sprawia, że chcę bardzo, bardzo ciężko pracować, aby ci zaimponować. I zaimponować ci moimi ustami… – Robię krok w jej stronę, ręce trzymam bezpiecznie w kieszeniach, więc widzi, że nie zamierzam jej dotykać. – …i zaimponować ci moimi palcami…
Robię kolejny krok do przodu, a ona unosi twarz, by lepiej mnie widzieć, ma rozchylone usta, szeroko otwarte oczy i mruga. Widzę delikatny punkt, gdzie puls bije na jej szyi, gwałtowne unoszenie i opadanie jej klatki piersiowej. Odciśnięte wzgórki sutków na jedwabnej sukience.
– …i każdą inną częścią mojego ciała.
Jesteśmy teraz tak blisko, że moje buty ocierają się o rąbek jej sukienki, a ja utrzymuję dystans – bez dotykania, bez naciskania, bez miażdżenia, tylko moje słowa i elektryczność iskrząca między nami.
– Chcę cię lepiej poznać. Chcę wiedzieć, czy krzyczysz, czy jęczysz, gdy dochodzisz, chcę wiedzieć, czy wolisz moje usta, czy dłonie, chcę wiedzieć, czy lubisz głęboko i powoli, czy szybko i mocno.
Przełyka, a jej oczy przeszukują moje w szybkich, oszołomionych wejrzeniach.
– A teraz widzę wzgórek łonowy między twoimi udami pod tą sukienką i wszystko, co chcę zrobić, to przycisnąć do niego mojego kutasa. Chcę zobaczyć, czy jesteś na tyle wrażliwa, że mogę cię doprowadzić przez jedwab, chcę zobaczyć, czy mogę cię lizać przez materiał. – Ściszam głos. – Chcę cię posmakować. Chcę cię posmakować tak bardzo, że na samą myśl o tym robi mi się ciężko. Chcę zobaczyć, jak twoja mała szparka otwiera się, gdy rozchylam ją palcami, chcę wiedzieć, jak twoja łechtaczka twardnieje i nabrzmiewa, gdy ją ssę. Chcę, żebyś poczuła, jak mój nos wciska się w ciebie, gdy pożeram cię od przodu… i od tyłu.
Jej oczy są teraz wielkie, miedziano-brązowe pierścienie wokół ogromnych basenów czerni.
– To… możliwe?
Krzywię lekko głowę, rozbawiony.
– Co?
Drobi w miejscu małymi kroczkami i spogląda w dół.
– Smakowanie. Od tyłu.
Jezu. Jest młoda, ale na pewno nie aż tak? Dwadzieścia jeden lat to więcej niż wystarczająco, by znaleźć przynajmniej jednego chłopaka, który jest dość doświadczony w łóżku. I, Boże, co to mówi o mnie, że to nagłe objawienie niewinności tak mnie podnieca? Że ona nie wie… że mogę być pierwszym, który jej to pokaże… Mój kutas napiera na rozporek, jakby był gotowy do rozerwania szwów, a obolała i napięta skóra płonie od gorąca. Język desperacko poszukuje satynowej tekstury jej sekretnego miejsca, ukrytego smaku. Przesuwam nim po zębach, potrzebując jakiegoś doznania, które uciszyłoby szalejącą we mnie burzę.
Obserwuje moje usta, zafascynowana. Patrzę, jak mi się przygląda.
– Tak – mówię ochryple. – Tak, można.
– Ja, ach – zaczyna i nawet w słabym świetle widzę nowy różowy odcień rozkwitający pod ciepłymi tonami jej skóry. – Nie wiedziałam.
„Mogę ci pokazać – chcę powiedzieć. – Zabiorę cię na opuszczony balkon. Pokażę ci, jak oprzeć ręce na poręczy i zaprezentować mi swój tyłek. Pokażę ci dokładnie, jak mężczyzna używa ust na kobiecie od tyłu”.
Nie mówię jednak tego. W zamian opuszczam głowę tak nieznacznie, że jej usta rozchylają się jeszcze bardziej, i mruczę:
– Twoja kolej.
Różowe odcienie są teraz jeszcze bardziej wyraźne, rozprzestrzeniają się po słodkiej skórze wzdłuż jej obojczyka i szyi.
– Moja kolej? – pyta bez tchu.
– Na szczerość. Pamiętasz?
– Och. – Dyszy i mruga. – Racja. Szczerość.
– Żadnego oszukiwania – przypominam. – Byłem z tobą szczery.
– Tak – potwierdza, kiwając głową, a jej wzrok ponownie zatrzymuje się na moich ustach. – Byłeś ze mną szczery.
Daję jej chwilę, mimo że jedyne, czego pragnę, to przycisnąć ją do kabla i pocierać bolącą erekcją o jej jedwabną sukienkę, chcę zatopić twarz w jej szyi i ssać delikatną skórę, gdy podciągam jej sukienkę i chwytam jej ciepło w dłonie.
– Okej. Szczerość. – Bierze głęboki oddech i spogląda na mnie. – Chcę, żebyś mnie pocałował.
– Teraz?
– Właśnie teraz – potwierdza.
W jej głosie słychać odrobinę drżącej brawury i nie podoba mi się to. Jestem w połowie drogi do tego, aby upaść na kolana i błagać ją, by pozwoliła mi zobaczyć swoją cipkę, ale lepsza część mnie pragnie, by była całkowicie gotowa i pewna. Nie chcę, by udawała odwagę do pocałunku – nie chcę, by w ogóle wymagało to od niej odwagi. Wyrywam jej drinka z rąk i stawiam obok mojej szkockiej na gzymsie, po czym wyciągam do niej rękę.
Wygląda na zdezorientowaną.
– Nie zamierzasz mnie pocałować? Myślałam, że po tym wszystkim, co powiedziałeś…
– Bardzo chcę cię pocałować. Ale ten moment może być tak długi, jak tylko chcemy, czyż nie? Może to być następne dziesięć minut albo dwadzieścia. Jakkolwiek długo to potrwa, nie chcę się spieszyć. A jeśli to jedyny pocałunek, jaki dostanę od ciebie do końca życia? Nie chcę się spieszyć. Pragnę się nim delektować.
– Delektować – powtarza. A potem kiwa głową, odprężając się. – Podoba mi się.
Bierze mnie za rękę, a ja prowadzę ją dalej na taras, gdzie wzniesiono namiot z parkietem, w oczekiwaniu na tłum, który przyjdzie na drinki i tańce po kolacji. Ale teraz jest w zasadzie pusty, nie licząc samotnego pracownika noszącego tace z szampanem i głośnika grającego muzykę z sekstetu w holu.
– Co powiesz na pierwszy taniec? – proponuję.
Rozgląda się po namiocie, a na jej twarzy pojawia się niepewność.
– Jesteś pewien, że dobrze tańczysz?
– Jestem wyśmienitym tancerzem – odpowiadam podenerwowany. – Możliwe, że najlepszym na świecie.
– Udowodnij to – rzuca wyzwanie, a ja je podejmuję.
Robię to, czego pragnąłem, odkąd ją zobaczyłem. Przesuwam dłonią po jej talii, zatrzymując się na kuszącym wgłębieniu na plecach i powstrzymując chęć zsunięcia ręki jeszcze niżej. A potem przyciągam ją do siebie, gdy moja druga dłoń zaciska się wokół niej.
Znów drży, a ja się uśmiecham.
Nie zajmuje mi dużo czasu złapanie rytmu i poprowadzenie nas prostym dwukrokiem. Jestem dobrym tancerzem – kuzynka zażądała, aby wszyscy chłopcy Bellów wzięli lekcje tańca przed jej ślubem, a mi udaje się korzystać z tego wyczerpującego doświadczenia na imprezach takich jak ta – i cieszę się, że piękna kobieta w moich ramionach wydaje się mieć odpowiednią opiekę.
– Całkiem nieźle – przyznaje.
Kiedy przemieszczamy się po pustym parkiecie, miasto błyszczy wokół nas, a cykady wesoło śpiewają, nasze oczy się spotykają, a ja nie potrafię odczytać ich wyrazu. Myślę, że kryje się tam tak wiele: historia, waga i znaczenie, i niemal słyszę hymny z tyłu mojego umysłu, przypominając sobie słodko-stęchły smak opłatka komunijnego na języku.
– Ty też nie jesteś zła – odpowiadam.
Ale to tylko słowa zastępcze, nic nie znaczące wyrazy, słowa, które mają wypełnić przestrzeń, ponieważ powietrze jest już nasycone czymś gęstym, bezimiennym i wiekowym, a moje serce i trzewia reagują rodzajem żarliwego zapału, jakiego nie czułem od lat. I to mnie przeraża. Przeraża mnie i ekscytuje, a potem ona przesuwa dłoń z mojego ramienia na kark w geście zarówno niepewnym, jak i zdeterminowanym, i czuję, że to ważne i urocze, że moje ciało zaraz eksploduje z pożądania, opiekuńczości i czystej tajemnicy tego, co teraz przeżywam.
– Jak masz na imię? – mruczę.
Muszę to wiedzieć. Muszę znać jej imię, ponieważ nie wydaje mi się, bym mógł odejść dzisiejszego wieczoru bez tej wiedzy.
Nie sądzę, bym w ogóle mógł odejść.
Ale coś w moim pytaniu sprawia, że dziewczyna sztywnieje i znów czuje się bezbronna, niczym delikatna skorupka w moich ramionach.
– Mam zamiar to zmienić – mówi tajemniczo.
– Zamierzasz zmienić swoje imię? – dopytuję. – Jak… w programie ochrony świadków czy czymś takim?
To ją trochę rozśmiesza.
– Nie. Do pracy.
– Pracy? Skończyłaś już studia?
– Niedługo zaczynam ostatni rok. Jednak – mówi poważnie – dziewczyna może pracować i chodzić do szkoły w tym samym czasie
– Ale w jakiej pracy trzeba zmienić nazwisko? – Przyglądam się jej twarzy. – Jesteś pewna, że nie chodzi o ochronę świadków? Na pewno?
– Jestem tego pewna – odpowiada. – To po prostu bardzo nietypowa praca.
– Opowiesz mi o tym?
Przechyla głowę, zastanawiając się.
– Nie – rzuca. – Przynajmniej nie teraz.
– To nie fair – oskarżam. – To była przynęta i wiesz o tym.
– Mary – odpowiada po chwili. – Możesz mi mówić Mary.
Patrzę na nią sceptycznie.
– Brzmi sztucznie.
Wzrusza ramionami, a ten ruch sprawia, że jej palce zaciskają się lekko na mojej szyi, i jest to tak kurewsko przyjemne uczucie, że chce mi się mruczeć. Byłem w łóżku ze wspaniałymi kobietami, doświadczonymi kobietami, więcej niż z jedną kobietą naraz, ale w jakiś sposób gra palców Mary przez krótkie włosy na karku jest bardziej intensywna, bardziej poruszająca niż cokolwiek, co pamiętam. Przyciągam ją trochę bliżej, gdy muzyka przechodzi w łagodniejszą, bardziej melancholijną; cykady wtórują strunom, jakby same zaprosiły się do sekstetu, głośne, pocieszające i znajome.
– Nie tańczyłam tak od lat – przyznaje Mary, gdy płynnie poruszamy się po parkiecie.
– Jesteś za młoda, by brzmieć tak staro – mówię jej.
Uśmiecha się smutno.
– To prawda.
– To, że nie tańczyłaś tak od lat, czy to, że jesteś za młoda, by brzmieć tak staro?
– Jedno i drugie – odpowiada. – Oba zdania są prawdziwe.
Nakłaniam ją do małego obrotu, samolubnie chcąc zobaczyć, jak jej sukienka układa się na ciele, a kiedy to widzę, muszę powstrzymać warczenie dudniące w mojej piersi. Boże, te biodra. Ta talia. Te małe, wysokie cycki, bez stanika, wielkości dłoni pod sukienką. Przyciągam ją do siebie, przesuwając powoli palce po jej plecach, drażniąc miejsca wzdłuż ramiączek krzyżujących się na linii kręgosłupa.
Drży pod moim dotykiem, jej usta rozchylają się, a powieki stają się ciężkie. Zwalniam nasze taneczne kroki, puszczając jej dłoń, abym mógł prześledzić linię jej twarzy.
– Mary – mruczę.
– Sean – wzdycha i mówi to tak, jakby czekała na to, by to powiedzieć, bez wahania, bez zmartwień, bez zwykłej niezdarności kogoś, kto wypowiada imię, którego dopiero się nauczył. Dźwięk mojego imienia na jej ustach wyzwala głęboką, silną potrzebę, coś znajomego i nieznanego jednocześnie, jak modlitwa intonowana w nowym języku.
– Nadal chcesz tego pocałunku? – pytam niskim głosem.
Wszystko w niej wydaje się teraz gotowe, na jej twarzy nie widać strachu, ale chcę się upewnić, chcę, by pragnęła tego tak samo jak ja, chcę, by płonęła z pragnienia moich ust na swoich.
Mruga do mnie, jej oczy to czysty płynny żar, a kiedy przesuwam palcem po pulchnej linii jej pełnej górnej wargi, znów drży.
– Chcę tego – szepcze. – Pocałuj mnie.
Pochylam głowę, przyciągając ją do siebie tak, że każda jej jędrna krągłość przylega do umięśnionej długości mojego ciała, i już mam zastąpić palec ustami, by w końcu jej posmakować, pocałować ją, aż nie będzie w stanie ustać na własnych nogach… gdy w powietrzu rozbrzmiewa ostry takt spłaszczonej muzyki pop.
I nagle Kesha śpiewa z mojej kieszeni. (Tak, lubię Keshę. Kto nie lubi? Jest świetna).
– Uch – szepce Mary.
– Cholera – mówię, puszczając ją, by sięgnąć po telefon.
Odsuwam się o krok, gdy w końcu udaje mi się odebrać połączenie i przyłożyć telefon do ucha.
– Sean – mówi mój tata po drugiej stronie. – Jesteśmy na ostrym dyżurze.
Niecierpliwie potrząsam ręką, aby zsunąć mankiet smokingu z zegarka i sprawdzić godzinę.
– KU Med?
– Tak.
– Widzę stąd szpital. Będę tam za dziesięć minut.
– W porządku – mówi tata. – Jedź bezpiecznie… To znaczy to nic nie zmieni, jeśli zajmie ci to dodatkowe pięć minut…
Rozłącza się, zagubiony. Wiem, jak się czuje. Wiem dokładnie, jak to jest, gdy myśli stają się niewyraźne i rozbiegane po adrenalinie związanej z pędzeniem do szpitala.
Odkładam słuchawkę i spoglądam na Mary, która zagryza dolną wargę, marszcząc brwi z niepokojem.
– Wszystko w porządku? – pyta.
Przeciągam dłonią po twarzy. Nagle czuję się bardzo, bardzo zmęczony.
– Właściwie to nie. Muszę już iść.
– Och.
Ale nawet jeśli wygląda na rozczarowaną, nie wydaje się zirytowana tym, że nagle przerywam nasze spotkanie, jak niektóre kobiety. Wyraz jej twarzy jest wręcz uprzejmy. Jej oczy są ciepłe i zmartwione, a usta ściągnięte w zatroskaną minę i już zawsze będę żałował, że nie mogę pocałować jej twarzy.
– Gdybyś była starsza, poprosiłbym o twój numer – mruczę. – Upewniłbym się, że to skończymy.
– Nie bylibyśmy w stanie – mówi, odwracając wzrok, z czymś bezbronnym i bardzo młodym na twarzy, i, cholera, jeśli nie pobudza to każdego zakątka mojego pożądania, a także dziwnie intensywnej opiekuńczości, którą czuję w stosunku do niej. – To moja ostatnia noc poza domem – wyjaśnia. – W każdym razie na jakiś czas.
„Ostatnia noc poza domem”? I wtedy przypominam sobie, że jest sierpień, że jest studentką, że wygląda na kobietę, która poważnie traktuje swoje studia.
– Oczywiście. Semestr zaczyna się wkrótce.
Otwiera usta, jakby chciała coś powiedzieć, poprawić mnie, ale zaciska wargi i kiwa głową.
Biorę jej dłoń i podnoszę ją do ust. To nie byłoby w porządku, gdybym pocałował ją przed odejściem – jest w tym coś nieprzyzwoitego, nawet dla mnie – ale to, cóż, nie mogę się temu oprzeć. Jedwabisty dotyk jej skóry na moich ustach, zapach czegoś lekkiego i kwiatowego. Może róż.
Kurwa.
Kurwa.
Naprawdę dociera do mnie, że to ostatni raz, kiedy widzę tę kobietę, jedyną kobietę, spotkaną od lat, którą desperacko chcę zobaczyć ponownie, i nic nie mogę na to poradzić. Jest zbyt młoda i nie oferuje mi żadnego sposobu skontaktowania się z nią – a ja muszę spierdalać stąd do szpitala.
Puszczam jej dłoń z większą niechęcią, niż kiedykolwiek trafiła mi się w życiu, i cofam się o krok.
– Miło było cię poznać, Mary.
Wygląda na skonfundowaną, gdy mówi:
– Mnie też było miło cię poznać, Sean.
Odwracam się, czując, jak coś szarpie mi żołądek, jakby moje ciało było przywiązane do jej ciała i błagało mnie, bym zawrócił, ale mój umysł i serce już pędzą do szpitala. Do izby przyjęć, którą znam aż za dobrze.
– Cokolwiek to jest – woła Mary zza moich pleców – będę się za ciebie modlić!
Patrzę na nią przez ramię, pozostawioną samą na parkiecie, otoczoną światłami miasta, udrapowaną w jedwab, z twarzą będącą intrygującym połączeniem mądrości i młodości, pewności siebie i bezbronności. Zapamiętuję ją, każdą jej linię, a potem odpowiadam:
– Dziękuję.
I zostawiam ją na pastwę błyszczących świateł i bezlitosnych cykad.
Wychodząc, nie mówię tego, co naprawdę chcę powiedzieć, ale myślę o tym przez całą drogę na parking, gorzko powtarzając to w myślach, gdy pędzę drogą do szpitala.
Nie zawracaj sobie głowy tymi modlitwami, Mary. To i tak nie działa.2
iedyś wierzyłem w Boga, tak jak wierzyłem w raka. To znaczy, wiedziałem, że jedno i drugie istnieje w pewnym odległym, akademickim sensie, ale były to koncepcje odnoszące się do innych ludzi; nie miały istotnego znaczenia dla życia Seana Bella.
Potem rak przetoczył się przez moją rodzinę z wiatrem, nożami i zębami, grzmiący i masywny, i przestał być akademicki, przestał być odległy. Stał się realny i straszny, bardziej mściwy i wszechobecny niż jakiekolwiek bóstwo, a nasze życie zostało przeorientowane wokół jego rytuałów, jego komunii lizaków morfinowych i leków przeciw nudnościom, jego hymnów waporyzatorów i telewizji dziennej.
Zostaliśmy ochrzczeni w Kościele Raka, a ja byłem tak gorliwy, jak każdy nowo nawrócony, chodząc na każdą wizytę u lekarza, szukając każdego nowego badania, wykorzystując wszelkie kontakty, jakie miałem w tym mieście, aby upewnić się, że moja matka ma wszystko, co najlepsze.
Więc tak. Teraz wierzę w raka.
Na wiarę w Boga jest już za późno.
Wjeżdżam na szpitalny parking, parkuję audi, a następnie przebiegam przez drzwi izby przyjęć, ignorując spojrzenia, które przyciągam z powodu smokingu. Od razu podchodzę do recepcji i mam szczęście, że to pielęgniarka, z którą pieprzyłem się kilka tygodni temu podczas ostatniego pobytu mamy w szpitalu. Mackenzie, Makayla, McKenna czy jakoś tak. Jej usta wykrzywiają się w gorzkim uśmiechu, gdy mnie widzi, a ja zdaję sobie sprawę, co mnie czeka.
– No proszę, jeśli to nie Sean Bell – mówi, przechylając głowę i zwężając oczy.
Nagle jestem wdzięczny za szklaną barierę między nami, w przeciwnym razie myślę, że mógłbym znajdować się w bezpośrednim niebezpieczeństwie uszkodzenia ciała. Dla mnie była to desperacka ucieczka skradziona podczas długich godzin spędzonych w poczekalni, chwilowe rozproszenie uwagi dzięki ładnemu, dostępnemu ciału – ale po tym, jak podała mi swój numer i grafik, stało się jasne, że dla niej znaczyło to coś więcej.
– Hej, moja mama tu jest i muszę się z nią zobaczyć. To Carolyn Bell i wydaje mi się, że niedawno ją przywieźli.
Pielęgniarka o imieniu na literę „M” rzuca mi powolne, bezczelne mrugnięcie, a następnie jeszcze wolniej odwraca się do ekranu komputera. Zirytowana naciska palcem na mysz. Klik. Klik.
Niech to szlag.
Niech to, kurwa, szlag. Gdyby poruszała się wolniej, byłaby obrazem. Posągiem. Czy nie ma jakiejś pieprzonej zasady mówiącej o tym, że pielęgniarki powinny wykonywać swoją pracę bez względu na to, ile zaliczonych numerków się z tym wiąże? Na pewno łamie jakąś pielęgniarską przysięgę? Część mnie chce zagrać prawdziwego Seana Bella i albo oczarować, albo zagrozić, ale obie te rzeczy zajmują, kurwa, czas, a ja go nie mam.
– Przepraszam, że nie zadzwoniłem – mówię.
Nawet na mnie nie patrzy.
– Jasne.
Ookkeejj. Całe moje ciało krzyczy, że muszę iść do mamy, moja klatka piersiowa jest wciąż napięta wspomnieniami o dziewczynie udającej Mary, a teraz mam tę wkurzoną pielęgniarkę między mną a miejscem, do którego muszę się dostać – i właśnie dlatego unikałem związków przez całe moje pieprzone życie. Uczucia i pieprzenie nie łączą się, a Mackenzie/Makayla/McKenna stanowi żywy dowód na potwierdzenie mojej teorii.
Uczciwość – głos Mary odbija się echem w moich wspomnieniach. Spróbuj z tym uczciwym facetem.
Wydaję z siebie długie, ciche westchnienie, wiedząc, że muszę to jakoś naprawić. Mama jest ważniejsza niż twoja duma, skurwielu. Po prostu naprawdę przeproś, żebyś mógł do niej dotrzeć.
– Słuchaj – mówię, pochylając się do przodu, aby zniżyć głos i oszczędzić reszcie poczekalni upokorzenia. – Masz rację. To było gówniane z mojej strony, że wziąłem twój numer, chociaż nie zamierzałem dzwonić, i to było słabe z mojej strony, że pieprzyłem się z tobą, nie dając jasno do zrozumienia, że chodziło mi tylko o pieprzenie. Zasłużyłaś na coś lepszego, przepraszam.
Pielęgniarka nie łagodnieje, ale jej klikanie na myszce przyspiesza i w końcu spogląda na mnie.
– Pokój trzynasty – mówi, a gorycz w jej głosie nieco przygasa. – Przez te drzwi i w lewo.
– Dziękuję – odpowiadam.
– I żebyś wiedział – mówi, wciąż na mnie patrząc – traktujesz kobiety jak gówno. Jeśli masz w sobie choć odrobinę przyzwoitości, oszczędzisz bólu głowy następnej napotkanej kobiecie.
– Wezmę to pod uwagę – kłamię, po czym ruszam do pokoju mamy, a w moich eleganckich butach odbijają się refleksy tanich szpitalnych lamp.
Dwie godziny później siedzę w poczekalni chirurgicznej z telefonem przyciśniętym do ucha. Jestem sam, ponieważ wysłałem tatę do domu, aby zabrał kilka rzeczy dla mamy, i dzięki Bogu, posłuchał mnie, gdy go o to prosiłem.
Pierwsza lekcja katechizmu Kościoła Raka? Daj Tacie Coś Do Zrobienia. Oczekiwanie, niepewność, godziny bezczynności – wszystko to tylko potęguje jego strach i niepokój, aż w końcu staje się bezradny i nikomu nie pomaga. Ale dopóki czuje się przydatny, wszystko jest w porządku. I nie stresuje mamy ani mnie.
Druga lekcja katechizmu – Wątki Tekstowe Są święte. Po tym, jak uporałem się z tatą, zaktualizowałem wątek rodzinny, i teraz z poczekalni rozmawiam z moim bratem Tylerem.
– Myślałem, że już zajęli się niedrożnością jelit – mówi zmęczonym głosem.
Spoglądam na zegarek: prawie północ na Wschodnim Wybrzeżu, a znając mojego brata i jego żonę Poppy, jestem pewien, że pieprzyli się jak króliczki przez cały wieczór.
Szczęściarze.
– To była tylko częściowa niedrożność kilka tygodni temu – wyjaśniam, a następnie pocieram czoło nasadą dłoni, ponieważ czasami mam wrażenie, że całe moje życie zostało zredukowane do opowiadania i powtarzania tych skondensowanych narracji medycznych. – Zatrzymali ją tylko, by ją nawodnić i zapewnić komfort. Myśleli, że wszystko się wyjaśniło.
– Cóż, najwyraźniej nie wszystko – rzuca Tyler ze zniecierpliwieniem, a ja, choć się z nim zgadzam, powstrzymuję przypływ swojego zniecierpliwienia. Ponieważ go tu nie ma, kurwa; przebywa w krainie Ligi Bluszczowej, publikując bestsellerowe pamiętniki i pieprząc swoją gorącą żonę, i nie musiał spędzać ostatnich ośmiu miesięcy, słuchając lekarzy, negocjując z firmami ubezpieczeniowymi i ucząc się, jak przepłukiwać cewnik centralny. Ja to robiłem. To ja nosiłem ciężar choroby mamy i stresu taty, ponieważ Tyler znajduje się zbyt daleko, Ryan jest zbyt młody, Aiden zbyt dziecinny, a Lizzy zbyt martwa.
Cholera.
Moje powieki płoną przez chwilę i nienawidzę tego, nienawidzę poczucia bezsilności, winy i straty, odsuwam to od siebie. Nie mogłem uratować Lizzy, ale mogę uratować mamę i do cholery, zrobię to.
– Możliwe, że się pogorszyło albo że to powikłanie po radioterapii, którą przeszła dwa dni temu – relacjonuję, gdy już odzyskuję kontrolę nad głupimi uczuciami. – To całkowita niedrożność, więc teraz operują i niezależnie od tego, ile jest to warte, są bardzo optymistyczni.
Tyler wydaje długie westchnienie.
– Powinienem wrócić do domu.
Pytanie za milion dolarów, zawsze: co, jeśli to był ten czas? Co, jeśli to był czas, kiedy wszystko wymknęło się spod kontroli, kiedy wszystko kaskadowo zmieniło się w ponurą pewność? Tyler miał zaledwie siedemnaście lat, kiedy znalazł ciało naszej siostry wiszące w garażu, i wiedziałem, że ten moment naznaczył go piętnem tak samo jak nas wszystkich – może nawet bardziej – a potem spędził lata, służąc pustemu, nieobecnemu Bogu w jakimś bezcelowym tańcu pokuty. Nie mam wątpliwości, że myśl o przegapieniu „ostatnich chwil” mamy prześladowałaby go nawet bardziej niż niemożność powstrzymania Lizzy, po prostu dlatego, że w przypadku Lizzy nie było sposobu, aby przewidzieć to, co się stało. Ale w sytuacji mamy nieuchronność jej śmierci stawała się coraz wyraźniejsza z każdym mijającym dniem. Wszyscy wiemy, co się stanie.
Przestań, rozkazuję sobie z pewną irytacją. Nic nie jest, kurwa, nieuniknione.
Nic.
– Jeśli chcesz wrócić do domu, żeby ją zobaczyć, rozumiem, ale tym razem nic jej nie będzie. To tylko laparoskopia i lada chwila będzie po wszystkim.
Tyler milczy przez chwilę, a ja wiem, co robi, wiem, jak łatwo jego myśli błądzą w kierunku poczucia winy i wstydu.
– Słuchaj, Dzwoneczku – dodaję, wiedząc, że to przezwisko doprowadza go do szału – nikt nie wini cię za to, że mieszkasz w innym stanie. Mamę rozpiera duma z powodu tego, co robisz…
– Piszę książki – wtrąca sucho Tyler.
– I czymkolwiek zajmuje się Poppy na Manhattanie.
– Organizacją non profit wspierającą sztukę. Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
– Jasne, że nie. Więc nie czuj się winny, że nie przyjechałeś, dobrze? Gdybym naprawdę uważał, że nadszedł czas, byś tu był, sam kupiłbym ci bilet. Ale to jeszcze nie pora.
– Martwię się, że nie będziesz w stanie przyznać się przed samym sobą, kiedy nadejdzie czas – dodaje ostrożnie Tyler. – A co dopiero mi powiedzieć.
– Co to, kurwa, ma znaczyć?
Chwila przerwy i wiem, że Tyler analizuje swoje słowa, a to wkurza mnie jeszcze bardziej.
– Nie potrzebuję traktowania mnie jak dziecko – warczę. – Po prostu powiedz, co chcesz powiedzieć.
– W porządku – odpowiada, a ja jestem lekko usatysfakcjonowany, słysząc, że go rozdrażniłem. – Myślę, że nie poradziłeś sobie jeszcze z faktem, że mama umrze.
– Każdy umrze, dzieciaku. A może zapomniałeś o tej części bycia księdzem?
– Sean, mówię poważnie. Wiem, że myślisz, że sprowadza się to do posiadania najlepszych lekarzy, najlepszych metod leczenia, największych pieniędzy, ale te rzeczy mogą niczego nie zmienić. Rozumiesz to, prawda? Że nie możesz kontrolować tego, co stanie się później?
Nie odpowiadam. Nie mogę. Moja dłoń ściska telefon tak mocno, że czuję, jak krawędzie plastiku napierają na kości palców.
– Nie ma planu na życie, nie ma trasy, nie ma planu strategicznego – kontynuuje Tyler. – Wszystko może pójść idealnie… dopóki się nie zawali i nic nie możemy na to poradzić. Ty też nie możesz nic zrobić, by to zmienić. Nie widzisz tego?
– Widzę, że już zrezygnowałeś z mamy, a nawet nie ma cię tu, kurwa, żeby sprawdzić, jak sobie radzi.
– W porządku jest czuć złość – mówi cicho Tyler. – I zagubienie.
– Nie gadaj ze mną jak gówniany ksiądz – syczę, przechadzając się po pokoju i żałując, że go tu nie ma, bobym go uderzył, uderzyłbym go prosto w jego pierdoloną, wszystkowiedzącą gębę. – Nie jesteś moim księdzem, Tyler. Nie jesteś już nawet księdzem.
– Może i nie – odpowiada spokojnie – ale wciąż jestem twoim bratem. Wciąż cię kocham. I Bóg wciąż cię kocha.
Prycham.
– Więc musi się, kurwa, trochę bardziej postarać.
– Sean.
– Muszę iść. Powiedziałem Aidenowi, że zadzwonię.
A potem rozłączam się, zanim Tyler zdąży odpowiedzieć. Wiem, że to chujowe posunięcie, ale on pierwszy zachował się jak chuj, mieszając w to Boga. Boga, w którego nie wierzę, którego nienawidzę, Boga, który pozwolił jednemu ze swoich kapłanów ranić moją siostrę raz za razem, a potem zamiast ją pocieszyć, pozwolił jej zacisnąć pętlę na dziewiętnastoletniej szyi, jedyna ucieczka przed bólem. Bóg, który teraz zabija moją matkę w najwolniejszy, najbardziej odczłowieczający sposób.
Pieprzyć Tylera i pieprzyć jego Boga, nie potrzebuję żadnego z nich i mama też nie.
– Panie Bell?
Podnoszę wzrok i widzę kogoś w fartuchu stojącego przy drzwiach.
– Tak? – mówię zachrypniętym głosem.
– Pańska matka leży teraz na oddziale pooperacyjnym, śpi i ma się dobrze. Chciałby pan do niej wejść i posiedzieć z nią?
– Oczywiście.
Idę do mamy, zostawiając za sobą wszystkie wykłady Tylera i mój gniew na Boga, choć wiem, że będą na mnie czekać, kiedy tylko wrócę.