- W empik go
Sinners Anonymous - ebook
Sinners Anonymous - ebook
Książka idealna dla fanów powieści Cory Reilly!
Fenomenalny początek nowej, bestsellerowej zagranicznej serii mafijnej!
Dwudziestojednoletnia Rory Carter decyduje się poślubić siedemdziesięcioletniego szefa Cosa Nostry, żeby ocalić chorego ojca. W ten sposób wkracza do świata bezwzględnej i niezwykle brutalnej rodziny mafijnej.
Zarówno jej relacja z narzeczonym, jak i wszystkimi z jego otoczenia nie układa się dobrze. Postrzegają ją przez pryzmat chciwości, chęci wykorzystania członka ich rodziny. Jednak szczególnie jeden mężczyzna nie daje jej spokoju – Angelo Visconti, trzydziestosześcioletni bratanek jej przyszłego męża.
Rory widzi w nim zimnego, kalkulującego byłego gangstera, ale jednoczenie nie potrafi przestać o nim myśleć. Wkrótce mężczyzna pozna jeden z jej najmroczniejszych sekretów. Pytanie, jak wykorzysta tę wiedzę?
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia.
Opis pochodzi od Wydawcy.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8362-058-9 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Angelo
Kobiety z klanu Visconti uwielbiają pokazywać się na pogrzebach. Nie ma znaczenia, czy zmarłą osobą jest ich matka czy ciotka, z którą są spokrewnione w drugim pokoleniu, i tak zawsze biorą udział w cholernych zawodach na najefektowniejsze opłakiwanie nieboszczyka.
Kwilenie, łkanie, pociąganie nosem. Dźwięki tłumione przez pożyczoną, materiałową chusteczkę lub wymiętoloną jednorazówkę. Ledwo mogę je znieść. Ten wymuszony płacz sprawia, że mam ochotę zakopać się w ziemi razem ze zmarłym. Piski, zawodzenia i szlochy.
Odwracam wzrok od biskupa Francisa i przenikam intensywnym spojrzeniem ciotkę Esme.
Pieprzone bulgotanie.
– Gesù Cristo¹ – mamrocze siedzący w ławce za mną kuzyn Tor. – Gdy tydzień temu podrzynałem gardło jednemu łajdakowi, wydawał przy tym dokładnie taki sam odgłos.
Z mojego rzędu ławek dochodzi szmer. Zerkam w lewo na swojego brata Rafe’a. Widzę jak zagryza dolną wargę, próbując pohamować śmiech. Chwyta moje spojrzenie i unosi brew w taki sposób, jakby chciał zapytać, w czym problem, bo przecież komentarz Tora był zabawny. Siedzący obok niego Gabe, nasz starszy brat, zaciska szczękę i wpatruje się prosto przed siebie.
Biskup Francis bardzo przynudza, ale powoli zmierza do końca liturgii. Gdy wydawane przez ciotkę Esme dźwięki przybierają na sile, druga kuzynka, która przybyła specjalnie na tę okazję z Sycylii, decyduje, że nie da się prześcignąć. Z piskiem przeciska się przez ławki, zmierzając nawą do ołtarza. Klęka przed trumnami, a potem wydaje z siebie zawodzenie, które brzmi niczym powietrze uchodzące z balonu.
Nawet nie pamiętam, jak się nazywa krewna, która zdecydowała się objąć prowadzenie w tej nieformalnej rozgrywce.
Docierają do mnie wymamrotane łamanym włoskim przeprosiny i gorączkowe spojrzenia rzucane w moim kierunku. Kuzyn depcze jej po piętach, by po chwili zaciągnąć ją z powrotem do ławki, unosząc brzeg jej koronkowej woalki, by ją zbesztać, a jednocześnie pocieszyć.
Przez ten incydent biskup traci wątek, jąka się i przerzuca kartki. Wśród żałobników daje się wyczuć zmianę nastroju.
Rzymskokatolickie pogrzeby są piekielnie długie. A jeszcze rozciągają się w czasie, gdy do pochowania są dwie osoby, z których jedna była diakonem. Z każdą chwilą drewniane ławki stają się coraz twardsze, a myśli żałobników wędrują do hotelu Grand Visconti w Devil’s Cove, gdzie odbędzie się stypa.
Nikt nie urządza takich imprez jak niedawno zmarli Visconti, a cóż dopiero ta dwójka.
Biskup zerka w kierunku pierwszego rzędu ławek i napotyka moje spojrzenie. Delikatnie kiwam głową, dając mu przyzwolenie na zakończenie nabożeństwa. Nikt nie pragnie szybciej ode mnie opuścić tych murów. Biskup odchrząkuje i ponownie skupia na sobie uwagę zebranych.
– Moi drodzy, rodzina wyraziła życzenie, abyście towarzyszyli im w ostatnim pożegnaniu, które odbędzie się na dziedzińcu.
Lądują na mnie załzawione i pełne współczucia spojrzenia. Podnosimy się z braćmi z naszych miejsc. Ostatni raz spoglądam przeciągle w kierunku trumien. Przełykam gulę w gardle, kulę ramiona i ruszam na tyły kościoła.
Kroczę wśród morza westchnień, ze wzrokiem wlepionym w rozciągające się przede mną drzwi z kutego żelaza.
Prawie na miejscu. Za chwilę będzie po wszystkim.
Komórka wibruje mi w kieszeni marynarki. Mam nadzieję, że dzwoni mój asystent z informacją, że samolot jest gotowy do powrotnej podróży do Londynu.
Ministrant otwiera ciężkie drzwi. Wychodzę na schody i zamykam oczy. Czuję, jak lodowaty wiatr chłoszcze moje policzki, a mróz szczypie mnie w nos. Pogoda na klifie od zawsze była bardziej ekstremalna niż w położonym poniżej miasteczku. Wiatr niezmiennie wiał tu mocniej, a deszcz zacinał ostrzej. Nasza mama, która była wieczną optymistką, zawsze przypominała nam, że w okresie zimowym jest chłodniej, ale rekompensuje to większe ciepło podczas letnich miesięcy.
W życiu liczy się równowaga, Angelo. Dobro zawsze zwycięża zło.
Otwieram oczy i dostrzegam stojących obok mnie Rafe’a i Gabe’a. Obaj podążają za moim wzrokiem na zwisające nisko napęczniałe chmury, zwiastujące burzę.
– Co za piękny dzień na pochowanie rodziców – syczy Rafe, a Gabe milczy.
Ruszamy żwirową ścieżką między nagrobkami, aż zatrzymujemy się kilka metrów od krawędzi klifu. W rozmiękłej ziemi wykopano dwie prostokątne dziury.
Zaciskam dłonie w pięści.
Zawsze razem. Złączeni na wieczność. Mieszcząca się w tych słowach opowieść o ich miłości zostanie wyryta na płycie nagrobnej. Poranni biegacze i zbłąkani turyści, którzy zatrzymają się, by odczytać epitafium, uwierzą, że jest dowodem na to, że miłość istnieje.
Tymczasem grzeszna prawda spoczywa zaledwie sześć stóp pod ziemią.
Nieważne, jaka romantyczna sentencja zostanie umieszczona na marmurowej płycie nagrobnej, prawdziwa miłość i tak nie istnieje. To zwykła nadzieja obleczona w inną formę. Idea, której uczepiają się ubodzy i bezsilni, gdy nie pozostaje im już nic innego.
Mój wzrok wędruje po fali garniturów i koronki, przesączającej się alejkami cmentarza w naszym kierunku. Ludzie mafii wiedzą, że miłość nie istnieje. Wujkowie i kuzyni chwytają swoje żony i dziewczyny mocno za nadgarstki, zamiast trzymać je za ręce. Oferują im surowe pocieszenie w nadziei, że się uciszą, a równocześnie zerkają na zegarki. Kalkulują, kiedy będą mogli wyśliznąć się do swoich kochanek, zrelaksować się i zapomnieć o obowiązkach wobec Cosa Nostry.
Mężczyźni z klanu Visconti nigdy się nie zakochują, ponieważ musieliby zdać się na los, a wszystko w tej rodzinie jest chłodne i wykalkulowane.
Trzęsąca się dłoń zaciska się na moim ramieniu.
– Alonso byłby zachwycony miejscem spoczynku – odzywa się pełnym emocji głosem wujek Alfredo. – Teraz ma okazję spoglądać w górę na swój kościół, a zarazem patrzeć na miasto. Wiesz, że obie te rzeczy wybudował od podstaw?
Wpatruję się w stertę mokrej ziemi, która obciąży grób mojej matki i kiwam mu oschle głową. Wuj klepie mnie po plecach, a natępnie cofa się o krok. Muszę mu przyznać, że umie złapać aluzję.
Mamę opuszczają do grobu jako pierwszą. Czuję, że tonę razem z nią. Jest jedyną kobietą, przed którą kiedykolwiek padnę na kolana. Moje zaciśnięte w pięści dłonie znikają w błocie. Kolejna ręka dotyka mojego ramienia i po błysku złotego pierścienia rozpoznaję Rafe’a.
– Najdroższy Ojcze, ponieważ zdecydowałeś się powołać do siebie naszą siostrę Marię Visconti, powierzamy jej ciało ziemi, gdzie spocznie na wieki. – Biskup Francis ożywia się, lecz jego słowa szybko unosi ze sobą wiatr.
Krew wrze mi w żyłach, a w przełyku znowu pojawia się paląca gorycz, która smakuje tajemnicą i grzechem. Nieważne, jak dużo whisky wypiję w drodze do domu lub później, i tak wiem, że nigdy nie zdołam się jej pozbyć.
– Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz… – kontynuuje biskup.
Snujące się włókna dymu z płonącego kadziła zlewają się z poranną mgłą. Potem nadchodzi pora na róże. Krwistoczerwone i pełne kolców lądują z głuchym łoskotem na mahoniowym wieku trumny. Rafe przykuca koło mnie, przyciska pięść do ust i dmucha. Jedynym ruchem nadgarstka rzuca parę kostek na wieko. Toczą się po krzywiźnie i wpadają w przestrzeń pomiędzy trumną a ziemią.
– Dla mojej Damy Szczęścia – szepcze, przeczesując dłonią włosy. – Powodzenia po drugiej stronie, mamo.
Gabe również opada na kolana. Nie rzuca trzymanej w dłoni róży. Pochyla się, przyciska usta do drewna i mamrocze coś długo oraz szczerze.
Od lat nie widziałem, aby tyle mówił.
Gdy żałobnicy kończą pożegnanie zmarłej, ich oczy zwracają się wyczekująco w moim kierunku.
Powoli wygrzebuję z kieszeni szeleszczące opakowanie i umieszczam je ostrożnie na trumnie, uważając, aby się nie zniszczyło.
Za moimi plecami rozlega się cichutki śmiech.
– Ciasteczko szczęścia – odzywa się słabym głosem Rafe, a smutny uśmiech rozciąga jego usta. – Dlaczego na to nie wpadłem?
Mama wierzyła w los równie gorąco jak w Boga. Lecz podczas gdy nie miało dla niej znaczenia, że nigdy nie ujrzała ani nie usłyszała boskiej istoty, to nieustannie poszukiwała dowodu na istnienie przeznaczenia. Szukała go dosłownie wszędzie, we wróżbie z kart tarota za pięć dolarów na jarmarku, a także w małym breloczku z magiczną kulą, który był przyczepiony do kluczy od domu.
I te cholerne ciasteczka szczęścia. Żyła według nich. Co wieczór po kolacji otwierała jedno i delikatnie wyciągała mały papierek, jakby był cennym artefaktem. Zawsze odnajdywała w nim znaczenie, nieważne jak mglistą przepowiednię zawierało. Po czym pracowała nad ulepszeniem i ukształtowaniem wokół niej swojego życia.
To właśnie ciasteczka szczęścia przywiodły ją z Nowego Jorku do Devil’s Dip w stanie Waszyngton.
Poszukaj nadziei tam, gdzie powietrze jest słone, a klify strome.
Uwielbiała to cholerne miasteczko, ponieważ uważała, że sprowadziło ją do niego przeznaczenie. Zastanawiam się, czy spędzając czas w wagonie wróżki, bądź potrząsając swoją magiczną kulą, kiedykolwiek przeczuwała, że to miasto sprowadzi na nią również śmierć.
Zaczęli opuszczać trumnę mojego ojca. Na wieku udrapowano purpurowy welon i złożono zielonozłote szaty. Znowu rozlegają się szlochy. Tym razem są głośniejsze niż przy mamie. Wstaję z klęczek i odwracam się w kierunku morza. Czuję każdą parę oczu członków klanu Visconti, wypalającą mi dziurę w plecach.
Wiem, co myślą. Śmierć mojego ojca zapoczątkuje nową erę dla Cosa Nostry, a zacznie się ona ode mnie.
Jestem nowym szefem mafii w Devil’s Dip.
Wpatruję się w unoszące się na falach łódki rybackie i frachtowce. Nagle wyczuwam na sobie również inne spojrzenia. Mój wzrok wędruje przez cmentarz, aż do przeciwnej strony małej publicznej drogi, gdzie pod wiatą autobusową ścieśnia się tłum.
Zaciskam szczękę.
Pieprzeni miejscowi. Niektórzy siedzą na ławce, inni opierają się ze skrzyżowanymi ramionami o budkę telefoniczną. Wszyscy obserwują, jak moi rodzice są opuszczani do grobu i sądząc po ich spojrzeniach oraz kolorowych ubraniach, żadne z nich nie zjawiło się tutaj w celu okazania szacunku.
Krzyżuję spojrzenie ze starszym mężczyzną. Ma żylastą i zniszczoną przez pogodę twarz, przypominającą oblicza pracowników portu, którzy spędzili życie, walcząc z żywiołami. Nosi ceglasty płaszcz i żółty szalik, a usta rozciąga w szyderczym uśmieszku.
Mój ojciec twierdził, że różnię się temperamentem od moich braci. Ich gniew pali się powoli, niczym płomień świecy i łatwo go ugasić. Natomiast mój jest niczym fajerwerki. Wystarczy podpalić lont i wybucham w ciągu kilku sekund, nie zastanawiając się nad nieodwracalnymi szkodami, jakie mogę poczynić. Jesteś bezwzględny, synu – zwykł mawiać.
Wspaniała cecha dla szefa mafii.
Nie.
– Angelo, odłóż broń – syczy mi do ucha wujek Alberto, niespodziewanie pojawiając się u mojego boku.
Nawet nie pamiętam, kiedy ją wyciągnąłem, nie wspominając o mierzeniu z niej do znajdującego się po przeciwnej stronie ulicy zadowolonego z siebie dupka. Tłum rozprasza się niczym roztrzęsione stado gołębi, rzucając w panice słowa, które gubią się na wietrze w dźwięku rozbijających się o brzeg fal.
Zerkam za siebie. Biskup Francis milknie, a kobiety z rodu Visconti przestają szlochać. Teraz wszyscy wpatrują się we mnie ze współczuciem, złością i zdezorientowaniem. Wszyscy z wyjątkiem Rafe’a i Gabe’a, którzy sięgają po swoje pistolety. Rafe chwyta mój wzrok i delikatnie potrząsa głową.
To niedobry pomysł, bracie.
Mimo że stoję w pobliżu zmarłych rodziców z cholerną bronią w dłoni, wybucham śmiechem.
Gdyby Angelo skoczył z klifu, ty też byś to zrobił?
Mama pytała o to moich braci za każdym razem, gdy w dzieciństwie wciągałem ich w głupie zabawy. Spalenie starej stodoły przy drodze, zepsucie hamulców w naszych rowerach, aby przekonać się, który z nas najszybciej dotrze z domu na szczycie wzgórza nad jezioro leżące u jego stóp.
Ich odpowiedzi nie ulegały zmianie. Zawsze mówili: tak.
– Przyszli tutaj, aby upewnić się, że on naprawdę nie żyje – warknąłem.
– Nie. Przyszli zobaczyć mężczyznę, który go zastąpi. – Wujek Alberto staje przede mną, łapie mnie za szczękę i blokuje mi widok na uciekających do samochodów miejscowych. W jego oczach pojawia się mieszanka dumy i cierpienia. – Nie mogę się doczekać, aby zobaczyć, co osiągniesz, Bezwzględny. Ojciec na pewno będzie z ciebie dumny.
Prężę mięśnie żuchwy pod jego uchwytem i w końcu mnie puszcza. Ściska mnie mocno za ramię i prowadzi z powrotem nad grób, a biskup Francis uznaje to za znak, by kontynuować nabożeństwo.
W grobie ląduje więcej kwiatów. Wujek Alfredo kładzie na wieku butelkę limitowanej edycji whisky Smugglers Club, a stojący obok mnie wujek Alberto zdejmuje z nadgarstka Rolexa i rzuca go na trumnę.
– Lata temu wygrałem go od tego starego łajdaka. Twój staruszek nigdy nie był dobry w pokera. – Wyciąga szyję, aby spojrzeć na Rafe’a. – Nie wiem, po kim odziedziczyłeś talent, dzieciaku.
Nadchodzi moja kolej. Nie klękam, tak jak przy trumnie mamy. Zamiast tego, pochylam się nad nią, trzymając w dłoni jego czarny różaniec. Paciorki dwukrotnie owinąłem wokół nadgarstka, a krzyż powiewa na wietrze niczym wahadło.
Nigdy się z nim nie rozstawał.
Aż w końcu go z niego zdjąłem.
Zaciskam krzyżyk w dłoni i wsuwam różaniec z powrotem do kieszeni spodni. Gdy unoszę wzrok, napotykam spojrzenie obserwującego mnie kuzyna Dantego.
Ostatnie pożegnanie dobiega końca. Ziemia przysypuje mamę z ciężkim łoskotem. Każde uderzenie brzmi bardziej ostatecznie niż poprzednie. Gdy odwracam się w stronę morza, spadają pierwsze krople deszczu.
Wyciągam różaniec z kieszeni i przykładam go do ust.
– Wybacz mi, Ojcze – mamroczę do zimnego metalu, gdy samotna kropla deszczu ląduje na moim policzku. – To, że zgrzeszyłem.
Obok mnie pojawia się Rafe. Gabe dołącza do nas chwilę później. Żałobnicy spieszą do sznura oczekujących samochodów, osłaniając się przed deszczem parasolami i modlitewnikami.
Błyskawica przecina horyzont.
Bóg stara się mnie ukarać.
– Jest jak w tej scenie z Króla Lwa – mamrocze Rafe, wciskając usta za kołnierzyk koszuli i chowając dłonie do kieszeni. – Czegokolwiek dotknie światło, staje się twoim królestwem, czy coś w tym stylu. Teraz to wszystko należy do ciebie, bracie.
Spoglądam w dół na swoje rzekome imperium. Skrzypiący port po lewej i małe, wtulone w klif miasteczko po prawej. Potem rzucam spojrzenie na dalszą część wybrzeża, na ciemność Devil’s Hollow i Devil’s Cove, które mimo mgły i deszczu, jest rozświetlone niczym pieprzona choinka.
– Nie chcę tego.
Słowa same wymykają mi się z ust.
Rafe klepie mnie mocno po plecach, jakbyśmy nie stali na krawędzi klifu w ten wyjątkowo wietrzny poranek.
– Wysoko zawieszona poprzeczka, bracie. Lecz jeśli ktoś ma sprostać tej robocie, to tylko Bezwzględny Visconti.
– Za dwadzieścia minut mam samolot do Londynu i nie zamierzam tu wracać.
Ogłuszającą ciszę przeszywa wiatr. W końcu napotykam twarde spojrzenie brata i zaciskam szczękę. Unosi brew, a jego oczy poszukują śladu rozbawienia w mojej twarzy. Lecz w przeciwieństwie do niego, ja nie żartuję.
Gabe, jak zwykle, pozostaje milczący.
– Nie wracasz do Devil’s Dip?
Nie wracam do tego życia.
Nie tłumaczę się. Zamiast tego kiwam głową w kierunku czekającego na poboczu drogi samotnego samochodu. Kierowca Rafe’a otwiera okno i wpatruje się w nas ze zniecierpliwieniem. Pod drzewem stoi zaparkowany Harley Gabe’a.
– Jedźcie na stypę. Innym razem nadrobimy zaległości.
W skroni Rafe’a zaczyna pulsować żyła, a jego spojrzenie płonie od pytań, których nie odważa się zadać. Odwracam wzrok w kierunku morza, a potem wsuwam różaniec do kieszeni i przeciągam dłonią po mokrej brodzie. Chwilę później chrzęst rozmiękłego żwiru sygnalizuje mi, że bracia odchodzą. Dopiero, gdy ryk motocykla Gabe’a znika z zasięgu mojego słuchu, odwracam się w kierunku grobu rodziców.
Jeden z grabarzy przestaje usypywać ziemię na wieko trumny mojej matki, opiera się o rączkę łopaty i wpatruje we mnie czujnym wzrokiem.
Podchodzę do niego i uderzam go plikiem banknotów w zabłoconą pierś.
– Wykop ją – warczę. – To nie miejsce dla mojej mamy.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Rory
– Nazywam się Rory Carter i czynię zło.
Wiatr porywa moje słowa z krawędzi klifu, by unieść je daleko nad wzburzone morze.
Czasem lubię w samotności wypowiadać te myśli na głos tylko po to, by sprawdzić, jak smakuje prawda.
Nie jestem kryminalistką. Po prostu postępuję źle. Dokonuję moralnie wątpliwych i mściwych czynów. Kiedyś byłam inna, lecz teraz na mojej duszy widnieje mroczna i uporczywa skaza, której nie jestem w stanie zmazać podjęciem żadnej właściwej decyzji. Przestało mi zależeć, aby coś zmienić. W zamian wyznaję swoje grzechy.
Podchodzę bliżej krawędzi klifu. Wstrzymuję oddech, gdy chrzęszczące pod moimi tenisówkami kamyczki znikają w szalejących wodach Pacyfiku. Wiatr wyje niczym wilk i ostrzega mnie przed nadciągającą burzą. Dostrzegam majaczące w oddali czarno-szare smugi, które nisko zwisają nad wodą.
Wyrywa mi się gorzki śmiech. To moje przeznaczenie. Od zawsze miałam tak skończyć. Na krawędzi najwyższego klifu w Devil’s Dip ze złymi myślami. Co zakrawa trochę na ironię, ponieważ po raz pierwszy od trzech lat postępuję właściwie. Zdecydowałam się na zupełnie bezinteresowny, pełen poświęcenia czyn, którego nikt przy zdrowych zmysłach by się nie podjął, gdyby nie był zdesperowany.
Obracam pierścionek na palcu i przełykam gulę w gardle.
Jak by to było gdybym… skoczyła. Czy bardzo by bolało? Czy wszystko stałoby się czarne? Nie wierzę w Boga, niebo czy piekło, ale zastanawiam się, czy w ostatniej próbie ocalenia duszy nadal wykrzykiwałabym grzechy, uderzając w powierzchnię wody?
Zaciskam dłonie w pięści i wpycham je do kieszeni bluzy. Unoszę stopę, a potem przesuwam ją odrobinę w kierunku krawędzi, dopóki nie czuję już pod nią gruntu, a jedynie powietrze.
Dreszcz przebiega mi po kręgosłupie. Zamykam oczy, a następnie wystawiam język, smakując sól, wilgoć oraz niebezpieczeństwo. Pozwalam wiatrowi przejąć kontrolę nad moim ciałem.
Czy to jest najbliższe poczuciu wolności, której mogę doświadczyć?
Chwilę później wyczuwam smak czegoś innego. Czegoś gęstego i gorzkiego.
– Masz nadzieję upaść czy się wznieść?
O rety.
Otwieram oczy i cofam się znad krawędzi, czując się jak uczennica, którą przyłapano na niewłaściwym zachowaniu.
Serce wali mi mocno w piersi. Odwracam głowę w kierunku głosu i mój wzrok spoczywa na mężczyźnie.
Stoi niecałe pół metra ode mnie. Jest ubrany w drogi garnitur i ma wydatne kości policzkowe. Tyle udaje mi się dostrzec. Wkłada papierosa do ust, po czym zaciąga się głęboko.
Dym. To był zapach, który poczułam.
Wpatruje się w ocean, jakby wcześniej nie odezwał się słowem. A może przez cały ten czas milczał. Jezu, od jak dawna on tu stoi? I skąd się tu wziął? Oblizuję spierzchnięte usta i zerkam na wijącą się za sobą drogę, która ciągnie się równolegle do cmentarza. Dostrzegam chaotycznie zaparkowany, czarny sportowy samochód, którego przednie koła zahaczają o brzeg starego nagrobka.
Początkowy szok zastępuje inne uczucie. To panika. Ostatnią osobą, z którą powinnam stać na krawędzi klifu, jest parkujący w ten sposób mężczyzna. Jeśli nie potrafi okazać szacunku wobec zmarłych, to z pewnością nie posiada go również dla żywych.
A może jest Ponurym Żniwiarzem?
Nie mogę powstrzymać wybuchu śmiechu.
Ponownie mierzę go wzrokiem. Jest ubrany na czarno. Zamiast peleryny ma na sobie drogi płaszcz, a kosę zastępuje trzymany w dłoni papieros. Czerwony żar rozbłyska na tle pochmurnego nieba, gdy ponownie zaciąga się dymem.
Wtykam niesforny lok pod kaptur bluzy i ciaśniej zaciskam sznurek pod brodą. Powinnam się zbierać. Nie tylko dlatego, że ten mężczyzna przyprawia mnie o ciarki, ale przez to, że Alberto ma wszędzie swoje oczy i uszy. Max, który robi za moją obstawę, nie jest kablem, ale wróci za chwilę i…
– Bo jeśli miałaś nadzieję na upadek… – Celowo robi krok w stronę krawędzi, a serce podskakuje mi do gardła. Cechuje go pewność siebie osoby, która zwyczajnie pochyla się nad basenem, a nie huczącym czterdzieści pięć metrów poniżej wzburzonym oceanem. – To miałabyś długą drogę do przebycia.
Popchnij go.
W mojej głowie tłucze się ta niechciana i nieprzyjemna myśl. Żałuję, że nie mogę jej uciszyć. Co jest ze mną nie tak? Nie powinnam mieć takich jadowitych myśli. Wypadałoby powiedzieć mu, aby się cofnął albo chwycić go za ramię. Lecz tego nie robię. Może to strach mrozi mi krew w żyłach albo makabryczna ciekawość nawiedza moją duszę. Pozostaję nieruchoma i milcząca.
Z chorą fascynacją obserwuję jego balansujące na krawędzi skórzane półbuty. Nie tylko nie ma szacunku dla zmarłych, ale również dla śmierci. Gdyby zrobił pół kroku do przodu lub nagły powiew wiatru musnąłby go z niewłaściwej strony… zniknąłby w tej otchłani.
Zaciskam dłonie w pięści. Pulsowanie w skroniach jest tak mocne, że zagłusza ryk wiatru.
Co zrobiłabym, gdyby spadł?
Pytanie opuszcza moje myśli równie szybko, jak się pojawia. Oczywiście, że wiem, jak bym postąpiła. Przecięłabym cmentarz, obeszła kościół i wśliznęłabym się do mojej ulubionej budki przy drodze. Potem, zamiast zadzwonić do Straży Przybrzeżnej, wybrałabym numer, który znam lepiej niż swój własny i wyznałabym, że nie zrobiłam niczego, aby pomóc temu mężczyźnie.
Właśnie tak postępują kompulsywni grzesznicy.
Dopiero gdy cofa się, uświadamiam sobie, że wstrzymuję oddech. To dla mnie duża ulga, że nie czuję się rozczarowana. Tym razem moje jadowite myśli nie wygrały.
Wpatruję się w jego sylwetkę, gdy po raz ostatni zaciąga się papierosem i posyła dym w stronę oceanu. Odwraca się i spogląda mi prosto w oczy, jakby dokładnie wiedział, że się w niego wpatruję.
Serce wali mi jak oszalałe.
O rety. Ale jest przystojny.
Przeszywające zielone oczy i kwadratowa szczęka, równie wydatna jak jego kości policzkowe. Tylko tyle ma czas zarejestrować mój mętny umysł, gdyż po chwili mężczyzna znowu zwraca się twarzą w kierunku ponurego horyzontu.
Mój oddech staje się płytki. Stoi zbyt blisko mnie. Niebezpiecznie blisko. Czuję się, jakbym ponownie znajdowała się na krawędzi. Stoimy obok siebie, ramię w ramię. Staram się zachować milczenie, nie oddychać zbyt ciężko ani się zbytnio nie wiercić. Próbuję zignorować nacisk jego ramienia i to, że jego dotyk parzy mnie przez płaszcz. Zapach dymu z jego papierosa spleciony z dębową nutą wody po goleniu sprawia, że twardnieją mi sutki.
Pochyla się nad moim uchem, a ja przygotowuję się na cios.
– Samobójstwo to grzech – rzuca, ocierając się zarostem o mój policzek. – Lecz Devil’s Dip ma swoje sposoby, aby sprawić, że człowiek pragnie rzucić się z klifu, nieprawdaż?
Odchodzi. Jego półbuty chrzęszczą na żwirze, gdy zmierza do samochodu.
Moja pierś unosi się i opada, a serce walczy, aby odzyskać naturalny rytm.
W otępieniu wpatruję się w ocean, dopóki nie dociera do mnie mruczenie silnika i pisk opon. Chwilę później roztrzęsiona wypuszczam oddech, padając na kolana w błoto.
Kim on, do diabła, jest i co to miało znaczyć?
Gdy w końcu moje serce zwalnia i spada mi poziom adrenaliny, mój mózg zaczyna z powrotem działać i rejestrować to, co się dzieje wokół. Zerkam na zegarek, po czym mamroczę pod nosem ze złością. Uświadamiam sobie, która jest godzina. Dociera do mnie, że wokół panuje chłód. Za mniej niż trzy minuty Max odbierze mnie sprzed starego kościoła, więc jeśli chcę wykonać mój telefon, powinnam się zbierać.
Odwracam się plecami do krawędzi klifu oraz niebezpiecznego piękna, jakie oferuje, i brnę przez przecinającą cmentarz zarośniętą ścieżkę. Mijam kościół, przechodzę przed drogę, cmokając z dezaprobatą na widniejące na asfalcie czarne ślady opon i wślizguję się do znajdującej się naprzeciwko przystanku autobusowego budki.
Wciskam słuchawkę między ramię a policzek i wybieram numer.
Słyszę trzy sygnały, zanim włącza się poczta głosowa.
– Dodzwoniłeś się do Anonimowych Grzeszników – odzywa się głos. – Wyznaj swój grzech po usłyszeniu sygnału.
Biorę głęboki wdech i pozwalam swojej duszy krwawić.