Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Siódme amen imci pana Mokrzeckiego - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Siódme amen imci pana Mokrzeckiego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 338 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Ru­bi­no­wy pro­mień za­cho­du, przez otwar­te okna wpa­da­jąc, roz­czer­wie­niał siwą, pod­go­lo­ną czu­pry­ną, czer­stwe ob­li­cze i za­wie­si­ste wąsy pana cze­śni­ka po­wia­tu lidz­kie­go a ra­zem rot­mi­strza Bu­ła­wy Wiel­kiej Wiel­kie­go Księ­stwa Li­tew­skie­go. Zmie­niał też ów pro­mień bar­wę wina w szkla­nym, przy je­go­mo­ści sto­ją­cym kie­li­chu, czy­niąc ją ze zło­ci­stej onie­mal krwa­wą.

Pan cze­śnik, drob­ny­mi ły­ka­mi wę­grzy­na po­cią­ga­jąc, mo­zo­lił się nad pi­sa­niem. Sta­ło przed nim ogrom­ne, do maź­ni­cy po­dob­ne ca­la­ma­rium i le­żał duży ar­kusz pa­pie­ru ry­ga­ło­we­go.

Ga­tu­nek pa­pie­ru, w so­len­nych jeno oka­zy­ach uży­wa­ne­go, wska­zy­wał, że pi­sa­nie było wagi nie­ma­łej. Jesz­cze wy­raź­niej mó­wił o tem krzy­żyk, na­kre­ślo­ny pió­rem u góry ar­ku­sza, oraz sta­ran­nie wy­pi­sa­ne abre­wia­cye: L. J. Xstus J. M. J.

Pan cze­śnik, mąż lat sześć­dzie­się­ciu z okła­dem, pi­jąc i wzdy­cha­jąc, trąc czu­pry­nę i w sad wi­śnio­wy spo­zie­ra­jąc, pi­sał co na­stę­pu­je:

»Roku 1751, mie­sią­ca lip­ca 20 dnia, naj­mil­sza Żona moja Do­bro­dzi­ka, o go­dzi­nie 7 z po­łu­dnia, ten świat po­że­gna­ła, ma­jąc lat wie­ku swe­go 46.

Ży­li­śmy z sobą lat 20 z ła­ski Pana Boga na­sze­go, ja­ko­by nie­dziel 20, przy bło­go­sła­wień­stwie Pana i Boga na­sze­go.

Po­cho­wa­na w cer­kwi ra­ko­wic­kiej.

Któ­rej niech Pan, Stwór­ca nie­ba i zie­mi, bę­dzie mi­ło­ści­wy i du­szy Jej da od­pocz­nie­nie, za pro­tek­cyą Pan­ny Naj­święt­szej i przy­czy­ną Wszyst­kich Świę­tych Pań­skich, oso­bli­wie Pa­tro­nek Jej Świę­tych: Ka­ta­rzy­ny i Eu­fro­zy­ny.

Amen.

Imię Jej Ka­ta­rzy­na Eu­fro­zy­na z domu Chu­nie­wi­czów­na, straż­ni­ków­na po­wia­tu oszmiań­skie­go.

Uro­dzi­ła się z Kra­siń­skiej Anny sta­ro­ścian­ki ho­mel­skiej.

Spło­dzi­li­śmy ze sobą dzia­tek, na chwa­łę Panu Bogu w Trój­cy Świę­tej Je­dy­ne­mu i Naj­święt­szej Mat­ce Bo­skiej: sied­mio­ro – sy­nów pię­ciu, cór dwie.

Syn pierw­szy, Jo­achim Ja­nu­ary, umarł dwie­ma nie­dziel przed ro­kiem wie­ku swe­go w Ro­ha­cze­wie i tam u Ba­zy­lia­nów po­cho­wa­ny.

Któ­re­go niech Pan, Stwór­ca nie­ba i zie­mi, mię­dzy Anio­ły swe przyj­mie.

Amen. Amen.

Elż­bie­ta, cór­ka, któ­ra żyje, i niech Pan Bóg bło­go­sła­wi Jej w dal­szem ży­ciu, po­zo­sta­ła po Mat­ce, lat ośm­na­stu.

Jó­zef, syn, po­zo­stał w lat siedm­na­stu, któ­ry niech żyje w bło­go­sła­wień­stwie Bo­skiem.

Jan od Krzy­ża, syn ży­ją­cy, po­zo­stał, lat trzy­na­stu – i temu, Pa­nie, daj wiek dłu­gi z bło­go­sła­wień­stwem Swo­jem Bo­skiem.

An­drzej Ur­syn, syn, umarł w Ber­dy­czo­wie i tam u Kar­me­li­tów Bo­sych po­cho­wa­ny – miał pół­to­ra roku.

Któ­re­mu miej­sce mię­dzy Anio­ła­mi Swy­mi daj, Pa­nie Boże Wszech­mo­gą­cy.

Amen. Amen. Amen.

Syn Sta­ni­sław, kil­ku­na­stą nie­dziel nie do­żyw­szy roku ży­cia swe­go, umarł – po­cho­wa­ny w cer­kwi ra­ko­wic­kiej.

Któ­re­go do puł­ków Aniel­skich, Se­ra­fi­no­wych i Che­ru­bi­no­wych wli­czyć racz, Pa­nie.

Amen. Amen. Amen. Amen.

Ur­szu­la, cór­ka, ma­ją­ca pół­trze­cia roku wie­ku swe­go, umar­ła 1750 r. octo­bra 28 dnia – po­cho­wa­na w cer­kwi ra­ko­wic­kiej.

Świa­tłość wie­ku­ista nie­chaj Jej świe­ci.

Amen. Amen. Amen. Amen. Amen.

Sta­ni­sław i Ur­szu­la wraz za jed­no w skle­pie po­ło­że­ni z Mat­ką Ich a moją Żoną i Do­bro­dzi­ką.

Wiecz­ne od­po­czy­wa­nie racz Im dać, Pa­nie«.

Otarł pan cze­śnik spo­co­ne czo­ło; chust­ką nie­znacz­nie po oczach prze­su­nął; do kie­li­cha zaj­rzał. Wę­grzyn nie za­wiódł. Roz­ja­śni­ło się i kra­śnym ru­mień­cem roz­kwi­tło do­rod­ne ob­li­cze; przy­mglo­ne oczy ży­wym pło­mie­niem strze­li­ły.

Raź­no w pal­ce po­chwy­co­ne pió­ro gę­sie, dłu­gim bia­łym pro­por­czy­kiem wie­wa­ją­ce, cwa­łem po pa­pie­rze po­bie­gło.

Pan cze­śnik, ręki od pa­pie­ru nie odej­mu­jąc, do­pi­sał:

»Dla pa­mię­ci, ta­ko­wą moją no­ta­cyę ręką moją wła­sną na­pi­sa­łem dla dal­sze­go cza­su; i dla wia­do­mo­ści w przy­szły czas dzie­ciom moim zo­sta­wu­ję.

Pi­san w Ra­ko­wi­czach, roku 1751 mie­sią­ca lip­ca 28 dnia, z pod­pi­sem ręki mo­jej.

An­to­ni Ka­zi­mierz Mo­krzec­ki,

cze­śnik po­wia­tu lidz­kie­go,rot­mistrz Bu­ła­wy W.

W. Księ­stwa Li­tew­skie­go, mp.«

Z wes­tchnie­niem ulgi pió­ro otarł i odło­żył. Po­tem głę­biej się w krze­sło za­su­nął,gło­wę na po­rę­czy wsparł, po­wie­ki przy­mknął.

Go­nił ula­tu­ją­ce mary prze­szło­ści, czy też słu­chał mu­zy­ki let­nie­go wie­czo­ru?…

Cie­niuch­no brzę­cza­ły ko­ma­ry; otwar­tem oknem cięż­kie żuki wbie­ga­ły i wy­bie­ga­ły, hu­cząc mo­no­ton­nie; po­ry­ki­wa­ły tę­sk­no kro­wy, be­cza­ły owce, rża­ły źre­bię­ta; żó­raw stu­dzien­ny na chwi­lę skrzy­pieć nie prze­sta­wał. Cza­sem w sa­dzie doj­rza­ła grusz­ka ode­rwa­ła się od ga­łę­zi i za­sze­le­ściw­szy mię­dzy li­ść­mi, z ci­chem pla­śnię­ciem na tłu­stej zie­mi się kła­dła.

Na­gle, nad wrza­wą zmie­sza­nych gło­sów, za­pa­no­wał ję­kli­wy a do­no­śny głos dzwon­ka. Dzwo­nio­no na Anioł Pań­ski.

Osu­nął się pan cze­śnik na ko­la­na i wzdy­cha­jąc, oczy do nie­ba wzno­sząc, w pierś się bi­jąc, od­ma­wiać jął:

– » Anioł Pań­ski zwia­sto­wał Pan­nie Ma­ryi«…

Po mo­dli­twie, znów za­brał się do pi­sa­nia. Na ob­li­czu miał jesz­cze ja­sność, jaką daje ob­co­wa­nie z Bo­giem. Dla po­krze­pie­nia dusz­ne­go już mu nie trze­ba było się­gać do kie­li­cha.

Jed­nak drża­ła mu co­kol­wiek ręka, gdy na dru­giej po­ło­wie ar­ku­sza nowy krzy­żyk i nowe abre­wia­cye na­kre­śliw­szy, pi­sał:

»Pierw­szą Żonę mia­łem de domo Go­li­jew­ską, skarb­ni­ków­nę po­wia­tu oszmiań­skie­go – któ­ra była pier­wej za Fasz­czem, sę­dzi­cem grodz­kim sta­ro­du­bow­skim. Żyła z onym lat trzy­na­ście; po­tom­stwa nie mia­ła.

Wzią­łem pierw­szą Żonę wdo­wą i ży­łem z nią lat pół­szo­sta szczę­śli­wie i po­myśl­nie, ma­jąc Anio­ła w po­sta­ci ludz­kiej.

Spło­dzi­łem z nią có­rek dwie: Annę i Kon­stan­cyę.

Umar­ła Do­bro­dzi­ka Żona moja z Go­li­jew­skich Bo­gu­mi­ła roku 1731, mie­sią­ca maja i dnia, w dzień Świę­tych Apo­sto­łów Fi­li­pa i Ja­ku­ba.

Cia­ło Jej po­cho­wa­ne w ko­ście­le ho­mel­skim, w ba­biń­cu, przy drzwiach ko­ściel­nych, u sa­me­go pro­gu, po­dług sa­mej Ze­szłej dys­po­zy­cyi.

Któ­ra niech spo­czy­wa z Bo­giem Pa­nem, w Trój­cy Świę­tej Je­dy­nym, w świa­tło­ści wie­ku­istej, za przy­czy­ną Naj­święt­szej Pan­ny, Wszyst­kich Świę­tych Pań­skich, a oso­bli­wie Pa­tron­ki swej, Świę­tej Bo­gu­mi­ły.

Amen. Amen. Amen. Amen. Amen. Amen.

Ta no­ta­cya jest pi­sa­na roku 1751 mie­sią­ca lip­ca 28 dnia w Ra­ko­wi­czach.

A. K. Mo­krzec­ki,

cze­śnik p. 1., rot­mistrz B. W. W. Ks. L. ręką swą«.

Ode­tchnął pan cze­śnik po skoń­czo­nem pi­sa­niu, jak­by cię­żar wiel­ki z ser­ca zrzu­cił.

Świe­że­go pi­sma nie za­sy­py­wał pia­skiem, po­zwa­la­jąc mu schnąć dro­gą na­tu­ral­ną. Czo­ło miał po­tem zro­szo­ne, żyły na szyi i skro­niach na­brzmia­łe.

Prze­pa­trzył raz jesz­cze z uwa­gą oba do­ku­men­ty, po­pra­wia­jąc tu i owdzie nie­wy­raź­ną li­te­rę, kła­dąc, gdzie trze­ba, opusz­czo­ne punc­tum lub komę.

Su­chem pió­rem po­stu­kał w pa­pier, pil­nie coś ob­li­cza­jąc – po­tem cho­rą­giew­ką pió­ra mu­snął czo­ło zmarsz­czo­ne i szep­nął z wes­tchnie­niem:

– Sze­ścio­ro amen…

Pod­niósł gło­wę, czo­ło wy­gła­dził, pió­ro, z nie­chę­cią ja­ko­wąś, na stół ci­snął…

– Sa­tis! – wy­rzekł gło­sem moc­nym, sta­now­czo­ści peł­nym.

I po­wstaw­szy z miej­sca, prze­cha­dzać się jął po kom­na­cie kro­ka­mi mie­rzo­ny­mi, jak przy­sta­ło mę­żo­wi, dwoj­giem znacz­nych do­sto­jeństw ob­cią­żo­ne­mu.

Ob­li­cze miał już te­raz nie­mal po­god­ne, tchną­ce je­śli nie spo­ko­jem, to przy­najm­niej re­zy­gna­cyą. Było to ob­li­cze czło­wie­ka, któ­ry, wi­dząc cza­rę utra­pień swych po same brze­gi na­la­ną, nie bez pew­ne­go smut­ne­go za­do­wo­le­nia my­śli, że się już w niej ani jed­na kro­pla wię­cej nie po­mie­ści…

– Sze­ścio­ro amen… Sa­tis! – po­wtó­rzył w spo­sób jesz­cze bar­dziej sta­now­czy, i nogą w czer­wo­nym bu­cie moc­no przy­tup­nął, jak­by sen­ten­cyę swą pod­kre­śla­jąc.

A w tej­że chwi­li wbie­gła do kom­na­ty nie­szpet­na pa­nien­ka lat dwu­dzie­stu z czemś i we­so­ło za­wo­ła­ła:

– Ta­tuń­ciu! go­ście!…

– Ko­góż Pan Bóg dał?

– Pani sę­dzi­na To­wiań­ska z Kot­czy­na, z Anu­sią.

– Same?

– Gdzie zaś! Pan sę­dzia ta­koż.

– Skąd­że tak ex abrup­to?

– Z Lidy je­cha­jąc, pan sę­dzia za­nie­mó­gł­szy.

– Al­kier­me­su do wnę­trza i na ser­ce.

– Już to sza­far­ka apli­ku­je.

– Gdzież ich­mo­ściów przyj­mu­je­cie?

– W gan­ku tym­cza­sem – aby na świe­żo­ści po­wie­trza ry­chlej od­stą­pi­ło.

– Pro­ście do kom­nat go­ścin­nych. Za mo­men­cik przy­bę­dę.II.

– Wi­tam wiel­moż­ną pa­nią sę­dzi­nę do­bro­dzi­kę i ni­ziuch­no do jej sto­pek przy­pa­dam. Wiel­ki to ho­nor et ma­gnum gau­dium dla mego dom­ku mi­zer­ne­go, że go tak wspa­nia­ła go­ścia na­wie­dzić ra­czy­ła…

– Mnie to ra­czej, pa­nie cze­śni­ku do­bro­dzie­ju, mi­ze­rac­two swe wy­zna­wać przy­stoi. Ad­mi­ro­wać też mu­szę nie­do­się­żo­ne dow­ci­pem ludz­kim fata, że mię w nie­for­tun­no­ści mo­jej tak for­tun­nie do pro­gów wasz­mo­ści­nych przy­wio­dły.

– Pro­gi moje, mo­ścia sę­dzi­no do­bro­dzi­ko, wiel­ko­dusz­ną, acz w roz­mia­rze swym ma­ciu­peń­ką jej stop­ką in aeter­num uce­le­bro­wa­ne zo­sta­ły. I nie wiem, za­iste, jak mi ab hoc in­stan­te po­czy­nać wy­pad­nie, już bo­wiem tych pro­gów zwy­kłym śmier­tel­ni­kom przy­stę­po­wać nie bę­dzie się go­dzi­ło.

– Kon­fun­du­jesz mię wasz­mość by­stro­lot­nym swe­go dow­ci­pu afek­tem. Znam-ci ja do­brze swój wa­lor praw­dzi­wy i wiem, żem jest prosz­kiem nik­czem­nym w ob­li­czu za­sług wasz­mo­ści­nych, któ­re aa całą zie­mię lidz­ką splen­dor ośle­pia­ją­cy rzu­ca­ją.

– Wi­dzę, mo­ścia pani, że iść w kom­pa­ra­cyę z tref­no­ścią jej ob­ro­tów by­ło­by dla mnie to samo, co dla żół­wia z or­łem się ści­gać. Więc ka­pi­tu­lu­ję i buz­dy­gan swój rot­mi­strzow­ski do ko­lan jej po­chy­lam że­brząc o ła­skę roz­gosz­cze­nia się w skrom­nień­kim dom­ku moim.

Na­stą­pi­ły licz­ne ukło­ny i dygi, ge­sty za­pra­sza­ją­ce i wzdra­ga­ją­ce się – wresz­cie unie­ru­cho­mi­li się obo­je, miej­sca swe za­sia­da­jąc.

Pani To­wiań­ska roz­po­star­ła swą ro­gów­kę na ka­na­pie je­sio­no­wej, kry­tej prze­ślicz­nym cy­cem w róż­no­farb­ne pasy. Pan Mo­krzec­ki spo­czął na ta­kiem­że roz­ło­ży­stem krze­śle, o wy­gi­na­nych mi­ster­nie po­rę­czach.

Jej­mo­ści mi­nę­ła już trzy­dziest­ka, była wszak­że z tych, któ­re i po czter­dzie­st­ce nie ab­dy­ku­ją. Słusz­ne­go wzro­stu, szczu­pła acz nie chu­da, przy­tem zgrab­na i zwin­na, mia­ła wab­ny uśmiech, po­nęt­ne usta, przy­cią­ga­ją­ce spoj­rze­nie. Ubie­ra­ła się z wdzię­kiem, do­bie­ra­ła umie­jęt­nie ko­lo­ry, nie gar­dzi­ła bie­li­dłem i ró­żo­wi­dłem, a czar­ne »musz­ki« tak mą­drze na twa­rzy roz­miesz­cza­ła, że w męż­czy­znach bu­dzi­ły za­wsze my­śli – pło­che. Po za­tem, w mi­nach jej i po­ru­sze­niach było coś nie­spo­koj­ne­go i nie­po­kój bu­dzą­ce­go.

Le­d­wie usia­dła, krę­cić się jęła, rzu­ca­jąc spoj­rze­nia w pra­wo i w lewo, i wo­ła­jąc:

– Anu­siu! Anet­ko! Anu­leń­ko!… A chodź­że, a po­każ się, a ob­łap za ko­la­na pana cze­śni­ka, oso­bli­we­go do­bro­dzie­ja na­sze­go!…

Nikt się wszak­że nie zja­wiał. Sę­dzian­ka od­daw­na już wy­fru­nę­ła z cze­śni­ków­ną do ogro­du.

Gdy mat­ce o tem po­wie­dzia­no, w ręce pla­śnie.

– Ach, utra­pie­nie! Pew­na je­stem, że na drze­wie sie­dzi i wi­śnie smy­ka. Pan­ni­ca je­de­na­sto­let­nia!

W tej­że chwi­li ro­ze­śmia­ła się.

– Ama­ry­lis! ist­na Ama­ry­lis!… Gdy­by jej na fle­cie przy­gry­wać, z ko­za­mi ska­ka­ła­by przy stru­my­ku. A ślicz­na, że jeno w ram­ki opra­wić. Na ani­wer­sarz pana ojca do­bro­dzie­ja za pa­ster­kę ją prze­bra­łam. Ró­żo­we ci­żem­ki, ró­żo­wy ka­ba­cik, bie­luch­na spód­nicz­ka z ró­żo­we­mi wstę­ga­mi – na głów­ce z roż bia­łych wia­nu­szek, w ręce la­ska bia­ła, mir­tem ople­cio­na…

Nie­zmier­ną ra­do­ścią roz­bły­snę­ło ru­chli­we licz­ko jej­mo­ści. Aż drża­ła z ucie­chy. Ale trwa­ło to krót­ko.

W jed­nym mo­men­cie od we­so­ło­ści do smut­ku prze­szła. Głów­kę zwie­si­ła, ręce za­ła­ma­ła:

– Ach,mo­ści cze­śni­ku do­bro­dzie­ju, w strasz­nej wi­dzisz mię al­te­ra­cyi! Mój mąż mi­leń­ki… moje oczko w gło­wie… moja cała kon­ten­ta­cya…

Łka­nia za­ta­mo­wa­ły jej mowę. Pan Mo­krzec­ki mógł był na­resz­cie ję­zyk w ruch wpra­wić.

– Wła­śnież ja z niz­kim po­kło­nem wy­ją­kał – sub­mi­tu­jąc się po­kor­nie jej­mo­ści pani do­bro­dzi­ce, o sza­cow­ne pana sę­dzie­go do­bro­dzie­ja zdro­wie za­py­tać chcia­łem…

– Jak sko­rup­ka por­ce­la­no­wa, kru­che, mo­ści cze­śni­ku! Za­wż­dy kwę­ka, sła­bu­je; za­wż­dy w pla­strach a de­kok­tach. Toć zna­na jest wasz­mo­ści mego męża kon­sty­tu­cya. Lada wia­te­rek mu wa­dzi; lada ką­sek hu­mo­ry wzbu­dza. Wciąż go jeno okry­waj, kle­iki mu warz, for­tecz­ki za­szcze­piaj, aby się nie prze­stu­dził. Kur­cząt­ko ta­kie…

– Szczę­śli­wy, że mu Pan Bóg zda­rzył żon­kę, co mu we wszyst­kiem do­ga­dza. Pły­wa w de­li­cy­ach, jak mał­drzyk w ma­śle…

– Jak­że­by in­a­czej!

We­szła do ba­wial­ni sta­ru­szecz­ka ni­ziuch­na, po­marsz­czo­na, jak wió­rek su­cha – dzie­więć­dzie­się­cio­let­nia Kun­dzia, sza­far­ka.

Przy­by­wa­ła od cho­re­go, któ­re­go zło­żo­no w al­kie­rzu.

– Jak­że tam mój pan mał­żo­nek? – przy­wi­ta­ła ją sę­dzi­na.

– Ma­ru­dzi… Krup­nicz­kiem-by go na­po­ić. Taż on, nie­bo­żąt­ko, głod­nień­ki…

– Na­pój go, Kun­dzio, ma­tecz­ko. Bóg ci za­pła­ci.

Wy­szła sta­rusz­ka.

Po pew­nym cza­sie zja­wi­ła się z po­wro­tem. Uśmie­cha­ła się, gło­wą trzę­sła, bez­rzę­sne oczki mru­ży­ła.

– Wy­pił, nie­bo­żąt­ko – do kro­pli wy­cmok­tał. Ani skrzy­wił się, ani za­chły­snął. Bę­dzie zdrów.

– Ja­kich­że kru­pek uwa­rzy­łaś, Kun­dziu­niu?

– Kru­pek? A po cóż tu krup­ki? Oko­wit­ki wzię­łam, jak zwy­czaj­nie, i mio­du prza­śne­go. Do­da­łam gwoź­dzi­ków, musz­ka­te­lo­wej gał­ki, cy­na­mo­nu, im­bi­ru, tu­rec­kie­go pie­przu. Wszyst­kie­go za­dość, jak się pa­trzy. Było tego kwar­ta – może wię­cej. Do kro­pli wy­cmok­tał…

– Ba! jesz­cze wąsy i bro­dę ob­li­zał, jak miś, kie­dy się całą bar­cią ura­czy! – huk­nię­to od pro­gu. – Nie trze­ba Świę­tych Sta­ni­sła­wów – ty­byś, bab­ciu, i Pio­tro­wi­na swym de­kok­tem wskrze­si­ła. Za to na two­jem we­se­lu dży­gu­na wy­sko­czę, a pierw­sze two­je dziec­ko do chrztu po­dam. Hu! jak­że mi uciesz­nie!

Pił­bym i tań­co­wał­bym, ażby się pie­kło śmia­ło. Chodź, Ka­siu­niu! chodź, cze­śni­czeń­ku! A ka­pe­la niech urznie we­so­ło. Hu – ha!

Stał pan sę­dzia we drzwiach, któ­re jego ol­brzy­mia po­stać roz­sa­dzać się zda­wa­ła. Pas mu się roz­wią­zał, kon­tusz zmiął, żu­pan prze­krzy­wił, spin­ka pod szy­ją roz­pię­ła. Czer­wo­ny był, ni­czem naj­doj­rzal­szy po­mi­dor.

Pod­bie­gła doń za­raz mał­żon­ka, jak sprę­ży­ną pod­rzu­co­na. Jed­ną ręką gła­ska­ła mu py­za­te, gę­stym wło­sem ob­ro­śnię­te po­licz­ki; dru­gą odzież na nim gła­dzi­ła.

– Mi­leń­ki… ko­cha­nień­ki… Nie al­te­ruj się, dzie­ciąt­ko… Nie­go­dzi­wa ona… oko­wi­ty to­bie dała… hu­mo­ry ogni­ste za­pa­li­ła… Chodź, we­dle mnie usiądź – utu­lę cie­bie, upiesz­czę… Ty ka­re­ski lu­bisz, fi­lut­ku – co? ej!…

Głasz­cząc, miz­drząc się, przy­wio­dła ol­brzy­ma do ka­na­py, na cy­co­wem po­kry­ciu usa­do­wi­ła.

– Jak­że się wasz­mość czu­jesz, mo­ści sę­dzio do­bro­dzie­ju? – tro­skli­wie za­gad­nął cze­śnik.

Pan To­wiań­ski wy­cią­gnął wiel­ką, ży­la­stą rękę i cięż­ko, niby ma­czu­gę, na sto­le zło­żył.

– Tak się czu­ję, cze­śni­czeń­ku, że­bym zdru­zgo­tał ten stół, cie­bie skru­szył i cały twój dwór po­trza­skał i roz­miótł. Drza­zecz­ka na drza­zecz­ce nie po­zo­sta­ła­by z tego wszyst­kie­go. Hu – ha!

Pani sę­dzi­na wpa­try­wa­ła się w męża ta­kim wzro­kiem, ja­kim mat­ka przy­glą­da się ma­łe­mu syn­ko­wi, któ­ry do­siadł ko­ni­ka na bie­gu­nach i sza­bel­ką drew­nia­ną wy­wi­ja.

– Ko­gu­ci­ku ty mój mi­leń­ki… Ci­pul­ku… ci­pu­leń­ku… Dzie­ciąt­ko roz­tkli­wio­ne… Ma­śla­ny pam­pusz­ku… mał­drzy­ku… kon­fek­ci­ku…

Od piesz­czą­cej się pary pan cze­śnik oczy od­wra­cał i ob­li­zy­wał się a wzdy­chał…

Z twa­rzy sę­dzie­go ustę­po­wa­ła czer­wo­ność, a w mia­rę, jak sta­wał się bla­dy, po­sęp­niał.

Po dłuż­szej chwi­li mil­cze­nia, go­spo­darz za­gad­nie:

– I gdzież to wasz­mo­ści pana mo­je­go ona sła­bość zdy­ba­ła?

– Nie in­dziej, mo­ści cze­śni­ku, jeno przy tym za­ścian­ku po­ha­nym, co go zo­wią: Pie­le­wisz­ki.

– Pil­wi­pisz­ki… – po­pra­wi­ła spo­koj­nie sę­dzi­na.

– Pie­le­wisz­ki – po­wtó­rzył pan To­wiań­ski z na­ci­skiem.

– Nie prze­ciw się, mi­leń­ki. Wiem do­wod­nie, że Pil­wi­pisz­ki…

– A ja cię urę­czam, ko­cha­na, że Pie­le­wisz­ki.

– Pil­wi­pisz­ki…

– Pie­le­wisz­ki…

– Ustąp, dzie­ciąt­ko… Jaż wiem, co mó­wię.

– To ty ustąp. Ja nig­dy na wiatr słów nie rzu­cam.

– Otóż nie ustą­pię…

– Ja ta­koż. Za­mil­kli na­dą­sa­ni.

Do kom­na­ty wsu­nął się je­den z do­mow­ni­ków – chu­dy szla­chet­ka w cy­na­mo­no­wym kon­tu­szu, z po­chy­lo­ne­mi ple­cy­ma, z pro­fi­lem char­cim, z twa­rzą, wy­ra­ża­ją­cą dow­cip i prze­bie­głość.

Był to re­zy­dent do­mo­wy, pono da­le­ki krew­niak, imć­pan Paf­nu­cy Mlecz­ko, któ­re­go na­zy­wa­no zwy­czaj­nie »Paf­ciem«.

Wsu­nął się Paf­cio w niz­kich po­kło­nach; nos wy­tknął, po­wie­trza po­cią­gnął – od­ra­zu zwą­chał, co się świę­ci. Zwą­chaw­szy, sku­lił się po­kor­niuch­no i siadł na krze­śle przy drzwiach, ze zwie­szo­ną gło­wą, skrzy­żo­wa­ne­mi rę­ko­ma, no­ga­mi pod krze­sło scho­wa­ne­mi.

Pan cze­śnik, dłu­gą nie­ru­cho­mo­ścią znu­żo­ny, wstał i prze­cha­dzać się jął po ba­wial­ni. Prze­cha­dzał się kro­ka­mi wy­cią­gnię­ty­mi a ci­chy­mi, sta­ra­jąc się tłu­mić skrzy­pie­nie swych bu­tów sa­fia­no­wych, w Wil­nie ku­po­wa­nych, do któ­rych szewc, nie­cno­ta, umyśl­nie skór­kę »gra­ją­cą« wło­żył.

Sę­dzie­go na­gle ja­koś ani­musz opu­ścił.

Twarz mu po­bla­dła, oczy przy­my­ka­ły się – cały oso­wiał.

Przy­su­nę­ła się do męża pani To­wiań­ska – nuż się przy­mi­lać, po twa­rzy go gła­skać, swój po­li­czek o jego ra­mię ocie­rać, bia­ły­mi pa­lusz­ka­mi bro­dę mu prze­gar­ty­wać…

Pan cze­śnik od­wra­cał się i aż chrzą­kał z pa­syi tłu­mio­nej.

– Ze­sła­błeś, dzie­ciąt­ko – mó­wi­ła sę­dzi­na piesz­czo­tli­wie. – Zwie­sił się dzio­bek wró­blicz­ko­wi mo­je­mu… Na ser­dusz­ku ja­ko­waś opre­sya… Coś w kontr po­szło nie­bo­żąt­ku… Daj łap­cię, mi­leń­ki… Ach! jak pul­sa ga­lo­pu­ją!… A kto wi­nien? kto? Pa­mię­tasz, kur­cząt­ko, com mó­wi­ła, gdy­śmy je­cha­li przez Pil­wi­pisz­ki…

– Pie­le­wisz­ki!… – jęk­nął sę­dzia.

– Nie upie­raj się, mi­leń­ki. Jaż wiem le­piej od cie­bie. Nasz ci­wun ma tam sie­strza­na i za­wż­dy mówi: Przy­je­chaw­szy ten ósieł z Pil­wi­pi­szek…

Pan To­wiań­ski uniósł się nie­co i do­sad­nie oświad­czył:

– Wła­śnież wczo­raj mnie on ga­dał: – Oba­biw­szy się mój byk z Pie­le­wi­szek…

– Z Pil­wi­pi­szek!

– Z Pie­le­wi­szek!

– Ko­stu­siu, nie kontr­uj!

– Ka­sień­ko, ustąp!

– Uch!… Wa­po­ry na mnie biją… Uch!… uch!…

– Och!… Ser­ce mi ko­ła­ta… Och!… och!…

– Pil… Pil… Pil…

– Pie­le… Pie­le… Pie­le…

– Uch!… Sła­bo mi… Po­móż­cie!

– Och!… Umie­ram… Ra­tun­ku!

Jed­no upa­dło w pra­wy róg ka­na­py, dru­gie w lewy. Jęki i stę­ki na­peł­ni­ły ba­wial­nię.

Cze­śnik, po­spo­łu z Paf­ciem, rzu­ci­li się na po­moc cho­rym, choć i je­den i dru­gi nie wie­dzie­li zgo­ła, jak się brać do tego.

Re­zy­dent, nie­wia­do­mo z ja­kiej ra­cyi i w ja­kim celu, usi­ło­wał ścią­gnąć buty sę­dzie­mu, ów zaś, wierz­ga­jąc no­ga­mi, od­rzu­cał go nie­ustan­nie na śro­dek kom­na­ty.

Cze­śnik sko­czył do al­kie­rza i, wy­nió­sł­szy stam­tąd ta­ba­kier­kę pan­ny Ku­ne­gun­dy, wty­kał ją pod małv no­sek sę­dzi­ny, któ­ra, krztu­sząc się i ki­cha­jąc, bro­ni­ła się od oso­bli­we­go me­dy­ka­men­tu.

"Do­pie­ro sę­dzian­ka, przy po­mo­cy cze­śni­ków­ny, uśmie­rzy­ła al­te­ra­cyę mał­żon­ków, wy­pro­wa­dziw­szy jej­mość na ga­nek i po­zwo­liw­szy je­go­mo­ści wy­cią­gnąć się na ka­na­pie.

Nie wy­szło trzy »Zdro­waś Ma­rya«, a już pan sę­dzia chra­pał, grzmo­tli­wy­mi gło­sa­mi wpra­wia­jąc w drże­nie szy­by w oknach; pani sę­dzi­na zaś, z wła­ści­wą so­bie swa­dą, opo­wia­da­ła pan­nom o no­wych de­se­niach ada­masz­ków, czam­lo­tów i gre­dy­tu­rów, któ­re oglą­da­ła u kup­ców w Li­dzie.

Ona też tyl­ko sia­dła z do­mow­ni­ka­mi do pod­wie­czor­ku, któ­ry w al­ta­nie chmie­lo­wej za­sta­wio­no. Za­nim z pół­mi­sków i ta­le­rzy znik­nę­ły po­ziom­ki, śmie­ta­na, su­che ciast­ka i orze­chy la­sko­we z mio­dem, zdą­ży­ła kil­ka­krot­nie wy­ła­jać i uca­ło­wać cór­kę, z pa­nem Paf­nu­cym po­sprze­czać się i po­go­dzić, oświad­czyć, że »nie­ma jak wieś«, a za­raz po­tem, że »jeno w mie­ście żyć moż­na«, wresz­cie, wy­buch­nąć sza­lo­ną we­so­ło­ścią i do łez się roz­rzew­nić.

Pan To­wiań­ski spał a spał.

Do­pie­ro gdy nad pola i za­gaj­ni­ki ra­ko­wic­kie wy­pły­nę­ła czer­wo­na ba­nia księ­ży­ca, ock­nął się i wiel­kim gło­sem za­wo­łał:

– Kto w Boga wie­rzysz, ogór­ka daj ki­szo­ne­go!

Przy­nie­sio­no ich słój ogrom­ny, z któ­re­go, po cza­sie nie­dłu­gim, po­zo­sta­ło jeno szkło i list­ków bob­ko­wych kil­ka.

Wy­spa­ny i orzeź­wio­ny, za­żą­dał, by za­przę­ga­no, pil­na bo­wiem spra­wa gra­nicz­na wzy­wa go do Kot­czy­na. Jej­mość nie kon­tro­wa­ła, więc, po obo­wiąz­ko­wych ze stro­ny go­spo­da­rza a da­rem­nych mo­le­sta­cy­ach o przy­ję­cie wie­cze­rzy i noc­le­gu – pań­stwo sę­dzio­stwo od­je­cha­li do sie­bie.– 20 -

Przed pój­ściem na spo­czy­nek, pan Mo­krzec­ki za­pu­ścił się z re­zy­den­tem w dłu­gie o swych go­ściach dys­pu­ty. Wy­no­sił pod nie­bio­sa na­dob­ność, gra­cyę, dow­cip i kra­so­mów­skie ob­ro­ty jej­mo­ści; przy­po­mi­nał, że znał ją jesz­cze mło­dziu­sień­ką jej­mo­ścian­ką Bo­bo­lan­ką; do­dał, nie bez ja­ko­we­goś za­kło­po­ta­nia, że, gdy ta zna­jo­mość na czas pierw­sze­go wdo­wień­stwa przy­pa­dła, skłon­ny był pan­nę in so­ciam vi­tae po­jąć, peł­no­let­no­ści jej do­cze­kaw­szy, ile że mu sprzy­jał jej ro­dzo­ny, imć­pan oboź­ny li­tew­ski.

– Ale trud­no iść prze­ciw lo­so­wi swe­mu. Już to było w kan­ce­la­ryi nie­bie­skiej pod­pi­sa­ne i przy­pie­czę­to­wa­ne, że kon­ten­ta­cyą mego ser­ca i su­kur­sem ży­cia ca­łe­go stać się ma jej­mo­ścian­ką straż­ni­ków­na oszmiań­ska – ta­koż Ka­sia, Ka­sień­ka, Ka­siu­nia, któ­rej niech Bóg Naj­wyż­szy, Stwór­ca zie­mi i nie­ba, od­po­czy­wa­nie da wiecz­ne – amen.

Po­chy­lił gło­wę i mil­czał czas dłuż­szy, w po­boż­nem my­śli sku­pie­niu.

Na­gle ode­zwał się in­nym zgo­ła, bar­dziej świec­kim to­nem:

– Ależ upór, Paf­ciu miły! Daj go katu, co za upór!…

– Praw­dzi­wie bab­ski, mo­ści rot­mi­strzu do­bro­dzie­ju!…

Mlecz­ko za­wsze na­zy­wał pana Mo­krze – ckie­go rot­mi­strzem, gdyż jako byw­szy po­rucz­nik cho­rą­gwi JKM­ci B. W. W. Ks. L., wię­cej wa­żył jego sto­pień woj­sko­wy, niż świec­ki.

– Bab­ski upór w męż­czyź­nie! Nie je­st­że to, mój Paf­ciu, ludz­ka i Bo­ska ob­ra­za?

Re­zy­dent nos wy­tknął, w pra­wo i lewo wia­tru spró­bo­wał, niby chart, stra­co­ne­go tro­pu szu­ka­ją­cy.

– Jak­że to, mo­ści rot­mi­strzu do­bro­dzie­ju? Er­ror tu być musi ja­ko­wyś…

– Jaki, do kata, er­ror!

– Toć – za­jąk­nął się tam­ten – świa­tu wia­do­mo ca­łe­mu, że owo li­cho nie w panu To­wiań­skim sie­dzi, lecz…

Pan cze­śnik po­czer­wie­niał, jak ćwi­kła, nogą tup­nął, oczy wy­ba­łu­szył. Zda­ło się przez mo­ment, że, jak wul­kan, ogniem wy­buch­nie…

Po­ha­mo­wał się wsze­la­ko i przez za­ci­śnię­te zęby syk­nął jeno:

– Ba­jesz waść, Paf­ciu po­ciesz­ny!…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: