Siódmy koń - ebook
Siódmy koń - ebook
Zbiór Siódmy koń. Opowiadania zebrane zawiera teksty pisane od lat 30. do 70. XX. wieku, czyli z okresu szczytowej formy Leonory Carrington. Wszystkie te opowieści pełne są ekscentrycznych bohaterów, surrealistycznych zjaw, wygadanych i elokwentnych zwierząt. Areną przygód tych przedziwnych stworzeń są zwykle dwór albo salon; Carrington z humorem i dezynwolturą dekonstruuje kodeksy i protokoły, które w młodości próbowały ją ograniczać. Autorka Siódmego konia buduje swój literacki świat z parodii i kpiny; szydzi z mieszczaństwa, z arystokracji, z kleru, drwi z feudalnych stosunków i fanatyzmu religijnego. Gdyby szukać dla Carrington literackich powinowactw, ze współczesnych jej pisarek należałoby wymienić Jane Bowles i Clarice Lispector: autorki, które w opresyjnym dla kobiet otoczeniu próbowały wyrwać sobie przestrzeń wolności, szukając schronienia w świecie snu, często uciekając się do teatralnych gestów, a zarazem zyskując samoświadomość, której ceną było wyobcowanie.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-962706-5-8 |
Rozmiar pliku: | 686 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Często chodziłam do zoo, kiedy byłam debiutantką. Tak często, że lepiej znałam zwierzęta niż moje rówieśniczki. Właściwie bywałam w zoo codziennie, żeby uniknąć ludzi. Najlepiej poznałam młodą hienę. Ona też mnie poznała. Była bardzo inteligentna. Nauczyłam ją francuskiego, a ona w zamian nauczyła mnie swojego języka. Dzięki temu spędzałyśmy razem miłe godziny.
Moja matka zamierzała wydać 1 maja bal na moją cześć. Całymi nocami nie mogłam spać ze zdenerwowania. Nie znosiłam balów, zwłaszcza tych wydawanych na moją cześć.
1 maja 1934 roku wczesnym rankiem poszłam odwiedzić hienę.
– Co za niefart! – poskarżyłam się jej. – Wieczorem muszę iść na bal.
– Masz szczęście – rzekła. – Ja bym bardzo chciała. Nie umiem tańczyć, ale mogłabym przynajmniej sobie pogadać.
– Będzie cała masa jedzenia – powiedziałam. – Widziałam naładowane żarciem ciężarówki podjeżdżające pod nasz dom.
– I ty narzekasz! – obruszyła się hiena. – Pomyśl o mnie. Ja jem tylko raz dziennie i nawet sobie nie wyobrażasz, jakie dają mi paskudztwa.
Wpadł mi do głowy śmiały pomysł, prawie się roześmiałam:
– Powinnaś po prostu pójść zamiast mnie.
– Poszłabym z przyjemnością, gdyby nie to, że nie jesteśmy do siebie podobne – odparła ze smutkiem hiena.
– Posłuchaj, w wieczornym oświetleniu gorzej widać. Jeśli się przebierzesz, nikt cię nie rozpozna w tłumie. Poza tym jesteśmy prawie tego samego wzrostu. Nie mam żadnej przyjaciółki poza tobą. Błagam, zrób to dla mnie!
Zastanawiała się nad moją propozycją i widziałam, że naprawdę chce się zgodzić.
– Dobrze – zdecydowała się nagle.
Strażników w zoo było niewielu o tak wczesnej porze. Szybko otworzyłam klatkę i chwilę później znalazłyśmy się na ulicy. Zawołałam taksówkę. W domu wszyscy leżeli jeszcze w łóżkach. W moim pokoju wyciągnęłam z szafy suknię, którą miałam włożyć wieczorem. Była trochę za długa, a hiena nie bardzo umiała chodzić w moich butach na wysokich obcasach. Znalazłam rękawiczki, żeby ukryć jej łapy, zbyt włochate, by mogły ujść za moje. Kiedy słońce rozświetliło pokój, kilka razy przeszła się dookoła, mniej lub bardziej równym krokiem. Byłyśmy tak zaabsorbowane, że hiena ledwie zdążyła schować się pod łóżkiem, gdy moja matka otworzyła drzwi, żeby mi powiedzieć dzień dobry.
– W twoim pokoju brzydko pachnie – stwierdziła matka, otwierając okno. – Przed wieczorem masz wziąć kąpiel z moimi nowymi solami.
– Nie omieszkam – odparłam.
Nie została długo. Myślę, że nie mogła znieść zapachu.
– Nie spóźnij się na śniadanie – powiedziała i wyszła z pokoju.
Największym problemem była twarz hieny. Jak ją ukryć? Zastanawiałyśmy się nad tym godzinami, ale odrzucała wszystkie moje sugestie. W końcu powiedziała:
– Myślę, że znalazłam wyjście. Czy masz pokojówkę?
– Tak – powiedziałam zaskoczona.
– No, to sprawa załatwiona. Zadzwoń na pokojówkę, a jak przyjdzie, rzucimy się na nią i zedrzemy z niej twarz. Wieczorem włożę jej twarz i będę ją nosić zamiast własnej.
– Niepraktyczne – powiedziałam. – Bez twarzy prawdopodobnie umrze. Ktoś na pewno znajdzie zwłoki i wsadzą nas do więzienia.
– Jestem taka głodna, że ją zjem – odparła hiena.
– A kości?
– Kości też. To co, zgoda?
– Jeżeli obiecasz, że ją zabijesz, zanim zerwiesz z niej twarz. Inaczej za bardzo by ją bolało.
– W porządku. Mnie to bez różnicy.
Troszkę zdenerwowana zadzwoniłam na Marie, moją pokojówkę. Na pewno bym tego nie zrobiła, gdyby nie to, że naprawdę nie znoszę balów. Kiedy Marie weszła do pokoju, odwróciłam się do ściany, żeby nie widzieć. Muszę przyznać, że to nie trwało długo. Krótki krzyk i było po wszystkim. Podczas gdy hiena jadła, wyglądałam przez okno. Po kilku minutach powiedziała:
– Już nie mogę. Zostały obie stopy, ale jeśli masz torebkę, to zjem je później w ciągu dnia.
– Znajdziesz w komodzie woreczek haftowany w lilie. Wyjmij ze środka chusteczki i weź go sobie.
Zrobiła to, co sugerowałam. Potem powiedziała:
– Teraz odwróć się i popatrz, jaka jestem piękna.
Stała przed lustrem i podziwiała samą siebie z twarzą Marie. Bardzo starannie wygryzła ją dookoła i zachowane oblicze pasowało jak ulał.
– Świetnie to zrobiłaś – pochwaliłam ją.
Pod wieczór, kiedy hiena się wystroiła, oznajmiła mi:
– Naprawdę jestem w szczytowej formie. Mam przeczucie, że zrobię furorę.
Usłyszałyśmy dolatującą z dołu muzykę i po jakimś czasie powiedziałam jej:
– Idź teraz na dół i pamiętaj, nie stój przy mojej matce. Może się zorientować, że ty to nie ja. Poza nią nikt mnie tam nie zna. Powodzenia.
Pocałowałam ją przed rozstaniem, ale mocno od niej cuchnęło.
Zapadła noc. Zmęczona emocjami dnia wzięłam książkę i usiadłam przy otwartym oknie, by rozkoszować się ciszą i spokojem. Pamiętam, że czytałam _Podróże Guliwera_ Jonathana Swifta. Mniej więcej po godzinie usłyszałam pierwszy sygnał nieszczęścia: pisk nietoperza, który wleciał przez okno do pokoju. Strasznie się boję nietoperzy. Schowałam się za krzesłem, zęby mi szczękały. Ledwie uklękłam, zgrzyt otwieranych drzwi zagłuszył trzepot bijących skrzydeł. Weszła matka, blada z wściekłości.
– Gdy tylko usiedliśmy do stołu, to coś, co siedziało na twoim miejscu, wstało i wrzasnęło: „Trochę śmierdzę, co? No cóż, ja nie jem ciastek!”. Po czym zerwało z siebie twarz i ją zjadło. I jednym wielkim susem wyskoczyło przez okno.
(1937–1938)OWALNA DAMA
W oknie stała bardzo wysoka i bardzo wąska dama. Okno też było bardzo wysokie i bardzo wąskie. Dama miała bladą i smutną twarz. Nie poruszała się i w oknie nic się nie poruszało, wyjąwszy pióro bażanta w jej włosach. Nie mogłam oderwać oczu od tego drżącego pióra: jakże było niespokojne w oknie, gdzie wszystko trwało w bezruchu!
Przechodziłam pod tym oknem już siódmy raz. Smutna dama ani drgnęła i chociaż zrobiło się zimno, zatrzymałam się. Może meble też są takie długie i wąskie jak dama i jej okno. Może kot, jeśli jest tam kot, też ma ich eleganckie proporcje. Chciałam wiedzieć, zżerała mnie ciekawość, ogarnęło mnie przemożne pragnienie, żeby wejść do domu i po prostu sprawdzić.
Zanim zdałam sobie dokładnie sprawę z tego, co robię, już byłam w holu. Drzwi cicho zamknęły się za mną i po raz pierwszy w życiu znalazłam się w prawdziwej siedzibie arystokratów. To było wstrząsające. Po pierwsze, cisza tak dystyngowana, że ledwie śmiałam oddychać. Po drugie, niewiarygodna elegancja mebli i bibelotów. Każde krzesło było przynajmniej dwa razy wyższe niż zwykłe krzesła i o wiele węższe. U tych arystokratów nawet talerze były owalne, a nie okrągłe jak u zwykłych ludzi. W salonie, gdzie znajdowała się smutna dama, ogień płonął w kominku, a na stole stały filiżanki i leżały ciasteczka. W pobliżu paleniska imbryk spokojnie czekał, aż naleją herbaty.
Dama widziana z tyłu wydawała się jeszcze wyższa. Miała co najmniej trzy metry wzrostu. Zastanawiałam się, jak się do niej odezwać. Zacząć od pogody, że brzydka? Za banalne. Mówić o poezji? Ale jakiej?
– Czy pani lubi poezję, señora?
– Nie, nie znoszę poezji – powiedziała znudzonym głosem, nie odwracając się do mnie.
– A może filiżankę herbaty? Zaraz poczuje się pani lepiej.
– Nie piję, nie jem. Na znak sprzeciwu wobec tego skurwysyna, mojego ojca.
Po kwadransie milczenia odwróciła się i byłam zaskoczona, jaka jest młoda. Miała może szesnaście lat.
– Bardzo jest pani wysoka jak na swój wiek, señorita. Nie byłam nawet w połowie taka duża, kiedy miałam szesnaście lat.
– A co mnie to obchodzi. Tak czy owak, proszę mi nalać trochę herbaty, ale nikomu o tym nie mówić. Może też zjem ciasteczko, ale pamiętaj, nikomu ani słowa.
Jadła z niesamowitym apetytem. Przy dwudziestym ciasteczku powiedziała:
– On nigdy nie będzie górą, choćbym umarła z głodu. Już widzę swój pogrzeb, cztery wielkie, lśniące czarne konie. Idą stępa, na stosie czerwonych róż leży moja biała trumienka. A ludzie płaczą, płaczą…
Rozpłakała się.
– Oto ciałko pięknej Lukrecji! A wiesz, jak się już umrze, to niewiele można zdziałać. Mam ochotę zagłodzić się na śmierć, żeby mu zrobić na złość. Co to za świnia!
To mówiąc, powoli wyszła z pokoju, a ja za nią.
Weszłyśmy na trzecie piętro, a tam do wielkiego pokoju dziecinnego z setkami porozrzucanych wszędzie połamanych zabawek. Lukrecja podeszła do drewnianego konia, który mimo że bardzo stary – na pewno blisko stuletni – zastygł w galopie.
– Tartar to mój ulubieniec – powiedziała, głaszcząc koński pysk. – Nienawidzi mojego ojca.
Tartar bujał się wdzięcznie na biegunach i zastanawiałam się, jak może się poruszać sam z siebie. Lukrecja patrzyła na niego w zadumie, złożywszy ręce.
– Powędruje bardzo daleko, a kiedy wróci, opowie mi coś ciekawego – powiedziała.
Wyjrzałam na zewnątrz i zobaczyłam, że pada śnieg. Było bardzo zimno, ale Lukrecja zdawała się tego nie dostrzegać. Jej uwagę zwrócił lekki hałas przy oknie.
– To Matylda. Powinnam była zostawić otwarte okno. Tak czy owak, można się tutaj udusić.
Rozbiła szybę i wraz ze śniegiem wpadła do środka sroka, która trzykrotnie okrążyła pokój.
– Matylda mówi tak jak my. Dziesięć lat temu przecięłam jej język na pół. Cóż to za piękne stworzenie!
– Piękne stworze-e-e-e-nie, piękne stworze-e-e-e-nie! – zaskrzeczała Matylda głosem czarownicy i przysiadła na głowie Tartara. Koń nadal łagodnie galopował. Cały był pokryty śniegiem.
– Przyszłaś się z nami pobawić? – spytała Lukrecja. – Cieszy mnie to, bo bardzo się nudzę. Chodź, będziemy udawać, że wszyscy jesteśmy końmi. Ja się zamienię w konia ze śniegu, to będzie bardziej przekonujące. Ty też będziesz koniem, Matyldo.
– Koniem, koniem, koniem! – wrzasnęła Matylda, histerycznie tańcząc na głowie Tartara.
Lukrecja rzuciła się w śnieg, którego już było dużo, i tarzała się w nim, wołając:
– Wszyscy jesteśmy końmi!
Kiedy się wynurzyła, efekt był piorunujący. Gdybym nie wiedziała, że to Lukrecja, przysięgłabym, że to koń. Piękny, olśniewająco biały, z czterema cienkimi jak igły nogami i grzywą spadającą jak woda wokół długiej twarzy. Śmiała się z radości i tańczyła po śniegu jak wariatka.
– Galopuj, galopuj, Tartarze, i tak będę szybsza od ciebie!
Tartar nie zmienił tempa, ale oczy mu się zaświeciły. Widać było tylko oczy, bo pokrył go śnieg. Matylda skrzeczała i biła głową w ściany, natomiast ja tańczyłam coś w rodzaju polki, żeby nie umrzeć z zimna.
Nagle spostrzegłam, że drzwi są otwarte i że stoi w nich jakaś stara baba. Być może stała tak już od dłuższego czasu, tylko jej nie zauważyłam. Wpatrywała się w Lukrecję złym okiem.
– Natychmiast przestań! – krzyknęła nagle, trzęsąc się ze złości. – Co wy wyprawiacie, panienki? Lukrecjo, wiesz, że ojciec surowo ci zabronił tej idiotycznej zabawy! Nie jesteś już dzieckiem.
Lukrecja nie przestawała tańczyć, wyrzucając cztery nogi w powietrze niebezpiecznie blisko staruchy i śmiejąc się przenikliwie.
– Przestań, Lukrecjo!
Głos Lukrecji był coraz wyższy, skręcała się ze śmiechu.
– Więc dobrze – powiedziała starucha. – Panna odmawia posłuszeństwa? Pożałujesz tego. Zaprowadzę cię do ojca.
Jedną rękę miała schowaną za plecami, ale ze zdumiewającą jak na kogoś tak starego szybkością wskoczyła Lukrecji na grzbiet i wsadziła jej w zęby wędzidło. Lukrecja stanęła dęba, rżąc ze wściekłości, ale starucha mocno się trzymała. A potem nas chwyciła, mnie za włosy, Matyldę za głowę, i frenetyczny taniec porwał nas wszystkie cztery. W korytarzu Lukrecja wierzgała na wszystkie strony, niszcząc obrazy, krzesła i porcelanę. Starucha przylgnęła do jej pleców jak pijawka do skały. Cała byłam poharatana i myślałam, że Matylda nie żyje, bo smutno zwisała z ręki staruchy jak ścierka.
Z dzikim jazgotem wpadłyśmy do jadalni. Siedzący na końcu długiego stołu stary dżentelmen, który wyglądał bardziej jak geometryczna figura niż cokolwiek innego, kończył posiłek. W pokoju natychmiast zapadła kompletna cisza. Lukrecja patrzyła na ojca opuchniętymi oczami.
– A więc znów zaczynasz swoje stare wygłupy – powiedział, chrupiąc orzeszek. – Panna Zimnygłaz dobrze zrobiła, przyprowadzając cię tutaj. Dokładnie trzy lata i trzy dni temu zabroniłem ci bawić się w konie. Już siódmy raz muszę cię ukarać, a ty niewątpliwie zdajesz sobie sprawę, że w naszej rodzinie siedem jest liczbą ostateczną. Obawiam się, droga Lukrecjo, że tym razem będę cię musiał ukarać dość surowo.
Dziewczyna, która przybrała wygląd konia, nie poruszyła się, ale jej nozdrza zadrżały.
– Robię to wyłącznie dla twego dobra, moja droga – rzekł starzec łagodnym głosem. – Jesteś za duża, żeby się bawić z Tartarem. Tartar jest dla dzieci. A więc go spalę, aż nic z niego nie zostanie.
Lukrecja zawyła i padła na kolana.
– Nie, tato, tylko nie to!
Starzec uśmiechnął się ze słodyczą i schrupał następny orzeszek.
– Siódmy raz, moja droga.
Z wielkich końskich oczu Lukrecji pociekły łzy i wyżłobiły dwa strumyki na jej śnieżnych policzkach. Zrobiła się tak oślepiająco biała, że lśniła jak gwiazda.
– Zlituj się, tato! Zlituj się, nie pal Tartara!
Jej drżący głos był coraz cieńszy i cieńszy i wkrótce klęczała w kałuży wody. Zlękłam się, że całkiem się roztopi.
– Panno Zimnygłaz, proszę wyprowadzić Lukrecję – powiedział jej ojciec i starucha wyprowadziła z pokoju biedne stworzenie, chudziutkie teraz i drżące.
Nie sądzę, żeby starzec w ogóle mnie zauważył. Schowałam się za drzwiami i słyszałam, jak wchodzi po schodach do pokoju dziecinnego. Trochę później zatkałam sobie uszy palcami, bo z góry dobiegało przeraźliwe rżenie, jak gdyby jakieś zwierzę zostało poddane najokrutniejszym torturom…
(1937–1938)KRÓLEWSKIE WEZWANIE
Dostałam królewskie wezwanie do złożenia wizyty władcom mojego kraju.
Zaproszenie było zrobione z koronki okalającej wypukłe złote litery. A jeszcze były na nim róże i jaskółki.
Poszłam po samochód, ale mój szofer, który w ogóle nie ma zmysłu praktycznego, właśnie go zakopał w ziemi.
– Zrobiłem to, żeby wyhodować grzyby. Nie ma lepszego sposobu na hodowlę grzybów – powiedział.
– Jesteś kompletnym głupkiem, Brady – odparłam. – Zrujnowałeś mój samochód.
Ponieważ auto zupełnie nie nadawało się do użytku, musiałam wynająć konia i furmankę.
Kiedy przybyłam do pałacu, niewzruszony lokaj, odziany w czerwień i złoto, poinformował mnie:
– Królowa wczoraj zwariowała. Jest w wannie.
– Co za nieszczęście! – zawołałam. – Jak to się stało?
– Z gorąca.
– Czy mimo to mogę ją zobaczyć? (Nie byłabym zadowolona, gdyby moja długa podróż poszła na marne).
– Tak – odpowiedział lokaj. – Tak, mimo to może ją pani zobaczyć.
Przeszliśmy przez korytarze zdobione pięknie wykonaną imitacją marmuru i przez pokoje z greckimi płaskorzeźbami, sufitami w stylu Medyceuszy i wszechobecnymi woskowymi owocami.
Kiedy weszłam do apartamentów królowej, królowa siedziała w wannie. Zauważyłam, że kąpie się w kozim mleku.
– Wejdź, wejdź – powiedziała. – Widzisz, używam tylko żywych gąbek. Tak jest zdrowiej.
Gąbki pływały w mleku tam i siam, niełatwo było je złapać. Służący uzbrojony w długie szczypce pomagał jej w tym od czasu do czasu.
– Niebawem skończę się kąpać. Mam dla ciebie propozycję. Chciałabym, żebyś zamiast mnie spotkała się dziś z rządem. Jestem zbyt zmęczona. To sami idioci, więc nie będzie to dla ciebie trudne.
– W porządku – zgodziłam się.
Sala rządowa znajdowała się na drugim końcu pałacu. Ministrowie siedzieli przy bardzo długim i bardzo błyszczącym stole.
Jako przedstawicielka królowej usiadłam u szczytu stołu. Premier wstał i trzasnął młotkiem w blat. Stół złamał się wpół. Służący przynieśli jakiś inny. Premier zmienił drewniany młotek na gumowy. Znów walnął w stół i zaczął przemówienie.
– Pani deputowana królowej, panowie ministrowie, przyjaciele. Nasza umiłowana władczyni wczoraj zwariowała, więc potrzebujemy jakiejś innej. Ale najpierw musimy zamordować starą królową.
Ministrowie poszeptali między sobą, po czym najstarszy z nich wstał i zwrócił się do zgromadzonych:
– Skoro tak, to musimy przygotować plan. Nie tylko musimy go przygotować, ale i podjąć decyzję. Trzeba wybrać tego, kto będzie mordercą.
Natychmiast podniosły się wszystkie ręce. Jako deputowana Jej Królewskiej Mości nie bardzo wiedziałam, co robić.
Premier z zakłopotaniem patrzył na obecnych.
– Nie mogą nim być wszyscy – powiedział. – Ale mam świetny pomysł. Zagramy w warcaby, ten, kto zwycięży, będzie miał prawo zabić królową. Czy pani gra w warcaby? – zwrócił się do mnie z pytaniem.
Byłam bardzo zakłopotana. Nie miałam najmniejszej ochoty zabijać królowej i przewidywałam, jakie poważne konsekwencje mogą z tego czynu wyniknąć. Z drugiej jednak strony nigdy nie byłam dobra w warcabach, więc nie widziałam niebezpieczeństwa i zgodziłam się.
– Nie mam nic przeciwko temu.
– No, tośmy się porozumieli – stwierdził premier. – Oto co zrobi zwycięzca: zabierze królową na przechadzkę do królewskiej menażerii. Kiedy dojdzie do lwów (druga klatka po lewej), wepchnie ją do środka. Powiem dozorcy, żeby do jutra rana nie karmił lwów.
Królowa wezwała mnie do swego gabinetu. Podlewała kwiaty utkane na dywanie.
– No i co, wszystko poszło dobrze? – spytała.
– Tak, bardzo dobrze – odpowiedziałam nieco zmieszana.
– Zjadłabyś zupy?
– Bardzo pani uprzejma.
– To niby wołowy bulion. Sama go ugotowałam – powiedziała królowa. – Nie ma w nim nic poza kartoflami.
Podczas gdy jadłyśmy zupę, orkiestra grała melodie ludowe i klasyczne. Królowa uwielbiała muzykę.
Po jedzeniu królowa poszła się położyć. Ja natomiast dołączyłam do grających w warcaby na tarasie. Byłam zdenerwowana, ale odziedziczyłam sportowego ducha po ojcu. Dałam słowo, że przyjdę, więc przyszłam.
Ogromny taras robił wrażenie. Ministrowie zebrali się przed ogrodem przyciemnionym zmrokiem i cyprysami. Na tarasie stało dwadzieścia stolików, przy każdym dwa krzesła na cienkich, delikatnych nóżkach. Na mój widok premier zawołał:
– Zajmujcie miejsca!
Na co wszyscy rzucili się do stolików i zaczęli zaciekle grać.
Graliśmy całą noc bez przerwy. Jedynymi dźwiękami przerywającymi od czasu do czasu grę były wściekłe ryki tego czy innego ministra. O brzasku hejnał obwieścił znienacka koniec gry. Jakiś głos, dochodzący nie wiadomo skąd, oznajmił:
– Ona wygrała! Jest jedyną osobą, która nie oszukiwała.
Wbiło mnie w ziemię z przerażenia.
– Kto? Ja? – zawołałam.
– Tak, ty – odpowiedział głos i zauważyłam, że mówił to najwyższy cyprys.
Pomyślałam, że ucieknę, i zaczęłam biec w stronę alei. Ale cyprys wyrwał się z korzeniami z ziemi, rozrzucając brud na wszystkie strony, i zaczął mnie ścigać. „On jest o tyle większy ode mnie”, pomyślałam i stanęłam. Cyprys też stanął. Wszystkie jego gałęzie okropnie się trzęsły – pewnie od dawna już nie biegał.
– Zgadzam się – powiedziałam i cyprys powoli wrócił do swojej dziury.
Zastałam królową leżącą w wielkim łożu.
– Chcę panią zaprosić na przechadzkę do menażerii – powiedziałam, czując się bardzo niezręcznie.
– Ale jest za wcześnie – odparła. – Nie ma jeszcze piątej. Nigdy nie wstaję przed dziesiątą.
– Na dworze jest bardzo ładnie – dodałam.
– No, dobrze. Skoro nalegasz.
Zeszłyśmy na dół do cichego ogrodu. Świt to godzina ciszy, kiedy nic nie oddycha; wszystko jest jak sparaliżowane, rusza się tylko światło. Dla kurażu coś sobie nuciłam pod nosem. Byłam przemarznięta do szpiku kości. Tymczasem królowa opowiadała mi, że karmi wszystkie swoje konie dżemem.
– Dzięki temu są łagodniejsze – wyjaśniła.
Pomyślałam sobie, że powinna była dać trochę dżemu lwom.
Długa aleja wysadzana drzewami owocowymi prowadziła do menażerii. Od czasu do czasu ciężki owoc spadał na ziemię – klap.
– Łatwo wyleczyć katar, jeśli człowiek wierzy w siebie – powiedziała królowa. – Ja biorę kawałki wołowiny marynowane w oliwie i wsadzam je sobie do nosa. Następnego dnia jest po katarze. Można użyć do tego także zimnych klusek w wywarze z wątroby, najlepiej jagnięcej. To cud, jaka lekka robi się po tym głowa.
Pomyślałam sobie, że ona już nigdy nie złapie kataru.
– Z bronchitem sprawa jest bardziej skomplikowana. Niemal uratowałam swojego biednego męża z ostatniego ataku bronchitu, robiąc mu na drutach kamizelkę. Ale to nie do końca był sukces.
Zbliżałyśmy się coraz bardziej do menażerii. Mogłam już słyszeć zwierzęta przeciągające się w porannym śnie. Najchętniej bym zawróciła, ale bałam się cyprysa i tego, co mógłby zrobić swoimi omszałymi czarnymi gałęziami. Im mocniej czułam zapach lwa, tym głośniej śpiewałam, żeby dodać sobie odwagi.
(1937–1938)ZAKOCHANY
Pewnego wieczoru, idąc wąską uliczką, ukradłam melona. Handlarz, który czatował ukryty za swoimi owocami, złapał mnie za ramię.
– Od czterdziestu lat czekam na taką okazję, moja panno. Od czterdziestu lat chowam się za piramidką pomarańczy z nadzieją, że ktoś jakąś zwędzi. A powód tego jest następujący: chcę mówić, chcę opowiedzieć swoją historię. Jeśli mnie nie wysłuchasz, oddam cię w ręce policji.
– Słucham – powiedziałam.
Pociągnął mnie za ramię w głąb sklepu, między owoce i warzywa. Przez tylne drzwi weszliśmy do pokoju, gdzie stało łóżko, na którym leżała nieruchomo kobieta, prawdopodobnie martwa. Miałam wrażenie, że musiała tu leżeć od dłuższego czasu, bo łóżko porosło trawą.
– Podlewam ją każdego dnia – powiedział handlarz z zadumą. – Przez czterdzieści lat nie umiałem powiedzieć, czy jest żywa, czy martwa. Przez cały ten czas nie poruszyła się, nie odezwała ani nie jadła. Ale dziwna rzecz: ona jest ciepła. Jeśli mi nie wierzysz, patrz.
Tu uniósł róg kołdry i zobaczyłam masę jajek i kilka świeżo wylęgłych kurczątek.
– Widzisz – powiedział. – Tu wysiaduję moje jajka. Sprzedaję też świeże jaja.
Usiedliśmy po przeciwnych stronach łóżka i handlarz zaczął swoją opowieść.
– Strasznie ją kocham, wierz mi, zawsze ją kochałem. Była taka słodka! Miała takie zgrabne białe stópki. Chcesz zobaczyć?
– Nie.
– Tak czy inaczej – ciągnął, głęboko westchnąwszy – była piękna! Ja miałem jasne włosy, a ona miała czarne, wspaniałe! Teraz oboje jesteśmy siwi. Jej ojciec był nadzwyczajnym człowiekiem. Miał wielki dom na wsi. Kolekcjonował baranie kotlety. Tak żeśmy się spotkali. Otóż mam pewien mały dar. Potrafię wysuszyć mięso, wystarczy, że na nie spojrzę. Pan Pushfoot (tak się nazywał) usłyszał o mnie. Zaprosił mnie do siebie, żebym wysuszył jego kotlety, aby nie gniły. Agnes była jego córką. Z miejsca zakochaliśmy się w sobie. Razem odpłynęliśmy stamtąd łodzią po Sekwanie. Ja wiosłowałem. „Tak bardzo cię kocham, żyję tylko dla ciebie”, mówiła Agnes. A ja odpowiadałem jej tymi samymi słowami. Myślę, że to moja miłość sprawia, że do dziś jest ciepła. Nie ma wątpliwości, że umarła, ale ciepło się utrzymuje.
W przyszłym roku – kontynuował zapatrzony gdzieś w dal – zasadzę kilka krzaczków pomidorów. Zdziwiłbym się, gdyby się nie przyjęły… Zapadł mrok. Nie wiedziałem, gdzie spędzimy naszą noc poślubną. Agnes pobladła, była wyczerpana. Gdy tylko zostawiliśmy za sobą Paryż, ujrzałem w końcu kafejkę nad rzeką. Przycumowałem łódkę i weszliśmy na ciemny i ponury taras. Wokół nas krążyły dwa wilki i jeden lis. Poza tym nikogo…
Zapukałem. Zapukałem do drzwi, ale pozostały zamknięte, panowała przeraźliwa cisza. „Agnes jest zmęczona. Agnes jest bardzo zmęczona!”, zawołałem co sił w płucach. Wreszcie w oknie pojawiła się głowa jakiejś staruchy i powiedziała: „Ja nic nie wiem. To lis jest tutaj gospodarzem. Dajcie mi spać. Gracie mi na nerwach”.
Agnes się rozpłakała. Jedyne, co mogłem zrobić, to porozmawiać z lisem. „Macie jakieś łóżka?”, spytałem go kilka razy. Nie odpowiedział. Nie umiał mówić. Wtem głowa staruchy, teraz jeszcze starsza niż wcześniej, powoli zjechała z okna na końcu sznurka: „Porozmawiajcie z wilkami. Ja tu za nic nie odpowiadam. Proszę, dajcie mi spać”.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._