- W empik go
Siostra Śmierć - ebook
Siostra Śmierć - ebook
Utalentowany śledczy z Uścia nad Łabą, Václav Rákos przyjeżdża do szpitala w Rumburku. Podejrzewa, że zmarła w wyniku zatrucia alkoholem metylowym pacjentka została zamordowana. Dwa lata wcześniej doszło tam do sześciu innych tajemniczych zgonów. Czy te sprawy się łączą?
Niedługo potem ginie pracownik pobliskiego parku narodowego. Wszystkie dowody wskazują na Miloša Bieleja, zbrodniarza wojennego z byłej Jugosławii. Problem w tym, że zbiegły kiedyś do Czech Bielej od dekady nie żyje.
W swoim debiucie kryminalnym Daniel Petr zabiera nas na północ Czech w okolice skalnych miast Parku Narodowego Czeska Szwajcaria i tworzy opowieść równie urozmaiconą, jak tamtejsza rzeźba terenu.
Powieść była częściowo inspirowana autentyczną sprawą pielęgniarki z Rumburka, której nadano przydomek Siostra Śmierć.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65707-24-6 |
Rozmiar pliku: | 859 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dom Boženy Boučkovej,
Rumburk, piątek 6 marca 2015
Na schodach rozległy się kroki. Václav Rákos zgasił zapalniczkę i schował się w ciemny kąt. Wymacał ukrytą pod kurtką broń. Na schodach przemknął jakiś cień. Policjant otworzył kaburę kciukiem i ścisnął w dłoni kolbę służbowego pistoletu. W kuchni zaskrzypiał kran. Po chwili cień zatrzymał się przed pokojem dziecięcym. Rákos poczuł, jak w plecy wbija mu się gniazdko elektryczne.
W drzwiach stanął jakiś mężczyzna. W świetle, które dochodziło zza okna, Rákos dałby mu metr siedemdziesiąt, no, może siedemdziesiąt pięć, i nie więcej niż osiemdziesiąt kilo. Wiek – coś między trzydziestką a czterdziestką. Niepewny krok, drżące ręce, lśniąca od potu twarz, aparycja menela.
Nieznajomy odwrócił się w stronę łóżka. Przykucnął i oczom Rákosa objawiła się para opiętych dresami pośladków. Nagle policjant usłyszał urywany dźwięk; szybko odwrócił głowę. Kiedy znów odważył się spojrzeć na przybysza, lump klęczał na podłodze i usilnie szukał czegoś pod łóżkiem. W końcu wyciągnął stamtąd przedmiot przypominający kształtem zużyte już nieco mydło, z zatyczką pośrodku. Rákos przypomniał sobie, że jego babcia miała kiedyś w domu coś podobnego. Miedziany termofor. Staruszka zawijała go zawsze w ręcznik i wkładała pod kołdrę. Później na rynku pojawiły się nowocześniejsze, gumowe modele – w kształcie spłaszczonej butelki – ale w starszych domach wciąż można było niekiedy zobaczyć relikt minionej epoki.
Coś zaskrzypiało – to mężczyzna odkręcił zatyczkę. Rákosa olśniło. Teraz już rozumiał, dlaczego poza miniaturką z rumem do ciasta nie znalazł w całym domu ani jednej butelki alkoholu.
– Na twoim miejscu bym tego nie pił – powiedział, robiąc krok w stronę obserwowanego.
Menel przycisnął termofor do piersi – jak dziecko, które boi się, że starszy brat odbierze mu ukochaną zabawkę – i jednym susem dopadł drzwi. Odgłos kroków został zagłuszony przez brzęk tłuczonego szkła. Rákos rzucił się w tamtym kierunku; uciekinier leżał jak długi na środku korytarza. Kawałek dalej walał się przewrócony kosz na brudną bieliznę. Termofor wyślizgnął się mężczyźnie z rąk i rozbił szybę w drzwiach, które oddzielały przedpokój od warsztatu. Zanim zdołał wygramolić się na nogi, miał już na rękach kajdanki.
– Czego tu szukałeś?
Nieznajomy milczał.
– No jazda, idziemy. – Rákos chwycił go pod pachami i pomógł mu wstać. Przekręcił klucz, który sterczał w zamku, kopnął termofor i wyprowadził mężczyznę przed dom. Metalowe naczynie zatrzymało się na środku drogi. Zatrzasnął łokciem drzwi.
Kiedy pół godziny wcześniej podjeżdżał pod pobliski szpital, zorientował się, że ulica jest oznaczona jako ślepa. Pięćdziesiąt kroków od miejsca, gdzie zaparkował, rozpościerał się nowy podjazd dla karetek pogotowia – okaleczone piłą korony drzew odcinały się na tle jasnych okien dyżurki. To by tłumaczyło, dlaczego droga była starannie odśnieżona.
Mężczyzna popatrywał to na Rákosa, to na drogę, jakby próbował pojąć związek między termoforem a człowiekiem, który właśnie zakuł go w kajdanki. Policjant wyciąg-nął z kieszeni papierosy i po chwili wahania poczęstował jednym zatrzymanego. Menel chwycił go w usta z wprawą starego palacza. Rákos wyjął ogień i odpalił oba papierosy. Dopiero teraz, w wątłym świetle płomienia, mógł przyjrzeć się dokładnie twarzy nieznajomego. Rybie oczy, potargane, zrośnięte brwi i dwutygodniowy zarost, zbyt rzadki, żeby opłacało się golić go co rano czy zapuścić brodę. Kolor nosa potwierdził jego przypuszczenia: facet regularnie zalewał robaka. Rákos nie mógł go potępiać; sam dobrze wiedział, jak potrafią się człowiekowi naprzykrzyć tego rodzaju żyjątka.
– Jak się nazywasz?
Mężczyzna nie odpowiedział.
Rákos wskazał brodą termofor.
– No, trochę ci zajęło, zanim odkryłeś, gdzie chowa przed tobą gorzałę.
Lump prawie zakrztusił się papierosem. Bez wątpienia wiedział, kogo ma na myśli policjant. Właścicielka domu, Božena Boučková, zmarła dwa lata wcześniej wskutek zatrucia metanolem. Rákos był pewien, że padła ofiarą morderstwa.
– Nie rozumiem, o co panu chodzi.
– Już się bałem, że odjęło ci mowę.
– Czego pan ode mnie chce?
– Jesteś jej facetem, mam rację?
– Czyim facetem?
– Nie mam czasu na głupie gierki.
– Byłem jej facetem – odpowiedział rozmówca, akcentując czas przeszły. – O ile się nie mylę, już nie żyje.
– Co wiesz na ten temat?
– Wykitowała w szpitalu.
– Jak długo byliście razem?
Mężczyzna pociągnął nosem.
– Zimno mi.
– W środku nie było wiele cieplej.
– Tam mogłem przynajmniej zapakować się pod kołdrę.
– Nie masz czym palić?
Konkubent Boučkovej przyglądał mu się bez słowa.
– Czyli forsę przynosiła twoja… – Chociaż Rákos pracował w wydziale zabójstw nie od dziś, wciąż nie wiedział, jak powinien wyrażać się o zmarłych w obecności osieroconej rodziny – nawet jeśli miał przed sobą nie zrozpaczonych rodziców, a gnoja, którego martwiła jedynie myśl, że stracił źródło utrzymania.
– Jestem chory.
– Mówisz serio?
– Mam kłopoty z chodzeniem.
– Właśnie widziałem. Wiałeś, aż się kurzyło.
– Przestraszyłem się. Nagle wyskoczył pan z tego kąta.
Rákos chwycił żarzący się niedopałek w dwa palce i – trzymając go na wysokości oczu mężczyzny – pochylił się nad nim tak nisko, że ich nosy niemal się stykały.
– Jeśli nie zaczniesz gadać, nogi na nic ci się już nie przydadzą.
Podniósł lewą dłoń i zgasił na niej papierosa. Oblizał rękę i poklepał mężczyznę po policzku.
– Dotarło?
Mężczyzna bez słowa kiwnął głową.
– Nazwisko?
– Jaroslav Malina.
– Długo byliście razem?
– Trzy miesiące.
– Jak się poznaliście?
– Z ogłoszenia.
– Nie kłam. Gazetą to ty byś sobie umiał co najwyżej tyłek podetrzeć. Na widok komputera też byś wymiękł.
– Zobaczyłem ogłoszenie na tablicy w Lidlu. Sprawdzałem, czy ktoś nie chce przypadkiem kupić roweru, i przy okazji wpadło mi w oko.
– Że niby sprzedawałeś rower?
– Tak, a bo co?
– Masz chore nogi. Po co był ci rower?
– Po nic. Właśnie dlatego chciałem go sprzedać.
– Próbujesz mnie wkurwić?
– Nie był mój.
– A czyj?
– Nie mam pojęcia. Znalazłem go na placu zabaw.
Rákos w milczeniu mierzył go wzrokiem. Zastanawiał się, czy dać mu w ryj już teraz, czy wstrzymać się do czasu, kiedy wyciągnie z niego potrzebne informacje. Ostatecznie zdecydował się na drugi wariant.
– Kiedy przestałeś z nią sypiać?
– Co proszę?
– Nie rozumiesz pytania?
– Po miesiącu.
– Dlaczego?
– Pokłóciliśmy się.
– Ktoś wiedział, że jesteście razem?
– Nie chciała, żebym o tym gadał.
Wstydziła się go. Trudno się dziwić.
– A ciebie nie korciło, żeby się pochwalić kumplom? Podobno była całkiem niezła.
Mężczyzna wypluł niedopałek.
– Nie mam kumpli.
– Znowu zmyślasz?
– Nigdzie nie wychodzę.
– Próbujesz mi wmówić, że siedzisz tu na dupie od rana do wieczora?
– Tak mi pasowało, Boženie też. Chciała mieć mnie tylko dla siebie.
Boučková nie należała do miejscowej elity; Rákos potrafił sobie wyobrazić, jakie piekło urządziliby jej porządni obywatele, gdyby odkryli, że – najwyraźniej nie umiejąc już dłużej znieść samotności – zaczęła się na dodatek prowadzać z lumpem, który właśnie stał przed nim i żebrał wzrokiem o kolejnego papierosa. Jeśli Malina nie kłamie i naprawdę nie mówił nikomu o swoim związku z Boženą, stawało się jasne, dlaczego szefowa zmarłej nie wspomniała o nim ani słowem.
Rákos zapalił drugiego papierosa. Zignorował wygłodniałe spojrzenie Maliny i schylił się po zapalniczkę.
– Kiedy zaczęła chlać?
– Skąd mam wiedzieć?
– Jej przełożona twierdzi, że nie piła.
– Taa, jasne. Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz, ledwo trzymała się na nogach.
– Byłeś u niej w domu?
– Myślałem, że gdzieś wyskoczymy, ale nie chciała o tym słyszeć.
– W pracy była trzeźwa?
– Gdzie tam. Ale dobrze się maskowała.
– Co piła?
– Lubiła wódkę.
– Gdzie robiła zakupy?
– Nie mam pojęcia, czego pan ode mnie chce, nic więcej nie wiem.
– Pomyślałem, że może wysyłała cię po zaopatrzenie. To by tłumaczyło, po co byłeś jej potrzebny.
– Przecież mówię, że nie wystawiałem stąd nosa.
Rákos złapał termofor za uchwyt i zamachał nim mężczyźnie przed oczami.
– Co jest w środku?
– Woda.
– Woda?
– A co niby miałbym tam trzymać?
– Zamierzałeś się umyć?
– Chciało mi się pić. Tydzień temu odcięli wodę.
– Czego w takim razie szukałeś w kuchni?
– Zapomniało mi się.
Rákos odkręcił korek i pociągnął nosem. Bez dwóch zdań: w środku faktycznie była woda. A więc metanol musi być ukryty gdzieś indziej; znajdzie go, choćby miał przewrócić dom do góry nogami. Odwrócił termofor i wylał zawartość na ziemię.2
Dom Boženy Boučkovej,
Rumburk, piątek 6 marca 2015
Mężczyzna w milczeniu wpatrywał się w cieknący po ulicy strumyczek wody. Václav Rákos powtórzył w myślach wszystko, co udało mu się ustalić do tej pory. Właścicielka domu, Božena Boučková, była szatniarką na miejscowym basenie, do pracy miała rzut kamieniem. Siódmego maja dwa tysiące trzynastego roku jej konkubent, Jaroslav Malina, przyniósł ją do szpitala z objawami zatrucia metanolem. Jak podano w akcie zgonu, przyczyną śmierci była niewydolność nerek, powstała w wyniku kwasicy metabolicznej. Takie rzeczy się zdarzają – w tym zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu częściej niż gdzie indziej. Rákos był jednak pewien, że to nie ten przypadek. Rzut oka na obłupane gzymsy, dziurawe rynny i nieszczelne okna utwierdził go w przekonaniu, że lekarz, który przeprowadzał sekcję zwłok, mógł coś przeoczyć; brak pieniędzy wymuszał na szpitalu cięcia kadrowe, więc zapewne słaniał się na nogach po kolejnym dyżurze.
Postanowił przeszukać dom Boučkovej – liczył, że w środku trafi na jakiś trop, który pomoże mu rozwiązać zagadkę jej śmierci. Do Rumburka przyjechał po południu; obejrzał sobie wtedy budynek z zewnątrz, a krótko przed północą zostawił samochód na przyszpitalnym parkingu i znów ruszył na miejsce. Na tyłach domu znalazł blaszane drzwi, które prowadziły do warsztatu. Wstępu broniła jedynie zardzewiała kłódka. Rákos wyciągnął z kieszeni kombinerki, pogmerał przy zamku. Blacha zaskrzypiała i po chwili pomieszczenie stało przed nim otworem. Na progu spiętrzyła się kupka śniegu.
Poświecił sobie telefonem i stał bez ruchu, nasłuchując. Cisza. Podszedł do kolejnych drzwi i nacisnął klamkę – były otwarte. Wszedł i zamknął je za sobą. Znalazł się w przedpokoju. W końcu korytarzyka smętnie wisiały kurtki. Na szafce z butami leżało wezwanie do zapłaty zaległego rachunku za prąd. Sprawdził też wnękę pod schodami, ale poza kilkoma słoikami na przetwory i wiadrem, w którym leżała wyschnięta na wiór szmata, nie odkrył tu nic godnego uwagi.
Ruszył do kuchni, pełniącej zarazem funkcję jadalni. Jedna z szafek była otwarta. Wyjął koszyk, w którym obok cynamonu, skórki pomarańczowej i proszku do pieczenia leżała pusta buteleczka po rumie; wszystko wskazywało na to, że alkohol służył jako dodatek do ciasta.
Na drugi ogień poszła łazienka. Półka pod lustrem skrywała standardowy zestaw: proszki od bólu głowy, węgiel w tabletkach i krople do oczu. W szafce obok znalazł napoczęte opakowanie pigułek antykoncepcyjnych – krążek opisany numerami oznaczającymi poszczególne dni miesiąca. Ostatni pusty bąbelek widniał pod dziewiątką. Kobieta trafiła na oddział intensywnej terapii siódmego maja, więc musiała przestać brać tabletki już wcześniej. Skierował światło latarki na datę ważności. Nie były jeszcze przeterminowane. Boučková miała na karku pięćdziesiąt dwa lata; wątpliwe, żeby postanowiła nagle starać się o dziecko. Należało raczej przypuszczać, że dziesiątego kwietnia – a może nawet miesiąc wcześniej – przestała sypiać z Maliną.
Nagle na wyświetlaczu komórki zamigotało imię żony Rákosa. Jana pojechała rano do Berlina na trzydniowe szkolenie i od tamtej pory dzwoniła do niego co przerwę, upewnić się, że nie zaniedbuje ich siedmioletniego synka. Czego, na Boga, może chcieć od niego w środku nocy?
Jana nie miała z mężem łatwego życia, ale teraz, kiedy skończył czterdzieści pięć lat, trudno było oczekiwać cudownej przemiany. Poznali się krótko przed upadkiem żelaznej kurtyny. Odbębniał właśnie służbę wojskową – Jana była w tym czasie w ostatniej klasie liceum pielęgniarskiego. Na pierwszą kolację z przyszłymi teściami założył wytarte dżinsy i koszulkę z wykonaną własnoręcznie podobizną Václava Havla. Rzecz jasna zrobił to specjalnie: wiedział, że ojciec Jany jest zastępcą sekretarza komitetu wojewódzkiego partii, a matka wykłada na uniwersytecie historię ruchu robotniczego.
Kiedy oznajmił Janie, że chce pracować w dochodzeniówce, nie wierzyła, by facet, który sprawia tak niewinne wrażenie, mógł kiedykolwiek złapać przestępcę. Miał oczy niemowlęcia, szeroki nos, w którym – co za dysonans – jeżyły się czarne włoski, i szopę loków, poprzetykanych gdzieniegdzie puchem przypominającym upierzenie pisklaka, a dołeczek w brodzie nadawał jego twarzy wygląd przebitej piłki. Wbrew sceptycyzmowi narzeczonej w dziewięćdziesiątym piątym skończył Wyższą Szkołę Korpusu Bezpieczeństwa Narodowego Czechosłowacji, przemianowaną później na Akademię Policyjną; niedługo potem wzięli ślub.
Zanim dostał pierwszą sprawę o morderstwo, kilka lat był szeregowym funkcjonariuszem. Pod koniec dziewięćdziesiątego dziewiątego zaczął pracę w Okręgowym Urzędzie Śledczym w Uściu nad Łabą. Zajmował się głównie rozbojami, pobiciami, szantażami i porwaniami. Kiedy w dwa tysiące drugim – po tym, jak Urząd został połączony z policją – zwolniło się kilka miejsc w wydziale zabójstw, wykorzystał swoją szansę.
Ściągnął mocniej kołnierz kurtki. Czarny materiał był mocno wytarty, zwłaszcza na przodzie i rękawach. Jana rzucała czasem kąśliwie, że mógłby wreszcie kupić sobie coś nowego, zamiast chodzić w łachach, które pamiętają początki ich znajomości, ale Rákos nie potrafił rozstać się z ukochaną kurtką. Być może podświadomie traktował ją jak talizman – kilkakrotnie miał ją na sobie, kiedy wyszedł cało ze strzelaniny; jego koledzy nie mieli tyle szczęścia.
Przesunął kciukiem po usmarowanej szybce.
– No, co tam?
– Gdzie jesteś? – Usłyszał w słuchawce głos żony.
– W łazience – odpowiedział zgodnie z prawdą.
– A Martin?
Jana była nadopiekuńczą matką. Ich syn urodził się trzynaście lat po ślubie, kiedy oboje dawno przestali już wierzyć, że doczekają się dziecka. Rákos oszalał wtedy z radości, ale w roli ojca sprawdzał się co najwyżej średnio. Wiedział, że Jana nigdy by się nie zgodziła, żeby Martin towarzyszył mu w pracy; fakt, że przystał na jej warunki, był jednym z niewielu powodów, dla których jeszcze go nie zostawiła. Tego dnia złamał umowę: po południu odebrał syna ze szkoły i – pod pretekstem wycieczki – wziął go ze sobą do Krásnej Lípy. Zatrzymali się w pensjonacie na obrzeżach miasta. Rákos czekał tylko, aż Martin zaśnie, i od razu wyruszył do pobliskiego Rumburka.
– Martin jest w łóżku.
– Śpi?
– Jest kwadrans po północy.
– Dasz mi go do telefonu?
– Co chcesz usłyszeć? Jak gada przez sen?
– A gada?
– Nie gada.
– Nieważne, daj mi go.
Otworzył drzwi pokoju dziecięcego, w którym od lat zapewne nikt już nie mieszkał – pomieszczenie było zagracone po sufit – i zaczął naśladować oddech syna.
– Tęsknię za nim. – Usłyszał w słuchawce westchnienie Jany, kiedy znów wcisnął telefon między ucho a ramię.
– Mamy dopiero piątek.
Klęczał na podłodze i wyciągał szyję, próbując dojrzeć, co leży pod łóżkiem. W jednej ręce trzymał zapalniczkę, a drugą odgarniał włosy, które uparcie wchodziły mu do oczu. Najwyższy czas wybrać się do fryzjera. Nagle dostrzegł na podłodze owalny przedmiot.
– Rano pójdziemy z Martinem na basen – powiedział.
– Na pewno już nie może się doczekać.
– To niespodzianka.
Nie widział jej, ale był pewien, że się uśmiechnęła.
– Dobrze było cię usłyszeć.
– Ciebie też – stwierdził, ale odpowiedziała mu już tylko cisza.3
Pensjonat Křinica,
Krásná Lípa, piątek 6 marca 2015
W oknach pensjonatu wciąż paliło się światło. Na zasypanym śniegiem parkingu stał osamotniony samochód. Ulicą przejechał ciągnik – imponujących rozmiarów pług mógłby torować Izraelitom drogę przez Morze Czerwone.
Przy stole, za oświetlonymi oknami, siedział właściciel pensjonatu, Oldřich Bradáč, i pracownik parku narodowego, Tomáš Ježek. Bradáč wypił resztkę piwa i podniósł się z krzesła.
– Idę dorzucić do pieca. Na górze śpi ten mały, nie chcę, żeby tam zamarzł, zanim wróci jego tata.
Ježek zgniótł papierosa w popielniczce.
– Ciekawe, co takiego ważnego ma do roboty.
Bradáč wzruszył ramionami. Pokuśtykał na korytarz; po chwili rozległo się skrzypienie drzwiczek od pieca. Ježek odchylił się na krześle, wypinając brzuch, osłonięty zielonym swetrem. W oknach mignęły światła ciągnika, który wracał właśnie z miasta.
– Zedník chyba już na dziś skończył!
– Co mówiłeś?
– Że Petr Zedník chyba już na dziś skończył!
Bradáč zamknął za sobą drzwi i okrążył ladę, zawaloną kuflami z resztkami piwa, szklankami, z których sterczały pogryzione słomki, i butelkami po fancie.
– Nie dziwię mu się, jak żyję, takiej pogody nigdy w marcu nie widziałem.
Powiało chłodem. Zedník stał już na progu, otrzepując się ze śniegu.
– Zobaczyłem, że jeszcze się u ciebie świeci.
– Czekam na tego glinę, zapomniał kluczy – odpowiedział Bradáč. – Napijesz się piwa?
– Pytanie!
Ježek znów sięgnął po papierosa.
– Coś szybko się uwinąłeś – rzucił w stronę Zedníka.
– Jak to szybko?
– Sądziłem, że jeździsz aż do Doubicy.
Zedník ze stękaniem wyplątał się z kurtki.
– Widzieliście, co się dzieje na dworze? Zawróciłem koło zapory, w taką pogodę i tak nikt nie wystawi nosa za próg.
Ježek był innego zdania, ale uznał, że nie ma sensu strzępić języka. Zedník nie grzeszył inteligencją i kierował się sobie tylko zrozumiałą logiką.
Z rozmyślań wyrwał go głos Bradáča.
– Niech to szlag. Nie ma wody.
Staruszek zakręcił kran nad umywalką i wytarł powalane węglem ręce w spodnie. W pensjonacie od zawsze były problemy z wodą. Próby wykopania studni zakończyły się niepowodzeniem, a o podłączeniu do miejskiej sieci mógł co najwyżej pomarzyć – nikt nie będzie podciągał rur na skraj lasu. Pozostawał mu zbiornik, który stał koło szopy na narzędzia, w zimie wody było jednak tak mało, że regularnie zamarzała.
Bradáč zgarnął z półki latarkę.
– Pójdę rzucić na to okiem.
Wzgórze nad Křinicą – przeszło czterdziestokilometrową rzeką, która pulsowała na tle krajobrazu niczym żyła na szyi pogrążonego we śnie olbrzyma – ginęło w zawiei. Pod oknami pensjonatu stał oparty o ścianę rower. Oldřich Bradáč zachodził w głowę, jakim cudem Ježkowi udało się dojechać na miejsce w taką kurzawę. Naciągnął kaptur i chwycił za drewnianą szuflę. Przez całą zimę niezmordowanie odśnieżał drogę do zbiornika na wodę, ale równie dobrze mógłby próbować wydeptać ścieżkę na tafli jeziora. Zbita z desek łopata ciążyła mu w rękach. Bradáčowi stuknęła niedawno siedemdziesiątka – odrobina wysiłku i już brakło mu tchu. Zresztą między innymi z tego powodu na stare lata kupił pensjonat, który w ciągu ostatniej dekady zdążył już pięciokrotnie zmienić właściciela. Lekkomyślność bynajmniej nie przeszła mu z wiekiem, ale nawet on nie liczył, że dorobi się tutaj fortuny. W ogóle nie miał takich ambicji. Po prostu zamarzyło mu się spędzić resztę życia w miejscu, gdzie nikt nie będzie go nachodził – a jeśli już pojawi się jakaś zbłąkana dusza, będzie można spokojnie razem usiąść i pogadać przy piwku o pogodzie czy o tym, co słychać w szerokim świecie. Syn obiecywał, że pomoże mu z najcięższą robotą, ale chociaż mieszkał zaledwie pięć minut jazdy stąd, ojciec widywał go raz, góra dwa razy w miesiącu.
W połowie drogi Bradáč przystanął, żeby chwilę odpocząć. Spoglądał na wąską ścieżynę, którą własnoręcznie wydrążył w śniegu, i na język cisnęły mu się słowa, za które matka (świeć, Panie, nad jej duszą) z pewnością by go nie pochwaliła. Trzymał się wiary, którą od małego tłukła mu do głowy; nie zwątpił nawet po tym, jak opuściła ojca i wraz z małym Oldříškiem – miał wtedy zaledwie pięć lat – przeprowadziła się z Pilzna do Rumburka. Teraz co niedziela chodził do kościoła w Krásnej Lípie, a raz w roku bywał nawet u spowiedzi, choć miejscowy proboszcz nie usłyszał od niego w konfesjonale chyba niczego, z czego wcześniej tysiące razy nie zwierzyłby się gościom pensjonatu.
W ciągu tych kilku minut, kiedy zbierał siły, ścieżkę znów zasypało, a jemu nie uśmiechało się zaczynać od nowa. Do diabła z wodą. Najwyżej roztopi w garze trochę śniegu. Gdyby mógł chociaż poprosić Zedníka, żeby podjechał kawałek ciągnikiem i odśnieżył drogę… Marzenie ściętej głowy – w tamtym miejscu było za wąsko, jeszcze uszkodziłby zbiornik, i nieszczęście gotowe. Z tego, co Bradáč zarobił na pensjonacie, był w stanie opłacić tylko podstawowe naprawy – na poważniejsze inwestycje nie starczało mu już pieniędzy, nie mówiąc o siłach. Miał za sobą dwa zawały i lekarz powiedział mu otwarcie, że trzeciego może nie przeżyć. Pragnął już tylko jednego: spokojnie dotrwać w pensjonacie do końca swoich dni – a potem niech się wali i pali.
Postawił łopatę przy ścianie, obok drzwi. Z wnętrza niósł się śmiech. Przycisnął twarz do szyby i zobaczył, jak Ježek niesie do stołu dwa pełne kufle. „Przecież nie ma mowy, żeby w tym stanie wracał do domu rowerem. Korona mu z głowy nie spadnie, jeśli raz się przejdzie”, pomyślał. Złapał pojazd za kierownicę i zaprowadził go za róg. Upewnił się jeszcze, że jest dobrze schowany, i otrzepał buty ze śniegu. Wszedł i ściągnął kurtkę nad kaloryferem.
– Zostaliśmy bez wody.
Tak jak się spodziewał, wiadomość nie zrobiła na obecnych wrażenia.
– Ciekawe, czy nasz stróż prawa jest już w drodze.
– Może ugrzązł gdzieś w zaspie – podsunął Ježek. – Masz do niego numer?
Bradáč niezdarnie podniósł się z krzesła. Przy tej zimnicy wystarczyło parę minut machania łopatą, i już nie czuł pleców.
– Powinien być w księdze gości.
Doczłapał do baru, który pełnił zarazem funkcję recepcji, i wyciągnął z przybrudzonej teczki wypełniony formularz. Siadł do stołu i założył okulary.
– Hmm, co my tu mamy… Václav Rákos, zameldowany dzisiaj, telefon…
Wziął komórkę i na głos odczytał numer, popatrując to na kartkę, to na wyświetlacz. Przycisnął aparat do ucha. Obaj biesiadnicy w milczeniu mierzyli go wzrokiem.
– Znowu nie ma sygnału – oświadczył po chwili i odłożył telefon na blat. Przy odrobinie szczęścia mógłby złapać zasięg w kuchni, ale musiałby wdrapać się w tym celu na stół, a brakowało mu już sił na podobne akrobacje.
– Nie masz stacjonarnego? – zapytał Ježek.
Bradáč wstał i odłożył teczkę na miejsce.
– Zlikwidowałem.
– Kiepski pomysł.
– Kiepski nie kiepski, tego nie rozstrzygną tęższe głowy niż nasze – stwierdził Bradáč i otarł pianę z ust.
– Mówił ci, gdzie jedzie?
– Twierdził, że ma coś do załatwienia w Rumburku.
Zedník dopił piwo.
– Ja się zbieram. Może spotkam go gdzieś po drodze.
Ježek sięgnął do wieszaka po kurtkę.
– Pojadę za tobą.
Zapłacili. Bradáč zamknął za nimi drzwi i wrócił do stołu. Podniósł kufel, ale zanim zdążył zamoczyć usta, przeciąg znów poruszył firanką.
– Nie po to dorzucam do pieca, żeby łazili mi tu wte i wewte – burknął.
W drzwiach pojawiła się głowa Ježka.
– Olda, jak byłeś na dworze, stał tam jeszcze mój rower?
Bradáč ociągał się z odpowiedzią.
– Ehe.
Ježek zaklął.
– Niech zgadnę – powiedział Bradáč. – Już go nie ma.
Ježek podrapał się po głowie.
– Komu chciałoby się kraść rower w taką pizgawicę?
– Każdy, kto żyje w tym kraju, wie, że im większa pizgawica, tym więcej kradną.
– Kupiłem go ledwie w styczniu. Na wyprzedaży.
– Może jeszcze się znajdzie.
– Nie sądzę.
– Mam na rogu monitoring. W tej zawiei pewnie niewiele zobaczymy, ale może uda się rozpoznać gnoja.
Ježek westchnął.
– Teraz i tak go już nie przydybię. Zajrzę jutro po pracy.
– Jak zawsze.
Bradáč wyjrzał przez okno. Ciągnik stał z włączonymi światłami; płatki śniegu tańczyły w czerwonej łunie. Patrzył, jak Ježek wskakuje na schodek i łomocze w szybę kabiny. Silnik na chwilę ucichł, otworzyły się drzwiczki i pasażer zniknął w środku. Pług zadudnił o asfalt. Na barze zadzwoniły szklanki.
Bradáč spojrzał na zegar. Za kwadrans pierwsza. Gdzie, u licha, podziewa się ten glina? Przecież nie będzie czekał tu na niego do rana. Podniósł się z krzesła. Trzeba będzie sprawdzić, co z małym. Został sam, a kto wie, czy w międzyczasie się nie obudził.
Podszedł do pieca. Otworzył go i zajrzał do środka, by upewnić się, że wewnątrz zostało jeszcze dość węgla. Przymknął drzwiczki i ruszył na górę. Kiedy był już na ostatnim schodku, nacisnął włącznik. Pod porcelanowym kloszem zamrugała żarówka i po chwili na korytarzu zapadła ciemność.
Jeszcze tego brakowało, żeby wlókł się teraz do piwnicy włączać bezpieczniki. Nagle jego wzrok padł na ścianę. „A niech mnie”, przemknęło mu przez głowę. „Przecież zostawiłem okno uchylone, żeby wywiało dym. Jakim cudem jest zamknięte?”.
Podrapał się po policzku. Nie mógł opędzić się od wrażenia, że coś jest nie tak. Nagle przypomniał sobie o chłopcu, który spał w pokoju na końcu korytarza. Poczuł, jak serce wali mu w piersi. Biegiem puścił się w tamtym kierunku. Na podłodze mignął mu cień okna; potknął się, wystraszony. Oparł dłoń o ścianę. Kładąc rękę na klamce, modlił się, żeby było otwarte – choć wątpił, żeby normalny ojciec zamknął dziecko na klucz i pojechał gzić się z jakąś kurwą. Bo co innego mógłby robić w Rumburku w środku nocy?
Drzwi nie stawiały oporu. Bradáč rozejrzał się po pokoju. Przez okno wpadało światło latarni. Pierwszym, co rzuciło mu się w oczy, była torba, z której ktoś pospiesznie wywalił na podłogę zawartość – głównie chłopięce ubrania i przybory szkolne. Widocznie Rákos odebrał syna po lekcjach i od razu pojechali do Krásnej Lípy.
Staruszek minął skotłowane podkoszulki i otwarty podręcznik. Nachylił się nad łóżkiem. Na początku sezonu zimowego zawsze skrupulatnie wymieniał pościel we wszystkich pokojach, chociaż gości miał jak na lekarstwo.
Łóżko było puste. Poczuł ukłucie w piersi. Jeśli to kolejny zawał, już po nim; lekarz nie pozostawił mu złudzeń. Zresztą w taką pogodę nie doczekałby się pomocy, nawet gdyby zdołał złapać zasięg i dodzwonić się na pogotowie.
Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Przysiadł na skraju łóżka; nagle spod kołdry wyłoniła się głowa chłopca. Spał, przyciskając do policzka plastikowego kucyka – jedną z tych zabawek, które sprzedają na stacjach benzynowych. Bradáč głośno wypuścił powietrze. Wyłowił z kieszeni słoiczek z nitrogliceryną, odkręcił wieczko i włożył tabletkę pod język. Ból w piersi minął jak ręką odjął.