Siostry - ebook
Siostry - ebook
Młoda kobieta, Agata Niemirska chce poznać prawdę o swojej przeszłości. Dostaje zawiadomienie o śmierci matki, której nigdy nie znała. Razem z przyrodnią siostrą, Danielą, jedzie więc do Zmysłowa, maleńkiego miasteczka w górach, by znaleźć odpowiedź na pytania, które dręczyły ją całe życie.
Nic nie jest jednak tak proste, jak może się wydawać na pierwszy rzut oka. Pytania nie mają łatwych odpowiedzi, podobnie jak życie, które nie układa się według naszych planów.
W Zmysłowie czeka na Agatę dziewięcioletnia dziewczynka, Tosia, jej druga przyrodnia siostra, o której istnieniu dziewczyna nie miała pojęcia. Kto jest jej ojcem? Dlaczego matka ukrywała jego tożsamość? Miasteczko zatrzyma Agatę i Danielę na dłużej, zmuszając, by nie tylko przyjrzały się przeszłości i jej zagadkom, ale i własnemu życiu. Otoczą ich ludzie – dobrzy, ale też i ci mniej życzliwi, pojawią się wierni przyjaciele, ale i wrogowie. Niemirska zyska oddanych sojuszników – miejscowego weterynarza-dziwaka, Jerzego Wilka i Julię Kovacs – Węgierkę, która związała swój los z Polską.
Siostry wpłyną na życie wielu osób, zmieniając ich w zaskakujący sposób. Gdzieś w tle zamajaczy wielkie uczucie. Miłość pomimo wszystko i bez pytań "dlaczego?”.
Niech zatem uwiedzie Was magia małego miasteczka w górach, położonego wśród lasów i pachnących kwiatami łąk.
Czary codzienności – one odmienią losy sióstr, pozostałych mieszkańców Zmysłowa, a może odmienią i nas…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-066-1 |
Rozmiar pliku: | 771 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spotkanie dobiegało końca i trwała wymiana ostatnich pożegnalnych grzeczności. Agata Niemirska uścisnęła już właściwie wszystkie ważne dłonie i pozbierawszy swoje materiały, czekała przy oknie. Marzyła tylko o jednym – by zmienić buty na wysokich obcasach na tenisówki, które woziła przezornie w bagażniku samochodu. Czuła każdy palec, a stopy paliły ją żywym ogniem. Ten, kto wymyślił szpilki, na pewno znał się na wyrafinowanych torturach lub brał lekcje u mistrzów w tym fachu. Na przykład u tych, którzy skonstruowali niezwykle praktyczne imadło, zwane hiszpańskim butem.
– Pani Agato, bardzo dziękuję za przygotowanie prezentacji. Klient był naprawdę zadowolony – rzucił prezes, a jego słowa znaczyły tyle, że to on sam był zadowolony. Cezary Halicki nie zwykł bowiem nikogo chwalić, a jeśli już mu się to zdarzało, to w kolejnym zdaniu wytykał zwykle jakieś niedociągnięcie, które błyskawicznie przekreślało wyrazy uznania. Podwładna czekała zatem w napięciu na owo następne zdanie, ale żaden negatywny komentarz nie padł. Był zadowolony. Tak po prostu. Skinął jej jeszcze głową w geście pożegnania, po czym wyszedł w otoczeniu swoich najbliższych współpracowników.
Dyrektor handlowy, Rafał Antczak, poklepał Agatę po ramieniu, czego nie znosiła.
– Spisaliśmy się, prawda? – pochwalił z ogromnym zadowoleniem, a dziewczyna wydęła wargi. Tak, szczególnie on miał powody do dumy. Przez cały weekend siedział w swoim domku w górach z najdroższą małżonką, dzieciaczkami i psem, ponieważ w piątek, tuż po siedemnastej, udało mu się zwalić przygotowanie prezentacji na nią. On robił piesze wycieczki, obżerał się lodami, grillowaną karkówką i czym tam jeszcze był w stanie, a ona ślęczała przed komputerem, budując coraz to nowsze statystyki, robiąc wykresy i przygotowując plany. Nie miała zresztą cienia wątpliwości, że dyrektor handlowy już przywłaszczył sobie to osiągnięcie i zapewne był głęboko przekonany o swoim wielkim wkładzie w jej ciężką pracę. Sukces bowiem ma wielu ojców, a porażka jest sierotą – jak głosi ludowa mądrość.
– Spędziłam nad tą prezentacją dwa wolne dni – syknęła Agata. Nie zamierzała poddać się bez walki. – Mam nadzieję, że mi to jakoś wynagrodzisz? – dodała.
– Oj tam, oj tam, nie dramatyzuj! – Rafał zbagatelizował sprawę. – Dane były wstępnie obrobione, musiałaś to tylko zebrać do kupy i podać w estetycznej formie. Roboty na dwie godziny, moim zdaniem.
Odwróciła do niego zaczerwienioną ze złości twarz.
– Tak? Dwie godziny? To następną prezentację sam sobie rób, jeśli jesteś taki mądry i utalentowany! – Ostentacyjnie zdjęła niewygodne buty i przemaszerowała przez całą długość sali konferencyjnej w pończochach, nie zwracając uwagi na zdumiony wzrok Antczaka i niespokojne spojrzenia kilku asystentów. Wyminęła ich krokiem angielskiej królowej, przechadzającej się między tłumem poddanych, i skierowała się prosto do windy.
Spotkanie odbywało się w specjalnie wynajętej do tego celu hotelowej sali konferencyjnej, z której rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok na miasto. Halicki lubił takie efekty, bo uważał, że to dodatkowo wpływa na kontrahenta. Ot, taki rodzaj psychologicznego oddziaływania – atakowanie wieloma wrażeniami naraz. Perfekcyjne miejsce, perfekcyjna organizacja i perfekcyjny produkt. Trzeba było mu przyznać, że ta strategia znakomicie działała, bo zazwyczaj proste triki robią najlepsze wrażenie.
Teraz gdy było już po wszystkim, także i ona mogła się nacieszyć urokiem tego miejsca. Zjeżdżając przeszkloną windą, która sunęła cichutko i niespiesznie, patrzyła na Wawel oraz wijącą się u jego stóp rzekę. Rzadko (a może nawet nigdy?) miała okazję zobaczyć miasto z takiej perspektywy. Co tu kryć – był to przepiękny widok. Zachodzące słońce układało się czerwonymi pasmami na dachach i wieżach, a bryła zamku wyłaniała się z delikatnego zmierzchu jak detal z pocztówki sprzed lat.
Żałowała tylko, że podczas służbowego lanczu prawie nic nie zjadła. Po pierwsze, nie bardzo wypadało objadać się w obecności klienta i prezesa, a po drugie – nerwy nie pozwalały jej przełknąć niczego poza zupą i sałatką.
Była więc głodna i z niechęcią myślała o daniu na wynos czy odgrzewaniu czegoś z pudełka kupionego w sklepie koło domu.
„Może pojadę do »Wiśniowej Górki«?” – zastanowiła się.
Pomysł wydawał się znakomity. Restauracja mieściła się tuż za miastem, przy drodze na Bielany. Tak się składało, że założyła ją dawna koleżanka z firmy, której znudziła się posada w korporacji. Wielu marzy o rzuceniu pracy w diabły i poświęceniu się choćby hodowli kóz na Mazurach, robieniu domowych przetworów czy swetrów na zamówienie, tyle że zaledwie garstce udaje się to zrealizować. No i nie zbankrutować po pierwszym roku. Beacie się powiodło, ale zapewne też dlatego, że miała głowę na karku, no i – jak mawiała – była ze wsi.
– Wszystkiego dorobiłam się sama. Studia sama opłaciłam, pracę sama znalazłam, kredyty sama spłacałam. Nikt mi niczego nie dał, nawet męża mam biednego, a nie jakiegoś krezusa ze starej krakowskiej rodziny – śmiała się, zwierzając się kiedyś Agacie. – Dla mnie, kochana, chcieć to móc. Miałam dosyć harówki u kogoś i gdy tylko się nadarzyła okazja kupienia tej rudery, nie mogłam nie skorzystać.
„Wiśniowa Górka” od dawna nie była już ruderą, ale istotnie, gdy Beata w nią zainwestowała, wydawało się, że nadaje się jedynie do rozbiórki. Nowa właścicielka zostawiła tylko zewnętrzne ściany, bo podobał się jej obrys budynku, a w środku zmieniła wszystko. Teraz lokal był niezwykłym miejscem – miał praktycznie tylko jedną ciągnącą się po sam dach kondygnację, a kuchnia była na wpół otwarta. Bo trzeba dodać, że Beata również sama gotowała, a przy tym pasjami lubiła rozmawiać z ludźmi. Zamknięta w kuchni na pewno nie mogłaby tego robić.
Gdy Niemirska podjechała pod restaurację, zorientowała się, że źle zrobiła, nie telefonując wcześniej. Wszystkie stoliki na zewnątrz już zajęto, a w środku też nie sposób się przecisnąć. Cóż robić? Lokal był znany w mieście z nietypowego wystroju i znakomitej kuchni, należało więc zadbać o rezerwację.
Zapewne kto inny zostałby grzecznie odprawiony z kwitkiem, ale kelnerki dobrze znały Agatę i – widząc ją w progu – szybko dały znać szefowej. Beata wychyliła lekko zaczerwienioną twarz znad lady dzielącej kuchnię od sali i skinęła na nią dłonią.
– Ciężki dzień? Chcesz coś zjeść? – Na oba te pytania koleżanka odpowiedziała twierdząco.
– Wskakuj. Wpuszczę cię do kuchni, zaraz Konrad wstawi ci tu ładny stoliczek, to mi wszystko opowiesz.
Odwiedzająca chciała zaprotestować, że nie potrzebuje stoliczka, ani ładnego, ani brzydkiego, bo chętnie zje przy ladzie, ale Beata nie zamierzała tego słuchać. W mgnieniu oka zmaterializował się pomocnik z niewielkim stolikiem i lampką, którą fachowo ustawił na obrusie. Właścicielka przysunęła koleżance krzesło, a sama oparła się o ladę.
– Kaczka w pomarańczach i nie chcę słyszeć sprzeciwu – zarządziła władczo, dając znak kucharzowi. Jak na dobrą gospodynię przystało, spędzała całe dnie w restauracji, doglądając wszystkiego. Nic tu nie działo się bez jej wiedzy i zgody. „Gdyby były tu myszy, musiałyby się u mnie starać o specjalne przepustki” – śmiała się zawsze.
– Ja się napiję wina – oznajmiła, stawiając przed Agatą talerz. – Ty, ciamajdo, nie możesz, bo przyjechałaś samochodem. Ile razy mam ci powtarzać, że z Salwatora kursuje tu świetny autobus, nawet nie podmiejski, tylko całkiem zwykły, liniowy?
Fakt, przypominała jej to często, ale Niemirska nie lubiła jeździć komunikacją miejską. Stan higieny niektórych pasażerów pozostawiał wiele do życzenia, a ona miała wrażliwy węch.
– Co to dzisiaj było? – zagadnęła Beata znad swego kieliszka, gdy już uznała, że koleżanka zaspokoiła pierwszy głód. – Narada działu czy jakieś spotkanie na szczycie?
Agata rozgadała się na temat nowego projektu i ważnego klienta. Oczywiście, nie omieszkała wspomnieć o Antczaku i jego zachowaniu. Właścicielka restauracji się skrzywiła.
– Truteń Walery. Tak nazywam facetów, którzy sami nie kiwną palcem, a potem stroją się w cudze piórka. Nieuleczalny typ, nie zmienisz go, możesz tylko zwalczać. W żadnym wypadku nie milcz potulnie, bo wtedy już na pewno każdy twój sukces stanie się natychmiast owocem jego wytężonej pracy, a na końcu uraczy cię maksymą, że zadaniem managementu jest zarządzać i tak dobierać pracowników, by korzystać z ich pomysłów. Jemu chodzi o to, byś poczuła wdzięczność, że możesz tyrać dla tak znakomitego przełożonego i jak koń wyścigowy zadowalać się w stajni swoją wiązką siana.
Beata, gdy już zeszła na swój ulubiony temat (a było nim krytykowanie zachowań korporacyjnych), mogła gadać bez końca. Agata zasadniczo zgadzała się ze wszystkim, co koleżanka mówiła. Sama była przekonana, że w tej organizacji większej kariery nie zrobi. Doszła do kierowniczego stanowiska, to prawda, ale wiele drzwi pozostawało dla niej zamkniętych. Może zostanie dyrektorem, gdy Truteń Walery zadławi się kiszką kaszaną z grilla podczas weekendu lub otrzyma korzystniejszą finansowo propozycję. Nie powołają jej jednak do zarządu ani nie zrobią wspólnikiem. O, co to, to nie! Zatem popracuje w tej firmie jeszcze kilka lat, a potem… będzie za stara. Obserwowała koleżanki po czterdziestce, które nagle zaczynały się robić nerwowe. Te zaradniejsze miały już uprawnienia biegłych albo własne interesy w stanie uśpienia, ale te mniej obrotne stąpały po wyjątkowo niepewnym gruncie. Było w ich zachowaniu wiele napięcia, oczekiwania na niezbyt przyjemną rozmowę w zarządzie. Zdumiewało ją to, że kobiety, które urodziły się pod koniec lat siedemdziesiątych i PRL znały z mglistych wspomnień z okresu wczesnej podstawówki, zaczynano niespodziewanie traktować jak pensjonariuszki domu spokojnej jesieni, z trudem rozumiejące, czym jest komputer i telefon komórkowy. Nagle pojawiały się insynuacje, że „osoby w pewnym wieku trudniej się uczą i adaptują do zmian”, mają „ciężkie do wyplenienia przyzwyczajenia”, są „za mało elastyczne i zbyt roszczeniowe”. Nieoczekiwanie w korporacji dopadała je zawodowa menopauza, jeżeli nie starość po prostu. Jednego dnia jeszcze „młoda osoba z perspektywami”, a drugiego seniorka z galopującą demencją i niemożnością przyswojenia nowej wiedzy. I to wszystko nagle, po przekroczeniu czterdziestki, a już bliżej pięćdziesiątki to na sto procent.
Agata zdała sobie sprawę, że właściwie poza prezesem Halickim w firmie nie pracuje nikt powyżej pięćdziesiątego roku życia. No, może tych kilku frajerów z zarządu, którzy siedzą na zebraniach, nic nie mówią i stroją tylko dziwne miny. Najwidoczniej dopiero od pewnego pułapu można było bezkarnie być starym. Na niższych stanowiskach menadżerskich na pewno nie. Beata także odeszła, mając czterdzieści kilka lat – dziewczyna uświadomiła sobie to właśnie z całą wyrazistością. Oficjalnie miała dosyć i właśnie zgromadziła pewien kapitał na otwarcie „Wiśniowej Górki”. Dzieci były już na studiach, nie musiała tak bardzo martwić się o ich przyszłość, a mąż dobrze zarabiał we własnej firmie. Był to więc idealny moment na rzucenie korporacji. Fakt jednak pozostawał faktem, że i spółka chętnie pozbyła się balastu w postaci czterdziestoletniej „staruszki”, najwyraźniej pozbawionej perspektyw w tej firmie.
I choć Agacie brakowało jeszcze ponad dziesięciu lat do tej mitycznej granicy przydatności do użytku, już zaczynała się obawiać, co ją czeka. Powinna pomyśleć o swojej przyszłości – zapisać się na kurs biegłego rewidenta lub zrobić inne uprawnienia państwowe. I w sumie miała już na to niewiele czasu, bo taki proces dokształcania się trwa.
Postanowiła po powrocie do domu przejrzeć oferty najlepszych uczelni. Musiała też liczyć się ze sporym wydatkiem, ale trudno. Na własnej przyszłości nie ma co oszczędzać.
– A co tam u twojego chłopaka, Filipa? – usłyszała głos Beaty. Koleżanka nalała sobie drugą lampkę wina, a dla Agaty zaordynowała deser. Choć dziewczyna zasadniczo wzbraniała się przed słodyczami, crème brûlée całkowicie złamał jej opór.
– Po staremu – ucięła Niemirska, z impetem przebijając łyżką karmelową „skórkę”. Nie bardzo miała ochotę rozmyślać na ten temat, a co dopiero o tym mówić.2.
Wróciła do domu po dziewiątej, spędziwszy naprawdę miły wieczór w towarzystwie Beaty i jej męża Maćka, którzy tworzyli godną pozazdroszczenia parę. I choć Beata twierdziła, że jej mąż trwa przy niej z przyzwyczajenia, które trudno zmienić po dwudziestu latach, prawda była zupełnie inna. Agata już dawno nie wierzyła w idiotyczne frazesy o przeciwieństwach, które się przyciągają, i koniecznym w każdym związku elemencie ryzyka. Być może było tak na krótkim dystansie, w przelotnych romansach. Długi związek musiał się opierać na podobieństwach – wspólnych zainteresowaniach, poglądach, podobnym sposobie widzenia świata – i zazwyczaj tych zbieżności musiało być co najmniej kilka.
Ona i Filip byli właśnie takimi przeciwieństwami, które jakoby miały się przyciągać. Rzecz jasna, doskonale działało to na etapie pierwszej fascynacji, gdy poznali się w dosyć banalnych okolicznościach, bo na służbowym wyjeździe. Znajomość już od początku nie była niewinna – pierwszego wieczoru skonsumowali ją w pokoju Agaty, z którego roztaczał się oszałamiający widok na góry (firma wysłała ich do Zakopanego). Musieli się jednak ukrywać, bo korporacja nie tolerowała „takich rzeczy”. Była to kolejna zagadka organizacyjna – zwalniano ludzi bez mrugnięcia okiem, bo robili się „za starzy”, a jednocześnie zarząd wyjątkowo pilnował moralności swoich pracowników. A przecież Agata i Filip byli dorośli i wiedzieli, co robią. Tak jej się przynajmniej wydawało.
Przez kilka tygodni ich konspiracyjnego związku było jak w bajce. Uśmiechali się do siebie porozumiewawczo w windzie, o tej samej godzinie chodzili na lancz, przesyłali sobie SMS-y na prywatne komórki, bardzo się pilnując, by nie korzystać z oficjalnego maila czy telefonu. Wieczorami spotykali się także dyskretnie, prawie jak w szpiegowskim filmie, nigdy nie wychodzili o jednej porze, nie szli w tym samym kierunku. Filip dbał o to, by nikt z firmy nie wiedział o ich romansie. W odróżnieniu od Agaty był wysoce ostrożny, przewidujący i troszczył się o swoją karierę. W porównaniu z nim ona – choć pracowita, skrupulatna i dokładna – wydawała się rozlazłym leniem. Filip każdą minutę wolnego czasu miał dokładnie zaplanowaną – dokształcał się, uczył języków, zawierał pożyteczne znajomości. Życie nie przeciekało mu przez palce, każda chwila była wykorzystana, a rzeczywistość zorganizowana w najdrobniejszych szczegółach.
Agata podejrzewała, że nawet czas dla niej ma ściśle wyliczony i rozplanowany, choć przecież nie dawał jej odczuć, że mniej się dla niego liczy niż praca. Wręcz przeciwnie. To właśnie on próbował ją cały czas dopingować, zachęcać do działania i zainteresowania się czymś, co mogłoby ją podciągnąć w hierarchii firmy. Niestety, gdy tak nad nią pracował, budził się w niej złośliwy chochlik, który nakazywał zachowania wręcz odwrotne. Gdy więc mężczyzna na coś naciskał, ona wykręcała się od tego z całej siły.
Filip bardzo dbał o swój wygląd zewnętrzny, co samo w sobie nie było przecież złe, a jednak Agacie zaczęło przeszkadzać. Czasami miała wręcz wrażenie (a może to była paranoja?), że kochając się z nią, stara się tak upozować, by i w tej intymnej sytuacji prezentować się maksymalnie elegancko i po męsku. Pewnego dnia doprowadziła go do wściekłości niewinną uwagą, że firma Hugo Boss, której garnitury tak lubił, w czasie wojny produkowała mundury dla niemieckiej armii.
– A co to ma do rzeczy? – zaperzył się. – Historia mnie nie interesuje, zresztą czasy się zmieniły, gdybyś nie zauważyła.
Jak się okazało, nie wszystko się zmieniło. Po kilku miesiącach tego sekretnego „docierania się” – tu właśnie jest miejsce na rozprawienie się z kolejnym mitem, że każda para musi się dotrzeć; być może dociera się to, co i tak do siebie pasuje, bo w innym wypadku raczej się rozleci, niż scali – pojawił się upiór z przeszłości, czyli dawna dziewczyna Filipa. Wyszło bowiem na jaw, że nawet tak poukładana osoba jak on może mieć swoje tajemnice. Mroczne sekrety.
Magda była jego studencką miłością i nawet mieli się pobrać. Potem coś się popsuło, ona wyjechała za granicę, on pozostał w kraju. Znajomość puściła w szwach, jak to mówił, ponieważ związki na odległość nie mają przyszłości.
Agata łyknęła to tłumaczenie jak młody pelikan rybkę. Było to na początku ich związku, gdy wszystko w drugiej osobie wydaje się atrakcyjne i pociągające. Nawet mu współczuła, że został porzucony w taki sposób, a sprawa z Magdą wydawała się definitywnie zamknięta.
Niedługo stało się oczywiste, że wcale tak nie było. Była narzeczona wróciła do kraju i bezskutecznie szukała pracy. Filip uważał, że powinien jej pomóc, bo przecież nie można nikogo zostawiać na pastwę losu, zwłaszcza jeśli coś nas z tą osobą łączyło.
Agata w pierwszym momencie była nawet zbudowana tą jego wspaniałomyślnością. W następnym już nie, bo pokazało się, że „nieszczęśliwa” Magda wymaga kompleksowego wsparcia. W poszukiwaniu i wynajęciu mieszkania („Ona jest taka roztrzepana, kochanie, mogłaby podpisać niekorzystną umowę, trzeba nią pokierować”), późniejszym remoncie („Nie masz pojęcia, jak potrafią naciągnąć różnej maści fachowcy, wszystkiego trzeba pilnować, no, a jednak z mężczyzną się bardziej liczą”), umeblowaniu („Niby to meble do samodzielnego składania, ale jednak dla kobiety to ciężka praca”), przewożeniu różnych gratów, a nawet wyprowadzaniu psa. W międzyczasie Magda zapadła na nerwicę i depresję, ponieważ ciągle nie mogła znaleźć satysfakcjonującej posady, więc Filip zaczął się zastanawiać, czy Agata nie mogłaby polecić jej w swoim dziale. Przecież jego była dziewczyna miała znakomite kwalifikacje i tylko się marnowała, a nowa partnerka mogłaby zrobić dobry uczynek.
Tego już było za wiele. Może jest wredna i nieczuła, ale nie zamierzała codziennie oglądać eksnarzeczonej swego chłopaka w pracy.
– Nie bądź zazdrosna, słońce – tłumaczył Filip. – Magda to wspaniały człowiek, nie wyszło nam, to prawda, ale ona ma wiele problemów i naszym obowiązkiem jest się nią zająć. Jest całkiem sama i ma tylko nas.
Agata szczerze w to wątpiła. Magda z pewnością miała rodzinę lub dalszych krewnych. Nie wierzyła, by dziewczyna była całkiem sama, jak ta sierotka. A nawet gdyby – Filip pomógł jej już wystarczająco i naprawdę nie było powodów, by ciągnąć to dalej.
Poza jednym, oczywiście. Że nadal ich coś łączy.
– Czy ja jestem złą osobą? – pytała Agata swoją przyrodnią siostrę Danielę, która aktualnie była w domu pomiędzy jednym wyjazdem zagranicznym a drugim. Marzeniem siostry było zrobić karierę tłumacza; studiowała lingwistykę i intensywnie korzystała ze wszystkich możliwych stypendiów językowych. Teraz właśnie przyjechała z Nowego Jorku i pałała wielką miłością do tego miasta.
Na tak zadane pytanie Daniela parsknęła śmiechem.
– Moim zdaniem, baby, ty jesteś w tej sytuacji aniołem wcielonym! Ja bym już dawno kopnęła pana tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, i kazała mu zjeżdżać do Magdy. Jestem przekonana, że on ją bardzo skutecznie pociesza na własnoręcznie skręconej kanapie z IKEI.
Agata miała podobne podejrzenia i trzeźwe spojrzenie młodszej siostry tylko ją w tym utwierdzało. Zazwyczaj właśnie Daniela wypowiadała na głos to, o czym Agata tylko myślała. Była bowiem od młodszej siostry bardziej stonowana, ostrożna w osądach, taka correct, jak żartowała z niej Daniela.
Miała zatem twardy orzech do zgryzienia, jeżeli chodziło o Filipa, i bardzo ją to martwiło. Siostra zapewne doradziłaby jej, by zapytała wprost: „Czy ty aby nie sypiasz z tą swoją Magdą?”, lecz trudno było liczyć na to, że facet zagadnięty w ten sposób powie prawdę. Beata uważała z kolei, że Filip to gość z gatunku takich, co chcą zjeść ciastko i mieć je jednocześnie.
– To taktyka uchylonej furtki – tłumaczyła jej w „Wiśniowej Górce”, gdy jadły razem kolację. – Zawsze sobie zostawia możliwość. Zaradny chłopak, nie ma co! – Beata niby żartowała, ale nie widziała przyszłości dla związku Filipa i Agaty. Nie w sytuacji, gdy na horyzoncie wciąż majaczyła Magda, którą nieustannie trzeba było niańczyć.
Agata jednak nie potrafiła zmierzyć się z problemem. Chowała głowę w piasek. Z jednej strony wiedziała, że powinna posłać Filipa w diabły, a z drugiej wciąż wahała się, czy to zrobić. Podobnie było w pracy. Niby zademonstrowała, co myśli o zachowaniu Antczaka, ale tak naprawdę nie powiedziała mu do słuchu. Trzeba to było zrobić dużo wyraźniej i dobitniej, żeby nie myślał, że ma do czynienia z grzeczną dziewczynką.
„Moim problemem jest l’esprit de l’escalier. Zawsze wiem, co mam powiedzieć, ale już poniewczasie” – pomyślała, otwierając drzwi swego mieszkanka.
Kupił je ojciec, by zapewnić jej coś „na początek”. To także budziło w niej sprzeciw – nie zapracowała na lokum sama, tylko dostała je w prezencie. Nie miała do ojca pretensji, absolutnie nie, nawet przez myśl jej nie przeszło, że mogłaby być taką niewdzięcznicą. Wręcz przeciwnie, żywiła do „staruszka” same ciepłe uczucia, ale była wściekła, że tak prostował jej ścieżki. Odnosiła bowiem wrażenie, że nigdy nie ma się okazji wykazać, zaryzykować, zawsze ktoś robi coś za nią. Ojciec kupił jej mieszkanie, Filip zachęca do wykazywania się większą ambicją w sprawach zawodowych, a młodsza siostra jest jak jej własny asertywny głos, tyle że zewnętrzny. Agata nie musi wygłaszać żadnych kontrowersyjnych opinii, bo robi to za nią Daniela. Niby była samodzielna i zaradna, ale wciąż czuła się jak mała dziewczynka, którą ktoś manipuluje. Denerwowało ją to. Nieustannie dręczyło ją poczucie, że nie w pełni kieruje swoim życiem i to budziło w niej złość.
Kiedy, rozdrażniona wnioskami, do których doszła, rzuciła klucze na stoliczek z telefonem stacjonarnym, praktycznie w ogóle nieużywanym i służącym jedynie do rozmów z osiemdziesięcioletnią ciocią z Gdańska, nieuznającą komórek, zobaczyła, że miga światełko nieodsłuchanej wiadomości. Zdziwiła się. Ciocia nie zwykła się nagrywać, bo nie akceptowała również automatycznych sekretarek; tym bardziej nie zostawiali wiadomości akwizytorzy pościeli z lamy czy supergarnków z kosmicznej stali. Być może to Daniela zrobiła jej taki dowcip, to akurat było do niej podobne. Agata westchnęła i odsłuchała komunikat.
– Witam panią, mówi Jerzy Wilk. Nie zna mnie pani, ale musimy pilnie porozmawiać o pani matce. Proszę zadzwonić pod numer, który zaraz podam. – Głos był jej zupełnie nieznany, dobiegał jakby zza szyby i miał nieco chropawe brzmienie. Ale nie to sprawiło, że Agata całkiem zesztywniała i wpatrywała się bezmyślnym wzrokiem w migające światełko maszyny.
Matka… Słyszała o niej po raz pierwszy od dobrych dwudziestu lat.
L’esprit de l’escalier (fr.) – dosłownie: „dowcip na schodach”, czyli pomysł na ripostę, który przychodzi spóźniony i nie da się go już zastosować.3.
Rodzice rozstali się, gdy Agata miała niespełna rok. „Rozstali się” zresztą nie było dobrym określeniem – matka pewnego dnia spakowała swoje rzeczy i zostawiła ojcu kartkę. Agata nigdy nie widziała tej notatki, ale z tego, co mówił, rodzicielka napisała, że nie może tego wszystkiego wytrzymać i musi wyjechać, by nabrać dystansu. A potem zniknęła. Ojciec szukał jej bezskutecznie przez kilka miesięcy, dał nawet znać na komisariat, ale powiedziano mu wprost, że matka najprawdopodobniej „nie będzie chciała się znaleźć”. „Są takie przypadki” – tłumaczył mu oficer przyjmujący zgłoszenie. – „Ktoś wychodzi po papierosy i znika na zawsze. Potem nawet go odnajdujemy, przypadkiem, po latach, gdy, na przykład, musi opłacić mandat. Mówi wówczas, że nie życzy sobie, by informowano o jego aktualnym miejscu pobytu rodzinę. I ma do tego prawo”.
Ojciec był jednak przekonany, że matka nie zniknęłaby w ten sposób. Ale nie ulegało wątpliwości, że od tej pory już nigdy jej nie widział. Trzy lata później poznał Teresę, a wkrótce urodziła się Daniela. Teresa zresztą zawsze starała się tłumaczyć matkę, choć to przecież przez nią nie wzięła z ojcem ślubu.
– To mógł być efekt depresji poporodowej – mówiła, a Agacie, wówczas nastolatce, która zadawała wiele pytań, wcale nie było od tego lżej. Fakt, że matka wpadła przez nią w depresję i uciekła, bolał i wywoływał poczucie winy. Co takiego zrobiła, że rodzicielka ją zostawiła? Może była nieznośna i wrzeszczała po nocach, nie dając spać? Ojciec twierdził, że była nad wyraz spokojnym dzieckiem, nie to, co Daniela, która istotnie wyła ile wlezie i Teresa musiała ciągle ją nosić na rękach.
Potem dziewczyna poczuła wściekłość w stosunku do matki. Jak mogła ją tak zostawić? I dlaczego? W klasie były inne dzieci z tak zwanych rozbitych rodzin, ale tylko ją, Agatę, porzuciła rodzicielka. Przez pewien czas udawała nawet, że Teresa jest jej biologiczną matką, by nikt jej nie wypytywał i nie wytykał palcem. Ale wydało się, gdy jedna z koleżanek, wyjątkowo wścibska i złośliwa, zapytała słodkim głosem:
– Dlaczego ty mówisz do swojej mamy po imieniu?
Agata była oczywiście zła na partnerkę ojca, ale ta uważała, że taka forma zwracania się do niej jest w porządku.
– Nie jestem twoją matką ani ciotką. Najlepiej mów do mnie po prostu Teresa – zażądała kategorycznie i zamknęła sprawę.
Z biegiem lat Agata przyznała jej rację i szanowała ją za tę prostolinijną uczciwość. Wtedy jednak czuła złość. Nie chciała się wyróżniać, zwracać na siebie uwagi w ten sposób. W podstawówce była więc „dziewczynką, którą opuściła matka”, kimś w rodzaju biednej sieroty, pokrzywdzonej i godnej pożałowania. Czuła się nieszczęśliwa, ale wyłącznie wtedy, gdy ją tak piętnowano.
Poza tym żyła w zupełnie harmonijnej rodzinie. Teresa była dla niej bardzo dobra, a Danielę uwielbiała. W tym czasie zaczęła sobie tłumaczyć, że matka zmarła, a ona ma po prostu macochę. Tak sprawę przedstawiła koleżankom z liceum, do którego przezornie poszła na drugim końcu miasta, gdzie nikt jej nie znał. Przyjęto to zresztą bez specjalnego zainteresowania, bo głowy dorastających dziewcząt zaprząta zupełnie coś innego niż rodzina innej uczennicy. Agata jednak była wciąż bardzo drażliwa na tym punkcie. Wymyśliła całą historię, jak to matka umarła tuż po jej urodzeniu, i po pewnym czasie zaczęła sama w nią wierzyć. Opowiadała tak sugestywnie, że jedna z koleżanek wyraziła nawet zdziwienie, że zna tyle szczegółów, skoro w czasie tragicznego wydarzenia była oseskiem. Agata zmitygowała się więc trochę, bo nie chciała uchodzić za kłamczuchę. Chyba właśnie wtedy nauczyła się ostrożności i pewnego kunktatorstwa – wolała dostosować się do oczekiwań otoczenia, niż za bardzo się wychylać.
Ojciec dowiedział się o wersji wydarzeń opowiedzianej przez córkę tuż przed jej maturą. Wybuchła straszna awantura, pozornie o łgarstwa, ale tak naprawdę o ogólną sytuację w domu. Zarzucił jej niewdzięczność, całkowicie źle odczytał jej intencje, uważając, że robiła to, by w koleżankach i nauczycielach wzbudzić litość. Stwierdził też, że zachowała się nie fair w stosunku do Teresy, przedstawionej w tym kontekście jako zła macocha, która szybko zajęła miejsce wspaniałej zmarłej matki.
– Jak mogłaś tak nakłamać?! – grzmiał, a Agata była wściekła, że „stary” w ogóle niczego nie rozumie. Jej złość obróciła się też przeciwko Teresie, która próbowała łagodzić sytuację. „Co ona wie i po co się wtrąca? W końcu nie jest moją prawdziwą matką!” – nakręcała się dziewczyna, podnosząc głos na ojca i jego partnerkę.
Dziwiła się, że tata jej wtedy nie przylał. Może dlatego, że miała już osiemnaście lat, a może przez to, że nigdy nie był skory do przemocy. Chyba raz w życiu dał jej klapsa, gdy łaziła po parapecie przy otwartym na oścież oknie.
Teraz na wspomnienie tamtej awantury czuła wstyd. Z drugiej strony wciąż rozumiała swoje pobudki – nie chciała być czarną owcą w stadzie, wolała widowiskowo uśmiercić rodzicielkę, niż stać się po raz kolejny „tą porzuconą”.
Matki nie zostawiały dzieci, przynajmniej w tym świecie, do którego należała. Ojcowie, owszem, odchodzili, zakładali nowe rodziny lub nie, ale matki trwały. Wszystkie poza jej własną, która nabawiła się depresji i uciekła.
Agata zastanawiała się nawet, czy nie powinna iść do psychologa. Ale co by mu powiedziała? „Mam problem, bo w niemowlęctwie zostawiła mnie matka”? Pewnie by ją wyśmiał. Były przecież po stokroć gorsze zgryzoty. Mama jednej koleżanki zmarła na raka, inna miała wypadek i z trudem dochodziła do siebie.
A jej rodzicielka żyła gdzieś tam w świecie i zupełnie o nią nie dbała.
I to była największa bolączka.
Przez wiele następnych lat, najpierw dzieciństwa, a potem czasów nastoletnich, Agata miała nadzieję, że kiedyś przyjdzie list czy choćby kartka od niej, w której wyjaśni, co naprawdę się stało, wytłumaczy się. Może musiała wtedy tak postąpić, bo ktoś ją do tego zmusił (choćby ojciec?) lub na przykład zapadła na amnezję i nie pamiętała, że ma wrócić do domu… Czas biegł, a Agata wymyślała coraz bardziej irracjonalne powody. Czekała w każde urodziny i na każdą Gwiazdkę. Ostatni raz pobiegła do skrzynki w dniu swych osiemnastych urodzin. Wówczas już się nie łudziła, zrobiła to jedynie z długoletniego przyzwyczajenia. Ale nie. I tym razem nic. Doszła do wniosku, że skoro nawet tego dnia nic się nie pojawiło, to już na pewno nigdy się to nie zmieni. Postanowiła wtedy z całą mocą, że o niej zapomni. Wyrzuci matkę ze swojego życia na zawsze, tak jak ona wyrzuciła ją, swoją córkę. Od tego czasu nie zmyślała żadnych historyjek, tylko mówiła wprost: „Ja nie mam matki”. W świecie ludzi dorosłych przyjmowano to bez komentarza.
A teraz, zupełnie nagle, po tak niewyobrażalnie długim czasie dzwoni do niej niejaki Jerzy Wilk i mówi, że muszą porozmawiać o matce? To chyba jakieś żarty!
Uruchomiła wyszukiwarkę i odkryła, że osób o takich danych jest wiele. Obejrzała fotografię jakiegoś sportowca i kilku licealistów, z których na pewno żaden nie był jej telefonicznym rozmówcą. Istniało kilka firm zarejestrowanych na to nazwisko i szybko zniechęciła się, przeglądając pobieżnie ich strony. Niczego nie można było wywnioskować z podanych informacji, poza faktem, że mieściły się w różnych, bardzo od siebie oddalonych regionach Polski.
Potem, nieco już walcząc ze sobą, wrzuciła w wyszukiwarkę imię i nazwisko matki: Adela Niemirska. Choć może się to wydać nieprawdopodobne, robiła to po raz pierwszy w życiu. Podobno – jak zauważali medialni komentatorzy – jeśli nie ma cię w internetowej wyszukiwarce, nie ma cię wcale. Jej matki tam nie było.
Była zdenerwowana, więc zadzwoniła do Filipa. Odebrał po kilku sygnałach, mówił dziwnym, przytłumionym głosem.
– Spałeś już? – zapytała zdezorientowana. Zaczął się tłumaczyć, że miał ogromnie męczący dzień, dużo problemów w pracy.
Pomyślała o swoim popołudniu i poczuła wściekłość. Tak naprawdę musi sobie ze wszystkim radzić sama! Beata ma rację – Filip to taki niby-chłopak. Niby jest, a gdy go najbardziej potrzeba, brakuje jego obecności.
– Co się stało? – zapytał on tymczasem. – Masz taki głos…
– Jaki? – warknęła.
– Nie wiem. Chyba rozdrażniony, jakby coś złego się stało.
– Dzwonił do mnie nieznajomy facet. W sprawie mojej matki. Mówił, że musimy o niej porozmawiać. Nagrał się na sekretarkę, bo nie było mnie w domu.
– Twojej matki? Chodzi o Teresę? – Filip najwyraźniej nie rozumiał.
– Nie o Teresę, o moją biologiczną matkę. Nie widziałam jej prawie od urodzenia.
– Naprawdę? Nie miałem o tym pojęcia. – Był wyraźnie zaskoczony.
Agata zacisnęła zęby. Tak. Tego również mu nie powiedziała. Naprawdę niezbyt wiele o sobie wiedzieli, w każdym razie on niewiele wiedział o niej. Inna sprawa, że raczej jej nie wypytywał. Widać, nie bardzo obchodziła go jej historia rodzinna i to także nie było przyjemne.
– No i co z tą matką? – spytał, gdy długo się nie odzywała. Mogło się wydawać, że się rozłączyła. Ale nie.
– Nic – ucięła i nacisnęła czerwony przycisk. Potem patrzyła chwilę na telefon i pomyślała, że rozmowa sprawiła jej przykrość. Tylko czego oczekiwała? Wsparcia? Pociechy? A może propozycji, że Filip przyjedzie do niej, by nie czuła się samotna w tej trudnej chwili? Niestety, najwyraźniej nie mogła na to liczyć.4.
Agata powinna była pracować nad projektem, ale nie mogła się skupić. Bezmyślnie patrzyła w komputer, rzędy cyfr były dla niej kompletnie nieczytelne i nie niosły żadnych znaczeń. Właściwie symulowała tylko, że jest zajęta i ze zmarszczonym czołem wodziła wzrokiem po ekranie, co chwilę nerwowo naciskając klawisze myszki. Tak naprawdę myślała o Jerzym Wilku i dziwnym telefonie, którym ją uraczył poprzedniego dnia.
Oczywiście, powinna do niego zadzwonić, to pewne, ale nie mogła się zmusić. Bała się. Jej życie stanowiło już uporządkowaną całość. Matka dawno została z niego usunięta. Od wielu lat Agata nie rozmawiała na jej temat z ojcem. To była zamknięta sprawa, która pomiędzy nimi nie istniała. Jak to się mówi w psychologii – temat tabu.
Kiedy wykluczyła matkę ze swego życia i zabroniła sobie nawet myśleć o niej, poczuła się lepiej. Przestała się obwiniać za jej odejście, ale jednocześnie odczuwała jakiś dojmujący brak, coś na kształt poczucia amputowania kończyny. Może chorej i sprawiającej ból, ale jednak własnej.
Uświadomiła sobie, że mimo wielkich wysiłków, by nie pamiętać, wciąż czuje podświadomy głód obecności matki, straszne uczucie opuszczenia. Może teraz los, w postaci Jerzego Wilka, coś jej podpowiada? A jeśli matka wreszcie chce się z nią spotkać? Wyjaśnić przeszłe sprawy? Wiadomo, niczego nie da się już skleić, ale można próbować to zrozumieć. A ona bardzo chciała pojąć, dlaczego tak potoczyło się jej życie. Prawdopodobnie nawet pogodzić się z nim, ale o tym ostatnim myślała tylko po cichu, jakby bojąc się przyznać nawet przed sobą, że przyniosłoby to jej wielką ulgę.
Zdecydowanym gestem sięgnęła po telefon i wystukała numer. Zapisała go sobie wcześniej na kartce, ale zapamiętała od razu, gdy tylko Wilk go podyktował. Zgłosił się po trzech sygnałach.
– Jerzy Wilk. Proszę się streszczać, mam tu ciężki poród! – rzucił szybko, zdecydowanym głosem, a jej zrobiło się nieprzyjemnie, że została tak obcesowo potraktowana.
– Przepraszam, jeśli dzwonię nie w porę, mogę później – wybąkała, już zła na siebie, że się tłumaczy.
– Proszę mówić, o co chodzi, bo naprawdę nie mam czasu – odparł rozmówca, a w tle dało się słyszeć czyjeś głosy. Jeżeli rzeczywiście odbierał skomplikowany poród, to nie było sensu bawić się w kurtuazyjne grzeczności.
– Jestem Agata Niemirska. Dzwonił pan do mnie wczoraj w sprawie mojej matki, Adeli…
– A to pani… – Jego głos wyraźnie złagodniał. – Przepraszam, że tak na panią naskoczyłem, ale myślałem, że to któryś z tych trucicieli, co nie mogą jednego dnia wytrzymać bez nowej konsultacji lekarskiej.
– Nie, to ja, i na razie nie potrzebuję diagnozy – odpowiedziała Agata ponurym głosem.
– Miło to słyszeć. Nie mam dla pani dobrych wiadomości i zapewne wcale nie powinienem ich przekazywać, bo się do tego nie nadaję. Walę prosto z mostu. Ale nikogo innego nie było, zresztą Ada mnie prosiła, w razie czego. No i „w razie czego” nadeszło szybciej, niż się spodziewałem. Pani matka zmarła dwa dni temu. Czekamy na panią z pogrzebem.
– Moja matka nie żyje? – Agata nie mogła się pozbierać po tym, co usłyszała. Właściwie całe życie nie miała matki, nawet uważała ją przez pewien czas za zmarłą, a teraz ona umarła naprawdę.
– Tak. Bardzo mi przykro, że dowiaduje się pani w taki sposób. Przepraszam, ale nie mogę już dłużej rozmawiać, bo musimy go wyciągać za nogi! Źle się ułożył skurczybyk, przepraszam za mój język!
– Chłopczyk? – Agata zdumiała się podejściem tego lekarza do pacjentki i jej dziecka.
– Coś w tym rodzaju. Cielak!
No tak. Jej rozmówca był weterynarzem, co wiele wyjaśniało.
– Kończę już i proszę przyjechać. Pogrzeb jest w piątek w południe.
– Ale gdzie mam przyjechać?! – krzyknęła Agata, bojąc się, że doktor się rozłączy.
– A, prawda. Nie wie pani. Do Zmysłowa, to jest w górach… – próbował wyjaśniać, ale słychać było, że myślami jest przy swoim zwierzęcym pacjencie.
– Znam to miejsce – przerwała zdumiona. Odwiedziła Zmysłów ze szkolną wycieczką, bo był to stały punkt wypadowy na Lisią Górę, jeden z piękniejszych szczytów w okolicy. To tam ukryła się jej matka? Zaledwie dwie godziny jazdy od Krakowa? Może miała nawet szansę minąć się z nią na ulicy lub na malowniczym zmysłowskim rynku? Niesamowite!
Wystukała SMS-a do Filipa, by umówić się z nim w biurowej kafeterii. Wciąż trwała ta konspiracja, chociaż niektóre koleżanki wiedziały, że są razem. Mężczyzna jednak nalegał, by się nie afiszować, liczył na lepsze stanowisko i bał się reakcji zarządu na ten „służbowy romans”.
– Co się dzieje? – zapytał, gdy zachowując zasady ostrożności, usiedli, niby przypadkiem, obok siebie przy długiej ladzie. – Jakoś dziwnie się zachowujesz.
Prychnęła. Dobre sobie! A jak ma się zachowywać?
– Moja biologiczna matka nie żyje – wyjaśniła, starając się zachować spokój.
– To chyba nie jest nowa sprawa, prawda? – Nie do końca do niego to docierało. – No co? – Agata rzuciła mu karcące spojrzenie, więc się obruszył. – Wydaje mi się, że mówiłaś mi już coś takiego. Matka zmarła, gdy byłaś mała, i ojciec ożenił się drugi raz.
Doskonale pamiętała, że niczego takiego nie mówiła. A może? Tyle razy opowiadała tę bajkę, że nie wykluczone, że i teraz to zrobiła. Ale okłamałaby swojego chłopaka? Osobę, wobec której chciała być szczera? To raczej niemożliwe.
Zaniepokoiła się jednak. Czyżby te konfabulacje wymykały się jej świadomości? Może kłamała już mimowolnie, nauczona wieloletnim nawykiem. Przeraziło ją to. Zdała sobie sprawę, że nie kontroluje pewnych swoich zachowań i myśli jedno, a robi drugie.
– Naprawdę tak powiedziałam? – zapytała, a on skinął głową, patrząc na nią wyczekująco. – Nieważne. Musiałeś coś źle zrozumieć. Matka odeszła od ojca, gdy byłam mała, a zmarła dopiero teraz. Przez dwadzieścia sześć lat nie miałam z nią żadnego kontaktu, aż do wczoraj, gdy zadzwonił ten facet. Weterynarz, jakiś jej znajomy. Rozmawiałam z nim dzisiaj, chce, żebym przyjechała na pogrzeb.
Wzruszył ramionami, jakby sprawa nie była nawet warta wzmianki.
– To w czym problem? Skoro nawet jej nie znałaś, nie musisz tam jechać. Nie masz wobec niej żadnych zobowiązań, to obca kobieta. No, chyba że zostawiła ci duży spadek – zaśmiał się złośliwie, a ona, jakby nie dosłyszawszy jego ostatnich słów, zaczęła się zastanawiać.
Fakt. Nie znała matki, poza aktem urodzenia nic ich ze sobą nie łączyło. Nie mogła sobie nawet przypomnieć, czy kiedykolwiek ją kochała. Nie widziała jej choćby na zdjęciu, bo ojciec starannie pochował lub wyrzucił wszystkie fotografie. W albumie była tylko córka, a potem jeszcze Teresa i Daniela, i tak już przez cały czas. Z drugiej strony Agatę ciągnęło do Zmysłowa. Trudno to było wytłumaczyć. Bała się tam pojechać, a jednocześnie pchała ją tam ogromna ciekawość. Jaka była jej matka? Czym żyła? Jak mieszkała? Co myślą o niej ludzie, którzy ją dobrze znali? I wreszcie – czy wiedzą coś o niej, Agacie? Może matka mówiła im o niej, może tłumaczyła swą decyzję o odejściu i definitywnym zerwaniu z córką? Nie, to ostatnie było akurat niemożliwe i naiwne. Wątpiła, by ktokolwiek zwierzał się znajomym z tego rodzaju decyzji, wstydliwych, właściwie kompromitujących.
– Problem w tym, że ja chcę tam jechać – westchnęła, a Filip spojrzał na nią zaciekawiony.
– Po co? Chcesz rozdrapywać stare rany? Przecież nie jest ci do szczęścia potrzebna matka, której tak naprawdę nie znałaś.
Mylił się. Matka była jej potrzebna do szczęścia przez całe życie. Ale tego on – wychuchany jedynak – nie mógł raczej zrozumieć.
Ciąg dalszy w wersji pełnej