Siostrzyczka - ebook
Siostrzyczka - ebook
Gdy ojciec wyjechał z moją siostrą na wakacje, przeczuwałam, że nigdy więcej ich nie zobaczę. Tata dawno chciał odejść od mamy i rozpocząć nowe życie. Ale nagle, po wielu latach poszukiwań, zdarzył się cud. Alice, teraz już dorosła kobieta, nie tylko nas odnalazła, ale też postanowiła odwiedzić i spędzić z nami trochę czasu. Matka przyjęła ją z otwartymi ramionami, ja, zamiast radości, odczuwałam dziwny niepokój. Czy to naprawdę moja siostra, czy zręczna manipulatorka, która próbuje ukraść moje życie? Czy jestem o nią zazdrosna i dlatego zbyt podejrzliwa? A może popadam w paranoję?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-3509-9 |
Rozmiar pliku: | 759 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Są na świecie miejsca, w których mróz szczypie tak mocno, że palce drętwieją, a z ust lecą białe obłoki. Ale to nie one są najzimniejsze. Czasami najchłodniej jest w domowym ognisku, wśród członków rodziny.
Leżę w łóżku, które nie należy do mnie. Tego jestem pewna. Zacznijmy od tego, że materac jest twardszy. Brakuje mu miękkości, do której przywykłam. Niepewnie prostuję palce dłoni i słucham cichego szelestu materiału. Tworzywo sztuczne? A na koniec wnioskuję, że to wodoodporny materac.
Czuję ciężar pościeli. I znowu dostrzegam różnicę. Wypełniona włóknem poliestrowym kołdra nie jest tak ciepła i miękka jak w domu. Jest cięższa i twardsza. Chwytam ją między palce. Przywodzi mi na myśl wykrochmaloną wełnę. Ciężkości zapewne dodaje jej położony na wierzchu koc. Założę się, że jest niebieski.
Po chwili wycofuję się z zakładu. Równie dobrze koc może być niebieski albo zielony… a nawet biały. Ostatnio o wszystko się ze sobą zakładam.
Ale na pewno jest tkany.
Celowo nie otwieram oczu. Zza zamkniętych drzwi słyszę niedające się rozpoznać głosy osób chodzących w tę i z powrotem, zbliżających się i oddalających od pokoju niczym fale morskie.
W powietrzu unosi się delikatny zapach środków odkażających. Pachnie słodko i sterylnie, co jedynie potwierdza moje pierwotne przypuszczenia.
Jestem w szpitalu.
Kolejny zapach. Ten znam bardzo dobrze. To woda po goleniu o świeżej, cytrusowej nucie. Kupiłam mu ją rok temu. Świętowaliśmy ósmą rocznicę naszego małżeństwa. Woda była z wyższej półki, ale nie przejmowałam się kosztem. Nigdy nie skąpiłam pieniędzy na Luke’a.
FOREVER – czyli „na zawsze”. Tak się nazywa. I ta nazwa okazała się dosyć ironiczna. W tym roku raczej nie kupię mu prezentu z okazji rocznicy. Ani w następnym.
– Clare, słyszysz mnie? Śpisz? – pyta cicho, a jego twarz jest tuż przy moim uchu.
Nie chcę z nim rozmawiać. Jeszcze nie teraz. Nie czuję się gotowa. Intuicja podpowiada mi, żeby milczeć. Gdy chwyta moją dłoń i wplata w nią palce w lekkim uścisku, ku swemu zaskoczeniu mam ochotę mu się wyrwać, ale nie robię tego, tylko leżę bez ruchu.
Po chwili słyszę cichy świst otwieranych drzwi i skrzypienie szpitalnych chodaków o linoleum.
Ktoś, czyli najpewniej pielęgniarka, mówi:
– Pan Tennison? Na zewnątrz czeka policjant. Chciałby z panem porozmawiać.
– Jak to? Teraz?
– Chciałby porozmawiać także z panią Tennison, ale powiedziałam mu, że na razie jest to niemożliwe.
Mąż puszcza moją dłoń, a ja słyszę skrzypnięcie krzesła o podłogę.
– Dziękuję – odpowiada.
Razem z pielęgniarką wychodzą z pomieszczenia. Luke musiał nie domknąć drzwi, bo doskonale słyszę rozmowę na zewnątrz.
– Detektyw Phillips – przedstawia się policjant. – Przepraszam za to najście, panie Tennison. Chcieliśmy porozmawiać z pańską żoną, ale pielęgniarka powiedziała, że nie odzyskała jeszcze przytomności.
– Nic się nie stało – odpowiada Luke.
Słyszę cień protekcjonalności w jego głosie. Wyobrażam sobie, że stoi prosto, jak zawsze, kiedy próbuje zaznaczyć swoją pozycję. Jak zawsze, kiedy się kłócimy.
– Może pan będzie mógł nam pomóc?
– Spróbuję – odpowiada lekko poirytowany.
Osoby, które go nie znają, nie wychwyciłyby tego. Ale ja tak. Ostatnio słyszę to coraz częściej, więcej niżbym chciała.
– Jak by pan określił usposobienie żony poprzedzające wczorajszy… incydent? – pyta Phillips.
Incydent? Jaki incydent? Próbuję przypomnieć sobie, o czym mówi policjant, ale mam w głowie pustkę.
Z zamyślenia wyrywa mnie mąż, który pyta:
– Usposobienie?
– Jej nastrój. Była wesoła? Smutna? Zestresowana? Zalęknio…
– Wiem, co znaczy to słowo – przerywa mu Luke.
Tym razem irytacja w jego głosie jest już wyraźnie słyszalna. Jestem pewna, że rzucił detektywowi rozzłoszczone spojrzenie pod tytułem: „Masz mnie za idiotę?”.
Próbuję sobie przypomnieć, jak się ostatnio czułam. Smutna, zła, obrażona… To właśnie podpowiada mi podświadomość, ale nie potrafię wskazać powodów.
Luke milczy, zastanawia się przez chwilę. Jestem pewna, że szuka najlepszej odpowiedzi. Jeśli mogę polegać na swojej pamięci, będzie to odpowiedź sprzeczna z tym, co zapamiętałam.
Powoli falami wracają do mnie skrawki wspomnień. Zaczynam odczuwać gniew. Zastanawiam się, czy Luke myśli o tym, że byłam wściekła, lub o tym, że stałam się uparta. Czy tak właśnie mnie nazwał podczas jednej z ostatnich kłótni? Tak, tak, już pamiętam.
– Chyba oszalałaś – powiedział wtedy.
Czy wyjawi to detektywowi? A jeśli tak, to czy doda, co sprawiło, że „chyba oszalałam”?
– Clare miała trudny okres w życiu, wiele spraw do przetrawienia – odpowiada w końcu.
– Co ma pan na myśli? – drąży detektyw.
– Miała trudności z zaadaptowaniem się do zmian, które zaszły w jej życiu osobistym – mówi Luke, chociaż jestem pewna, że myśli: „Nie twój interes”.
O co mu chodzi, kiedy mówi o zmianach w moim życiu osobistym? Co się takiego wydarzyło, że wylądowałam w szpitalu?
Próbuję nadążyć za własnymi myślami. Odpowiedź nie przychodzi od razu, ale zaczynam mieć złe przeczucia. Odczuwam narastający strach, który tuli mnie w swych złowrogich ramionach. Wiem, że stało się coś strasznego. Zrobiłam coś potwornego. Coś, czego mój umysł nie chce przyjąć do wiadomości. Coś, co stoi w sprzeczności z moimi przekonaniami.
Przecież ja, Clare Tennison, jestem dobrym człowiekiem. Kobietą sukcesu, adwokatem i wspólniczką w spółce Carr, Tennison & Eggar Solicitors. Z troską opiekuję się Marion, moją matką, z oddaniem wychowuję córki, Chloe i Hannah. Jestem kochającą i pełną oddania żoną Luke’a. Na Boga, należę przecież do zarządu szkolnego! Clare Tennison nie robi złych rzeczy!
Skąd więc to narastające poczucie winy? Co ja takiego uczyniłam?
Robię wszystko, żeby odwlec moment prawdy. Walczę ze sobą, próbuję odgonić złe myśli. Życie w strachu, jakkolwiek potworne, jest lepsze od świadomości tego, co zrobiłam.
I nagle… Bum!
Jak grom z jasnego nieba uderza mnie to, co się stało. Wspomnienie jest wyraźne, jakbym patrzyła przez świeżo wypolerowaną szybę.
Trzymam kierownicę. Jadę do domu. Wskazówki prędkościomierza i obrotomierza skaczą w górę i w dół, kiedy zmieniam biegi i manewruję na wąskich uliczkach. Żywopłoty przy domach zlewają się w jedno, a drzewa na poboczu spowija mgła jak na romantycznych akwarelach.
Wyrasta jak spod ziemi. Stoi na środku drogi bez ruchu, kiedy prosto na nią pędzi kilkutonowa metalowa puszka! Jak mogłam jej nie zauważyć? Jest środek dnia, widać wszystko doskonale. Nie oślepia mnie słońce, a deszcz nie pogarsza widoczności. Powtarzam, widzę wszystko doskonale.
Pojawia się znikąd. Krzyczę i wciskam hamulec. Słyszę pisk opon, oczami wyobraźni widzę ślady, które zostają na nawierzchni. Skręcam kierownicę w lewo, próbuję ją wyminąć, ale jest za późno.
Na wspomnienie tępego huku ciała o samochód dostaję mdłości. Mam ochotę zwymiotować, ale wydobywa się ze mnie tylko głęboki jęk płynący prosto z serca i trzewi. Wyraz czystej rozpaczy. Zbyt bolesnej, by przerodzić się w łzy.
Podświadomie zwijam się w pozycję embrionalną. Gips uniemożliwia mi poruszanie lewą ręką, ale prawą łapię się za zabandażowaną głowę, jakbym szykowała się do awaryjnego lądowania w spadającym samolocie. Czuję rwanie w ręku, jakbym wyrwała sobie żyłę.
Następne, co pamiętam, to uwijający się wokół mnie personel. Pielęgniarki na początku wydają się delikatne, ale wraz z upływem czasu coraz bardziej stanowczo powtarzają prośby, żebym się uspokoiła. A także bez końca powtarzają, że wszystko będzie w porządku. Trochę później już dosadniej nakazują, żebym przestała się szarpać. Że wyrwałam wenflon i zrobię sobie krzywdę. Po chwili dobiegają mnie łagodne, ale zdecydowane słowa Luke’a.
– Spokojnie, dziecinko – mówi pieszczotliwie. Dawno nie słyszałam, żeby tak mnie nazywał. Tego sformułowania używa tylko w stosunku do dziewczynek, kiedy są złe i smutne. Kiedy Chloe przewraca się na ziemię i rozcina kolano, albo gdy Hannah odkrywa, że Wróżka Zębuszka nie istnieje. – Wszystko będzie dobrze. Przysięgam.
Z całego serca chciałabym, żeby miał rację, ale jak może być dobrze, jeśli jestem odpowiedzialna za tak straszną zbrodnię? Moim ciałem targa kolejna fala płaczu.
Ostatnia rzecz, jaką pamiętam, to chłodny płyn sączący się powoli do moich żył przez kroplówkę. Im dalej w głąb ciała, tym bardziej szczypie. Po chwili czuję, że moje mięśnie rozluźniają się, a wizja rozmywa się we mgle. Powoli odpływam do dnia, w którym ten koszmar się zaczął.ROZDZIAŁ DRUGI
Sześć tygodni wcześniej…
Przez chwilę wydaje mi się, że nie muszę wstawać do pracy. Cieszę się na ciepłą, leniwą niedzielę. Jest koniec września. W świetle słońca jest jeszcze gorąco, ale muślinowa firanka raz na jakiś czas powiewa na chłodnym wietrze. W takie dni lubię spać przy otwartym oknie. Czuję się wolna.
Po chwili schodzę z powrotem na ziemię i stawiam czoło ponurej rzeczywistości. Daleko mi do prawdziwej wolności, do tego, by być wolną osobą. Szczególnie o tej porze roku, kiedy wielkimi krokami zbliżają się urodziny mojej siostry.
Odwracam się na drugi bok i przytulam do śpiącego Luke’a, szukając pocieszenia w ciepłym dotyku bliskiego mi człowieka. Patrzę na zegarek. Powoli dociera do mnie, że jest poniedziałek. Wyłączam budzik. Nie wiem, po co w ogóle go nastawiłam. Ostatnio i tak budzę się przed nim. Nie mogę powiedzieć, żeby sen mi sprzyjał.
Myślę o mamie i o tym, że we wrześniu zawsze wpatruje się w kalendarz, nerwowo odliczając dni do dwudziestego ósmego. Zostało już tylko czterdzieści osiem godzin. Powinnam się już do tego przyzwyczaić. Minęło dwadzieścia lat. To szmat czasu, a mimo to nigdy nie udało mi się oswoić emocji, które budzi we mnie ten dzień. Mam wrażenie, że z każdym kolejnym rokiem nieobecność mojej siostry stawała się jeszcze bardziej dojmująca i bolesna, aż po same trzewia. Tak jakbym czuła nie tylko swoje cierpienie, ale też cierpienie mamy.
Przez tyle lat pragnęłam, żeby Alice wróciła. Nie tylko ze względu na mamę, ale też z czystego egoizmu. Chciałam, żeby wiszącą nad nami czarną chmurę wreszcie przepędził wiatr. Nie chciałam być znana jako siostra dziewczynki, której tata uciekł do Ameryki. Ani jako córka kobiety w żałobie. Chciałam być Clare Kennedy. Chciałam mieć normalną rodzinę.
Dalej tego pragnę.
Za pół godziny będę musiała rozpocząć codzienną procedurę „budzenia dziewczynek do szkoły i przedszkola”. Na razie przytulam się do Luke’a. Czasami czuję, jakby chłonął cały smutek i wszystkie lęki, które się we mnie kłębią, dając miejsce innym uczuciom i niosąc ulgę tłumionym emocjom.
Porusza się delikatnie, a ja przytulam go mocniej. Po ośmiu latach małżeństwa i z dwójką dzieci wciąż nie możemy się sobą nacieszyć.
Odwraca się do mnie i daje mi buziaka.
– Dzień dobry, kochanie – mówi, po czym zamyka oczy, przewraca się na drugi bok i dodaje: – Dobranoc, kochanie.
– Hej, koleżko! Tak łatwo mi się nie wywiniesz – szepczę mu do ucha, głaszcząc po klatce piersiowej i odwracam go z powrotem w swoją stronę.
Otwiera jedno oko i spogląda na budzik.
– Chryste, Clare, jest dopiero piąta trzydzieści.
– Nie marudź… – Próbuję stłumić jego protest pocałunkami.
W kącikach jego ust dostrzegam uśmiech. Otwiera drugie oko i pyta rozbawiony:
– Jak śmiesz stosować tak podstępne metody?!
Przytula mnie mocno, a ja zatapiam się w jego objęciach, próbując nie myśleć o nadchodzących wyzwaniach codziennego życia.
– To jak się dzisiaj czujemy? – pyta mama, wchodząc do kuchni.
Jesteśmy z Lukiem w trakcie szykowania śniadania i wydawania kolejnych poleceń dziewczynkom. No dobrze, przyznam, że siedmioletnia Hannah wykazuje się większą kreatywnością i potrzebuje tylko kilku słów zachęty, ale trzyletnia Chloe wymaga o wiele bardziej zdecydowanego podejścia.
Mieszkamy z moją mamą, Marion, w domu, w którym się wychowałam. Wprowadziliśmy się tu, kiedy Luke zmagał się z ciężkim losem początkującego malarza, a ja stawiałam pierwsze kroki na rynku pracy po skończeniu uniwersytetu. Dla niektórych mój mąż nadal nosi etykietkę „klepiącego biedę artysty ”. Mówiąc „niektórzy”, mam na myśli mamę. Choć na jej obronę dodam, że tak naprawdę jest bardzo tolerancyjna.
Odkąd pojawiły się dziewczynki, nasza rodzina powiększyła się do pięciu osób. Ale budynek, w którym mieszkamy, czyli staroangielska plebania, jest na tyle duży, że mama mogła wydzielić nam odrębny salon, a Luke ma nawet własną pracownię w dobudówce.
– Ten dom jest za wielki dla mnie samej, a ceny nieruchomości w Brighton są absurdalnie wysokie. Poza tym zawsze lubiłam towarzystwo. Będę mogła obserwować, jak dziewczynki dorastają, a wy nie będziecie musieli zatrudniać opiekunki – stwierdziła.
Miała rację. Z praktycznego punktu widzenia jej argumenty miały sens. Mimo to wszyscy znaliśmy prawdziwy powód, dla którego nie chciałam się wyprowadzić.
Nie mogłam. Nie po tym, co się stało.
Chciałam kupić z mężem własne miejsce, budować tylko nasze wspomnienia, ale nie pozwalało mi na to sumienie. Nie chciałam zostawiać mamy samej.
– Powinnaś uwolnić się od wydarzeń z dzieciństwa – zasugerował Luke. Leżeliśmy wtedy w łóżku, a on po raz ostatni próbował mnie przekonać.
Owszem, miał rację, ale wiedziałam, że tak już zostanie. Mogłoby się to zmienić tylko wtedy, gdyby Alice wróciła do domu.
– Chodź do mnie, Chloe – rzucam, podnosząc córkę z kocyka. – Posadzimy cię przy stole. Dzień dobry, mamo.
Sadzam córeczkę w krzesełku i przysuwam ją do stołu. Luke podaje mi miseczkę płatków śniadaniowych weetabix i pogwizdując, parzy herbatę.
– Ktoś ma dzisiaj dobry nastrój – zauważa mama, nakładając sobie tosta. I choć mówi to z uśmiechem, zdradza ją ton głosu.
Ja i Luke wymieniamy nad stołem porozumiewawcze spojrzenia.
– Jest piękny poranek, świeci słońce, otacza mnie moja ukochana rodzina. Łącznie z tobą – oświadcza radośnie i posyła jej uśmiech numer jeden, próbując choć trochę ją rozweselić.
Mama odwraca wzrok, wpatruje się w kalendarz na ścianie. Jestem pewna, że patrzy na datę odległą od dzisiaj o dwa dni.
– Chciałabym pojechać do miasta. Muszę odebrać coś od jubilera – mówi.
Nie oczekujemy, że puści parę z ust, i tak wiemy, że chodzi o prezent urodzinowy dla Alice. Nie było Gwiazdki czy urodzin, na które mama nie kupiłaby jej jakiegoś upominku „na później, kiedy wróci do domu”. Nigdy nie na „jeśli wróci”.
– Podrzucę cię, jeśli chcesz – proponuje Luke. – Możemy zawieźć Chloe do przedszkola i pojechać prosto stamtąd.
– Naprawdę? Dziękuję, to takie miłe. – Tym razem uśmiecha się przyjaźniej.
Cieszę się, że mama i mój mąż się lubią. To bardzo ułatwia mieszkanie pod jednym dachem. Większość rodzin, które znamy, spotyka się przy stole późnym popołudniem, na obiadokolację. Ale najważniejszym posiłkiem u Tennisonów jest śniadanie, bo często zostaję w pracy do późna. To nieodpowiednia pora dla dziewczynek na jedzenie. I chociaż wiem, że nie jest to wymarzone rozwiązanie mojego męża, naprawdę doceniam, jak bardzo się dla nas wszystkich stara.
– Hannah, masz dzisiaj lekcję gry na flecie – rzucam, w pośpiechu pakując w Chloe płatki. – Luke, nie zapomnisz? Książka z nutami chyba leży na pianinie w salonie.
– Wszystko pod kontrolą – oznajmia, a po chwili nachyla się nad Hannah i teatralnym szeptem pyta: – Wiesz, gdzie jest książka z nutami?
Hannah rzuca mi przelotne spojrzenie, po czym również szeptem odpowiada:
– Myślałam, że ty wiesz, tatusiu.
Udaję, że nie zauważam, kiedy Luke przykłada palec do ust i szepcze:
– Zostaw to mnie. Rozwiążę tę zagadkę.
Hannah chichocze, a jej tatuś mruga do mnie porozumiewawczo, po czym ceremonialnie nalewa wszystkim herbatę.
– Chryste, Luke, spójrz, która godzina. Przecież w każdy poniedziałek rano mam odprawę z Tomem i Leonardem. Jedz, kochanie, jedz.
Próbuję wcisnąć w Chloe kolejną łyżkę, ale Luke wyrywa mi ją z rąk.
– Leć. Nie każ szefowi na siebie czekać.
– On już nie jest moim szefem. Nie wiem, czy pamiętasz, ale jesteśmy partnerami – uściślam, po czym popijam z filiżanki herbatę i parzę się w język.
– A mimo to zachowujesz się, jakby Leonard ciągle był twoim szefem. Tom zresztą też. Niech chociaż raz na ciebie poczekają, okej?
Ignoruję jego słowa i całuję dziewczynki na pożegnanie.
– Miłego dnia, skarby. Hannah, nie zapomnij dać nauczycielce pozwolenia na uczestnictwo w konkursie pływackim. Chloe, nie rozrabiaj w przedszkolu. Mamusia bardzo was kocha, dziewczynki.
– Ja ciebie też kocham – odpowiada Hannah i daje mi całusa, kiedy manewruję wokół stołu.
– Ja czebie tesz ocham – powtarza po siostrze Chloe z pełną buzią.
– Pamiętaj, że masz wrócić dzisiaj do domu z Daisy – przypominam córce, po czym zwracam się do Luke’a, żeby potwierdzić szczegóły: – Pippa odbierze Hannah i weźmie ją do siebie na herbatę. Podrzuci ją do nas później.
Pippa jest jedną z niewielu przyjaciółek, jakie mamy od wyprowadzki na wieś. Gdyby nasze córki nie zaprzyjaźniły się w szkole, zapewne nigdy byśmy się nie poznały.
– Do zobaczenia, mamo! – Muskam ją lekko w policzek, a na końcu żegnam się z Lukiem, który obejmuje mnie w talii i całuje o parę sekund dłużej, niżby wypadało.
Potem puszcza mnie i oznajmia:
– Idź, kotku, i pokaż im swoje pazury. Tańcz jak motyl, kąsaj jak osa – mówi, boksując się z niewidzialnym wrogiem jak Muhammad Ali.
Czuję ogarniający mnie przypływ miłości. Luke jest moim najlepszym przyjacielem, kochankiem, mężem. Jest dla mnie wszystkim.
Przybijam mu piątkę, ściągam z oparcia krzesła marynarkę i wychodzę z kuchni na korytarz, skąd biorę teczkę i wózek transportowy obładowany dokumentami, które zabrałam do poczytania przez weekend. Już mam wychodzić, ale ostatni raz odwracam się i krzyczę przez ramię:
– Nie zapomnij…
– Fletu! – Luke i Hannah kończą za mnie chórem.
Podróż do Brighton z miejscowości, w której mieszkamy, przy ładnej pogodzie zajmuje niecałe trzydzieści minut. Włączam radio i podśpiewuję, starając się odepchnąć na bok myśli o Alice. Kiedy kończy się piosenka, spiker zapowiada utwór tygodnia. Rozpoznaję go po pierwszych trzech taktach: Slipping through my fingers. To piosenka zespołu ABBA. W ułamku sekundy oczy zachodzą mi łzami, a w klatce piersiowej czuję tak silny ból, że na kilka sekund tracę ostrość, ledwie widząc drogę przed sobą. Ta piosenka zawsze przypomina mi mamę, Alice i pustkę, która nam po niej została.
Dźwięk klaksonu sprowadza mnie na ziemię. Serce zaczyna tłuc mi się w piersi, ale tym razem z powodu skoku adrenaliny. Przejechałam na czerwonym świetle.
– Cholera! – Z całej siły wciskam hamulec, żeby uniknąć zderzenia z nadjeżdżającym samochodem. Jestem wdzięczna za niezawodny ABS w moim bmw. Może wykona parę żabek, ale na pewno się zatrzyma. Macham ręką do kierowcy w geście przeprosin. Na szczęście on też zahamował.
Nigdy nie uczyłam się czytać z ruchu warg, ale jestem pewna, że użył każdego pejoratywnego określenia ze słownika slangu, które przyszło mu do głowy. Odpowiadam bezgłośnym „przepraszam”, patrzę, jak wrzuca bieg i odjeżdża ze skrzyżowania z piskiem opon, tą ostatnią manifestacją złości.
Bez dalszych przeszkód dojeżdżam na parking Carr, Tennison & Eggar Solicitors. Parkuję i spoglądam w lusterko, żeby skontrolować stan swojego makijażu. Wparowanie do pracy z czarnymi strugami pod oczami nie jest najlepszym pomysłem.
Uspokajam się, biorę aktówkę i wózek, po czym popycham drzwi odrestaurowanego domu z lat trzydziestych, w którym znajduje się nasze biuro.
– Dzień dobry, Nino – witam recepcjonistkę, otwierając drzwi biodrem i ciągnąc za sobą wózek.
– Dzień dobry, Clare – odpowiada, patrząc na mnie przelotnie, ale za chwilę znowu podnosi wzrok i przygląda mi się uważniej. Ewidentnie nie udało mi się ukryć, że płakałam. Na szczęście Nina powstrzymuje się od komentarza.
– Tom i Leonard są już w sali konferencyjnej – rzuca tylko, kiwając głową w stronę drzwi po drugiej stronie korytarza.
Spoglądam na zegarek. Za dziesięć dziewiąta. Mogą chwilę poczekać. Odniosę dokumenty i jeszcze raz poprawię makijaż.
Moja sekretarka siedzi przy biurku w niewielkiej recepcji obok mojego gabinetu.
– Dzień dobry, Sandy. Jak ci minął weekend?
– Dzień dobry, Clare. Bardzo dobrze, a tobie?
– Dobrze, dziękuję. – Podczas wymiany uprzejmości staram się nie patrzeć Sandy w oczy, żeby nie zauważyła rozmazanego tuszu. W środku dużej szafy na dokumenty mam wstawione lustro. Staję przed nim i wycieram twarz chusteczką.
– Tutaj jesteś! Wszystko w porządku? – Dostrzegam w lustrze Leonarda, który wparował do mojego biura.
– Teraz już tak – mówię, nakładając szczoteczką nową warstwę tuszu.
– Jesteś pewna?
– Tak. Padłam ofiarą poniedziałkowej wściekłości kierowców.
– Z twojej winy?
Przez chwilę się waham, co oczywiście zdradza, że w myślach rozważam, czy wybrać prawdę, czy fałsz. Leonard zamyka za sobą drzwi i podchodzi do mnie.
– Na pewno wszystko w porządku? Przecież wiem, że ten tydzień jest dla ciebie trudny.
Zawstydzona spuszczam wzrok. Niedobrze, że pokazuję po sobie dużo więcej uczuć, niżbym chciała, i że miewam problemy z koncentracją. Po chwili spoglądam na Leonarda w lustrze, starając się wyglądać na pewną siebie. Ostatni raz przejeżdżam szczoteczką po rzęsach i rzucam z uśmiechem:
– Naprawdę. Ale dziękuję za troskę.
Leonard poklepuje mnie po ramieniu ojcowskim gestem, ale po chwili znów wchodzi w rolę biznesmena:
– W takim razie chodź, czekamy na ciebie. Mam mało czasu. Zaraz przyjdzie ta przeklęta pani Freeman.
– Pani Freeman? – Chowam do kieszeni tusz, próbując sobie przypomnieć, czy rozmawialiśmy o niej na ostatniej odprawie, po czym ruszam za Leonardem do sali konferencyjnej.
– Tak. Ta zgorzkniała stara krowa. Nie wiem, jak jej mąż z nią wytrzymuje. Ale jestem pewien, że ta kobieta świetnie udaje. To jedna z tych dwuworkowych: nie wystarczy, że założysz jej worek na głowę. Sam też musisz założyć na wypadek, gdyby jej spadł.
– Ależ Leonardzie! – karcę go z emfazą. – Nie wolno tak mówić! – Oczywiście nie potrafię powstrzymać uśmiechu. Leonard bywa szczery do bólu, co czasami graniczy z wulgarnością. Z drugiej strony jest kopalnią zabawnych anegdot.
Tom stoi w sali konferencyjnej przy drzwiach prowadzących do ogrodu. Odwraca się, kiedy wchodzimy do środka.
– Znalazłeś ją! Świetnie! – Uśmiecha się do mnie i siada przy stole. – Poprosiłem o kawę dla ciebie. Jak ci minął weekend?
– Dobrze, dziękuję – odpowiadam, zajmując miejsce. Weekend wcale nie był udany. Prawdę mówiąc, był kompletnie do bani. Mama radzi sobie z nadchodzącymi urodzinami o wiele gorzej niż w poprzednich latach, a Tom doskonale o tym wie. W ciągu ostatnich kilku lat nieraz musiał stawiać czoło moim emocjonalnym wybuchom.
– Szkoda, że nie było cię na grillu. Udało ci się pozałatwiać swoje sprawy? – zmieniam temat.
– Tak. Przykro mi, że nie mogłem przyjść, ale Isabella chciała, żebym zawiózł Lottie na przyjęcie na cześć babci.
– Isabella dalej daje się we znaki? – pyta Leonard i zajmuje miejsce na krańcu stołu.
– Od czasu do czasu. Głównie chodzi jej o pieniądze. Ostatnio wymyśliła, że chce zabrać Lottie do Nowego Jorku. Takie wyjazdy kosztują fortunę i oczywiście to ja będę musiał zapłacić. Gdzie się podziały te czasy, kiedy ludzie zadowalali się weekendowym wypadem nad morze?
– Tak to już jest, jak się nie spisze intercyzy małżeńskiej – oświadcza Leonard, otwiera notes i wyjmuje z kieszeni długopis marki Mount Blanc. – Myślicie, że inaczej przetrwałbym trzy rozwody?
Wymieniamy z Tomem złośliwe uśmieszki. Leonard bez przerwy gada o zaletach intercyzy.
– Tak, tak, wiemy – kwituje Tom.
– Po ślubie też można to zrobić – zachęca Leonard. Nawet na nas nie patrzy, tylko z nosem w komputerze niecierpliwie stuka długopisem o biurko.
– Jak na razie układa mi się z Lukiem. Myślę, że jakoś sobie poradzimy – rzucam wymownie. Od jego słów cała się najeżyłam.
– Unosisz się dumą. Rozumiem.
Nie odpowiadam Leonardowi. Ta rozmowa nie ma sensu. Nigdy się ze sobą nie zgodzimy.
Tom patrzy na mnie pytająco, jakby chciał się upewnić, że wszystko ze mną w porządku. Przytakuję. Potem przechodzimy do interesów.
Nasze poniedziałkowe poranne „rozróby”, jak je żartobliwie nazywamy, są szansą dla każdego z nas, żeby wdrożyć pozostałych w sprawy, nad którymi pracujemy. Leonard jest perfekcjonistą i uważa, że te spotkania są kluczem do sprawnie funkcjonującego biznesu. Niewątpliwie stanowią też miły początek tygodnia, który przypomina nam o rodzinnym charakterze naszej firmy, czyli tym, na czym zależy całej naszej trójce.
Po odprawie i pierwszym spotkaniu idę do Toma zapytać, czy znajdzie dla mnie chwilę. Jego sekretarka uderza w klawiaturę z prędkością światła. Rzuca mi przelotny uśmiech znad komputera, ale od razu wraca do pracy. Drzwi do biura są otwarte, skąd wnioskuję, że mogę wejść. Nie jesteśmy ważniakami, nie musimy się zapowiadać.
– Puk, puk – mówię, wchodząc do biura. – Szybka kawka? – proponuję, unosząc dwa kubki.
– Tylko tak do mnie mów, kochana!
Tom i ja znamy się jeszcze z uniwersytetu, broniliśmy się w tym samym czasie. W studenckich latach mieliśmy przelotny romans, ale po skończeniu uczelni uznaliśmy, że to, co się zdarzyło w Oksfordzie, tam też na wieki wieków zostaje. Byliśmy ambitni, każde z nas chciało zrobić karierę. I chociaż zaczynaliśmy w różnych firmach, nie zerwaliśmy kontaktu. Po roku przepracowanym tutaj dałam znać Tomowi, że szukamy ludzi. I obojgu nam zaproponowano partnerstwo.
Przymykam nogą drzwi, stawiam na biurku Toma jeden z kubków i pytam:
– Może mi teraz opowiesz, co tak naprawdę wydarzyło się wczoraj? – Siadam naprzeciwko.
– Właśnie za to cię lubię – odpowiada Tom. – Żadnej intercyzy. Nie owijasz w bawełnę, nie chodzisz wokół tematu, budując napięcie. Walisz prosto z mostu.
– Nawet gdybym próbowała owijać w bawełnę, kazałbyś mi przejść do sedna.
– To prawda – przytakuje Tom. – Ale szczerze mówiąc, nie ma o czym mówić. Kiedy Isabella dowiedziała się, że chcę zabrać Lottie do ciebie, obudziła w sobie zołzę. Zresztą… dobrze wiesz, jaka ona jest.
– To żałosne, że ciągle się tak zachowuje. Przecież jesteście już trzy lata po rozwodzie – komentuję, nie kryjąc dezaprobaty.
– Znasz ją – rzuca Tom.
Owszem, znam. Tom żartuje, że porywczość Isabelli i jej napady zazdrości to uboczny skutek włoskiego pochodzenia. W takich chwilach jestem wdzięczna, że Luke ma luźniejsze podejście do tego, co się kiedyś wydarzyło między mną a Tomem.
– Ale dość już o mnie. Lepiej powiedz, co u ciebie – zmienia temat.
Przez chwilę milczę. Walczę ze sobą. Może powinnam zgrywać niewiniątko i udawać, że nie wiem, o czym mówi? Ale on doskonale wie, jak ważna jest dla mnie zbliżająca się rocznica, która kładzie się cieniem na horyzoncie, więc poddaję się i z ciężkim westchnieniem mówię:
– Ciężki tydzień. Stan mamy pogarsza się z dnia na dzień. Liczyłam na to, że w ten weekend dzięki spotkaniu z przyjaciółmi trochę się rozchmurzy. I wiem, jak bardzo się starała, ale myślami błądziła gdzie indziej. Leonard był kochany, przez większość popołudnia kręcił się wokół niej i wyglądało na to, że jest z tego zadowolona.
– Miałem na myśli ciebie. Wiem, jaka jest twoja mama. I wiem, że niewiele można dla niej zrobić. – Popija kawę i dodaje: – Chodziło mi o ciebie, Clare. Jak się czujesz? Dobrze sypiasz? Wyglądasz na zmęczoną.
– Sugerujesz, że wyglądam fatalnie? – rzucam z uśmieszkiem.
– Nic takiego nie powiedziałem.
– Wiem, wiem… Ale skoro pytasz, to przyznaję, że nie sypiam najlepiej. O tej porze roku zawsze ogarnia mnie niepokój. Nigdy nie wiem, co tak naprawdę czuję w związku z tą sytuacją i co powinnam czuć. Czy jestem zła na mamę? Na Alice? Na samą siebie? Wczoraj wieczorem zastanawiałam się, czy naprawdę za nią tęsknię, czy tylko nie mogę zaakceptować faktu, że zaginęła? To było tak dawno temu… – Przez chwilę milczę, wyglądając przez okno. – Wiesz, że wynajęliśmy prywatnego detektywa, żeby ją odnalazł? Oczywiście nic nie wskórał.
– Kto by pomyślał, że w dzisiejszych czasach tak trudno kogoś znaleźć – w zadumie mówi Tom. – Kiedy szukaliśmy jej razem, wyglądało to podobnie.
– Mogła zmienić nazwisko. Jest już po dwudziestce, więc bardzo prawdopodobne, że wyszła za mąż. A może wcale nie chce, żeby ją odnaleziono?
– To możliwe. Sugerowałaś to mamie?
– Wspominaliśmy o tym, no i mama nie jest naiwna, rozważa różne warianty. Tyle że, jak sądzę, nie odpuści, dopóki nie dowie się prawdy, jakakolwiek by była. Ale poziom emocji, z którym musimy się zmierzyć każdego roku o tej porze, po prostu mnie przerasta. Nie mam pojęcia, co z tym robić.
Dzwoni telefon Toma.
– Tak, Nino? Owszem, jest tutaj. – Patrzy na mnie, słuchając recepcjonistki, i z każdą chwilą robi się coraz bardziej poważny. – Dobrze, dziękuję. Cześć, Luke, z tej strony Tom. Już ci ją daję.
Mój mąż nigdy nie dzwoni do mnie do pracy. Kiedyś ustaliliśmy, że będzie dzwonił tylko w nagłych wypadkach.
Wyrywam Tomowi słuchawkę.
– Luke, co się stało? – niemal krzyczę. – Dziewczynkom nic nie jest?
– Nie, dziewczynki mają się świetnie – odpowiada, ale słyszę po jego głosie, że coś jest nie tak. – Z mamą też wszystko w porządku – dodaje, przewidując moje kolejne pytanie. – Nic się nie stało, tylko…
– Powiedz wreszcie, o co chodzi!
– Twoja mama jest w szoku. Musisz przyjechać do domu.
– W szoku? O czym ty mówisz? – Patrzę pytająco na Toma, jakby znał odpowiedź.
– Chcesz, żebym z nim porozmawiał? – pyta bezgłośnie Tom, wskazując na słuchawkę.
Kiwam przecząco głową, a Luke kontynuuje:
– Posłuchaj, kochanie, twoja mama dostała list… – Milknie na chwilę. Wyobrażam go sobie, jak nerwowo przestępuje z nogi na nogę. Czuję w jego głosie napięcie. Wreszcie dodaje: – List… od Alice.
– Alice?! – Jej imię ledwie przechodzi mi przez gardło.
– Tak, od niej.
– Masz na myśli moją siostrę?
– Tak, właśnie ją.
– Jasna cholera! – Zrywam się z krzesła, ale mam miękkie nogi, więc muszę podeprzeć się o zagłówek. – Jadę do was. – Rozłączam się.ROZDZIAŁ TRZECI
Droga Marion!
Mój list na pewno Cię zaskoczył. Od dłuższego czasu zastanawiam się, czy powinnam do Ciebie napisać. Zaczynałam listy, kreśliłam je i pisałam od nowa. Co mam powiedzieć matce, której nie widziałam od dwudziestu lat? Nie byłam pewna, czy się odzywać. Z drugiej strony milczenie też wydawało mi się niewłaściwe.
Pewnie się zastanawiałaś, dlaczego nie pisałam wcześniej, ale dopiero niedawno udało mi się zdobyć Twój adres. Przecież taty nie mogłam o niego poprosić. Od najmłodszych lat czułam, że to temat, którego nie wolno mi poruszać. Byłam dzieckiem, kiedy przyjechaliśmy do Ameryki, ale wspomnienia, które zachowałam o Anglii, są mi drogie.
Pamiętam, jak piekłyśmy razem maślane ciasteczka z kolorową posypką. Pamiętam, że pozwalałaś mi oblizywać miskę po cieście. Pamiętam wieczorne czytanie książek i to, że moją ulubioną była historia o kocie, który nie lubi ryb. Pamiętam huśtawkę i to, jak piszczałam z radości, krzycząc: „Wyżej, jeszcze wyżej!”. Chciałam dosięgnąć stopami chmur. Wyobrażałam sobie, że będą miękkie i puchate jak cukrowe pianki.
Pamiętam Twój piękny uśmiech. Zawsze dużo się śmiałaś i miałaś różową szminkę. Matową, nie pstrokatą. Kiedy mówiłaś, lekko migotała w słońcu. Czasami, gdy bawiłam się w przebieranki z Clare, pozwalałaś nam jej użyć. Kiedy ją nakładałam, układałam usta w literkę „O”, tak samo jak ty to robiłaś każdego dnia.
Zawsze pielęgnowałam te wspomnienia. Były i są dla mnie bardzo cenne. Ojciec nie lubił, kiedy mówiłam o Anglii, która z każdym dniem wydawała się coraz bardziej odległa. Aż wreszcie nastał ten czas, gdy przestałam myśleć o domu każdego wieczoru. Dni zamieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące, miesiące w lata. Ale nigdy nie wyzbyłam się wspomnień, tylko przestałam tak często je przywoływać.
Nigdy nie zapomniałam Ciebie ani Clare, ale moje życie zostało skierowane w innym kierunku. W głębi duszy zawsze marzyłam, że kiedyś Was znajdę albo Wy znajdziecie mnie. A skoro mi się to udało, chciałabym utrzymywać kontakt.
Może nie wiecie, ale mój tata, Patrick, zmarł w zeszłym roku. Po jego śmierci Roma, moja macocha, dała mi wasz adres. Powiedziała, że zawsze chciała to zrobić, ale tata jej nie pozwalał. Nie wiem, co się wydarzyło między wami. To był u nas temat tabu. Niezależnie od tego, co się stało, chcę, żebyś wiedziała, że zawsze czułam się przez Ciebie kochana i właśnie miłość skłoniła mnie, żeby do Ciebie napisać.
Mam nadzieję, że mój list nie jest zbyt bolesny. Przepraszam, jeśli rozdrapałam stare rany.
Bardzo chciałabym dowiedzieć się, co u Ciebie i Clare. I mam nadzieję, że to, co zaczynam tym listem, nie będzie jedynie zamknięciem starego rozdziału w życiu.
Twoja córka
Alice
Xx
PS. Dopiero kiedy zmarł tata, znalazłam mój akt urodzenia i uświadomiłam sobie, że kiedyś nazywałam się Kennedy, a nie Kendrick. Tata zmienił nam nazwisko, kiedy się tu przeprowadziliśmy. Nie wiedziałam o tym wcześniej… To by tłumaczyło, dlaczego nie udało się Wam mnie znaleźć, jeśli próbowałyście. X
Palcami wodzę po kartce papieru, który jeszcze niedawno trzymała w rękach moja mała siostrzyczka. Zmiana nazwiska wszystko wyjaśnia. Nic dziwnego, że nie mogłyśmy jej znaleźć, skoro szukałyśmy nie tej osoby. Wszystkim detektywom podawałyśmy dane: Patrick Kennedy. Pamiętam, że jeden z nich był pewien, że znajdziemy ojca, nawet jeśli jest obywatelem USA. Ale kiedy napotkał problemy, zaczął się usprawiedliwiać, że w Ameryce mieszka całe zatrzęsienie Patricków Kennedych o irlandzkich korzeniach i nie może zidentyfikować tego, którego szukamy. Jaka szkoda, że nie wiedziałyśmy o zmianie nazwiska!
Nagle wszystko nabrało sensu. Ojciec nie chciał, byśmy go odnalazły. Zaplanował to jeszcze przed wyjazdem. Ale wcale mi nie było choćby tylko przykro z powodu jego śmierci. Jak miałabym go opłakiwać po tym, co musiałyśmy przez niego przechodzić? Nie mogłam mu wybaczyć.
Ojciec nas oszukał, ale to była jego specjalność. Do perfekcji opanował sztukę dokuczania innym, był mistrzem w prawieniu i czynieniu złośliwości, miał zero empatii. Ale nie ma sensu się tym więcej zadręczać. Dostałyśmy list od Alice! To niesamowite! To, co zrobił ojciec, nie ma już żadnego znaczenia. Liczy się tylko przyszłość.
Mama ma łzy w oczach. Na ten widok sama poczułam gulę w gardle. Przebiegam przez pokój i klękam przy niej, żeby ją przytulić. Wraz ze łzami wylewamy z siebie dwadzieścia lat cierpienia.
– Clare, ona do nas wróci – mówi mama, pochlipując. – Przyjedzie tutaj.
Długo trwamy w uścisku. W końcu prostuję się i uśmiecham do niej, a ona odwzajemnia uśmiech. Kładzie dłonie na moich policzkach, przykłada czoło do mojego.
– Tak długo o tym marzyłam.
– Wiem, mamo. Wiem – szepczę. – Znalazła nas. Po godzinach, dniach, miesiącach poszukiwań, po latach życia ze złamanym sercem… w końcu nas znalazła.
Mama opiera się o kanapę, a ja siadam przy niej. Zabiera mi list i prostuje go w miejscach, gdzie pozginałyśmy go w spontanicznym objęciu.
– Kendrick. – Smutno potrząsa głową. – Szkoda, że nie wiedziałyśmy…
– Nie myślmy o tym, mamo. Nie zmienimy przeszłości. Teraz najważniejsza jest przyszłość – mówię z mocą.
– Masz rację. Potrzebuję tylko czasu, żeby się z tym oswoić. Zauważyłaś, co napisała o ojcu? – Wskazała palcem fragment listu.
– Nie żyje. Wiem. – Wzruszam ramionami. Nie czuję się związana z mężczyzną, o którym opowiada Alice. Jedyne, co pamiętam, to że się go bałam. Drżałam na dźwięk jego grzmiącego głosu. Nie znałam go i nie umiem za nim płakać. Nie pamiętam, żeby jego zniknięcie mnie zasmuciło, tęskniłam tylko za Alice. Mój tak zwany ojciec dla mnie nie żył już od dawna. Może dlatego tak mocno zżyłam się z Leonardem? Był jedynym mężczyzną, który w jakimś stopniu zastępował mi prawdziwego tatę.
Resztę poranka dyskutujemy o tym, jak odpisać Alice. Chcemy, by się dowiedziała, że myślałyśmy o niej latami i czekałyśmy z nadzieją, że wreszcie się do nas odezwie. I że ją kochamy. Nigdy nie przestałyśmy.
– Napiszę odpowiedź, a potem ci ją pokażę. Na pewno będziesz chciała dodać coś od siebie – proponuje mama.
– Dobrze. Też zastanowię się, co dopisać.
Kiedy mam pewność, że mama czuje się lepiej, a szok minął, wracam do biura. Tym razem nie potrafię oddzielić pracy od życia prywatnego i przez całe popołudnie łapię się na tym, że myślę o Alice i liście. Dobrze, że mam kompetentną sekretarkę, bo wpisuję błędne nazwiska i kwotę ugody na dokumentach rozwodowych. Sandy spostrzega oba moje błędy.
– Nic dziwnego, że nie mogłaś się skupić – mówi Tom, kiedy po skończonej pracy wychodzimy na parking. – Sam przez cały dzień nie myślałem o niczym innym.
– Naprawdę?
– Tak. Zaginięcie Alice było bardzo ważnym wydarzeniem w twoim życiu, więc siłą rzeczy było też istotne dla mnie.
Przez chwilę zastanawiam się nad jego słowami. Pewnie ma rację, chociaż nigdy tak o tym nie myślałam.
– Uważasz, że jej zaginięcie w decydujący sposób ukształtowało moją osobowość? – pytam.
– Nie ująłbym tego aż tak kategorycznie, ale na pewno jest to ważna część twojego życia. Nie uciekniesz od tego.
– Faktycznie.
– Chyba za dużo myślisz – Przyjacielsko szturcha mnie w bok. – A co Luke myśli o tym wszystkim?
– Nie był zbyt rozmowny – przyznaję, wspominając to, co wydarzyło się wcześniej. Przez większość czasu mój mąż siedział w fotelu i nas obserwował. Zaparzył herbaty, przytulił mnie, ale nic nie mówił.
– Ile wie na temat tego, co się wydarzyło?
– Wszystko. Tyle samo co ty czy ja. Tata zabrał Alice na wakacje i nigdy nie wrócił. To koniec opowieści. Bo prawdę mówiąc, mama i ja tylko tyle wiemy, nic więcej. – Łapię się na tym, że oczy zachodzą mi łzami. Przeklinam się w duchu za to, że nie potrafię utrzymać w ryzach emocji. Nie jestem beksą. Nigdy nie byłam.
Tom przez chwilę mi się przygląda, a ja zaczynam się czuć nieswojo. Wtedy przyciąga mnie do siebie i przytula. Nagle zdaje mi się, jakbym z powrotem była na studiach. Ogarnia mnie znajome uczucie spokoju i bezpieczeństwa, kiedy jestem w jego ramionach. Całuje mnie w czubek głowy.
Wyrywam się, niemal zderzając z nim czołem. To nie w Toma ramionach powinnam szukać ukojenia. Robię krok w tył.
– Dziękuję – mówię, unikając jego wzroku. – Lepiej już wrócę do domu. Zobaczę, co mama napisała. Myślałam o tym przez całe popołudnie. Nie chcę, żeby dała się ponieść emocjom i wystraszyła Alice – plotę bez sensu, zawstydzona starymi uczuciami, które na moment się we mnie rozbudziły.
Tom chowa ręce w kieszeniach. Uśmiecha się kącikiem ust, w jego oczach widzę rozbawienie.
– O co ci chodzi? – pytam.
Tom potrząsa głową, po czym nachyla się, żeby podnieść swoją teczkę.
– Spokojnie, Clare. To był tylko przyjacielski uścisk.
– Tak, wiem. – Jestem zażenowana przesadną reakcją. – Od rana mam huśtawkę nastrojów.
Przytulam go i daję buziaka w policzek – takiego, jakim codziennie witamy się i żegnamy. Przyjacielskiego. Kumpelskiego. Jak koledzy z pracy.
– A to na dowód, że jestem tego świadoma.
Kiedy przyjeżdżam do domu, Luke jest na górze i kąpie dziewczynki. Na głowie ma pasemko żółtej akrylowej farby. Drugie, niebieskie, na policzku.
– Widzę, że wreszcie znalazłeś czas na malowanie. Jak ci poszło? – pytam, klękając przy wannie. Spłukuję plecy Chloe, a ona piszczy i śmieje się z radości.
– Całkiem nieźle – odpowiada Luke. – Chociaż ciężko było mi się skupić. Może zrobię drugie podejście, kiedy nasze dwa diabełki pójdą spać. Chodź, Hannah, czas wychodzić. Trzymaj ręcznik.
– Złap mnie za rękę. – Pomagam Hannah wyjść z wanny i otulam ją ręcznikiem.
– Ja też! Ja też! – woła Chloe.
Zawsze chce robić to co Hannah. Przypomina mi w tym Alice, która chodziła za mną całymi dniami, prosząc, żeby mogła dołączyć do moich zabaw. Na ogół się zgadzałam, ale pamiętam, że czasami działała mi na nerwy. Chciałam być sama. Chodziłam na kraniec ogrodu i chowałam się przed nią. Prawie zawsze czułam się później winna. Przez dwadzieścia lat życia miałam wyrzuty sumienia za każde takie zdarzenie, kiedy jej odmówiłam. Marzyłam o tym, żeby jej wynagrodzić te braki, a teraz wreszcie dostałam szansę od losu.
Kładziemy z Lukiem dziewczynki do łóżek. Siadam przy Chloe i patrzę, jak odpływa w krainę snu, myśląc o Alice. Jakby pisząc ten list, pozwoliła mi na powrót do starych wspomnień.
Oczami wyobraźni widzę siostrę w ogrodzie. Na białym obrusie w czerwoną kratę bawiłyśmy się misiami i lalkami w podwieczorek. Zebrałyśmy jeżyny i maliny. Wiedziałyśmy, że nie są trujące.
Później, nie pamiętam dlaczego, położyłam na talerzykach kilka grzybów, które znalazłam w ogródku. Kiedy podniosłam wzrok, Alice jadła jeden z nich. Powiedziałam, żeby go wypluła, i bawiłyśmy się dalej. Kiedy skończyłyśmy, Alice wróciła do domu i rozchorowała się.
Mama zadzwoniła po lekarza, który nie potrafił wyjaśnić, co dolega Alice. Byłam zbyt przerażona, żeby pisnąć choćby słowo. Bałam się reakcji ojca. Kiedy doktor wyszedł, wymusiłam na siostrze obietnicę, że nikomu nie wspomni o grzybach. Na szczęście następnego dnia poczuła się lepiej, ale nigdy nie powiedziałam nikomu, co się naprawdę stało.
Drzwi do sypialni otwierają się i przez szparę wlewa się strumień światła.
– Wszystko w porządku, kochanie? – pyta szeptem Luke.
Rzucam ostatnie spojrzenie na śpiącą Chloe, po czym wstaję i ruszam do wyjścia.
– Co robi Hannah?
– Jest na dole z twoją mamą. Jedzą kolację. – Przytula mnie. – Jak się czujesz?
– Dobrze, chociaż przez cały dzień myślałam o Alice.
– Wcale mnie to nie dziwi.
– Ta sytuacja jest jednocześnie ekscytująca i przerażająca.
– Nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiała, ale bądź ostrożna. Nie decyduj pochopnie. Nie chcę, żebyś została zraniona. – Odgarnia mi z twarzy kosmyk włosów.
– Co masz na myśli?
– Minęło dużo czasu, nie znacie się w dorosłym życiu. Czasami takie spotkania kończą się zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażamy.
– Ale z ciebie optymista! – Uwalniam się z objęć i zdejmuję spódnicę oraz żakiet. To mój ulubiony moment dnia, kiedy ściągam z siebie niewygodne eleganckie ubranie i wskakuję w spodnie dresowe i T-shirt.
– Po prostu jestem ostrożny… – zaczyna Luke.
Czuję, że ma ochotę coś dodać, ale się powstrzymuje.
– Co takiego? – naciskam, wkładając koszulkę. – Co jeszcze chciałeś powiedzieć?
– Nic.
– A właśnie że chciałeś.
– Nie znasz jej zamiarów. – Wzrusza ramionami.
– Jej zamiarów? Niby co to ma znaczyć?
Zirytował mnie. Dlaczego nie potrafi cieszyć się razem ze mną? Przecież wie, jakie to ważne zarówno dla mnie, jak i dla mamy. Skąd w nim ten sceptycyzm?
– Nie wiesz, co twój ojciec powiedział Alice na temat rozstania z mamą. Jej wersja zdarzeń może być zupełnie inna niż twoja… – Po chwili milczenia wzdycha ciężko i dodaje: – Posłuchaj, Clare. Cieszę się, że Alice odezwała się do was. Wiem, że ta strona twojego życia zawsze wiązała się z bólem i jeśli powrót siostry ma oznaczać ustanie tego bólu, to masz moje całkowite wsparcie. Sugeruję tylko, żebyś była ostrożna i nie działała pochopnie, a wtedy na pewno wasze spotkanie będzie udane.
Idzie na dół, zostawiając mnie samą z przemyśleniami. Trzeba przyznać, że udało mu się zasiać ziarenko zwątpienia w mojej głowie. Jak Alice się o nas dowiedziała? Co słyszała na nasz temat? Czy może w ogóle nas pamiętać? Myślami wracam do dnia, w którym zniknęła.
Siedziałam w salonie, pomagając jej z kolorowanką, kiedy usłyszałam początek ostrej wymiany zdań między rodzicami, która miała wkrótce przerodzić się w jedną z ich coraz częstszych kłótni.
Z minuty na minutę mama mówiła coraz donośniej i coraz cieńszym głosem. Nie słyszałam, co dokładnie mówiła, ale pamiętam, że z trudem dobywała słowa. Jakby dusiła w sobie myśli, które nie mogą swobodnie wydostać się na zewnątrz przez zaciśnięte gardło.
Z kolei ojciec grzmiał niskim głosem, jakby ciskał piorunami o ściany. Nawet siedząc w kuchni, czułam chłód, który bił od niego i rozchodził się po całym domu. Był oschły i zimny.
Nagle drzwi do kuchni otworzyły się tak zamaszyście, że uderzyły klamką o ścianę – zresztą nie pierwszy już raz – rzeźbiąc małe wgłębienie. Z korytarza dobiegał tupot kroków ojca. Szedł do salonu, a za nim dreptała zawodząca mama.
Usiadłam na kanapie i wtuliłam się w poduszki, szukając schronienia w fałdach materiału. Podkuliłam kolana pod szyję, schowałam głowę w ramionach. Drżałam, wciąż czułam zimno.
Alice siedziała na podłodze i kolorowała książeczkę o księżniczkach, nieświadoma nadciągającej ku nam burzy.
Siostra nigdy nie czuła zimna. Zawsze było jej ciepło. Zewsząd otaczała ją miłość.
Ojciec wparował do salonu. Mama tuż za nim.
Odważyłam się spojrzeć.
Miała przekrwione, przeszklone oczy. Nie przejmowała się łzami, które ciekły jej po policzkach. Nie zwróciła na mnie uwagi.
– Patrick, proszę… – błagała ojca. – To nie jest dobry pomysł. Nawet nie wiem, dokąd chcesz jechać.
– Już ci mówiłem. Zatrzymam się u krewnych, których nie odwiedzałem od dawna.
– Właśnie o tym mówię. Po co chcesz tam wracać po dwunastu latach? Twoi rodzice nie żyją, nie masz rodzeństwa. Dlaczego nie możemy pojechać tam razem?
– Dobrze wiesz dlaczego.
– Nie możemy zrobić tego razem? Pojechać całą rodziną? Dlaczego chcesz jechać z Alice, a mnie i Clare zostawić? – Jej głos się załamał, otarła łzy.
– Zamilcz, kobieto! Przestań wreszcie dramatyzować! Jadę na wakacje. Alice jedzie ze mną. To wszystko. – W przeciwieństwie do mamy mówił stanowczym, stonowanym głosem. Kiedy zwrócił się do Alice, pogarda i obrzydzenie ustąpiły miejsca czułości. – Wstawaj, kochanie. Włóż kurtkę, raz-dwa. Bądź grzeczna.
Podał Alice czerwoną puchową kurtkę. Siostrzyczka przez chwilę się wahała. Myślę, że dopiero wtedy uświadomiła sobie, że coś jest nie tak.
– Mamusia też jedzie? I Clare? – zapytała.
– Tylko ty i ja. – Ojciec delikatnie pomachał kurtką. – Ubieraj się, kochanie.
Alice wstała posłusznie, wsunęła ręce w rękawy i odwróciła do niego, żeby zapiął przetyczki.
Mama klęknęła przy niej i wtuliła się w jej włosy. Obsypywała ją pocałunkami i głaskała. Trzymając za główkę i patrząc jej w oczy, bez przerwy powtarzała:
– Kocham cię. Mamusia bardzo cię kocha.
– Wystarczy już tego cyrku, jeszcze ją zestresujesz. – Ojciec wyrwał jej Alice.
Na mnie nie spojrzał ani razu. Nie czekałam na to spojrzenie. Bałam się, że jeśli mnie zobaczy, postanowi również i mnie zabrać ze sobą, a ja nie chciałam z nim jechać. Chciałam zostać z mamą. Wtuliłam się głębiej w poduszki, przyciągnęłam kolana jeszcze wyżej.
Ojciec złapał moją siostrę za rękę i ruszyli do wyjścia. Przy drzwiach Alice zawahała się i spojrzała na mnie oraz na mamę.
– Pa, mamusiu. Pa, Clare – powiedziała cichutko.
Często zastanawiałam się nad tym, czy faktycznie się wtedy żegnała. A może tylko sprawdzała, czy pozwolimy jej odejść?
Mama podbiegła do nich i złapała ojca za ramię.
– Zadzwoń, kiedy będziecie na miejscu. Musisz mi powiedzieć, gdzie się zatrzymacie. Wrócicie za dwa tygodnie, prawda?
Ojciec nie odpowiedział. Strącił jej rękę i rzucił tylko:
– Chodź, Alice.
Chciałam zrobić coś, żeby ją zatrzymać. Chciałam powstrzymać ojca, ale byłam tak przerażona, że w ogóle nie mogłam się ruszyć. Bo co, gdyby ojciec mnie zauważył? I gdyby chciał zabrać mnie ze sobą? Sparaliżowana strachem kątem oka patrzyłam, jak Alice znikała za rogiem.
Kiedy wyszli, pobiegłam do okna. Widziałam, jak siostrzyczka wsiada do samochodu. Ojciec nachylił się nad nią i zapiął jej pas. Zamknął drzwi, po czym przeszedł na przód i usiadł za kierownicą. Przez tylną szybę dostrzegłam ciemne włosy Alice.
Nagle odwróciła się. Spojrzała na mnie, patrzyła mi prosto w oczy. Wtedy zrozumiałam, że już nie wróci.
Obie to zrozumiałyśmy.