- promocja
Six times we almost kissed (and one time we did) - ebook
Six times we almost kissed (and one time we did) - ebook
Sześć zabawnych faktów o Penny i Tate:
1. Znają się od zawsze
2. Ich mamy się przyjaźnią
3. Penny i Tate zdecydowanie nie przyjaźnią się
4. A jednak wciąż prawie się całują
5. Nie rozmawiają o tym
6. Z powodu mam wkrótce zamieszkają razem
Ale kiedy "prawie" zamienia się w "mam na sobie tówj błyszczyk", Penny i Tate nie pozostaje nic innego, jak tylko zmierzyć się z rzeczywistością.
TESS SHARPE - urodzona w górskim domku przez matkę punkrockerkę, Tess Sharpe dorastała w rolniczej części Kalifornii. Obecnie mieszka w głębi lasu ze stadem psów i stale powiększającą się kolonią lekko zdziczałych kotów.
Zaprasza do odwiedzenia jej na Twitterze @sharpegirl
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8319-061-7 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
21 czerwca
„Spotkanie rodzinne dzisiaj o 18.00. Nie spóźnij się!”.
Wpatruję się w wiadomość w telefonie, gdy June pojawia się obok mnie, zawiązując fartuch.
– Przygotowałaś się już?
– Tak – odpowiadam. – I wydałam za mąż wszystkie keczupy.
– Dobrze się czujesz? – Spogląda na mnie badawczo. Ściskam telefon nieco zbyt mocno, wciąż gapiąc się w informację od mamy.
Zmuszam się do uśmiechu.
– Nic mi nie jest. Powinnam się zbierać. To do zobaczenia?
– Trzymaj się, Pen.
Kiedy wychodzę, dostaję kolejną wiadomość: „Możesz odebrać Tate z basenu? Anna wróciła ze mną do domu, źle się poczuła”.
Czyli to ją mama miała na myśli, kiedy wspomniała o spotkaniu rodzinnym. Anna nie jest jej siostrą, ale obie utrzymują, że są dla siebie kimś więcej niż najlepszymi przyjaciółkami. To więź głębsza niż pokrewieństwo.
Czy i babcia do nich dołączy? Kręci mi się w głowie, nie wiem, co mnie tam czeka… Czy mama znowu ma jakiś napad? A może przyszły złe wieści o zdrowiu Anny? To dwie największe traumy, które ciążą nad naszym życiem… No chyba że chodzi o zwykłą burę. Ale ja nie zasłużyłam na burę. Nic złego nie zrobiłam, nie licząc kolorowego szyfru na moim wielkim ściennym kalendarzu. Takim na całą ścianę. Tate powiedziała mi, że to przesada, ale mówi tak o wszystkich moich pomysłach.
No dobra. Trochę ściemniam. Zrobiłam coś, czego mama mi zabroniła. Ale gdyby się o tym dowiedziała, nie zwoływałaby rodzinnego spotkania. Raczej namierzyłaby mnie i postawiła do pionu.
Tak więc nie może chodzić o mnie.
Czy Tate zasłużyła na burę? Bardzo wątpliwe. Tate ogranicza się do pływania i przewracania oczami, kiedy coś powiem. Uchodzi za idealną córkę. Anna nigdy nie martwi się o nią. Moja zazdrosna mama lubi to podkreślać. Ponoć jestem strasznie kłopotliwa.
Mimo że przebywanie z Tate w jednym samochodzie przez więcej niż dziesięć minut to zwykle katastrofa, piszę do mamy: „Jasne”.
Nie odpisuje. Nie przesyła żadnych wskazówek.
To znaczy, że ktoś umiera, prawda?
Nie. Boże. Przestań świrować. Nie myśl o…
Ktoś już umarł.
Cholera!
Czy kiedykolwiek przeżyję choć jeden dzień bez…
Oczywiście, że nie. To przecież był mój ojciec.
Oczywiście, że nie.
Nosi jego obrączkę na szyi. Moja mama. Dostała ją przeciętą na pół, bo musieli mu ją jakoś zdjąć. Rzuciła jedną z połówek przez salon, taka była zdenerwowana. Próbowałam ją powstrzymać, ale się nie dało – a może po prostu nie umiałam.
Anna natomiast umiała. Przytuliła ją mocno i kazała nam z Tate wyjść na zewnątrz. Mama mieszkała wtedy z nią, a ja u babci. To Anna znalazła tę ciśniętą połówkę i oddała ją do naprawy. Teraz, dwa lata później, mama praktycznie nie rozstaje się z tą obrączką.
A jeśli w tej wiadomości chodzi o Annę? Mój żołądek skręca się w supeł, gdy pakuję się do samochodu i wyjeżdżam z parkingu przy knajpce Blackberry¹. Właściwie nie pamiętam czasów, kiedy nic jej nie dolegało. Gdy byłyśmy z Tate małe, dorobiła się raka jajnika, ale kilka lat temu skutecznie się go pozbyła. Potem znowu zachorowała – w zeszłym roku wykryto u niej alfę-1, rodzaj choroby genetycznej, która miesza w wątrobie i płucach. U niej padło na wątrobę. Od czasu diagnozy moja mama jest w trybie podwyższonej gotowości.
Zjeżdżam z South Street, kierując się na drugą stronę miasta.
Basen mieści się w betonowym budynku z lat siedemdziesiątych z dziwacznym skośnym dachem. To pozostałość po czasach, kiedy miasto miało przed sobą jakieś perspektywy, a boom na drewno jeszcze się nie skończył. Wewnątrz połowa reflektorów jest już włączona i rozświetla wodę.
Wciąż mocno się katuje, stoper ustawiła tak, by mogła go bez przerwy widzieć.
Obserwuję ją przez chwilę; nie mogę się powstrzymać. Nie znam nikogo, kogo nie fascynowałoby to, jak Tate porusza się w wodzie. Nie jest syrenką ani żadnym mitycznym stworzeniem, jeśli już, to przypomina rekina czającego się do ataku, zupełnie jakby pod wodą była u siebie i wiedziała, co ma robić.
Pływa sama. Latem drużyna nie ćwiczy razem – a przynajmniej nie z nią.
Zresztą Tate zawsze jako ostatnia wychodzi z treningu. Wiem o tym, tak jak wiem, że od samego patrzenia na nią będę musiała się skupić na kolejnych krokach. Już wcześniej wychodziła po wszystkich, bo pracowała ciężej. Nadal to robi, ale teraz ma jeszcze jeden powód. Zostaje w wodzie dłużej niż koleżanki z drużyny, bo już się z nimi nie przyjaźni. I to przeze mnie! Co prawda zachowuje się, jakby miała to gdzieś, ale nie jestem pewna, czy rzeczywiście tak jest, bo ja się z tym nie pogodziłam.
Jeszcze mnie nie zauważyła, więc podchodzę do stosu desek i ósemek do pływania, podnoszę jedną z pasiastych bojek i rzucam w jej stronę. Rozpryskuje wodę tuż przed Tate (może nie jestem gwiazdą sportu, ale potrafię przycelować), która zatrzymuje się w połowie ruchu.
Obraca się powoli, nawet nie zdejmując gogli, i w końcu mnie namierza.
– Serio? – pyta. Zanim zdołam odpowiedzieć, chwyta bojkę i rzuca we mnie z zabójczą precyzją. Ledwo udaje mi się uniknąć pocisku.
Mimowolnie chichoczę. Tate zdaje sobie z tego sprawę, bo prawie się uśmiecha, podpływając do krawędzi basenu.
Podciąga się i wychodzi z wody. Wiem wystarczająco dobrze, że muszę się trzymać od niej z daleka, inaczej wytrząśnie na mnie wodę niczym pies. Robiłyśmy tak, gdy byłyśmy małe. Wielokrotnie, bo najwyraźniej nie potrafię zachowywać się dojrzale… zwłaszcza w jej towarzystwie.
Tate ma na sobie dwa kombinezony pływackie i szorty oporowe, których nogawka jest już do połowy rozdarta.
– Moja mama cię przysłała? – pyta, owijając się ręcznikiem.
– Nie, moja mama. Powinnaś sprawdzić telefon.
Ściąga czepek i okulary, wkłada je do torby i wyciąga parkę. Czekam, zastanawiając się, czy otrzymała esemesa, czy też sprawdzi pocztę głosową. Wychodzi na to, że to pierwsze, bo spogląda na ekran i się krzywi – o ile można uznać to za wskazówkę.
Czy dostała jakąś szerszą informację? A może to samo niejasne hasełko „spotkanie rodzinne”, stanowiące zapewne zapowiedź naszej zagłady?
Próbuję odczytać to z jej profilu. Czubek nosa przechyliła, a zaplecione w warkocz włosy nastroszyły jej się od czepka, wilgoci i odżywki, którą nakłada przed wejściem do wody. Powinna jeszcze wziąć prysznic, spłukać chlor i się wymyć, ale kiedy odrywa wzrok od swojego telefonu, wiem już, że zmierzamy prosto do domu.
– Idziemy – mówi. Normalnie jęczałabym, że chce wejść mokra do samochodu, w samej tylko parce zarzuconej na kostium kąpielowy, ale teraz nawet nie protestuję.
Po wejściu do auta wpatruje się w telefon. Chcę wiedzieć, muszę wiedzieć więcej, ale zamiast tego jadę. U celu czeka na nas jakieś zmartwienie, które teraz podsyca napięcie. Mam wrażenie, że obie rozciągamy je tak mocno, że w każdej sekundzie może pęknąć.
– Kiedy naprawisz swój wóz? – pytam, desperacko próbując powstrzymać wszelkie westchnięcia czy parsknięcia. Czeka nas dziesięć minut jazdy przez miasto i kolejne dwadzieścia pod górę, na zboczu której znajduje się nasz dom.
Znów cisza. Bębnię palcami w kierownicę, gdyż Tate czasem delektuje się słowami, jakby była jednym z tych maniaków winiarstwa, którzy kręcą trunkiem w kieliszku i bez końca go wąchają.
No jasne! Odzywa się wreszcie, kiedy skręcam w ulicę wylotową.
– Nigdy.
Spoglądam na nią.
– Co masz na myśli?
– Sprzedałam go – odpowiada, nawet nie spoglądając na mnie.
– Co? – Przecież ona kocha tę półciężarówkę! To kupa złomu, ale Tate ją po prostu uwielbia. Regularnie nakłada na nią wosk i poleruje tymi śmiesznymi ściereczkami z mikrofibry.
– Nie mów mojej mamie, dobrze?
– Tate… – Nie mogę na nią spojrzeć, choć bardzo tego pragnę. Chciałabym odczytać prawdę z grymasu jej twarzy, bo rzadko wypowiada ją na głos. Za to jej mina…
Cóż, czasem nie potrafi ukryć jej nawet pod wodą.
Teraz wzrusza ramionami.
– Na karcie kredytowej zabrakło środków, a postanowiłam ją spłacić. Ta cała żywność i leki… Cóż, po prostu… rozwiązałam problem, jasne?
Zaschło mi w ustach. Nie miałam świadomości, że jest aż tak kiepsko. Zawsze brakowało im kasy, bo jak miałoby nie brakować, skoro trzeba non stop płacić za leczenie? Ale jeśli jest aż tak źle, że musiała sprzedać wóz za plecami matki…
– Przecież ona zauważy, że nie masz samochodu.
– Myśli, że jest w warsztacie. Nie martw się.
– Ja… – To trochę tak, jakby poprosiła mnie, żebym nie oddychała, jeśli mam być w pełni szczera. Bo w zasadzie tym się zajmuję: martwieniem się. – No dobrze. Ale jeśli dlatego zwołały spotkanie, to nie oczekuj, że stanę po twojej stronie.
Przewraca oczami.
– Tu nie ma żadnych stron, Penny. Po prostu staram się, żeby wszystko jakoś się kręciło. Myślałam, że akurat ty zrozumiesz. Zrobiłaś to samo, kiedy…
Mój język uderza o zęby. Wydaję z siebie ostrzegawcze cmoknięcie, które odbija echem bolesną furię kryjącą się w mojej piersi.
– Nie waż się.
Moja reakcja nawet jej nie zawstydziła. Po prostu patrzy na mnie, jakby to było wyzwanie.
– No to nie czepiaj się mnie, że znalazłam sposób na opłacenie rachunków.
– Może powinnaś poprosić kogoś o pomoc, zanim sprzedałaś półciężarówkę, zmuszając mamy do zorganizowania spotkania rodzinnego!
– Spotkanie nie będzie o tym. Gdyby moja mama się dowiedziała, że sprzedałam samochód, porozmawiałaby ze mną. Na pewno nie zwołałaby zebrania.
Wzdrygam się, słysząc jej słowa.
– Więc wiesz, o co chodzi? – pytam, a ona wybucha tą swoją wersją śmiechu: sapaniem, które nigdy nie dociera do jej ust czy oczu. Jej uśmiechowi czasem się udaje. Rzadko, bo trzeba na niego zasłużyć.
– O rany! – jęczy, wyraźnie zdegustowana, i zaczyna czytać z telefonu. – „Hej, słodziaku. Spotkanie rodzinne u Lottie dziś wieczorem. Penny przyjedzie po ciebie”. Chcesz się zatrzymać i sama przeczytać, żeby się upewnić, że nie kłamię? – dodaje.
Teraz to ja milczę. Może o to jej chodziło, bo już przez resztę drogi się nie odzywamy. Kiedy w końcu wjeżdżam na żwirową drogę prowadzącą do mojego domu, wzdycha z ulgą. Udaję, że tego nie słyszę. Światła w kuchni są zapalone, więc otwieram kłódkę wiszącą przy bramie. Dorwałam ją na wyprzedaży garażowej, by zastąpić tę, przez którą mama przejechała podczas złego roku. Jestem przekonana, że panna Frisbee sprzedała mi ją za trzydzieści dolarów, bo mi współczuła.
Jestem wściekła, że Tate mi o tym przypomniała. Także dlatego, że mama wolała być enigmatyczna, zamiast walić prosto z mostu. Nie lubię niejasności. Lubię dziesięciopunktowe plany z trzema różnymi strategiami wyjścia.
Przejeżdżam i zatrzymuję się, a Tate wyskakuje z samochodu. Nienawidzę, kiedy się tak zachowuje. Przysięgam, że niecierpliwość to jej drugie imię.
Jest już prawie na ganku, gdy zamykam bramę i ją doganiam.
– Potrzebujemy strategii! – syczę. – Co, jeśli czeka nas bura?
– Niby za co? Wdepnęłaś w jakiś kanał, kiedy nie patrzyłam? A może wypchałaś swoją szafę flamastrami, bo o tym marzyłaś w wieku siedmiu lat? W takim razie byłabym po stronie Lottie i mamy. Koniec z materiałami biurowymi, Penny. Gigantyczny kalendarz z kolorowymi kodami i wielki planer zagłady są już wystarczająco upiorne.
– Kalendarz mi się przydaje!
– Zajmuje całą ścianę twojego pokoju. Po co ci kalendarz, skoro masz planer?
– Wyrwałabyś mi go z moich zimnych, martwych rąk!
– Mhm.
Mam ochotę tupnąć nogą. Ona zawsze tak na mnie działa: wywołuje potrzebę tupnięcia nogą. Jakbym była dzieckiem, które wpada w szał, kiedy nie radzi sobie z frustracją.
I wtedy właśnie dostrzegam w jej oczach to, co tak rzadko dociera do jej ust: uśmiech.
– Zachowujesz się jak kretynka, żeby mnie wkurzyć? – pytam.
Jej oczy lekko się mrużą. O mój Boże! Dlaczego ona to robi?
Dlaczego zawsze się potykam i na nią wpadam?
– Musimy wejść do środka. – To wszystko, co ma mi do powiedzenia.
– Czekaj. – Moja dłoń jest o dwa kroki szybsza od mózgu i łapie ją za rękę. Wnętrze kurtki ma wyściełane polarem, więc jej skóra jest już ciepła. Przez chwilę, w której sekundy, a może nawet minuty tracą znaczenie, wpatruje się w moje palce zaciśnięte wokół jej nadgarstka. Potem spogląda na mnie… mimo to jej nie puszczam.
Zawsze trudno mi się od niej oderwać.
– Jeśli nie chodzi o samochód… – zmuszam się. – A jeśli… Tate, a jeśli jest źle?
Ona zaczyna się wić, a czas zaczyna biec w zwykłym tempie, kiedy jej palce sięgają po moje i je odciągają.
– Wtedy jest źle – odpowiada cicho.
Podchodzi do drzwi, ale nie zatrzymuję jej.
Po prostu idę za nią.