Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Skąd Litwini wracali - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
22 kwietnia 2013
38,42
3842 pkt
punktów Virtualo

Skąd Litwini wracali - ebook

Ostatnio w Polsce dużym zainteresowaniem czytelników, a dzięki temu także wydawców, cieszą się wspomnienia. Takie subiektywne relacje ludzi opowiadających o swoich przeżyciach są źródłami wiedzy, która po krytycznej ich interpretacji składa się na naszą historię. Oto w Polsce ukazuje się źródło niezwykłe. Opowieść Litwina, który był świadkiem i uczestnikiem odradzania się niepodległości Litwy w pierwszej połowie XX wieku. W 1944 roku uciekł przed bolszewikami na zachód, aby po wojnie osiąść w Polsce i tu spędzić kolejne 50 lat swojego życia. Mimo że doskonale znał polski, swoje wspomnienia spisał po litewsku. Pewną obiektywizacją tego źródła staje się opowieść córki autora, która w 1944 roku miała 8 lat. Biruta Markuza przetłumaczyła pamiętniki ojca, ale uzupełniła je także fragmentami własnych wspomnień. W tej podwójnej perspektywie widzimy więc PRL, ale widziany trochę z boku, z punktu widzenia ludzi, którzy świadomi swych korzeni postanowili tu osiedlić się na stałe. Niezwykłe losy nietuzinkowych bohaterów składają się na bardzo ciekawą opowieść.

Tak długo się przyjaźnimy, a tak mało wiedziałam dotąd o przeżyciach Twoich i Twojej rodziny w dramatycznym czasie wojenno-powojennej „wędrówki ludów”, o czym piszesz bardzo ciekawie, powściągliwie i bez patosu.

Wacława Myśliwska (z listu do autorki)

Spis treści

Dedykacja

BIRUTA MARKUZA WSTĘP

JÓZEF MARKUZA TRUDNY START. EDUKACJA

WOJNA

NIEPODLEGŁOŚĆ

BEZ DOMU

KŁAJPEDA. MŁODOŚĆ PRACOWITA ZAKOŃCZONA ŚLUBEM

HITLER Z BLISKA

OKUPACJA SOWIECKA

KONSTYTUCJA

OKUPACYJNE ZAWIROWANIA

BIRUTA MARKUZA

JÓZEf MARKUZA

PRZEPADŁ BEZ WIEŚCI

BIRUTA MARKUZA

JÓZEF MARKUZA

WOJNA

W SŁUŻBIE U NIEMCÓW. SPARKASSE

BIRUTA MARKUZA

JÓZEF MARKUZA JARZMO OKUPACJI

BIRUTA MARKUZA

JÓZEF MARKUZA FRONT SIĘ ZBLIŻA

ŻYCIE CYGANA

BIRUTA MARKUZA

JÓZEF MARKUZA ŻEGNAJ LITWO

MIERZEJA KUROŃSKA

BIRUTA MARKUZA

JÓZEF MARKUZA

BEYERSDORF

WYZWOUCIELE. POD OPIEKĄ CHŁOPCÓW STALINA

BIRUTA MARKUZA

JÓZEF MARKUZA

TŁUMACZ SZPITALNY

KONIEC WOJNY

BIRUTA MARKUZA

JÓZEF MARKUZA

BIRUTA MARKUZA

JÓZEF MARKUZA

KOWBOJE

OKNO NA ZACHÓD

ROZLICZENIA

PODRÓŻ NA WSCHÓD. POLSKA NAS PRZECHOWA

BIRUTA MARKUZA

JÓZEF MARKUZA

NA SZABER

ŻYCIE OSOBISTE

BIRUTA MARKUZA POWROTY

JÓZEF MARKUZA

BIRUTA MARKUZA

JÓZEF MARKUZA

POSŁOWIE

Kategoria: Wywiad
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-0314-1
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

BIRUTA MARKUZA
WSTĘP

Przez więk­szą część mego ży­cia miesz­ka­łam z oj­cem, po pro­stu by­li­śmy obok sie­bie. Od wcze­sne­go dzie­ciń­stwa, po­przez pe­re­gry­na­cje wo­jen­ne i po­wo­jen­ne, aż do skoń­cze­nia li­ceum by­li­śmy ra­zem. Przez parę lat miesz­ka­li­śmy w jed­nym po­ko­ju. Ko­le­żan­ki gim­na­zjal­ne za­zdro­ści­ły mi okrop­nie ojca. Każ­da z nich chcia­ła­by mieć ta­kie­go, jak w swo­ich książ­kach opi­sa­li róż­ni pi­sa­rze. Ja tak nie my­śla­łam, po­nie­waż zna­łam cenę tych opi­sy­wa­nych ukła­dów. Praw­da, że od­uczy­ły mnie one ma­łost­ko­wo­ści i „bab­sko­ści”, by­łam ra­czej chło­pię­ca, ko­cha­łam sport, sza­chy, nie mia­łam skłon­no­ści do lcu­po­wa­nia so­bie ciu­chów, ko­sme­ty­ków, czy­li tego wszyst­kie­go, o czym ma­rzą do­ra­sta­ją­ce dziew­czy­ny i praw­dzi­we ko­bie­ty. Oj­ciec przy­zwy­cza­ił mnie do punk­tu­al­no­ści, do­trzy­my­wa­nia da­nych obiet­nic, ra­dze­nia so­bie w trud­nych sy­tu­acjach. Te­raz to wiem i do­ce­niam, ale gdy by­łam na­sto­lat­ką, mia­łam ojcu tę pru­ską szko­łę za złe. Do tego mu­sia­łam ojcu i so­bie go­to­wać (gdy miesz­ka­li­śmy sami), dbać o jego bie­li­znę i skar­pe­ty (za­wsze), utrzy­my­wać w czy­sto­ści kuch­nię, po­kój i ła­zien­kę. Oj­ciec nie był ga­da­tli­wy, ale chęt­nie opo­wia­dał mi, jak to „drze­wiej by­wa­ło” – po­rów­ny­wał swo­je prza­śne dzie­ciń­stwo i mło­dość z obec­ny­mi wa­run­ka­mi ży­cia. Cza­sem na moją proś­bę opo­wia­dał o „lep­szych” przed­wo­jen­nych cza­sach, kie­dy jeź­dził co ty­dzień do Kró­lew­ca, wszedł do ści­słej czo­łów­ki w te­ni­sie, brał udział w re­ga­tach, tań­czył na ba­lach w Kur­hau­sie, gdzie po­znał moją mamę. W prze­ci­wień­stwie do tych prza­śnych, te dru­gie opo­wia­da­nia ojca lu­bi­łam. Nie miał naj­mniej­szych skłon­no­ści do upięk­sza­nia czy kon­fa­bu­lo­wa­nia, o czym się prze­ko­na­łam wie­lo­krot­nie, po­rów­nu­jąc re­la­cje ojca ze świa­dec­twa­mi in­nych osób. Dłu­go mia­łam wąt­pli­wo­ści co do je – go ta­len­tu te­ni­so­we­go. Są­dzi­łam, że po­ziom tego spor­tu był tak ni­ski na Li­twie, że nie­trud­no było zo­stać gwiaz­dą. Lecz pew­ne­go lata wy­je­cha­li­śmy na urlop do Ru­mu­nii. Oj­ciec, na­mó­wio­ny przez oj­czy­ma mo­je­go męża, wziął ze sobą ra­kie­tę i inne ak­ce­so­ria te­ni­so­we, aby po­grać na kor­tach Ma­mai. Już po pierw­szym spo­tka­niu oj­czym męża wy­ra­ził bar­dzo do­brą opi­nię o umie­jęt­no­ściach te­ni­so­wych ojca i za­czął go zu­peł­nie in­a­czej trak­to­wać. Pa­no­wie, obaj po sześć­dzie­siąt­ce, uma­wia­li się co­dzien­nie z Ru­mu­na­mi znacz­nie młod­szy­mi i na­praw­dę do­brze gra­ją­cy­mi. Z roz­ba­wie­niem ob­ser­wo­wa­łam też po­czy­na­nia ojca na par­kie­cie. Do­brze tań­czył i wca­le nie uni­kał no­wych tań­ców. Dwaj star­si pa­no­wie ro­bi­li kon­kie­tę jak się pa­trzy.

Pod ko­niec ży­cia, kil­ka lat przed śmier­cią ojca, za­miesz­ka­li­śmy znów ra­zem. Ode­szła dru­ga żona taty, Bron­ka, więc żeby ja­koś uko­ić jego ból, ku­pi­li­śmy mały dom z ogro­dem, o czym za­wsze ma­rzył. Te ostat­nie czte­ry lata miał ta­kie, ja­kie so­bie kie­dyś za­pla­no­wał. Rano w po­god­ne dni wy­cho­dził od razu do ogro­du, szedł na małe za­ku­py, po­tem czy­tał ga­ze­ty, pi­sał wspo­mnie­nia – co do nich by­łam nie­prze­bła­ga­na i nie po­zwa­la­łam tego za­nie­dby­wać. Po po­łu­dniu spa­ce­ro­wał w po­bli­skich la­skach i chęt­nie gry­wał w bry­dża, je­że­li uda­ło się zor­ga­ni­zo­wać czwór­kę. Od­szedł w przed­dzień pla­no­wa­nej ze mną wy­pra­wy do li­tew­skie­go sa­na­to­rium.

Orien­ta­cja w geo­gra­fii li­tew­skich miej­sco­wo­ści:

Kłaj­pe­da – mia­sto por­to­we nad Mo­rzem Bał­tyc­kim.

Kow­no – od 1920 roku tym­cza­so­wa sto­li­ca Li­twy po za­ję­ciu przez Pol­skę Wil­na.

Ly­gu­mai – mia­stecz­ko le­żą­ce osiem ki­lo­me­trów na wschód od Se­re­ików

Pla­te­liai – miej­sco­wość le­żą­ca nad naj­więk­szym je­zio­rem Li­twy o tej sa­mej na­zwie, w oko­li­cy Kłaj­pe­dy.

Po­łą­ga – mia­stecz­ko ku­rort nad Mo­rzem Bał­tyc­kim, dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów na pół­noc od Kłaj­pe­dy.

Se­re­ikiai – wieś le­żą­ca dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów na pół­noc­ny wschód od Szaw­li.

Sło­wi­ki – mała miej­sco­wość, oko­ło dwu­dzie­stu ki­lo­me­trów od mia­stecz­ka Sza­kiai, w re­jo­nie Jur­bar­kas, le­żą­ce­go nad środ­ko­wym bie­giem Nie­mna.

Szaw­le (Siau­liai) – mia­sto po­wia­to­we gra­ni­czą­ce z po­wia­tem Ak­me­ne.JÓZEF MARKUZA
TRUDNY START. EDUKACJA

Pierw­szym źró­dłem mo­jej na­uki była szkół­ka do­mo­wa w domu ro­dzin­nym. Mój oj­ciec, z za­wo­du cie­śla, pod­czas zi­mo­wych mie­się­cy pro­wa­dził zu­peł­nie nie­le­gal­ną szkół­kę ję­zy­ka li­tew­skie­go. Le­gal­ne szko­ły pod­sta­wo­we były do­stęp­ne wła­ści­wie dla każ­de­go, ale były to szko­ły ro­syj­skie, a więc nie­lu­bia­ne, i w mia­rę moż­no­ści, pod ja­kim­kol­wiek pre­tek­stem, dzie­ci nie były tam po­sy­ła­ne.

Sie­dzie­li­śmy wo­kół du­że­go sto­łu w izbie, gdzie pod jed­nym oknem stał warsz­tat sto­lar­ski ojca, przy któ­rym wy­ko­ny­wał róż­ne drob­ne przed­mio­ty drew­nia­ne po­trzeb­ne w go­spo­dar­stwie do­mo­wym: wia­der­ka, ce­brzy­ki, ba­lie, tre­py, łyż­ki itp. Przy dru­gim oknie stał dru­gi dłu­gi stół z ta­blicz­ka­mi do pi­sa­nia, kil­ko­ma książ­ka­mi do na­bo­żeń­stwa w ję­zy­ku li­tew­skim i do­stęp­ny­mi świą­to­bli­wy­mi ga­ze­ta­mi; żad­nych ele­men­ta­rzy w ję­zy­ku li­tew­skim oczy­wi­ście nie było. Wśród grup­ki dzie­ci (6-10 osób) tra­fiał się i już cał­kiem do­ro­sły mło­dzie­niec, któ­ry pra­gnął na­uczyć się li­tew­skie­go przed wy­jaz­dem do Ame­ry­ki, aby unik­nąć obo­wiąz­ko­wej służ­by woj­sko­wej w car­skiej ar­mii trwa­ją­cej wte­dy dwa­dzie­ścia lat. A w Ame­ry­ce trze­ba bę­dzie na­pi­sać list do swo­ich po li­tew­sku, a tak­że umieć coś prze­czy­tać. Uczy­li­śmy się pil­nie w at­mos­fe­rze peł­nej kon­spi­ra­cji, bo­wiem mo­gli nie­ocze­ki­wa­nie przyjść ro­syj­scy żan­dar­mi i za­mknąć wszyst­kich do ciu­py, jak stra­szył oj­ciec. Te­raz wiem, że to było stra­sze­nie na wy­rost, nie­mniej oj­ciec miał­by na pew­no duże kło­po­ty, cho­ciaż w tym cza­sie, jak so­bie przy­po­mi­nam, już znie­sio­no za­kaz dru­ko­wa­nia w ję­zy­ku li­tew­skim, lecz co in­ne­go druk, a co in­ne­go nie­le­gal­na szkół­ka. Na­uka w szko­le ojca trwa­ła dwa zi­mo­we se­zo­ny, w tym cza­sie moż­na było zno­śnie opa­no­wać umie­jęt­ność czy­ta­nia i pi­sa­nia w ję­zy­ku li­tew­skim.

Szko­łę pod­sta­wo­wą li­tew­sko-ro­syj­ską ukoń­czy­łem la­tem 1914 roku. Świa­dec­two ukoń­cze­nia ode­bra­łem w Sło­wi­kach tego dnia, kie­dy prze­pro­wa­dzo­no mo­bi­li­za­cję męż­czyzn do car­skiej ar­mii. Wśród nich był tak­że mój były na­uczy­ciel. Na moją go­rą­cą proś­bę wy­dał mi świa­dec­two w ję­zy­ku ro­syj­skim, któ­re prze­cho­wa­łem do dziś. Po­że­gna­łem się z na­uczy­cie­lem, któ­re­go nig­dy wię­cej nie spo­tka­łem. Szko­ła jest za­wsze pierw­szym eta­pem w ży­ciu mło­de­go czło­wie­ka. Ten etap dla mnie nie był ła­twy ani przy­jem­ny. Co­dzien­nie mu­sia­łem iść pie­cho­tą czte­ry ki­lo­me­try. Pół bie­dy wio­sną czy la­tem, ale zimą, kie­dy był mróz i śnie­ży­ca, dro­ga cią­gnę­ła się w nie­skoń­czo­ność. W pierw­szym roku na­uki prze­ży­łem nie lada szok – w szko­le wy­buchł po­żar. Było to je­sie­nią. Dzie­ci ze­bra­ne już w kla­sie cze­ka­ły na na­uczy­cie­la i po­czą­tek lek­cji, gdy przez drzwi od ko­ry­ta­rza za­czął są­czyć się dym i ktoś z ze­wnątrz krzyk­nął „pali się!”. Ten okrzyk wy­wo­łał pa­ni­kę, wszy­scy za­czę­li chwy­tać książ­ki i kurt­ki, a dym już za­czął nas du­sić. Szczę­śli­wie uda­ło mi się zgar­nąć książ­ki, chwy­cić pal­to i prze­py­cha­jąc się, wy­biec na po­wie­trze. Czym prę­dzej po­bie­głem do domu i za­chły­stu­jąc się i kasz­ląc, zdo­ła­łem opo­wie­dzieć ro­dzi­com, co się sta­ło.

Pierw­sza fo­to­gra­fia dzie­więt­na­sto­let­nie­go Jó­ze­fa Mar­ku­zy, Kow­no

Na­uka zo­sta­ła na ja­kiś czas za­wie­szo­na, a kla­sy prze­nie­sio­ne do in­ne­go bu­dyn­ku. Zmie­nio­no też na­uczy­cie­la. Te­raz uczył nas mło­dy, po­staw­ny męż­czy­zna, do­brze mó­wią­cy po li­tew­sku. Lek­cje były pro­wa­dzo­ne w ję­zy­ku li­tew­skim, a ro­syj­ski wy­kła­da­no co­dzien­nie po dwie go­dzi­ny. Ucznio­wie mu­sie­li wy­kuć bie­gle na pa­mięć imio­na i daty uro­dze­nia ca­łej car­skiej ro­dzi­ny, aby przy od­py­ty­wa­niu nig­dy się nie za­jąk­nąć. W szko­le były też lek­cje re­li­gii. Pro­wa­dził je miej­sco­wy ksiądz pro­boszcz.

Lata szkol­ne prze­le­cia­ły dość szyb­ko, ja­koś zda­łem koń­co­wy eg­za­min, nie­dłu­go po tym za­czę­ła się I woj­na świa­to­wa.WOJNA

Co zna­czy sło­wo woj­na i czym ona jest w moim ów­cze­snym śro­do­wi­sku, nikt nie wie­dział. W szko­le uczy­li­śmy się wpraw­dzie hi­sto­rii i wie­dzie­li­śmy, że Rzy­mia­nie po­ko­na­li wie­le na­ro­dów i utwo­rzy­li po­tęż­ne im­pe­rium, ale jak to zro­bi­li, jak wo­jo­wa­li i gdzie, nie za­sta­na­wia­li­śmy się. Nie mo­gli­śmy so­bie wy­obra­zić, że mogą być pa­lo­ne domy i całe go­spo­dar­stwa, plo­ny na po­lach i w sto­do­łach. Na sa­mym po­cząt­ku woj­ny nic w na­szym ży­ciu nie ule­gło zmia­nie, cho­ciaż moja oj­co­wi­zna le­ża­ła tuż przy gra­ni­cy – rze­ka Szeszu­pa dzie­li­ła Ro­sję od Nie­miec. Lu­dzie pra­co­wa­li w polu, dzie­ci ba­wi­ły się jak za daw­nych, przed­wo­jen­nych cza­sów.

Jó­zef Mar­ku­za (z le­wej) pod­czas służ­by w ar­mii li­tew­skiej

Pew­ne­go ran­ka przy­biegł za­dy­sza­ny są­siad z wia­do­mo­ścią, że od stro­ny Sło­wi­ków zbli­ża się kon­ni­ca i zmie­rza w na­szą stro­nę. Go­spo­dar­stwo mo­ich ro­dzi­ców le­ża­ło przy dro­dze pro­wa­dzą­cej do mia­sta Sza­kiai. Cała ro­dzi­na wy­le­gła na po­dwó­rze, aby przyj­rzeć się kon­ni­cy. Wie­dzie­li­śmy, że ro­syj­ska straż gra­nicz­na była już wy­co­fa­na i ko­sza­ry, gdzie miesz­ka­li żoł­nie­rze, sta­ły pu­ste. Wkrót­ce nad­je­chał mały kon­ny od­dział, pierw­si żoł­nie­rze nie­miec­cy, któ­rych zo­ba­czy­li­śmy. Byli to pięk­ni męż­czyź­ni na do­rod­nych ko­niach, w nie­wi­dzia­nych do­tąd mun­du­rach, na gło­wach mie­li lśnią­ce, czar­ne heł­my z wie­życz­ka­mi, na ple­cach wi­sia­ły ka­ra­bi­ny, a przy bo­kach, przy­trzy­my­wa­ne rę­ka­mi, ster­cza­ły piki. Wy­glą­da­li bar­dzo do­stoj­nie i uro­czy­ście. Od­dział za­trzy­mał się przy na­szej za­gro­dzie, a je­den z Niem­ców zwró­cił się do nas w nie­zna­nym ję­zy­ku; zda­je się, że o coś py­tał. Po­nie­waż nic nie zro­zu­mie­li­śmy, więc i nic nie od­po­wie­dzie­li­śmy. Z cza­sem, kie­dy woj­na roz­prze­strze­ni­ła się, z nie­któ­rych za­sły­sza­nych słów do­szli­śmy do wnio­sku, że Nie­miec sta­rał się do­ga­dać z nami po pol­sku; na pew­no to nie był nie­miec­ki, bo prze­cież po­szcze­gól­ne sło­wa nie­miec­kie by­śmy ro­zu­mie­li.

To pierw­sze spo­tka­nie z nie­miec­ki­mi żoł­nie­rza­mi wy­pa­dło do­brze, do­szli­śmy do wnio­sku, że nie ma po­wo­du, aby ich się bać. Nie­ste­ty do­pie­ro znacz­nie póź­niej po­zna­li­śmy ich ce­chy do­kład­niej.

Po tym wy­da­rze­niu są­sie­dzi za­czę­li po­li­ty­ko­wać:

– Ru­skie się wy­stra­szy­li, ucie­kli, wię­cej ich nie zo­ba­czy­my, te­raz trze­ba uczyć się nie­miec­kie­go.

– Nie ma co się spie­szyć, są­sie­dzie. Ro­syj­skie im­pe­rium sil­ne, jesz­cze zo­ba­czy­cie, co bę­dzie, na ra­zie to sam po­czą­te­czek.

Istot­nie, był to tyl­ko od­dział zwia­dow­czy, póź­niej wszyst­ki­mi dro­ga­mi po­sy­pa­ły się od­dzia­ły woj­ska i za­głę­bia­ły się w kraj. Ale tym ra­zem Niem­cy nie pa­no­wa­li tu dłu­go, woj­ska ro­syj­skie szyb­ko po­ra­dzi­ły so­bie z wy­pchnię­ciem Niem­ców w kie­run­ku Prus Wschod­nich. Kie­dy już pod­cho­dzi­ły do Kró­lew­ca, woj­ska nie­miec­kie do­wo­dzo­ne przez mar­szał­ka Hin­den­bur­ga prze­ła­ma­ły front i pra­wie cał­ko­wi­cie zdru­zgo­ta­ły siły ro­syj­skie­go fron­tu wschod­nie­go. Wte­dy już dru­gi raz przy­szli Niem­cy i po­zo­sta­li­śmy pod ich oku­pa­cją aż do za­koń­cze­nia woj­ny.

Oku­pant pro­wa­dził wo­bec li­tew­skich wło­ścian po­li­ty­kę ra­bun­ko­wą i wy­nisz­cza­ją­cą. Na­ło­żył obo­wią­zek od­da­wa­nia nie­miec­kiej wła­dzy ogrom­nych da­nin zbo­ża, mię­sa, ma­sła, weł­ny i lnu, prócz tego nie­miec­cy żoł­nie­rze urzą­dza­li so­bie w po­szcze­gól­nych wsiach pry­wat­ne ra­bun­ko­we wy­ciecz­ki. Uzbro­je­ni żoł­nie­rze na wo­zach za­przę­żo­nych w ko­nie za­jeż­dża­li na po­dwó­rze i żą­da­li od­da­nia da­ni­ny. Kie­dy go­spo­darz tłu­ma­czył, że już od­dał co na­le­ży, i po­ka­zy­wał kwi­ty, szli sami re­wi­do­wać spi­żar­nie i schow­ki, za­bie­ra­jąc, co im się po­do­ba­ło.

Raz wi­dzia­łem jed­ną nie­uda­ną pró­bę gra­bie­ży. Fura za­przę­żo­na w dwa ko­nie (je­den z nich był bar­dzo chu­dy i chy­ba cho­ry) sta­nę­ła za na­szym po­lem, a na dru­gim polu, tuż obok, ko­bie­ta bro­no­wa­ła lek­ko, cho­dząc za za­przę­giem. Jej koń był mło­dy i do­brze utrzy­ma­ny. Nie­miec wy­przągł cho­ro­wi­te­go ko­nia i po­szedł z nim na pole ko­bie­ty. Do­my­śli­łem się, jaki był cel tej ro­sza­dy – za­mie­nić chu­de­go na do­brze utrzy­ma­ne­go ko­nia. Ko­bie­ta też się do­my­śli­ła, ale uda­wa­ła, że nie wie, o co Niem­co­wi cho­dzi. Lecz kie­dy ten chciał wy­prząc jej ko­nia – sma­gnę­ła Niem­ca ba­tem po gło­wie, a po­tem wa­li­ła gdzie po­pa­dło. Na­past­nik spiesz­nie się wy­co­fał i ra­zem z chu­dą szka­pą wró­cił do wozu. Sie­dzą­cy na wo­zie żoł­nie­rze gło­śno re­cho­ta­li. Są­dzę, że pod­czas dru­giej woj­ny po­dob­ne zaj­ście nie skoń­czy­ło­by się tak do­brze.

Ży­cie sta­wa­ło się z każ­dym dniem co­raz cięż­sze. Go­spo­dar­stwa ogo­ło­co­no z by­dła, trzo­dy chlew­nej i koni. Nie było jak upra­wiać pól, nie było co siać, bra­ko­wa­ło ziar­na. Mu­szę jed­nak przy­znać, że oku­pa­cyj­na ad­mi­ni­stra­cja dzia­ła­ła spraw­nie. Zor­ga­ni­zo­wa­no szko­łę dla dzie­ci i mło­dzie­ży, oczy­wi­ście nie­miec­ką, a po­nie­waż in­nej nie było, za­czą­łem do niej cho­dzić. W ten spo­sób za­czą­łem swo­ją nie­miec­ką edu­ka­cję. Prócz lek­cji w ję­zy­ku nie­miec­kim uczy­li­śmy się też śpie­wać po nie­miec­ku. Na­szym na­uczy­cie­lem był pa­stor ewan­ge­lic­ki.

Przy­szła pa­mięt­na, naj­cięż­sza dla nas wio­sna 1917 roku. Wie­le lu­dzi nie mia­ło co jeść. Nie było chle­ba, bo nie było go z cze­go piec. Je­że­li ktoś miał jesz­cze garść zbo­ża, mełł ją na żar­nach w domu, po­nie­waż mły­ny były pod nie­miec­kim nad­zo­rem. Chleb wy­pie­ka­no z resz­tek mąki z do­dat­kiem tro­cin, ziem­nia­ków i sie­mie­nia lnia­ne­go. Było to pa­skudz­two! Od ta­kie­go je­dze­nia za­czę­ły się prze­róż­ne cho­ro­by, po­ka­za­ła się krwa­wa dy­zen­te­ria. W tych fa­tal­nych na­stro­jach zbli­żał się ko­niec woj­ny. Po­je­dyn­czo wra­ca­li męż­czyź­ni zmo­bi­li­zo­wa­ni przed laty do car­skiej ar­mii. Przy­nie­śli pierw­sze po­gło­ski o moż­li­wo­ści utwo­rze­nia nie­pod­le­głej Li­twy, lecz nikt nie wie­dział, kto miał­by to zro­bić. Po ci­chu szep­ta­no, że wszech­wład­ny car zo­stał po­zba­wio­ny tro­nu. Ta­kie wia­do­mo­ści prze­ka­zy­wa­no so­bie z ust do ust, żad­na bar­dziej wia­ry­god­na in­for­ma­cja nie do­cie­ra­ła na da­le­ką li­tew­ską wieś.NIEPODLEGŁOŚĆ

Było lato 1918 roku. Na pło­tach i przed ko­ścio­łem roz­le­pio­no ode­zwy do na­ro­du mniej wię­cej tej tre­ści: „Po­wsta­ło nie­pod­le­głe pań­stwo – Li­twa”. Nie­co mniej­szy­mi li­te­ra­mi za­chę­ca­no mło­dych męż­czyzn, aby jako ochot­ni­cy wstę­po­wa­li do or­ga­ni­zo­wa­ne­go li­tew­skie­go woj­ska. Dzi­wio­no się po­wszech­nie, po­nie­waż nikt nie wie­dział, gdzie jest ta nie­pod­le­gła Li­twa, bo w na­szej gmi­nie cała wła­dza była w rę­kach nie­miec­kich żan­dar­mów. Praw­da, coś się jed­nak zmie­nia­ło. Nasz nie­da­le­ki są­siad, Barsz­taj­tis, mło­dy męż­czy­zna, któ­ry nie­daw­no po­wró­cił z car­skiej ar­mii, już parę razy prze­szedł koło na­sze­go obej­ścia ubra­ny w sza­ry szy­nel, z trój­ko­lo­ro­wą wstę­gą na rę­ka­wie, uzbro­jo­ny w ro­syj­ski ka­ra­bin. Mó­wił, że jest funk­cjo­na­riu­szem po­li­cji w Sło­wi­kach, nikt jed­nak nie wie­dział, jaką peł­nił tam funk­cję.

W na­szej wsi naj­wyż­szą wła­dzą był za­wsze soł­tys. Ale w za­ist­nia­łej sy­tu­acji na­wet on nie wie­dział, kogo słu­chać. Niem­cy nadal czu­li się pa­na­mi sy­tu­acji i nie za­mie­rza­li opu­ścić Li­twy. Dwo­ra­mi po­zba­wio­ny­mi wła­ści­cie­li za­rzą­dza­li wy­zna­cze­ni przez Niem­ców eko­no­mo­wie, pola były ora­ne i ob­sie­wa­ne. Wi­docz­nie za­rząd­cy spo­dzie­wa­li się, że zbio­ry też będą do nich na­le­żeć w myśl przy­sło­wia – kto sie­je, ten zbie­ra. Taka nie­ja­sna sy­tu­acja cią­gnę­ła się do 1919 roku.

Pew­ne­go dnia prze­czy­ta­łem ogło­sze­nie na słu­pie za­wia­da­mia­ją­ce, że ro­dzą­ce się nowe nie­pod­le­głe pań­stwo po­trze­bu­je lu­dzi wy­kształ­co­nych, róż­no­ra­kich spe­cja­li­stów i urzęd­ni­ków. W celu ich przy­go­to­wa­nia or­ga­ni­zo­wa­ne są kur­sy w Kow­nie. Wy­mie­nio­no ta­kie dzie­dzi­ny:

ko­mu­ni­ka­cja – pra­cow­ni­cy pocz­ty i te­le­gra­fu, ko­le­ja­rze;

eko­no­mia – bu­chal­te­rzy, pra­cow­ni­cy biu­ro­wi.

W domu mie­li­śmy po­waż­ną na­ra­dę. Mój star­szy brat, Szy­mon, już uczęsz­czał na kurs na­uczy­cie­li szkół pod­sta­wo­wych, więc po­sta­no­wio­no, że i ja po­wi­nie­nem spró­bo­wać do­stać się na któ­ryś z wy­mie­nio­nych kur­sów w Kow­nie. W ogło­sze­niu była ad­no­ta­cja, że kan­dy­da­ci będą przyj­mo­wa­ni po zda­niu od­po­wied­nich eg­za­mi­nów.

W płó­cien­nym wo­recz­ku po­dróż­nym mia­łem zmia­nę bie­li­zny, bo­che­nek chle­ba, dwa jaj­ka na twar­do, ćwierć po­łcia sło­ni­ny i za­wi­nię­ty w skra­wek ga­ze­ty ka­wa­łek sza­re­go my­dła. Do kie­sze­ni, gdzie mia­łem tro­chę mo­ich pie­nię­dzy za­ro­bio­nych na ko­sze­niu sia­na, tata wło­żył parę bank­no­tów „ost­ma­rek”. Tak wy­glą­dał mój ba­gaż sie­dem­na­sto­lat­ka wy­ru­sza­ją­ce­go na pod­bój Kow­na. Nig­dy nie by­łem w więk­szym mie­ście, nig­dzie poza na­sze mia­stecz­ko gmin­ne nie wy­jeż­dża­łem, by­łem zwy­kłym, ga­po­wa­tym wiej­skim chło­pa­kiem.

Do Kow­na z na­szej wsi moż­na było się do­stać na dwa spo­so­by: ko­le­ją Wy­łko­wysk-Kow­no lub pa­ro­stat­kiem pły­ną­cym Nie­mnem na tra­sie Jur­bar­kas-Kow­no. Oj­ciec za­wiózł mnie fur­man­ką nad rze­kę – wy­sa­dził na przy­sta­ni pa­ro­stat­ku, prze­że­gnał i uści­snął dłoń, pierw­szy raz jak męż­czyź­nie.

Dom ro­dzin­ny we wsi Ju­ska­ka­imis. Jó­zef z ro­dzi­ca­mi i sio­strą Mar­tą, rok 1922BEZ DOMU

Kow­no było w owym cza­sie nie­wiel­kim, bied­nym mia­stem li­czą­cym oko­ło dwu­dzie­stu ty­się­cy miesz­kań­ców. Chło­pa­ko­wi ta­kie­mu jak ja, któ­ry w ży­ciu nie wi­dział żad­ne­go mia­sta, wy­da­wa­ło się wiel­kie i bu­dzi­ło nie­po­kój po­tę­go­wa­ny fak­tem, że nie mia­łem do­kąd pójść ani gdzie się za­trzy­mać. Mło­dość i wia­ra w sie­bie za­wsze były pod­wa­li­na­mi suk­ce­su.

Wy­sia­dłem z pa­ro­stat­ku wcze­snym po­po­łu­dniem i sze­dłem, roz­glą­da­jąc się, przez plac Ra­tu­szo­wy. Do­sze­dłem do ka­te­dry, na pra­wo bie­gła uli­ca Wi­leń­ska, pro­sto – uli­ca Va­la­nčiu­sa. Sam nie wiem dla­cze­go wy­bra­łem uli­cę na wprost, może to był tzw. szó­sty zmysł, któ­ry bar­dzo mi po­mógł w sta­wia­niu pierw­szych kro­ków w Kow­nie.

Jesz­cze przed wy­bu­chem woj­ny przy­je­chał do nas mój wuj Jusz­kaj­tis, brat mat­ki. Miesz­kał wte­dy w Kow­nie i imał się wszel­kich za­wo­dów i za­jęć. Był in­tro­li­ga­to­rem, kon­duk­to­rem ko­le­jo­wym, lo­ka­jem u bi­sku­pa. Jego ad­res cią­gle się zmie­niał, więc go nig­dy ni­ko­mu nie po­da­wał. Sła­bo go pa­mię­ta­łem, jak przez mgłę, ale te­raz bar­dzo się zdzi­wi­łem, gdy zo­ba­czy­łem wuja sto­ją­ce­go w uchy­lo­nych drzwiach ma­łe­go warsz­ta­tu szew­skie­go. Pod­sze­dłem, po­wie­dzia­łem, kim je­stem i skąd przy­by­wam, wuj też był bar­dzo zdzi­wio­ny, za­czął wy­py­ty­wać o mat­kę i in­nych krew­nych. Oczy­wi­ście za­pro­sił mnie na noc­leg i za­pro­po­no­wał, że­bym za­miesz­kał u nie­go, póki cze­goś lep­sze­go nie znaj­dę.

Wuj był nie­by­wa­łym dzi­wa­kiem. Całe ży­cie miesz­kał sam, nig­dy się nie oże­nił, z krew­ny­mi nie utrzy­my­wał żad­nych kon­tak­tów. Był nie­zwy­kle po­boż­ny co­dzien­nie cho­dził do ko­ścio­ła, dużo się mo­dlił po pol­sku, cho­ciaż nie znał pol­skie­go ję­zy­ka. Żył bar­dzo skrom­nie, moż­na po­wie­dzieć asce­tycz­nie, choć był dość za­moż­ny. Dużo da­wał na ko­ściół, wspo­ma­gał bied­nych i że­bra­ków. Warsz­ta­cik szew­ski na­był tyl­ko po to, aby dać pra­cę mło­de­mu Po­la­ko­wi, któ­ry po wy­ucze­niu za­wo­du szew­skie­go nie mógł zna­leźć pra­cy. Wuj był wła­ści­cie­lem warsz­ta­tu, a Po­lak pro­wa­dził dzia­łal­ność usłu­go­wą i był kie­row­ni­kiem skle­pi­ku z bu­ta­mi. Obaj co­dzien­nie cho­dzi­li do ko­ścio­ła, naj­czę­ściej na ran­ne na­bo­żeń­stwo, a je­śli z ja­kich­kol­wiek po­wo­dów było to nie­moż­li­we, szli wie­czo­rem lub mo­dli­li się w domu. W tym cza­sie wuj pra­co­wał jako kon­duk­tor na ko­lei i jeź­dził na tra­sie Kow­no-Ryga. Cza­sem nie wra­cał do domu przez kil­ka dni.

Od­kąd zna­la­złem tani po­kój i za­miesz­ka­łem w pew­nej od­le­gło­ści od miesz­ka­nia wuja, od­wie­dza­łem go dość rzad­ko. Gdy przy­sze­dłem pew­ne­go dnia, nie za­sta­łem go w domu. Warsz­tat szew­ski też był za­mknię­ty. Od są­sia­dów do­wie­dzia­łem się, że kie­dy wuj wy­je­chał na parę dni do pra­cy, mło­dy szewc zli­kwi­do­wał warsz­tat i skle­pik, buty, przy­bo­ry i ma­te­ria­ły sprze­dał, pie­nią­dze ze sprze­da­ży przy­własz­czył so­bie i wy­je­chał do Wil­na.

Wil­no i zie­mie wi­leń­skie w tych la­tach były jak­by zie­mią ni­czy­ją. Naj­pierw pod wła­dzą bol­sze­wi­ków, póź­niej na krót­ko Li­twi­nów, wresz­cie, po zła­ma­niu wa­run­ków umo­wy dwu­stron­nej, w 1920 roku ge­ne­rał Że­li­gow­ski przy­łą­czył je do Pol­ski. Na tych te­re­nach były do­bre wa­run­ki do znik­nię­cia i ukry­wa­nia się prze­stęp­ców.

Pierw­szy mój za­wód i pra­ca były dzie­łem przy­pad­ku. Prze­glą­da­jąc ga­ze­ty, zna­la­złem ogło­sze­nie o na­bo­rze na kurs łącz­no­ści – ob­słu­ga pocz­ty, te­le­fo­nów i te­le­gra­fu. Po­da­ny był ter­min i miej­sce, gdzie kan­dy­da­ci mają się zgło­sić na wstęp­ne eg­za­mi­ny. Ko­mi­sja eg­za­mi­na­cyj­na nie chcia­ła po­zwo­lić mi zda­wać, po­nie­waż nie ukoń­czy­łem osiem­na­stu lat. Do­pie­ro ostat­nie­go dnia, gdy oka­za­ło się, że nie ma wie­lu kan­dy­da­tów, po­zwo­lo­no mi przy­stą­pić do eg­za­mi­nu, któ­ry zda­łem do­brze i zo­sta­łem przy­ję­ty na kurs. Po po­myśl­nie zda­nym eg­za­mi­nie koń­co­wym mu­sia­łem od­być prak­ty­kę, po niej już mo­głem się uwa­żać za urzęd­ni­ka łącz­no­ści.

Prak­ty­ka wy­glą­da­ła tak jak nor­mal­na pra­ca. Nie mia­łem tyl­ko usta­lo­ne­go wy­na­gro­dze­nia, a czas pra­cy był nie­nor­mo­wa­ny. Prak­ty­kę od­by­wa­łem w Kow­nie na sta­cji te­le­gra­fu i te­le­fo­nów, byli tam za­trud­nie­ni męż­czyź­ni róż­nych na­ro­do­wo­ści: Ro­sja­nie, Niem­cy, Li­twi­ni i Po­la­cy. Ci Niem­cy byli przed­tem żoł­nie­rza­mi w woj­sko­wej służ­bie łącz­no­ści, Ro­sja­nie to przed­wo­jen­ni pra­cow­ni­cy tej bran­ży. Mimo zło­żo­ne­go skła­du per­so­nal­ne­go kon­tak­ty mię­dzy nami były do­bre, ko­le­żeń­skie. Do­pie­ro póź­niej, kie­dy do pra­cy przy­szło wię­cej mło­dych Li­twi­nów, sto­sun­ki za­czę­ły się psuć. Cho­ciaż od daw­na obo­wią­zy­wał ję­zyk li­tew­ski jako urzę­do­wy, nie prze­strze­ga­no tej za­sa­dy re­stryk­cyj­nie. Wszy­scy pra­cu­ją­cy mó­wi­li do­brze po ro­syj­sku i chęt­nie uży­wa­li tego ję­zy­ka. Przy­szedł jed­nak czas, kie­dy sta­now­czo za­czę­to żą­dać, aby każ­dy urzęd­nik mó­wił po li­tew­sku. Sto­sun­ki w pra­cy ze­psu­ły się. Ro­sja­nie i Niem­cy byli znacz­nie star­si od Li­twi­nów, ję­zyk li­tew­ski przy­cho­dził im z tru­dem, więc po ja­kimś cza­sie ode­szli.

Kie­dy uczęsz­cza­łem na kurs, a tak­że w cza­sie prak­ty­ki, mu­sia­łem gdzieś miesz­kać i coś jeść. Pie­nię­dzy mia­łem bar­dzo mało, zni­kąd żad­nej po­mo­cy, wa­run­ki ży­cia były cięż­kie. Pod­czas kur­su miesz­ka­li­śmy po dwóch lub na­wet czte­rech w po­ko­ju, aby było ta­niej, cza­sem któ­ryś z nas do­sta­wał z domu prze­sył­kę z je­dze­niem, dzie­li­li­śmy się wszy­scy, ale to były spo­ra­dycz­ne zda­rze­nia. Szu­ka­li­śmy moż­li­wo­ści za­rob­ku, naj­czę­ściej i naj­ła­twiej moż­na było na­jąć się do pi­ło­wa­nia i rą­ba­nia drew­na, po­nie­waż wszyst­kie miesz­ka­nia były opa­la­ne drew­nem. Na­stęp­na moż­li­wość za­rob­ku była przy wy­ła­dun­ku i za­ła­dun­ku wszel­kich to­wa­rów na dwor­cach. Ja­kiś czas miesz­ka­li­śmy w po­bli­żu ko­szar. Po wyj­ściu Niem­ców ko­sza­ry zaj­mo­wa­li li­tew­scy ochot­ni­cy. Czę­sto do­sta­wa­li­śmy od nich ko­cio­łek zupy, o ile coś zo­sta­ło z po­sił­ku żoł­nie­rzy.

Jed­nak nie sa­mym chle­bem czło­wiek żyje. By­li­śmy mło­dzi i szu­ka­li­śmy też roz­ry­wek. W miej­skim par­ku przy alei Wol­no­ści był te­atr, co praw­da nie­czyn­ny, ale w du­żej al­ta­nie, przy­le­ga­ją­cej do bu­dyn­ku te­atru, da­wa­ła kon­cer­ty or­kie­stra dęta. Za wej­ście do par­ku trze­ba było pła­cić. Zna­leź­li­śmy wyj­ście: w ciem­nym rogu na uli­cy Kiej­stu­ta moż­na było prze­sko­czyć płot, okrą­żyć bu­dy­nek te­atru i do­stać się do par­ku, gdzie gra­ła or­kie­stra. Ścież­ka­mi spa­ce­ro­wa­li lu­dzie, moż­na było po­sie­dzieć na ław­ce, po­ga­pić się na spa­ce­ru­ją­cych i na co ład­niej­sze dziew­czy­ny. Kina już wte­dy dzia­ła­ły, lecz dla nas były za dro­gie.

Z cza­sem po­wstał i te­atr, od­by­wa­ły się w nim spek­ta­kle „la­ta­ją­ce­go te­atru Wajcz­ku­sa” – jak sama na­zwa wska­zu­je, nie był to te­atr sta­ły. Do­pie­ro za­czy­na­ło się mó­wić o praw­dzi­wym te­atrze i ope­rze, w któ­rej miał wy­stę­po­wać świa­to­wej sła­wy te­nor Ki­pras Pe­trau­skas. Bar­dzo po­wo­li ro­dzi­ło się kul­tu­ral­ne ży­cie Li­twy.

Po­li­ty­ka dla mnie wte­dy nie ist­nia­ła. Mia­łem swo­je kło­po­ty zwią­za­ne głów­nie z bra­kiem pie­nię­dzy, my­śla­łem przede wszyst­kim, jak je za­ro­bić. Jed­nak nie­spo­dzie­wa­nie po­li­ty­ka sama przy­szła do mnie, i to w cza­sie go­dzin mo­jej pra­cy.

Li­twa do­cze­ka­ła się wresz­cie, po raz pierw­szy, uzna­nia de fac­to ze stro­ny in­nych państw, nie­co póź­niej na­stą­pi­ło też i uzna­nie de jure. Cie­szy­łem się wraz z ko­le­ga­mi z tych de­cy­zji mię­dzy­na­ro­do­wej dy­plo­ma­cji, nie bar­dzo ro­zu­mie­jąc ich zna­cze­nia. Przy­go­to­wa­nia do pierw­szych wy­bo­rów do sej­mu szły peł­ną parą, wi­docz­na była ak­tyw­ność róż­nych par­tii po­li­tycz­nych. Mi­ni­ster­stwo Spraw Za­gra­nicz­nych mia­ło ręce peł­ne ro­bo­ty, o czym mo­głem się prze­ko­nać wie­lo­krot­nie na wła­sne oczy. Czę­sto wi­dzia­łem dy­plo­ma­tów w Urzę­dzie Te­le­gra­fu, gdyż w owym cza­sie te­le­fon nie był wia­ry­god­nym środ­kiem łącz­no­ści, szcze­gól­nie z kra­ja­mi, w któ­rych już dzia­ła­ły na­sze przed­sta­wi­ciel­stwa. W pil­nych, nie­zno­szą­cych zwło­ki spra­wach uży­wa­no apa­ra­tu Juzo, któ­ry od razu dru­ko­wał na pa­sku pa­pie­ru sło­wa czcion­ką ła­ciń­ską. Do prze­ka­zy­wa­nia dy­plo­ma­tycz­nych zle­ceń wy­zna­cza­no do­świad­czo­nych pra­cow­ni­ków umie­jęt­nie ope­ru­ją­cych tym apa­ra­tem. Z Mi­ni­ster­stwa Spraw Za­gra­nicz­nych przy­cho­dził naj­czę­ściej pan A. Ba­lu­tis, cza­sem by­wał sam mi­ni­ster pan J. Pu­rec­kis. Pro­wa­dzi­li za po­mo­cą Juzo roz­mo­wy z przed­sta­wi­cie­la­mi w Mo­skwie, Ber­li­nie i w in­nych kra­jach. Z cza­sem i ja na­uczy­łem się bie­gle pra­co­wać na tym apa­ra­cie i wie­le razy wy­sy­ła­łem ko­re­spon­den­cję dy­plo­ma­tycz­ną. Pra­cow­ni­cy te­le­gra­fu skła­da­li zo­bo­wią­za­nie, przy­się­gę za­cho­wa­nia w ab­so­lut­nej ta­jem­ni­cy wszyst­kie­go, cze­go do­wie­dzie­li się pod­czas pra­cy.

Jó­zef z ku­zy­nem Pio­trem gra­ją w kro­kie­ta przed cha­tą Mar­ku­zów w Ju­ska­ka­imis

W 1920 roku Li­twa już mia­ła pew­ną, choć nie­wiel­ką, siłę woj­sko­wą, jej pod­sta­wę sta­no­wi­li ochot­ni­cy.

Obro­na mło­de­go pań­stwa była trud­na. Ata­ko­wa­li je z róż­nych stron: Po­la­cy, ro­syj­scy bol­sze­wi­cy, woj­ska Ber­mon­ta i Koł­cza­ka. Ga­ze­ty peł­ne były spra­woz­dań o za­cię­tych wal­kach na fron­tach i jed­no­cze­śnie o za­bie­gach in­nych państw, aby jak naj­ry­chlej te wal­ki za­koń­czyć. Sze­ro­ko roz­pi­sy­wa­no się o li­nii de­mar­ka­cyj­nej z Pol­ską, wresz­cie w paź­dzier­ni­ku po­da­no wia­do­mość o uda­nych roz­mo­wach z Po­la­ka­mi, co w efek­cie do­pro­wa­dzi­ło do pod­pi­sa­nia w Su­wał­kach w dniu 4 paź­dzier­ni­ka 1920 roku umo­wy dwu­stron­nej o po­ko­ju. Ta wia­do­mość wy­wo­ła­ła spon­ta­nicz­ną ra­dość na Li­twie. W umo­wie przy­zna­no Li­twie Wil­no i zie­mię wi­leń­ską, a osta­tecz­ną gra­ni­cę mię­dzy Pol­ską a Li­twą mia­no wy­ty­czyć póź­niej. Nie­dłu­go trwa­ła ra­dość Li­twy. Pol­ska po­li­ty­ka mia­ła oka­zać się już wkrót­ce po­kręt­na w ca­łej roz­cią­gło­ści. 9 paź­dzier­ni­ka ge­ne­rał Lu­cjan Że­li­gow­ski na­je­chał na Li­twę, nie na­po­ty­ka­jąc żad­ne­go opo­ru, gdyż nikt po za­war­ciu umo­wy po­ko­jo­wej nie spo­dzie­wał się ata­ku. Ofi­cjal­nie po­da­no do wia­do­mo­ści, że ge­ne­rał zbun­to­wał się wo­bec swo­ich władz i z gru­pą pod­le­głych mu od­dzia­łów sa­mo­wol­nie za­jął Wil­no i oko­licz­ne zie­mie. Po­wszech­nie wia­do­mo było, że uczy­nił to na po­le­ce­nie Pił­sud­skie­go. Od tego cza­su na Li­twie uwa­ża­no Pol­skę za wro­ga nu­mer je­den. Po­wszech­ny stał się po­gląd, że ani z rzą­dem pol­skim, ani z oby­wa­te­la­mi nie spo­sób się uma­wiać czy mieć ja­kie­kol­wiek związ­ki, po­nie­waż są krę­ta­cza­mi i kłam­ca­mi. To roz­go­ry­cze­nie prze­ro­dzi­ło się w an­ty­pol­ską pro­pa­gan­dę upra­wia­ną we wszyst­kich szko­łach już od naj­młod­szych klas.

Pocz­tow­cy li­tew­scy w Kłaj­pe­dzie, 1934. Jó­zef po­środ­ku w pierw­szym rzę­dzie

Parę słów o ge­ne­ra­le Lu­cja­nie Że­li­gow­skim, któ­ry był głów­nym spraw­cą kon­flik­tu pol­sko-li­tew­skie­go. Nie wiem, czy znał on sta­re li­tew­skie przy­sło­wie: „Nie pluj do wody, bo bę­dziesz ją pił”. W 1939 roku, kie­dy Pol­ska zna­la­zła się w klesz­czach mię­dzy Ro­sją a Niem­ca­mi, żoł­nie­rze roz­bi­tych pol­skich ar­mii szu­ka­li dro­gi ra­tun­ku przez Wil­no na Li­twę, gdzie byli in­ter­no­wa­ni. Zna­lazł się wśród nich tak­że ge­ne­rał Że­li­gow­ski. Cze­go mógł się spo­dzie­wać po Li­twi­nach, któ­rym za­brał sto­li­cę, po­ni­żył i wy­rzu­cił z do­mów? Wie­rzę, że był nie­zmier­nie za­sko­czo­ny za­cho­wa­niem Li­twi­nów, któ­rzy przy­ję­li go z ho­no­ra­mi, trak­tu­jąc jak go­ścia, któ­re­go spo­tka­ło nie­szczę­ście. Wła­dze li­tew­skie, nie ba­cząc na mię­dzy­na­ro­do­we usta­le­nia, nie in­ter­no­wa­ły ge­ne­ra­ła, ale stwo­rzy­ły mu moż­li­wość uciecz­ki do Szwe­cji. Sły­sza­łem przez szwedz­kie ra­dio wy­wiad z ge­ne­ra­łem, w któ­rym mó­wił, że był bar­dzo za­dzi­wio­ny do­brym przy­ję­ciem przez Li­twi­nów.

W grud­niu 1919 roku zo­sta­łem przy­ję­ty jako urzęd­nik – kan­dy­dat do pra­cy na po­czcie – w Kow­nie z upo­sa­że­niem 500 zło­tych mie­sięcz­nie. Po­bo­ry w go­tów­ce były ra­czej fik­cją. Urzę­dy pań­stwo­we otrzy­my­wa­ły od skar­bu pań­stwa mało pie­nię­dzy i bar­dzo nie­re­gu­lar­nie. Za­trud­nie­ni w urzę­dach rzad­ko do­sta­wa­li ca­łość wy­pła­ty w go­tów­ce, na ogół sta­no­wi­ły one małą jej część, resz­tę po­bo­rów wy­pła­ca­no w na­tu­rze, była to: sło­ni­na, bo­czek, kon­ser­wy, skon­den­so­wa­ne mle­ko, bie­li­zna, ubra­nia. Pro­duk­ty te przy­sy­ła­no jako po­moc ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Z tych dóbr moż­na było wy­brać ja­kieś we­dług uzna­nia, po czym na­stę­po­wa­ło osza­co­wa­nie war­to­ści wy­bra­nych rze­czy i resz­tę – do wy­so­ko­ści pen­sji – wy­pła­ca­no go­tów­ką. By­wa­ło jed­nak, że in­sty­tu­cja nie mia­ła na wy­pła­tę ani go­tów­ki, ani „na­tu­ry”, wów­czas po­ja­wiał się kie­row­nik i jak win­ny za­ist­nia­łej sy­tu­acji go­rą­co prze­pra­szał za zwło­kę, pro­sił o cier­pli­wość do cza­su, kie­dy bę­dzie mógł wy­pła­cić na­leż­ność. Ani star­si spe­cja­li­ści, ani młod­si do­pie­ro uczą­cy się za­wo­du nie na­rze­ka­li na nie­re­gu­lar­ne wy­pła­ty, wszy­scy ro­zu­mie­li­śmy, że two­rzą­ce się pań­stwo ma do­sta­tecz­nie dużo kło­po­tów.

Po trzech la­tach pra­cy na po­czcie zo­sta­łem po­wo­ła­ny do woj­ska – mia­łem od­być obo­wiąz­ko­wą służ­bę woj­sko­wą. Do kwiet­nia 1925 roku słu­ży­łem w puł­ku in­ży­nie­ryj­nym na przed­mie­ściu Kow­na. Kie­dy upły­nął sze­ścio­mie­sięcz­ny okres re­kruc­ki wy­peł­nio­ny głów­nie musz­trą, za­czą­łem peł­nić roz­ma­ite funk­cje – by­łem pro­to­ko­lan­tem w pro­ku­ra­tu­rze woj­sko­wej, kie­row­ni­kiem bi­blio­te­ki woj­sko­wej i la­bo­ran­tem w stu­diu ra­dio­wym. Po od­by­ciu służ­by woj­sko­wej wró­ci­łem do daw­nej pra­cy w Ko­wień­skim Urzę­dzie Pocz­ty i Te­le­gra­fu.KŁAJPEDA. MŁODOŚĆ PRACOWITA ZAKOŃCZONA ŚLUBEM

W 1926 roku prze­nio­słem się do pra­cy w Kłaj­pe­dzie. Już od trzech lat Kłaj­pe­da na­le­ża­ła do Li­twy, jed­nak żad­nych prze­ja­wów li­tew­sko­ści, je­śli nie li­czyć szyl­dów i wy­wie­szek wy­pi­sa­nych po­spiesz­nie w żar­go­nie, jak np. „Li­tew­ski Ze­itung” czy „Świe­tli­ca z je­dze­niem”, tam nie za­sta­łem. Na uli­cy sły­sza­ło się pra­wie wy­łącz­nie ję­zyk nie­miec­ki, cho­ciaż obo­wią­zy­wa­ły dwa ję­zy­ki we wszyst­kich pań­stwo­wych urzę­dach.

W prak­ty­ce było in­a­czej. W ma­gi­stra­cie mia­sta żad­nej spra­wy nie moż­na było za­ła­twić, je­że­li się nie zna­ło ję­zy­ka nie­miec­kie­go, a w są­dzie na­le­ża­ło mó­wić bie­gle po nie­miec­ku. Na­to­miast na po­czcie czy w urzę­dach ko­le­jo­wych, któ­re były w ge­stii wła­dzy cen­tral­nej, lud­ność miej­sco­wa nie­zna­ją­ca li­tew­skie­go mia­ła nie lada trud­no­ści w po­ro­zu­mie­wa­niu się, po­nie­waż pra­wie wszy­scy urzęd­ni­cy byli prze­nie­sie­ni do pra­cy z Li­twy cen­tral­nej. Przez trzy lata nie osią­gnię­to żad­nej rów­no­wa­gi w tym wzglę­dzie. Za­uwa­ży­łem, że mój nie­miec­ki jest da­le­ce nie­wy­star­cza­ją­cy, mu­sia­łem więc po­głę­bić jego zna­jo­mość, a tak­że fran­cu­skie­go, któ­ry był ofi­cjal­nym ję­zy­kiem dy­plo­ma­tów – urzęd­ni­cy pocz­ty i te­le­gra­fu po­win­ni go byli znać choć­by po­wierz­chow­nie. Przy tej spo­sob­no­ści oka­za­ło się, że moja wie­dza ogól­na też po­zo­sta­wia wie­le do ży­cze­nia. Trze­ba było przy­siąść fał­dów i po­rząd­nie się do­kształ­cić na róż­nych kur­sach.

Każ­dy przy­by­wa­ją­cy z Li­twy cen­tral­nej siłą rze­czy mu­siał czuć się li­tew­skim pa­trio­tą, po­nie­waż ab­so­lut­nie wy­klu­czo­ne było, żeby do­stać się do nie­miec­kich krę­gów to­wa­rzy­skich. Wszę­dzie wy­czu­wa­ło się dwa fron­ty – li­tew­ski i nie­miec­ki, z tym że Li­twi­ni byli w mniej­szo­ści. Był też odłam neu­tral­ny, któ­ry sta­no­wi­li miej­sco­wi – au­to­chto­ni li­tew­scy. Naj­wię­cej ich było w ma­łych mia­stecz­kach i na wsi. Na ogół byli to lu­dzie pro­ści, wy­zna­nia ewan­ge­lic­kie­go, swo­je mo­dli­twy i na­bo­żeń­stwa od­pra­wia­li po li­tew­sku, choć był to ję­zyk za­chwasz­czo­ny nie­miec­ki­mi za­po­ży­cze­nia­mi. W ta­kim ję­zy­ku uka­zy­wa­ła się ga­ze­ta „Li­tew­ski Ze­itung”. Sami ci lu­dzie na­zy­wa­li sie­bie „li­two­ma­ni”. Ta­kie było po­ko­le­nie star­sze, mło­dzież uczy­ła się w nie­miec­kich szko­łach i uwa­ża­ła się za Niem­ców – lu­dzi o wyż­szej kul­tu­rze. Na te­mat Li­twi­nów mło­dzi mie­li swo­je zda­nie. Li­twi­na­mi byli dla nich chło­pi, któ­rzy przy­jeż­dża­li kon­ny­mi wo­za­mi na targ do Kłaj­pe­dy z oko­lic Kre­tin­gi i Girgż­dów. Byli to za­zwy­czaj pro­ści lu­dzie, bied­nie ubra­ni, czę­sto nie­ogo­le­ni, z dłu­gi­mi wło­sa­mi, a ko­nie ze sta­ro­świec­ką uprzę­żą za­przę­ga­li w spo­sób daw­no nie­wi­dzia­ny w oko­li­cy Kłaj­pe­dy. Brzyd­kie ko­bie­ty no­si­ły dłu­gie chu­s­ty i spód­ni­ce do­mo­wej ro­bo­ty. Taki stwo­rzy­li so­bie wzo­rzec Li­twi­nów i tak też wy­obra­ża­li so­bie cały na­ród li­tew­ski. Wo­bec przy­jezd­nych uży­wa­li na­zwy „dłu­go­wło­si Żmu­dzi­ni”. Od­no­si­ła się ona do wszyst­kich Li­twi­nów przy­jeż­dża­ją­cych z Li­twy cen­tral­nej. Li­twi­ni uwa­ża­li ją za ob­raź­li­wą, czę­sto wy­wo­ły­wa­ła bój­ki – nie­rzad­ko koń­czą­ce się w są­dzie. Spra­wy są­do­we były nie do wy­gra­nia. Sę­dzio­wie, miej­sco­wi Niem­cy, orze­ka­li, że nie ma pod­staw do ob­ra­zy, po­nie­waż Żmudź jest czę­ścią kra­ju, a miej­sco­wi lu­dzie nie mogą roz­róż­nić, kto jest Żmu­dzi­nem, a kto nie.

Po­nie­waż czu­łem się li­tew­skim pa­trio­tą, włą­czy­łem się w dzia­łal­ność na­ro­do­wą. W Kłaj­pe­dzie ist­niał już nie­daw­no utwo­rzo­ny Kłaj­pedz­ki Zwią­zek Spor­to­wy, któ­ry na­le­ża­ło pod­nieść na wyż­szy po­ziom pod każ­dym wzglę­dem, żeby mógł re­pre­zen­to­wać li­tew­skich spor­tow­ców nie tyl­ko w cza­sie za­wo­dów, ale też być przy­kła­dem wzo­ro­we­go ich za­cho­wa­nia w każ­dej sy­tu­acji.

Kłaj­pedz­ki Urząd Gu­ber­na­to­ra da­wał licz­ne sy­gna­ły, w jaki spo­sób na­wią­zać kon­takt z miej­sco­wy­mi or­ga­ni­za­cja­mi nie­miec­ki­mi i szu­kać z nimi zbli­że­nia. Do­brym spo­so­bem był sport; co praw­da nie­miec­kie or­ga­ni­za­cje są­dzi­ły, że nie­ma­ło w tym po­li­ty­ki. Po­wsta­ły li­tew­skie klu­by, jacht­klub i mło­dzie­żo­wa or­ga­ni­za­cja San­ta­ra, po­sia­da­ją­ce róż­ne sek­cje: ko­szy­ków­ki, siat­ków­ki, pły­wac­ką, że­glar­ską itp. Wszyst­kie or­ga­ni­za­cje spor­to­we łą­czył Spor­t­bund, a jego wła­dze od daw­na były w rę­kach nie­miec­kich, gdyż więk­szą część spor­tow­ców sta­no­wi­li Niem­cy.

Zbli­żał się zjazd Spor­t­bun­du i wy­bo­ry do za­rzą­du. W zjeź­dzie mie­li uczest­ni­czyć też li­tew­scy spor­tow­cy.

Le­gi­ty­ma­cja służ­bo­wa Jó­ze­fa jako pra­cow­ni­ka Mi­ni­ster­stwa Ko­mu­ni­ka­cji w Kow­nie, 1934

Z Urzę­du Gu­ber­na­to­ra prze­ka­za­no su­ge­stię, żeby zna­leźć ja­kiś spo­sób na to, by wła­dze or­ga­ni­za­cji prze­ję­li spor­tow­cy li­tew­scy. Moż­na to było zro­bić tyl­ko w je­den spo­sób – na­le­ża­ło zgro­ma­dzić tylu li­tew­skich spor­tow­ców, żeby sta­no­wi­li więk­szość ze­bra­nych, i prze­wa­gą gło­sów wy­brać za­rząd zło­żo­ny z Li­twi­nów. Ale skąd wziąć tylu spor­tow­ców Li­twi­nów? Zo­sta­łem wy­zna­czo­ny do wy­ko­na­nia tego za­da­nia. Zwró­ci­łem się do do­wód­cy 7. puł­ku i po na­ra­dzie zna­leź­li­śmy wyj­ście – każ­dy żoł­nierz może być spor­tow­cem! Do­wód­cy ba­ta­lio­nów mie­li przy­go­to­wać li­sty „spor­tow­ców” w licz­bie nie­zbęd­nej do usta­no­wie­nia więk­szo­ści. Li­sty człon­ków i opła­ty wpi­so­we były przy­go­to­wa­ne. Mu­sie­li­śmy jed­nak cze­kać do ostat­niej prze­wi­dzia­nej w re­gu­la­mi­nie chwi­li z re­je­stra­cją no­wych człon­ków, żeby Niem­cy nie wpa­dli na ten sam po­mysł.

Na wal­nym zjeź­dzie prze­wod­ni­czy­łem przed­sta­wi­ciel­stwu li­tew­skich or­ga­ni­za­cji. Ze stro­ny nie­miec­kiej przed­sta­wi­cie­lem był E. Krau­se – po­seł na sej­mik zie­mi kłaj­pedz­kiej, li­der nie­miec­kiej frak­cji, bar­dzo ostry w dys­ku­sji, za­go­rza­ły ger­ma­no­fil. Po ogło­sze­niu licz­by spor­tow­ców Li­twi­nów sta­ło się ja­sne, jak się spra­wy mają. Wy­bu­chła ostra dys­ku­sja. Oświad­czy­łem, że ta dys­ku­sja nie jest w sta­nie ni­cze­go zmie­nić. Na­le­ży uznać fak­tycz­ną sy­tu­ację praw­ną. Krau­se wy­stą­pił z re­pli­ką pod moim ad­re­sem. Po­wie­dział:

– Mło­dzień­cze, po­li­ty­ka jest brud­ną spra­wą, nie war­to się w nią wda­wać.

Od­cią­łem się, mó­wiąc:

– Je­że­li po­li­tyk, li­der frak­cji w sej­mi­ku, wda­je się w spra­wy spor­tu, to spor­tow­cy mu­szą się wda­wać w po­li­ty­kę.

Te­raz, gdy pi­szę te sło­wa, do­bie­gam dzie­więć­dzie­się­ciu lat i wy­da­je mi się nie­moż­li­we, abym mógł po przyj­ściu z pra­cy oko­ło go­dzi­ny szes­na­stej, zaj­mo­wać się ty­lo­ma róż­ny­mi spra­wa­mi. Lecz gdy się ma nie­ca­łe trzy­dzie­ści lat i koń­skie zdro­wie, wszyst­ko jest moż­li­we.

Jak już wspo­mi­na­łem, w tym cza­sie w Kłaj­pe­dzie po­wsta­wa­ły róż­ne klu­by spor­to­we. Mło­dzież li­tew­ska chcia­ła jak naj­prę­dzej do­go­nić świat na róż­nych po­lach. Ja sam uczy­łem się grać w te­ni­sa, na­le­ża­łem do sek­cji że­glar­skiej, jeź­dzi­łem na wy­kła­dy „pięk­nej mowy nie­miec­kiej” do Kró­lew­ca, uczy­łem się gry na skrzyp­cach i gi­ta­rze, cho­dzi­łem na lek­cje tań­ca to­wa­rzy­skie­go, wie­czo­ra­mi czę­sto gra­łem w kar­ty. Brydż nie był wów­czas po­pu­lar­ny, gra­li­śmy w pre­fe­ran­sa.

Za­przy­jaź­ni­łem się z ko­le­gą z pra­cy, Sta­siem Bor­kow­skim, któ­ry z dumą pod­kre­ślał pol­skie i szla­chec­kie po­cho­dze­nie, co było czę­stym te­ma­tem żar­tów, ale nig­dy zło­śli­wych. Trze­cim kom­pa­nem był Vin­cas Bo­ru­mas, naj­przy­stoj­niej­szy z nas, wy­so­ki sza­tyn o zie­lo­nych oczach – z tego po­wo­du na­zy­wa­ny ko­tem. Wszy­scy trzej gra­li­śmy w te­ni­sa, cho­dzi­li­śmy na lek­cje tań­ca to­wa­rzy­skie­go, czę­sto sia­da­li­śmy do kart. Po roku zda­łem eg­za­min na ka­pi­ta­na że­glu­gi przy­brzeż­nej i mia­łem pra­wo po­ży­czać z klu­bu jacht. Naj­czę­ściej w koń­cu ty­go­dnia wy­pły­wa­li­śmy wszy­scy trzej, cza­sem to­wa­rzy­szy­ły nam pa­nie. Za­wi­ja­li­śmy do przy­sta­ni jach­to­wych w Ni­dzie, Ju­od­kran­té lub po pro­stu rzu­ca­li­śmy ko­twi­cę przy brze­gu i tam no­co­wa­li­śmy. Cza­sa­mi, kie­dy dzień chy­lił się ku za­cho­do­wi, kie­ro­wa­łem jacht pro­sto w słoń­ce. Na po­kła­dzie sta­ły pa­nie, a jed­na z nich śpie­wa­ła ni­skim gło­sem tę­sk­ne pio­sen­ki o mi­ło­ści – ta­kie wy­pra­wy wspo­mi­nam naj­mi­lej. Wiem, że dziś wy­glą­da to ki­czo­wa­to, ale wte­dy by­łem ocza­ro­wa­ny za­rów­no za­cho­dem słoń­ca, jak i jej ni­skim gło­sem.

Zda­rza­ło się, że pły­nę­li­śmy wzdłuż Mie­rzei Ku­roń­skiej, wy­bie­ra­li­śmy pięk­ne miej­sca i zo­sta­wa­li­śmy tam parę dni. Ne­rin­ga – ta na­zwa ma ro­do­wód sta­ro­li­tew­ski – jest naj­pięk­niej­szym za­kąt­kiem Li­twy. Ktoś, kto tam nie był, nie może so­bie wy­obra­zić jej pięk­na. Obok naj­wyż­szych w ca­łej Eu­ro­pie bia­łych wydm sto­ją ciem­ne lasy świer­ko­we, tuż przy ja­skra­wym błę­ki­cie mo­rza. Ewe­ne­men­tem są wę­dru­ją­ce wy­dmy i sta­da nie­bo­jaź­li­wych łosi, o któ­re dba się tu sta­ran­nie. Ob­no­szą swo­je wiel­kie, roz­krze­wio­ne rogi i nie zwra­ca­ją uwa­gi na cie­kaw­skich tu­ry­stów. Po­wie­trze jest do­sko­na­łe, po­nie­waż wszel­kie po­jaz­dy me­cha­nicz­ne mają za­kaz wjaz­du. Ko­mu­ni­ka­cja mię­dzy miej­sco­wo­ścia­mi od­by­wa się ło­dzia­mi lub wo­za­mi kon­ny­mi jeż­dżą­cy­mi żwi­rów­ką przez całą mie­rze­ję.

Je­sie­nią i zimą wy­bie­ra­li­śmy się do Po­łą­gi, nie zna­czy to, że nie jeź­dzi­li­śmy tam la­tem – to był naj­pięk­niej­szy i naj­bar­dziej zna­ny ku­rort Li­twy. Je­sie­nią lub zimą do­jeż­dża­li­śmy tam au­to­bu­sa­mi, la­tem au­to­bu­sy były za­tło­czo­ne, a i lu­dzi w sa­mym mia­stecz­ku znacz­nie wię­cej.

Po­łą­ga – była to ma­low­ni­cza miej­sco­wość let­ni­sko­wa, sły­nę­ła z naj­pięk­niej­szej chy­ba pla­ży w ca­łej Eu­ro­pie. Je­dy­nie Osten­da mo­gła pod tym wzglę­dem jej do­rów­nać. Czy­sty bia­ły pia­sek, ol­brzy­mie wy­dmy z rzad­ka po­ro­śnię­te mor­ską tra­wą, do­stęp­ne dla pla­żo­wi­czów, któ­rych daw­niej nie było tak wie­lu. Do Po­łą­gi przy­jeż­dża­li tyl­ko naj­bo­gat­si i in­te­li­gen­cja ocza­ro­wa­na pięk­nem miej­sco­wo­ści lub ci, któ­rzy mie­li tam ro­dzi­nę. W la­tach mię­dzy­woj­nia Po­łą­ga za­czę­ła się roz­bu­do­wy­wać, mod­ne sta­ło się mieć tu dom let­ni­sko­wy, a przy­najm­niej spę­dzać urlop. Nie­wiel­ka osa­da ry­bac­ka na­bra­ła ru­mień­ców. Wy­bu­do­wa­no as­fal­to­we dro­gi łą­czą­ce Po­łą­gę z po­bli­ski­mi mia­sta­mi. Ry­ba­cy za­czę­li wy­naj­mo­wać po­ko­je let­ni­kom, sto­ło­wać ich, przyj­mo­wać pra­nie. Po­wsta­ły nowe re­stau­ra­cje, pen­sjo­na­ty, ho­te­li­ki, a tak­że parę do­mów wy­po­czyn­ko­wych dla wyż­szych urzęd­ni­ków i rzą­du.

W la­tach trzy­dzie­stych słyn­ne sta­ły się five o’cloc­ki i wie­czo­ry z tań­ca­mi w re­stau­ra­cji Kur­haus, or­ga­ni­zo­wa­ne pod pa­tro­na­tem żony pre­zy­den­ta Sme­to­ny. Uwa­ża­no je za eks­klu­zyw­ne, nie­co sno­bi­stycz­ne i nie­do­stęp­ne dla ogó­łu i let­ni­ków Kur­haus był re­stau­ra­cją dro­gą i na co dzień mało kto tam cho­dził. Oka­zją do za­baw były or­ga­ni­zo­wa­ne za­wo­dy te­ni­so­we i re­ga­ty że­glar­skie, po ta­kich im­pre­zach spor­to­wych uczest­ni­cy scho­dzi­li się na za­ba­wę i tań­ce. Pani pre­zy­den­to­wa or­ga­ni­zo­wa­ła też bale cha­ry­ta­tyw­ne.

Jó­zef (w czap­ce) w to­wa­rzy­stwie Sta­sia Bor­kow­skie­go i N.N. przed wej­ściem do nie­ist­nie­ją­ce­go już Kur­hau­su w Po­łą­dze, 1929

Na ta­kim balu po­zna­łem swo­ją przy­szłą żonę. Jak zwy­kle po­szli­śmy na bal całą trój­ką – nie uma­wia­jąc się z ko­bie­ta­mi, w na­dziei, że ko­goś atrak­cyj­ne­go po­zna­my. W pew­nym od­da­le­niu, przy sto­li­ku z kil­ko­ma ofi­ce­ra­mi, sie­dzia­ła mło­da ko­bie­ta. Tań­czy­li rzad­ko, je­den z woj­sko­wych opo­wia­dał pew­nie ja­kieś za­baw­ne fa­ce­cje, bo to­wa­rzy­stwo co chwi­la wy­bu­cha­ło grom­kim śmie­chem. Trud­no było zo­ba­czyć, jak dziew­czy­na wy­glą­da, bo sie­dzia­ła od­wró­co­na do nas pra­wie ty­łem, a pod­czas tań­ca za­sła­nia­ły ją inne pary. Wzrok przy­cią­gał głę­bo­ki de­kolt z tyłu jej bia­łej atła­so­wej suk­ni, szczu­płość ple­ców i ło­pa­tek. Wy­sła­li­śmy Vin­ca­sa na zwia­dy, a my za­ję­li­śmy się oglą­da­niem in­nych pań. Vin­cas wró­cił z gar­ścią wia­do­mo­ści.

– Pan­na jest tu z bra­tem, mło­dym ofi­ce­rem, któ­ry na­zy­wa się Fe­liks Tysz­kus. To we­so­łek i dziw­karz, sta­cjo­nu­je w Tau­ro­gach. W Po­łą­dze miesz­ka­ją jego ro­dzi­ce, po­dob­no za­moż­ni.

– No do­brze, ale co z dziew­czy­ną? – nie­cier­pli­wił się Staś. – Jak się na­zy­wa, czy jest pan­ną, czy mę­żat­ką?

– Czy jest ład­na? – spy­ta­łem.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij