Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Skalakowie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Skalakowie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 432 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I ZBŁĄ­KA­NI

Na za­śnie­żo­nej dro­dze pod la­sem za­trzy­ma­li się dwaj jeźdź­cy. Pa­dał gę­sty śnieg. Mroź­ny wiatr roz­wie­wał ogo­ny i grzy­wy ru­ma­ków, któ­re po­chy­la­jąc gło­wy mru­ży­ły oczy. Jeź­dziec z le­wej stro­ny, sta­nąw­szy w strze­mio­nach, spo­glą­dał ba­daw­czo przed sie­bie. Jego to­wa­rzysz wtu­lił gło­wę w koł­nierz wiel­kie­go płasz­cza. Nie ła­two było wśród za­mie­ci doj­rzeć coś w oko­li­cy.

Na pra­wo od jeźdź­ców wzno­si­ło się ska­li­ste zbo­cze, po­ro­słe bo­rem, przy­kry­tym te­raz bia­łą war­stwą śnie­gu. Po le­wej ręce, na skra­ju wą­skiej dro­gi pod­gór­skiej, sze­le­ści­ły tę­sk­nie su­che li­ście, któ­re osta­ły się jesz­cze do­tąd na krzach bu­ko­wych. Dro­ga bie­gła nad głę­bo­kim ja­rem, po­nad któ­rym ster­cza­ły w dali za­le­sio­ne szczy­ty. W dole szu­mia­ła głu­cho rzecz­ka. Mróz nie zdo­łał do­tych­czas spę­tać lo­dem jej wart­kich fal. Mar­two i ci­cho było do­ko­ła. Jed­no­staj­ny szum nie­wi­dzial­nej wody do­da­wał mar­two­cie dnia zi­mo­we­go jesz­cze wię­cej smut­ku.

– Na próż­no się roz­glą­dam, Wa­sza Wy­so­kość. Nie wi­dzę nic. Ale je­że­li mnie pa­mięć nie za­wo­dzi, wkrót­ce po – win­ni­śmy do­je­chać do wsi – rzekł po­dróż­ny ja­dą­cy po le­wej stro­nie, opusz­cza­jąc się zno­wu na sio­dło.

Jego Wy­so­kość za­klął mru­kli­wie, tar­gnął wo­dza­mi swe­go ko­nia i ru­szył na­przód, za nim jego prze­wod­nik. Ko­nie brnę­ły w głę­bo­kim śnie­gu, któ­ry lgnął im do ko­pyt. Pa­da­ją­ce gę­sto płat­ki szyb­ko za­kry­wa­ły ich śla­dy.

Tu i ów­dzie sta­ły przy dro­dze osi­ki i ja­rzę­bi­ny. Z ich ga­łę­zi na wi­dok jeźdź­ców cięż­ko zry­wa­ły się wro­ny. Po­dróż­ni bo­dli ostro­ga­mi ko­nie, któ­re ru­szyw­szy kłu­sem, po chwi­li zno­wu usta­wa­ły. Były zmę­czo­ne. Zje­cha­li ze wzgó­rza w dół. Da­lej dro­ga znów wio­dła w górę, by zbo­czyć wzdłuż skra­ju czar­ne­go lasu.

– Za­gro­da! – krzyk­nął prze­wod­nik wy­cią­ga­jąc na­gle rękę w stro­nę, gdzie uka­za­ły się ciem­ne za­ry­sy strze­chy. Nie­ba­wem uj­rze­li ko­ro­nę roz­ło­ży­ste­go drze­wa, a po­tem i dru­gą strze­chę.

– Na­resz­cie! – mruk­nął po­dróż­ny ja­dą­cy na pra­wo ł ścią­gnąw­szy sro­dze swe­go gnia­do­sza po­mknął wprost w stro­nę za­bu­do­wań. Prze­wod­nik pę­dził za nim.

Wkrót­ce za­trzy­ma­li się przed dwo­ma bu­dyn­ka­mi. Pierw­szy z nich była to nędz­na cha­ta szczy­to­wą ścia­ną zwró­co­na do wą­skiej dro­gi. Dru­gi oka­zał się sto­do­łą. Bu­dyn­ki te, wznie­sio­ne rów­no­le­gle do sie­bie, łą­czy­ła mu­ro­wa­na, skle­pio­na bra­ma. I bra­mę, i da­chy po­kry­wa­ła gru­ba war­stwa śnie­gu. Była to za­gro­da. Dro­gę wjaz­do­wą rów­nież za­sy­pał śnieg.

Jeźdź­cy prze­bi­li się przez wy­so­ką za­spę i zna­leź­li się przy bra­mie. Wrót nie było. Za­trzy­ma­li się pod sta­rą lipą, któ­ra roz­po­ście­ra­ła nagą swą ko­ro­nę po­środ­ku dzie­dziń­ca. Prze­wod­nik krzyk­nął gło­śno. Pa­dał śnieg, a w ga­łę­ziach za­wo­dził wiatr. Za­wo­łał po raz wtó­ry. Nikt się jed­nak nie ode­zwał, a go­ścin­ny go­spo­darz nie zja­wił się na pro­gu. Prze­wod­nik po­pro­sił dru­gie­go jeźdź­ca:

– Nie­chże Wa­sza Wy­so­kość ra­czy po­cze­kać pod oknem. Ja tych cha­mów po­sta­wię na nogi!

– Po­cze­kaj, zo­staw tę przy­jem­ność mnie! – Ze­sko­czył z sio­dła od­da­jąc wo­dze prze­wod­ni­ko­wi. Wy­do­był dłu­gą, wą­ską szpa­dę i ru­szył ku bu­dyn­ko­wi. Ostro­gi jego ka­wa­le­ryj­skich bu­tów za­dzwo­ni­ły na pro­gu. Kop­nął wro­ta i zna­lazł się w ciem­nej sie­ni. W koń­cu na­ma­cał drzwi. Za­trzy­mał się w ni­skiej, po­nu­rej izbie, któ­rej ciem­ne, zbi­te z okrą­gla­ków i nie­bie­lo­ne ścia­ny za­kop­co­ne były dy­mem. Mrok za­le­gał izbę.

W izbie nie było ży­wej du­szy. Jeź­dziec, strzą­snąw­szy śnieg z płasz­cza i z trój­kąt­ne­go, la­mo­wa­ne­go sre­brem ka­pe­lu­si­ka, roz­glą­dał się do­ko­ła. Wiel­ki piec w ką­cie był zim­ny jak śnieg le­żą­cy na dwo­rze. Pod oknem stał sta­ry stół, wspar­ty na sze­ro­kich krzy­ża­kach po­kry­tych kar­ba­mi róż­ne­go kształ­tu. Po­środ­ku izby znaj­do­wa­ła się sta­ra ko­ły­ska po­ma­lo­wa­na w dziw­ne kwia­ty. Na pół­kach wi­dać było kil­ka próż­nych gli­nia­nych garn­ków.

– Ho­ło­ta! Ple­mię nie­ro­bów! – mruk­nął gniew­nie jeź­dziec i splu­nąw­szy ru­szył szyb­ko ku wyj­ściu. Kro­cząc przez ciem­ną sień, na­tknął się na drzwi, któ­re ustą­pi­ły lek­ko pod na­po­rem jego cia­ła. Miał przed sobą mrocz­ną obo­rę. Nie po­wio­nę­ło nań cie­pło, nie po­wi­ta­ło go po­ry­ki­wa­nie by­dła. Obo­ra była pu­sta i wy­zię­bła. Od­wró­ciw­szy się na pię­cie, wy­biegł na dzie­dzi­niec. Jego to­wa­rzysz spoj­rzał nań by­stro, jak­by chciał za­dać mu py­ta­nie.

– Szel­my! Go­spo­dar­stwo pu­ste! Po­rzu­ci­li je i ucie­kli! – wo­łał pan już od pro­gu. – Czy do­trze­my do wsi?

– Tak, Wa­sza Wy­so­kość, są­dzę, że już w niej je­ste­śmy. Tak, ta ho­ło­ta zbie­gła. By­łem tam – cią­gnął prze­wod­nik wska­zu­jąc na sto­do­łę. – Wszyst­ko jak wy­mie­cio­ne. Nie ma ani źdźbła. Rzu­ci­li go­spo­dar­stwo.

Po­mógł na­stęp­nie swe­mu panu, któ­ry we­pchnął już szpa­dę do po­chwy, do­stać się na sio­dło i sam wsko­czył na swe­go wro­ne­go.

– Po­je­dzie­my tro­chę da­lej, może szczę­ście nam le­piej do­pi­sze – do­rzu­cił.

Wy­je­cha­li z dzie­dziń­ca. Nikt nie wy­chy­lił się z kry­jów­ki, w któ­rej może schro­nił się przed zbroj­ny­mi jeźdź­ca­mi po to, aby te­raz z uśmie­chem za­do­wo­le­nia pa­trzeć, jak zni­ka­ją. Po­wiał wiatr i za­sy­pał świe­że śla­dy koni. I na dzie­dziń­cu, i w bu­dyn­kach pa­no­wa­ła ci­sza. Mar­twa ta ci­sza prze­ma­wia­ła jed­nak, krzy­cza­ła. Chłop wraz ze swo­ją ro­dzi­ną opu­ścił cha­tę, w któ­rej się uro­dził, w któ­rej od nie­pa­mięt­nych cza­sów miesz­ka­li jego przod­ko­wie. Dom ro­dzin­ny stał się dlań wię­zie­niem, grunt oj­cow­ski – miej­scem kaź­ni. Mu­siał pra­co­wać pod gro­zą ba­to­ga na cu­dzym polu, a za­pła­tą dla nie­go były ława i drew­nia­ny ko­zioł, na któ­rych wy­mie­rza­no mu chło­stę. Pa­no­wie pili jego krew, a kosz­tem jego potu urzą­dza­li bie­sia­dy. Na do­bit­kę nad­cią­gnę­ła jesz­cze sza­rań­cza: tu żoł­da­cy ce­sar­scy, a ów­dzie Pru­sa­cy gra­bi­li wsie cze­skie gnę­biąc miesz­kań­ców. Jesz­cze nie zdo­ła­no usu­nąć smut­nych na­stępstw wo­jen ubie­głe­go stu­le­cia, gdy oto zwa­li­ły się na­gle na lu­dzi okrop­no­ści woj­ny sied­mio­let­niej. Chło­pu nie po­zo­sta­ło nic prócz go­łych ścian, a i te czę­sto pa­li­li żoł­nie­rze. W do­dat­ku do­ma­ga­no się od nie­go, by pła­cił kon­try­bu­cję. Po­rzu­cał więc zie­mię. „Ple­mię nie­ro­bów!”…

Jeźdź­cy zna­leź­li się wpraw­dzie we wsi, ale znisz­czo­nej. Świad­czy­ły o tym ster­czą­ce ko­mi­ny i sto­sy opa­lo­nych be­lek po­kry­tych śnie­giem. W od­le­gło­ści ja­kichś stu kro­ków od za­gro­dy, z któ­rej wy­je­cha­li, do­strze­gli trzy po­go­rze­li­ska.

Za­pa­dał zmierzch.

– Pięk­ną dro­gę zna­la­złeś! – ode­zwał się z nie­chę­cią jeź­dziec do prze­wod­ni­ka. – Gdzie prze­no­cu­je­my? Chy­ba w tej pu­stej, zim­nej izbie?

– Wa­sza Wy­so­kość, nie­wąt­pli­wie do­je­dzie­my do ja­kiejś za­miesz­ka­łej cha­ty. Po­zwa­lam so­bie za­uwa­żyć, że na pew­no nie wszy­scy chło­pi po­ucie­ka­li z go­spo­darstw.

Pan zno­wu ukrył gło­wę w koł­nie­rzu płasz­cza. W mia­rę jak gęst­niał mrok, mróz przy­bie­rał na sile, wiatr ob­ró­cił się i co­raz ostrzej dął pro­sto w oczy po­dróż­nym. Je­cha­li w dal­szym cią­gu dro­gą wio­dą­cą pod górę. W mro­ku zi­mo­we­go wie­czo­ra nie za­mi­go­ta­ło ani jed­no czer­wo­ne świa­teł­ko, któ­re mo­gło­by ich za­pro­wa­dzić do za­ci­sza cie­płej izby.

Po chwi­li pan za­trzy­mał się. Stra­cił na­dzie­ję, że zdo­ła­ją zna­leźć ja­kąś za­miesz­ka­łą cha­tę. Jaz­da w mroź­ną noc nie po­cią­ga­ła go. Chciał za­wró­cić i prze­no­co­wać pod da­chem opusz­czo­ne­go do­mo­stwa.

– Za­wróć – za­czął nie­chęt­nie, lecz za­raz prze­rwał. Prze­wod­nik drgnął i po­chy­liw­szy się ku przo­do­wi, zwró­cił gło­wę w lewo, na­słu­chu­jąc.

W ci­szy wie­czor­nej pły­nę­ły tony po­waż­nej pie­śni. Jeźdź­cy sły­sze­li głos ko­bie­cy i alt dzie­cię­cy. Zda­wa­ło im się tak­że, iż z gło­sa­mi tymi mie­sza­ją się głę­bo­kie, głu­che dźwię­ki pły­ną­ce z krta­ni męż­czy­zny. Słów nie moż­na było roz­róż­nić. Spoj­rzaw­szy w górę za­uwa­ży­li gru­pę sta­rych drzew ster­czą­cych ku sza­rym chmu­rom.

– Hej, na­przód, tam śpie­wa­ją! – Pan gnał już pod górę na swym gnia­do­szu. Za nim pę­dził jego to­wa­rzysz.

Sta­nę­li w po­bli­żu drzew. Za nimi uka­za­ły się bu­dyn­ki po­dob­ne do tych, któ­re od­wie­dzi­li po­przed­nio: sto­do­ła, cha­ta, po­środ­ku bra­ma. Przed za­gro­dą ro­sło kil­ka lip. Cha­ta była nędz­na i po­chy­lo­na. W oknach ciem­no. W tym po­sęp­nym bu­dyn­ku jed­nak roz­brzmie­wał śpiew. Poza za­mknię­ty­mi wro­ta­mi roz­le­gło się wście­kłe uja­da­nie psa. Jeźdź­cy bez na­my­słu pod­je­cha­li do bra­my. Prze­wod­nik za­stu­kał moc­no.II PO­DZIĘ­KO­WA­NIE ZA GO­ŚCI­NĘ

Śpiew umilkł, a pies szcze­kał jesz­cze gło­śniej, bie­ga­jąc po dzie­dziń­cu za wro­ta­mi. Prze­wod­nik jął się zno­wu do­bi­jać i krzy­czeć, by otwo­rzo­no.

– Kto tam? – ode­zwał się na­gle ktoś z we­wnątrz.

– Nie py­taj, tyl­ko otwie­raj, cha­mie! – wo­łał wład­czo i na­tar­czy­wie prze­wod­nik. Przed­tem roz­ma­wiał po­kor­nie po nie­miec­ku z Jego Wy­so­ko­ścią, te­raz na­to­miast, mó­wiąc po cze­sku, da­wał fol­gę swe­mu roz­draż­nie­niu.

Wro­ta za­skrzy­pia­ły. Jeźdź­cy wje­cha­li na po­dwó­rze. Prze­wod­nik Jego Wy­so­ko­ści ze­sko­czył szyb­ko z sio­dła i trzy­ma­jąc gnia­do­sza swe­go pana rzu­cał roz­ka­zy sta­re­mu, zgar­bio­ne­mu chło­pu, któ­ry uspo­ka­jał dzi­kie­go, ku­dła­te­go psa.

– Gdzie masz izbę? Za­pro­wadź ko­nie do staj­ni! Mło­dy pan brnąc po śnie­gu do­ma­gał się cie­płe­go miesz­ka­nia.

– Pro­wadź ko­nie, pręd­ko. Cóż to, sam tu je­steś? Czy nie ma tu ko­goś, kto by za­pro­wa­dził nas do świe­tli­cy?

Sta­rzec od­wró­cił się, a do­strze­gł­szy na pro­gu chłop­ca, na któ­re­go nikt do tej pory nie zwró­cił uwa­gi, przy­wo­łał go.

– Za­pro­wadź mi­ło­ści­wych pa­nów do świe­tli­cy, za­pal łu­czy­wo i mnie tak­że przy­nieś świa­tło do staj­ni.

Prze­wod­nik po­pro­sił pana, aby udał się za chłop­cem do­da­jąc, że on sam do­pil­nu­je jesz­cze koni. Ująw­szy wo­dze pań­skie­go wierz­chow­ca, po­wiódł go do obo­ry, któ­rą od izby miesz­kal­nej dzie­li­ła tyl­ko sień. Staj­ni nie było. Po chwi­li zja­wił się chło­piec trzy­ma­ją­cy w ręku pło­ną­ce łu­czy­wo smol­ne. Jego blask oświe­tlił ciem­ną obo­rę i lu­dzi cze­ka­ją­cych przed drzwia­mi wraz z koń­mi. Chłop ostroż­nie wpro­wa­dził znu­żo­ne wierz­chow­ce, przy­wią­zał je i roz­sio­dłał. Prze­wod­nik Jego Wy­so­ko­ści do­glą­dał wszyst­kie­go. Chło­piec we­tknąw­szy pło­ną­ce łu­czy­wo w szcze­li­nę drew­nia­nej ścia­ny przy­glą­dał się z za­cie­ka­wie­niem ob­ce­mu czło­wie­ko­wi w ciem­nym płasz­czu, zer­ka­jąc na ko­nie, na sio­dła i uździe­ni­ce błysz­czą­ce od srebr­nych okuć. Był bosy. Ciem­ne wło­sy spa­da­ły mu na czo­ło, pod któ­rym pło­nę­ły roz­iskrzo­ne oczy. Twarz jego była śnia­da i wy­chu­dzo­na. Miał na so­bie tyl­ko gru­bą ko­szu­lę i wy­pło­wia­łe por­cię­ta.

Roz­le­gło się głu­che po­ry­ki­wa­nie. Obcy do­pie­ro te­raz za­uwa­żył sto­ją­cą w ką­cie wy­nędz­nia­łą kro­wę o zje­żo­nej sier­ści.

– Tak – za­uwa­żył, gdy chłop roz­sio­dłał ko­nie – te­raz pod­ściel im i za­syp owsa.

– Nie mam co po­de­słać, mi­ło­ści­wy pa­nie.

– A to co? – za­py­tał obcy wska­zu­jąc na stos sło­my, któ­ry do­strzegł w dru­gim ką­cie obo­ry.

– Tym, do­pra­szam się ła­ski, kar­mi­my na­szą Kra­su­lę. To już osta­tek. Wkrót­ce i sło­my nam za­brak­nie.

– Kła­miesz! Pod­ściel pręd­ko, bo in­a­czej…

– Pa­nie mi­ło­ści­wy, tyl­ko jed­na kro­wa nam zo­sta­ła. Wszyst­kie inne nam za­bra­no albo zde­chły. I ta już dłu­go nie po­ży­je… A prze­cie daje nam tro­chę mle­ka. Bie­da, mi­ło­ści­wy pa­nie…

– Tyl­ko mi się nie opie­raj, sta­ry wygo. Idziesz, czy… – tu po­kor­ny prze­wod­nik śmi­gnął trzy­ma­nym w ręku bi­czem.

Sta­rzec od­wró­cił się po­wo­li i wes­tchnąw­szy ru­szył.

– Nie wol­no za­bie­rać sło­my Kra­su­li! – ode­zwał się dźwięcz­ny głos dzie­cię­cy.

Obaj męż­czyź­ni spoj­rze­li zdu­mie­ni na chłop­ca, któ­ry za­gro­dził star­co­wi dro­gę. Sta­rzec stru­chlał. Obcy pod­niósł rękę i chciał ude­rzyć mal­ca.

– Mi­ło­ści­wy pa­nie, prze­cież to głu­pi! – za­wo­łał sta­rzec, po czym cią­gnął su­ro­wo, choć ci­cho:

– Je­rzy­ku, puść, mó­wię ci! Chło­piec zwie­siw­szy gło­wę ustą­pił.

Sta­rzec na­chy­lił się nad sło­mą, po czym, wy­pro­sto­waw­szy się zno­wu, spoj­rzał na ob­ce­go. W jego wzro­ku wy­czy­tał raz jesz­cze rzu­co­ny po­przed­nio roz­kaz, ro­ze­słał więc sło­mę pod pań­ski­mi koń­mi.

– Jesz­cze gru­biej! – po­le­cił obcy.

Chło­piec wy­szedł. Nie mógł pa­trzeć na to, jak się pod pań­skie ko­nie ście­le pa­szę nie­szczę­snej Kra­su­li zwra­ca­ją­cej ku nim swe wiel­kie oczy.

– A te­raz za­syp im owsa i na­pój je!

– Pa­nie mi­ło­ści­wy, nie mam im co dać. Było tu tyl­ko tro­chę sło­my dla Kra­su­li, a tę prze­cież mu­sia­łem…

– Nie wy­krę­caj się, sta­ry ło­trze! Już ja sam znaj­dę…

Wy­rwał łu­czy­wo ze szpa­ry i po­śpie­szył do sie­ni, przy­sta­nął przed wiel­ką skrzy­nią sto­ją­cą przy ścia­nie. Ode­rwał wie­ko i wy­rzu­cił kil­ka pu­stych wor­ków. Uka­za­ła się pod nimi war­stwa otrąb. W ką­ci­ku le­ża­ła czar­na jak zie­mia, po­śled­nia mąka.

– A to co? – za­py­tał prze­wod­nik chło­pa, któ­ry po­szedł za nim. Wska­zał przy tym pal­cem na otrę­by i mąkę. Oczy mu bły­snę­ły, a na war­gi wy­pełzł wstręt­ny uśmiech.

Sta­rzec pod­niósł bia­łą gło­wę. Oczy pod si­wy­mi brwia­mi bły­snę­ły gniew­nie, ale opa­no­wał się. Od­rzekł głu­cho i z uda­nym spo­ko­jem:

– To na­sza żyw­ność, mi­ło­ści­wy pa­nie. To na­sze ostat­nie za­pa­sy. Gdy się wy­czer­pią, nie bę­dzie­my mie­li chle­ba.

– Wy­krę­casz się tyl­ko na wszyst­kie spo­so­by, bo nie chcesz nic dać pań­skim ko­niom. Zbierz mi to za­raz i wsyp do żło­bu!

– Mi­ło­ści­wy pa­nie, tyl­ko to nam zo­sta­ło. „Mi­ło­ści­wy pan” roz­ka­zu­ją­co ski­nął ręką. Płaszcz jego roz­chy­lił się. Na ciem­nej kur­cie za­ja­śnia­ły srebr­ne ga­lo­ny.

– Żoł­nie­rze za­bra­li nam wszyst­ko: by­dło, zbo­że i pa­szę. Nie ma skąd wziąć, mi­ło­ści­wy pa­nie. 2le jest. Cier­pi­my głód.

Nic nie po­mo­gły bła­ga­nia. Sta­ry chłop mu­siał speł­nić wolę „pana”, któ­re­go uwa­żał za ja­kie­goś do­stoj­ni­ka. Nie mógł my­śleć o opo­rze, gdyż jako je­dy­ny męż­czy­zna w domu, i do tego sta­rzec, miał prze­ciw­ko so­bie dwu in­nych, uzbro­jo­nych.

„Pan” udał się do świe­tli­cy za­po­wia­da­jąc, iż przyj­dzie spraw­dzić wy­ko­na­nie roz­ka­zu. Chło­piec prze­mknął się do obo­ry, do dziad­ka, któ­ry kar­mił ko­nie swych gnę­bi­cie­li. Po­gła­skał wy­nędz­nia­łą kro­wę. Na ko­nie i na ich uprząż nie mógł już pa­trzeć. Z po­cząt­ku po­do­ba­ły mu się bar­dzo. Nig­dy jesz­cze nie wi­dział rów­nie pięk­nych. Uździe­ni­ce i sio­dła były tak wspa­nia­łe, że chłop­cu roz­ja­rzy­ły się oczy. Te­raz od­wró­cił się od nich ku kro­wie, któ­ra łap­czy­wie chwy­ta­ła ję­zo­rem źdźbła sło­my spod żło­bu.

– Pójdź, Je­rzy­ku, pójdź – rzekł do wnu­ka sta­rzec drżą­cym gło­sem, skoń­czyw­szy przy­krą pra­cę. – Boże, Boże… – wes­tchnął, a oczy jego wznio­sły się ku gó­rze. Wszedł­szy do sie­ni usły­sze­li głu­chy, sła­by ryk Kra­su­li. Chło­piec drgnął i spoj­rzał na dziad­ka, któ­ry zwie­sił gło­wę.

– Idź do Ma­ry­ni – szep­nął po chwi­li do wnu­ka – i po­wiedz, żeby się nie po­ka­zy­wa­ła. Po­tem wróć! – I wszedł do świe­tli­cy.III KRO­NI­KA RO­DZIN­NA

Go­spo­dar­stwo, w któ­rym jeźdź­cy zna­leź­li noc­leg, we wsi i w oko­li­cy no­si­ło na­zwę „Na Skał­ce”. Mia­no to za­wdzię­cza­ło swe­mu po­ło­że­niu. Szczy­to­wą ścia­ną zwró­co­ne było do wą­skiej dro­gi gór­skiej. Zbo­cze góry, na któ­rym sta­ły za­bu­do­wa­nia, opa­da­ło stro­mo ku by­strej rzecz­ce two­rząc ostre urwi­sko po­kry­te gę­sty­mi krze­wa­mi, wśród któ­rych gdzie­nieg­dzie ro­sły na­wet drzew­ka.

Te­raz śnieg po­krył je całe. Tyl­ko po­środ­ku ster­cza­ła ciem­na ska­ła, koło któ­rej roz­po­starł ko­rze­nie czar­ny świerk. Ga­łę­zie jego ugi­na­ły się pod cię­ża­rem śnie­gu. Obok ska­ły, od go­spo­dar­stwa aż do rze­ki, wiła się jak wąż wą­ska ście­ży­na, po któ­rej cho­dzi­li tyl­ko miesz­kań­cy za­gro­dy. Na wio­snę i w le­cie za­kry­wa­ły ją ciem­ne chwa­sty oraz ga­łę­zie krze­wów i drzew. Nie­wie­lu lu­dzi z oko­li­cy wie­dzia­ło o niej.

Na ma­łej łącz­ce, cią­gną­cej się nad urwi­skiem wzdłuż wi­ją­cej się rzecz­ki, sta­ła tuż nad wodą nie­po­zor­na cha­ta. Sta­ry ja­wor i ciem­ne ol­szy­ny osła­nia­ły ją w le­cie gę­stym li­sto­wiem. Ścia­ny jej nie bie­li­ły się wśród ciem­nej zie­le­ni, a w oknach nie za­ła­my­wa­ły się zło­te pro­mie­nie słoń­ca.

Sło­mia­na strze­cha za­pa­dła się i po­kry­ła zie­lo­nym ko­bier­cem mchu. Nie­bie­lo­ne ścia­ny po­wy­gi­na­ły się od sta­ro­ści. Tyl­ko w po­rze, gdy ja­skół­ki bu­do­wa­ły gniaz­da, drze­wa sze­le­ści­ły, traw­nik zdo­bi­ły kwia­ty, a rze­ka szu­mia­ła – tyl­ko wte­dy było tu we­so­ło. Te­raz pa­no­wa­ła wszę­dzie pust­ka. Chat­ka sta­ła wśród śnie­gów, opusz­czo­na i za­po­mnia­na. Go­spo­da­rze ze „Skał­ki”, do któ­rych na­le­ża­ła, nie dba­li o nią. Go­spo­dar­stwo „Na Skał­ce” było rów­nież przez pe­wien czas opusz­czo­ne. Zda­rza­ło się bo­wiem w Cze­chach, że chło­pi ucie­ka­li ze swo­ich go­spo­darstw. Prze­śla­do­wa­nia za wia­rę – ewan­ge­lic­ką lub hu­syc­ką – oraz ra­bun­ki, któ­rych do­pusz­cza­li się cu­dzo­ziem­scy czy kra­jo­wi żoł­nie­rze ce­sa­rza i pań­skie pa­choł­ki, wy­pę­dza­ły rol­ni­ków z do­mów i grun­tów ro­dzin­nych, a na­wet wci­ska­ły im do rąk broń prze­ciw­ko cie­mięz­com.

W roku 1627 za­gro­da „Na Skał­ce” sta­ła pust­ką. Jej dzier­żaw­ca nie mógł wy­peł­niać po­win­no­ści pańsz­czyź­nia­nych i nie miał po­ży­wie­nia ani dla żony i dzie­ci, ani dla by­dła. W je­sie­ni na­stęp­ne­go roku na go­spo­dar­stwie zja­wił się miesz­ka­niec. Z po­cząt­ku nikt nie wie­dział, skąd przy­był.

– Wy­nie­sie się wkrót­ce – mó­wi­li do sie­bie nie­licz­ni są­sie­dzi po­zo­sta­li w lud­nej kie­dyś wsi. Ale nie wy­niósł się. Nad „Skał­ką” uno­sił się w dal­szym cią­gu dym, wie­czo­ra­mi zaś wi­dać było świa­tło w oknach.

Ob­ję­cie przez no­we­go miesz­kań­ca za­nie­dba­ne­go, opusz­czo­ne­go go­spo­dar­stwa było czy­nem bo­ha­ter­skim. W owych cza­sach chłop ma­ło­rol­ny, je­śli go pan prze­no­sił na więk­sze go­spo­dar­stwo, czuł się nie­szczę­śli­wy. W ta­kich ra­zach chłop za­kli­nał pana na Boga, żeby zli­to­wał się nad nim i osa­dził na grun­cie in­ne­go go­spo­da­rza.

Nowy chłop na „Skał­ce” na­zy­wał się Jur Ska­lak. Są­sie­dzi do­wie­dzie­li się wkrót­ce, że nie jest to jego praw­dzi­we na­zwi­sko i po­cząt­ko­wo nie do­wie­rza­li mu. Mimo to jed­nak zdo­był so­bie po­słuch i po­wa­ża­nie i stał się pierw­szym w gro­ma­dzie. Nie ukry­ło się przed ludź­mi wiej­ski­mi, że na po­cząt­ku 1628 roku Jur Ska­lak brał udział w bun­cie chłop­skim w Opo­czyń­skiem. Nie­wy­ćwi­cze­ni i źle uzbro­je­ni chło­pi wkrót­ce ule­gli pa­nom, któ­rzy we­zwa­li na po­moc ge­ne­ra­ła ce­sar­skie­go, sro­gie­go Don Mar­ti­na Hu­er­tę. Ten zdo­był gród Nove Me­sto na Mo­ra­wach wraz z zam­kiem, w któ­rym za­ba­ry­ka­do­wa­li się chło­pi. Roz­pę­dził ich. Przy­wód­cę uję­to i strasz­li­wie uka­ra­no. Akta spra­wy Jura Ska­la­ka znaj­do­wa­ły się w pro­to­ko­łach do­cho­dzeń kar­nych na zam­ku opo­czyń­skim. Za­pi­ski o tym – w księ­dze ro­dzin­nej Ska­la­ków.

Same spra­woz­da­nia nie róż­ni­ły się od sie­bie, choć za­cho­dzi­ła mię­dzy nimi sprzecz­ność w oświe­tle­niu spra­wy. Pro­to­kół opie­wał, że Jur Ska­lak wraz z bra­tem swym Mi­ko­ła­jem „lud do bun­tu na­kła­niał i że cri­men la­esae ma­je­sta­tis po­peł­nił, i że był zbój­cą prze­ciw­ko zwierzch­no­ści wy­stę­pu­ją­cym, któ­ry po­spo­łu z in­ny­mi re­be­lian­ta­mi do twier­dzy i gro­du No­ve­go Me­sta się wdarł­szy, gród ogra­bił i w naj­wyż­szym stop­niu splą­dro­wał". Na okład­ce sta­rej księ­gi, dro­giej ca­łe­mu ro­do­wi Ska­la­ków, syn Mi­ko­łaj za­zna­czył, że oj­ciec wraz ze wzbu­rzo­nym lu­dem po­wstał prze­ciw­ko zwierzch­no­ści. Za to go ran­ne­go poj­ma­no, uwię­zio­no i wraz z bra­tem jego Mi­ko­ła­jem i in­ny­mi strasz­li­wie uka­ra­no.

Bra­ta jego Mi­ko­ła­ja ła­ma­no ko­łem, jego jed­nak uła­ska­wio­no i zła­go­dzo­no mu karę: ob­cię­to mu uszy, a na ple­cach wy­pa­lo­no pięt­no. Uciekł z Opo­czyń­skie­go i osiadł w do­brach na­chodz­kich we wsi Ż. na go­spo­dar­stwie „Na Skał­ce”. Cho­ciaż oszpe­co­ny i na­zna­czo­ny wy­pa­lo­nym pięt­nem, zy­skał so­bie sza­cu­nek są­sia­dów. Po­tom­ko­wie jego, dzie­dzi­ce na­zwi­ska, utrzy­ma­li się na „Skał­ce”. Duch pra­dzia­da prze­cho­dził z ojca na syna, każ­dy z nich zaś czer­pał siły i otu­chę z księ­gi, któ­ra była skar­bem i ta­jem­ni­cą rodu.

Przy­szły okrop­no­ści woj­ny trzy­dzie­sto­let­niej, na­sta­ło nowe stu­le­cie, lecz roz­le­wo­wi krwi nie było koń­ca. Wsie zni­ka­ły tak, że nie moż­na było okre­ślić miej­sca, na któ­rym sta­ły. Chło­pi po­rzu­ca­li swe go­spo­dar­stwa, a ich sy­no­wie, bra­ni do woj­ska jak nie­wol­ni­cy, kła­dli gło­wy na da­le­kich po­lach bi­tew.

Ród Ska­la­ków wy­trwał na „Skał­ce”. Ska­la­ko­wie zno­si­li cier­pli­wie wszyst­kie tru­dy pod­dań­stwa i utra­pie­nia wo­jen pru­skich. Zda­wa­ło się, że nie ma w nich już siły i od­wa­gi ich pra­oj­ca, że okrut­na nie­wo­la przy­tę­pi­ła ich umy­sły. Le­gen­da o bo­ha­ter­stwie pierw­sze­go Ska­la­ka prze­sta­ła krą­żyć wśród miesz­kań­ców wsi. Na po­tom­ków jego nie pa­trza­no już jako na przed­sta­wi­cie­li rodu obroń­ców wsi. Je­dy­nie pra­wość, do­broć i zna­jo­mość sztu­ki pi­sa­nia utrzy­ma­ły się w tym ro­dzie. Tym Ska­la­ko­wie wy­bi­ja­li się za­wsze nad wszyst­kich są­sia­dów.

Naj­star­szym z nich w ostat­nich la­tach woj­ny sied­mio­let­niej był Je­rzy. Był to ten sam, któ­ry ode­brał po­ży­wie­nie ostat­niej swej kro­wie, by po­de­słać reszt­kę sło­my pod pań­skie ko­nie. On to rów­nież wsy­pał do żło­bu reszt­ki mąki i otrąb, je­dy­ne­go po­ży­wie­nia swo­jej ro­dzi­ny. Go­spo­da­rzył wraz z je­dy­nym sy­nem, któ­ry oże­niw­szy się, wkrót­ce owdo­wiał. Mat­ką dla ma­łe­go Je­rzy­ka, od­waż­ne­go chłop­ca, któ­ry tak dziel­nie ujął się za Kra­su­lą, sta­ła się wte­dy mło­da ciot­ka Ma­ria, sio­stra jego ojca.

Tego wie­czo­ra ojca Je­rzy­ka nie było w domu. Po po­łu­dniu za­trzy­ma­ła się pod „Skał­ką” gro­mad­ka za­błą­ka­nych hu­za­rów Fe­ste­ti­cza, któ­rzy zmu­si­li mło­de­go go­spo­da­rza, żeby ich za­wiódł do Bro­umo­va. Wśród za­mie­ci mu­siał biec obok koni wę­gier­skich ka­wa­le­rzy­stów, któ­rych do­wód­ca pła­zem sza­bli przy­na­glał go do po­śpie­chu.IV ZA­ŚPIE­WAJ­CIE NAM JA­KĄŚ PIEŚŃ!…

Sta­ry Ska­lak wszedł do izby, w któ­rej je­den z po­dróż­nych sie­dział przy sto­le przy­su­nię­tym do wiel­kie­go pie­ca. Dru­gi zaś, ten, któ­ry ogra­bił sta­re­go chło­pa z resz­tek żyw­no­ści, stał opo­dal nie zdjąw­szy jesz­cze płasz­cza z ra­mion.

Drew­nia­nych ścian świe­tli­cy nie do­tknął nig­dy pę­dzel uma­cza­ny w wap­nie. Po­wa­ła z be­lek była ciem­na i okop­co­na. Na pra­wo od drzwi sta­ła sta­ro­świec­ka pół­ka, o któ­rej po­przecz­ki opie­ra­ło się kil­ka pro­stych mi­sek. Na ścia­nach nie było żad­nych ozdób ani ob­raz­ków. Pod­ło­ga przy­po­mi­na­ła udep­ta­ne kle­pi­sko. Ni­skie okna za­my­ka­ły od ze­wnątrz okien­ni­ce. W po­bli­żu sto­łu stał czar­ny drew­nia­ny świecz­nik, w któ­rym tkwi­ło pło­ną­ce łu­czy­wo so­sno­we. Wierz­cho­łek jego ża­rzył się czar­nia­wo w pło­mie­niu, a ga­snąc skrę­cał się i czer­niał.

Sze­ro­ki, cie­pły płaszcz Jego Wy­so­ko­ści roz­wie­szo­ny był na żerd­kach we­tknię­tych nad pie­cem, two­rząc bal­da­chim nad mło­dym po­dróż­nym. Gdy tyl­ko zja­wił się sta­ry Ska­lak, prze­wod­nik po­le­cił mu roz­pa­lić ogień. Chłop na­ło­żył do pie­ca su­che­go chru­stu i pod­pa­lił go łu­czy­wem. Wy­schnię­te drze­wo za­ję­ło się w mgnie­niu oka pło­mie­niem. Prze­wod­nik wy­do­był ze swe­go płasz­cza za­wi­niąt­ko. Gdy je roz­wi­nął, uka­zał się spo­ry ka­wał pie­cze­ni. Ska­lak mu­siał przy­nieść gli­nia­ną mi­skę, na któ­rej prze­wod­nik po­ło­żył je­dze­nie i po­dał swe­mu panu. Mło­dy po­dróż­ny mile był za­sko­czo­ny tą wie­cze­rzą.

Sta­ry chłop, oparł­szy się o ścia­nę za pie­cem, pa­trzył na przy­by­łych. Sta­ry Ska­lak po­znał w prze­wod­ni­ku przy­bocz­ne­go strzel­ca księ­cia pana, któ­ry te­raz tak­że zdjął płaszcz. Czę­sto wi­dy­wał tego „pana” na zam­ku na­chodz­kim, wzy­wa­ny tam przez rząd­cę na prze­słu­cha­nie. Po­znał tę ciem­ną twarz z sze­ro­kim no­sem i ma­ły­mi, sza­ry­mi oczka­mi. Strze­lec miał ze trzy­dzie­ści lat z okła­dem, był wy­so­ki i sze­ro­ki w ba­rach. Z po­sta­ci i ob­li­cza przy­po­mi­nał ra­czej żoł­nie­rza. Ile­kroć od­po­wia­dał swe­mu panu, twarz jego przy­bie­ra­ła wy­raz po­ko­ry i nie­wol­ni­czej słu­żal­czo­ści. Siwe oczy ja­śnia­ły od­da­niem, a gru­be war­gi roz­cią­ga­ły się w słod­kim uśmie­chu, uka­zu­ją­cym dwa rzę­dy wiel­kich, bia­łych zę­bów.

Mło­de­go pana, sie­dzą­ce­go za sto­łem z twa­rzą zwró­co­ną w stro­nę pie­ca, Ska­lak nie znał. Są­dził, że musi to być ja­kiś do­stoj­ny gość pa­nów na zam­ku. Wnio­sko­wał tak z peł­ne­go sza­cun­ku za­cho­wa­nia się strzel­ca i z odzie­nia pana. Nie­zna­jo­my twarz miał pięk­ną, szczu­płą, o de­li­kat­nej, bla­dej ce­rze. Nad po­zba­wio­ny­mi wy­ra­zu oczy­ma ry­so­wa­ły się łuki ład­nych brwi. Pod or­lim no­sem i na bro­dzie nie po­ja­wił się jesz­cze me­szek za­ro­stu. Wło­sy za­kry­wa­ła mu bia­ła pe­ru­ka z war­ko­czem. Był smu­kłej i wą­tłej po­sta­ci. Miał na so­bie ob­ci­słą kur­tę z de­li­kat­ne­go suk­na ciem­no­czer­wo­nej bar­wy, okry­wa­ją­cą ha­fto­wa­ną ka­mi­ze­lę, któ­ra się­ga­ła do wą­skich bio­der. Ob­ci­słe spodnie z je­le­niej skó­ry i buty ze srebr­ny­mi ostro­ga­mi, się­ga­ją­ce aż po ko­la­na, okry­wa­ły mu nogi. Strze­lec od­pa­sał panu wspa­nia­łą szpa­dę i po­sta­wił ją w po­bli­żu sto­łu. Mło­dy jeź­dziec miał może ze sie­dem­na­ście lat, wy­glą­dał jed­nak sta­rzej.

Był to Jó­zef Pa­ril­le, ksią­żę Pic­co­lo­mi­ni de Vil­la Nu­ova, przy­szły z ła­ski Bo­żej ksią­żę świę­tej Rze­szy Rzym­skiej, wo­je­wo­da Amal­fi, pan na Na­cho­dzie, Sta­tia­ni i Por­ro­nie.

Mło­dy ksią­żę jął z wiel­kim ape­ty­tem pa­ła­szo­wać zim­ną pie­czeń.

Jó­zef Pic­co­lo­mi­ni, któ­re­go oj­ciec we­zwał był do sie­bie ze sto­li­cy na pe­wien czas, po­wziął za­miar prze­je­cha­nia z zam­ku na­chodz­kie­go do Ko­stel­ca, w po­bli­żu któ­re­go, jak sły­szał, kwa­te­ro­wał plu­ton dra­go­nów. Po­po­łu­dnie było dość po­god­ne. Mło­dy ksią­żę po­zba­wio­ny to­wa­rzy­stwa nu­dził się ogrom­nie we wspa­nia­łych po­ko­jach zam­ku na­chodz­kie­go, chciał się więc ro­ze­rwać tro­chę wy­ciecz­ką, by za­bić czas w to­wa­rzy­stwie ofi­ce­rów. Wkrót­ce zje­chał z głów­ne­go trak­tu i skrę­cił na ni­sko po­ło­żo­ną, na wpół za­wia­ną śnie­giem dro­gę po­lną. Przy­bocz­ny strze­lec po­zwo­lił so­bie zwró­cić uwa­gę mło­de­go księ­cia na to, że nie jadą wła­ści­wą dro­gą, ten jed­nak sta­now­czo wska­zał ręką kie­ru­nek. Uparł się je­chać wła­śnie tą dro­gą i był prze­ko­na­ny, że nie zbłą­dzi. Mógł­by rze­czy­wi­ście do­je­chać tam, do­kąd za­mie­rzał, jak­kol­wiek na­kła­da­jąc znacz­nie dro­gi, ale nie­bo po­kry­ło się sza­ry­mi chmu­ra­mi, co zmy­li­ło mło­de­go księ­cia. Ze­rwa­ła się za­dym­ka. Wiatr pę­dził tu­ma­ny śnie­gu pro­sto w oczy jeźdź­ców. Je­cha­li dłu­go. Zna­leź­li się wresz­cie pod la­sem na dro­dze, któ­ra za­pro­wa­dzi­ła ich do zbu­rzo­nej na poły wio­ski Ż. le­żą­cej w od­le­gło­ści go­dzi­ny dro­gi od mia­stecz­ka. Dzień się skoń­czył, na­stał wie­czór, zbłą­ka­ni zna­leź­li schro­nie­nie na „Skał­ce”. W za­mian za go­ści­nę ogra­bi­li miesz­kań­ców ubo­giej cha­ty, za­bra­li im chleb i pa­szę, a su­mie­nie ich mil­cza­ło przy tym. Strze­lec księ­cia nie znał uczu­cia li­to­ści, to­też bła­gal­ne sło­wa sta­re­go Ska­la­ka nie tra­fi­ły do jego ser­ca. Byli prze­cież u wiej­skich cha­mów sta­no­wią­cych wła­sność księ­cia.

Sta­ry Ska­lak stał przy pie­cu do­rzu­ca­jąc raz po raz drze­wa do ognia. Twarz miał za­sę­pio­ną. Nie­kie­dy zer­kał na nie­zna­jo­me­go mło­de­go pana, któ­ry co­raz to od­kra­wał ka­wa­łek pie­cze­ni i jadł z po­śpie­chem. Od daw­na już wie­śniak nie wi­dział ta­kie­go po­ży­wie­nia. Po­my­ślał o swo­jej ro­dzi­nie i o wy­nędz­nia­łej kro­wie. Spoj­rzaw­szy na ma­łe­go wnu­ka, któ­ry stał w po­bli­żu, po­czuł, że ser­ce za­le­wa mu go­rycz. Wie­dział, że lada chwi­la do izby i do obo­ry wpeł­znie nie­po­żą­da­ny gość… głód.

Mały Je­rzyk przy­glą­dał się ob­ce­mu, stroj­ne­mu panu, w koń­cu jed­nak oczy jego za­trzy­ma­ły się na mi­sce z pie­cze­nią. Za­czę­ło mu bur­czeć w żo­łąd­ku. Od­wró­cił wzrok i uj­rzał za­sę­pio­ne ob­li­cze dziad­ka. Gdy sta­rzec zno­wu po­chy­lił się nad ogniem, szep­nął mu ostroż­nie:

– Dzia­dziu, Ma­ria chce się ukryć w ol­szy­nie. – Po­cze­kaj jesz­cze chwil­kę.

Mło­dy ksią­żę za­spo­ko­iw­szy ape­tyt ski­nął na strzel­ca, aby usiadł i zjadł reszt­ki. Ostat­ki pie­cze­ni zni­kły wkrót­ce w sze­ro­kich ustach zgłod­nia­łe­go słu­gi.

Ska­lak usły­szał, że mło­dy pan pyta go o coś, nie znał jed­nak ję­zy­ka nie­miec­kie­go. Wkrót­ce po­tem do­wie­dział się, o czym mowa, gdyż strze­lec, od­wró­ciw­szy się na­gle, za­py­tał sta­re­go wie­śnia­ka:

– To wy­ście śpie­wa­li, za­nim tu przy­je­cha­li­śmy? Chłop pa­trzył przez chwi­lę na ksią­żę­ce­go strzel­ca, a po­tem od­rzekł spo­koj­nie:

– Tak, mi­ło­ści­wy pa­nie. Ra­zem z wnu­kiem śpie­wa­li­śmy na­boż­ną pieśń.

– Tyl­ko wy dwaj? Zda­wa­ło nam się, że sły­szy­my tak­że ko­bie­cy głos.

Za­da­jąc to py­ta­nie strze­lec przy­glą­dał się bacz­nie Ska­la­ko­wi.

– Mi­ło­ści­wy pan wziął praw­do­po­dob­nie głos Je­rzy­ka za ko­bie­cy. To jesz­cze dziec­ko.

Twarz chło­pa była spo­koj­na. Mo­gło się wy­da­wać, że mówi praw­dę.

Strze­lec zno­wu za­ga­dał coś po nie­miec­ku. Mło­dy ksią­żę kiw­nął gło­wą i po­le­cił mu przy­go­to­wać łoże. Po mę­czą­cej jeź­dzie na mro­zie i wśród za­mie­ci, te­raz, gdy zna­lazł się w cie­płej izbie, za­czy­na­ła go ogar­niać sen­ność. Strze­lec wy­dał od­po­wied­nie po­le­ce­nia Ska­la­ko­wi, a na­stęp­nie za­pa­lił łu­czy­wo i wy­szedł ze świe­tli­cy, aby się prze­ko­nać, jak opa­trzo­no ulu­bio­ne­go gnia­do­sza księ­cia i jego wła­sne­go wro­ne­go.

Mło­dy Pic­co­lo­mi­ni spoj­rzał na chło­pa, któ­ry usi­ło­wał za­słać jak naj­wy­god­niej sta­re, pro­ste łoże. W oczach szlach­ci­ca za­mi­go­ta­ła po­gar­da. Wes­tchnął głę­bo­ko, zer­k­nąw­szy na nędz­ne le­go­wi­sko. Było czyst­sze wpraw­dzie, niż się tego spo­dzie­wał, przy­po­mnia­ło mu się jed­nak wspa­nia­łe łoże z bo­ga­tym bal­da­chi­mem na zam­ku na­chodz­kim. Ziew­nął i wy­cią­gnął się nie­dba­le, na ile tyl­ko po­zwa­lał na to twar­dy zy­del. Po­tem znów pod­niósł po­wie­ki i spoj­rzał bacz­niej w stro­nę pie­ca. Do­strzegł tam wbi­tą w sie­bie parę wiel­kich, ciem­nych oczu, któ­re nie wy­ra­ża­ły ani sym­pa­tii, ani po­dzi­wu. Rzecz dziw­na jed­nak – nie od­wró­cił się po­gar­dli­wie od wiej­skie­go chłop­ca, któ­ry przy­glą­dał mu się tak upo­rczy­wie. W tej chu­dej, śnia­dej twa­rzy nie wy­czy­tał nie­mej trwo­gi ani bez­myśl­ne­go za­chwy­tu, z ja­ki­mi się spo­ty­kał wy­jeż­dża­jąc nie­kie­dy na wieś.

Strze­lec zno­wu wszedł do izby. Oczy błysz­cza­ły mu dziw­nie. Spoj­rzał na chłop­ca, któ­ry wła­śnie słał dru­gie łóż­ko.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku, Wa­sza Wy­so­kość. Prócz tego prze­ko­na­łem się, że chłop kła­mał. Nie śpie­wał sam z tym smy­kiem. Wa­sza wy­so­kość nie ra­czył po­peł­nić omył­ki. Rze­czy­wi­ście ra­zem z nimi śpie­wa­ła ko­bie­ta.

– Jak to? – za­py­tał szyb­ko Pic­co­lo­mi­ni pro­stu­jąc się na stoł­ku.

– Ten sta­ry łaj­dak ma uro­dzi­wą cór­kę. Choć wi­dzia­łem ją tyl­ko przez mgnie­nie oka, wy­da­je mi się, że jest bar­dzo pięk­na. On ją ukry­wa.

– Mów szyb­ko!

– Gdym wszedł do obo­ry, usły­sza­łem za sobą skrzyp­nię­cie drzwi. Obej­rza­łem się. Cho­ciaż łu­czy­wo sła­bym tyl­ko bla­skiem oświe­tla­ło sień, zdo­ła­łem do­strzec, że otwo­rzy­ły się drzwi ja­kiejś ko­mo­ry obok świe­tli­cy. Wte­dy wła­śnie zo­ba­czy­łem pięk­ną twarz dziew­czę­cą. Zni­kła jed­nak bły­ska­wicz­nie.

– Na­praw­dę była pięk­na?

– Wy­da­je mi się, że bar­dzo.

Sen­ność opu­ści­ła księ­cia zu­peł­nie. Jego po­zba­wio­ne wy­ra­zu oczy roz­go­rza­ły. Nę­ci­ła go ta „mała przy­go­da”, jak to okre­ślał w du­chu. Że dziew­czy­na może być pięk­na, nie wąt­pił. Wi­dy­wał już pięk­ne dziew­czę­ta wiej­skie.

– Mó­wisz, że w są­sied­niej ko­mo­rze? – za­py­tał go­rącz­ko­wo, wsta­jąc.

– Po­zwa­lam so­bie ostrzec Wa­szą Wy­so­kość, aby ra­czył być ostroż­ny. Tym tu nie moż­na wie­rzyć… Niech ksią­żę pan weź­mie ła­ska­wie łu­czy­wo i rzu­ci okiem na swe­go ko­nia… tuż obok drzwi do świe­tli­cy. Ja tym­cza­sem będę tych tu­taj trzy­mał w sza­chu.

Ksią­żę Pic­co­lo­mi­ni wziął łu­czy­wo i wy­szedł. Chłop, któ­ry pa­trzył na ob­cych nie­uf­nie, te­raz spoj­rzał za księ­ciem ze zdzi­wie­niem.

– Prę­dzej, prę­dzej, ściel łóż­ko. Mu­sisz to zro­bić, za­nim mi­ło­ści­wy pan wró­ci z obo­ry, żeby mógł za­raz po­ło­żyć się i od­po­cząć. Ale jak ty się do tego za­bie­rasz? Gdzież mógł­by na tym za­snąć? – wo­łał strze­lec po­le­ca­jąc Ska­la­ko­wi, żeby dru­gie łoże prze­słał od nowa. – Tak, wez­gło­wie musi być wy­żej. Hej, smy­ku, za­cze­kaj! – krzyk­nął na Je­rzy­ka, któ­ry zwró­cił się ku drzwiom.

Spryt­ny chło­piec do­strzegł mru­gnię­cie dziad­ka, za­wie­ra­ją­ce roz­kaz: – Wyjdź za tym ob­cym! – Je­rzyk za­trzy­mał się.

– Daj mi wody.

Sta­rzec prze­ście­łał z po­śpie­chem łóż­ko. Je­rzyk po­da­jąc wodę ob­ce­mu panu wpił w nie­go swo­je dziw­ne ciem­ne oczy. Za­raz po­tem ru­szył znów ku drzwiom.

– Do­kąd ucie­kasz, smar­ka­czu? Czy nie mo­żesz po­móc? Weź tę szpa­dę, co tam stoi, i po­łóż ją na pół­ce.

Ska­lak czę­sto spo­glą­dał ku drzwiom, a wresz­cie po­chy­lił gło­wę, jak gdy­by na­słu­chi­wał. Lecz w tej sa­mej chwi­li za­brzmiał do­no­śny głos strzel­ca:

– Tu­taj tą szpa­dę, tu­taj! Hej, a to co? – za­wo­łał, wy­cią­ga­jąc ja­kiś przed­miot po­dob­ny do de­secz­ki, któ­ry le­żał na pół­ce. Po­ło­żył go na sto­le. Na de­secz­ce na­cią­gnię­te były stru­ny.

– Aha, cym­ba­ły! – I prze­je­chał pal­ca­mi po stru­nach, aż za­dźwię­cza­ły gło­śno. – Ję­czą i bia­do­lą, ale od mu­zy­ki nie stro­nią! Pójdź, chłop­cze, za­graj!

– Nie umiem! – Je­rzyk spoj­rzał py­ta­ją­co na dziad­ka.

– Tak? To ty za­graj, sta­ry!

– Tak­że nie umiem, mi­ło­ści­wy pa­nie.

Sta­rzec po­chy­lił gło­wę. Strze­lec ude­rzył w cym­ba­ły, aż stru­ny wy­da­ły fał­szy­wy, dzi­ki dźwięk.

– Kła­miesz! Do cze­go by­ły­by ci w ta­kim ra­zie po­trzeb­ne cym­ba­ły? Graj!

– To mój syn umie tro­chę grać na nich.

– A od cie­bie się na­uczył. Za­graj, żeby mi w tej po­rze spra­wić tro­chę ucie­chy. Za­graj i za­śpie­waj. Prze­cież sły­sza­łem, że ład­nie śpie­wasz. Masz gło­sik taki cie­niut­ki jak pa­nien­ka! – Strze­lec śmiał się na całe gar­dło ze swe­go dow­ci­pu.

Twarz chłop­ca drgnę­ła.

Strze­lec zno­wu ude­rzył w cym­ba­ły, tym ra­zem moc­niej. Dźwięk strun jed­nak nie był w sta­nie za­głu­szyć od­gło­sów do­cho­dzą­cych z ze­wnątrz.

– Niech mi­ło­ści­wy pan wy­ba­czy! – za­wo­łał Ska­lak rzu­ca­jąc się ku drzwiom.

– Ho, ho, po­cze­kaj tyl­ko. Sko­ro nie chcesz grać, to mu­sisz mi po­wie­dzieć coś o tej śpie­wacz­ce – ksią­żę­cy słu­ga za­gro­dził mu dro­gę.

– Niech pan mnie pu­ści! – za­wo­łał chłop sta­now­czo. Wy­pro­sto­wał się, a oczy mu za­pło­nę­ły pod krza­cza­sty­mi brwia­mi. – Cof­nąć się! – huk­nął do­no­śnie.

– Ty się cof­nij, dra­bie! – wrza­snął strze­lec. Zer­k­nąw­szy bły­ska­wicz­nie na drzwi za­uwa­żył, że chło­piec znikł za nimi. W sie­ni za­brzmiał głu­chy okrzyk.

– Pu­ścić! – krzyk­nął jesz­cze raz chłop i sko­czył ku drzwiom. Lecz strze­lec do­padł go.

– Zło­dzie­je! Chce­cie mi za­gra­bić dziec­ko! Żeby was. Obaj męż­czyź­ni zma­ga­li się ze sobą. Strze­lec ode­pchnął

Ska­la­ka od drzwi, ten jed­nak po chwi­li przy­parł zno­wu do nich swe­go prze­ciw­ni­ka. Bi­jąc się za­wa­dzi­li o stół, któ­ry się po­chy­lił. Po­tem wy­wró­ci­li sto­łek. Z ze­wnątrz zno­wu do­biegł krzyk. Sły­chać było krót­kie, gwał­tow­ne od­de­chy wal­czą­cych i klą­twy strzel­ca. Cym­ba­ły spa­dły ze sto­łu. Stru­ny za­ję­cza­ły. Dźwięk ich zmie­szał się z wo­ła­niem o ra­tu­nek.VI SA­LVA­GU­AR­DIA

Noc zi­mo­wa. Lasy umil­kły. Wszyst­ko uci­chło i stę­ża­ło na mro­zie. Tyl­ko gwiaz­dy mru­ga­ły. Po wą­skiej dro­dze pod­gór­skiej, bie­gną­cej wzdłuż skra­ju lasu, po­su­wał się w kie­run­ku wio­ski Ż. jeź­dziec. Ciem­ny jego wierz­cho­wiec stą­pał ci­cho. Od­głos ko­pyt zwie­rzę­cia za­mie­rał w syp­kim śnie­gu. Jeź­dziec ubra­ny był w dłu­gi, bia­ły płaszcz, któ­re­go koł­nierz osła­niał mu pra­wie całą twarz.

Z ol­ster na przo­dzie sio­dła ster­cza­ły kol­by dwu dłu­gich pi­sto­le­tów. Od le­we­go ra­mie­nia ku pra­we­mu bo­ko­wi jeź­dziec miał prze­wie­szo­ny rze­mień, na któ­rym ko­ły­sał się ka­ra­bin gwał­tow­nie obi­ja­ją­cy się od cza­su do cza­su o łęk w tyle sio­dła. Do le­we­go boku jeźdź­ca przy­le­ga­ła wiel­ka ma­nier­ka za­wie­szo­na na pa­sie skrzy­żo­wa­nym z pa­sem ka­ra­bi­na. Na pla­cach czer­nia­ła ła­dow­ni­ca przy­mo­co­wa­na do rze­mie­nia, któ­ry przy­trzy­my­wał ka­ra­bin. Płaszcz nie za­kry­wał cał­ko­wi­cie dłu­gie­go, pro­ste­go pa­ła­sza.

Koń po­chy­liw­szy łeb stą­pał bez po­śpie­chu, ale rów­nym, pew­nym kro­kiem. Choć mroź­ny wiatr zry­wał się od cza­su do cza­su, jeź­dziec nie przy­na­glał zwie­rzę­cia do po­śpie­chu wiel­ki­mi ostro­ga­mi przy­pię­ty­mi do ka­wa­le­ryj­skich bu­tów. Prze­ciw­nie – po­chy­lał się nad nim, gła­dził je i rzu­cał mu kil­ka słów. Ro­zum­ne stwo­rze­nie strzy­gło usza­mi i przy­śpie­sza­ło kro­ku. Jeź­dziec zno­wu wsu­wał ręce w rę­ka­wy, a twarz wtu­lał aż po sam nos w koł­nierz płasz­cza, po­zo­sta­wia­jąc wo­dze za­wie­szo­ne wol­no na koń­skiej szyi. Nie­kie­dy za­dźwię­cza­ła sza­bla ude­rza­jąc o ostro­gę, lub stuk­nął ka­ra­bin o łęk i znów na­sta­wa­ła ci­sza.

Jeź­dziec nie roz­glą­dał się do­ko­ła. Ze zja­wisk na­tu­ry do­cie­ra­ły do jego świa­do­mo­ści je­dy­nie bu­rza lub po­go­da, upał lub mróz. Wła­śnie w taki trza­ska­ją­cy mróz wy­sła­no go z roz­ka­zem do Bro­umo­va. Do­sia­da­jąc ko­nia i wy­jeż­dża­jąc przed wie­czo­rem z mia­stecz­ka K. za­klął z ci­cha, ale po­tem ogar­nę­ła go re­zy­gna­cja. Był żoł­nie­rzem, a żoł­nierz musi znać po­słuch. Przed świ­tem roz­kaz mu­siał zna­leźć się na miej­scu prze­zna­cze­nia, wy­sła­no go tedy jako zna­ją­ce­go oko­li­cę. Przy­wykł do po­słu­szeń­stwa i ży­wił prze­ko­na­nie, że bez nie­go świat w ogó­le nie mógł­by ist­nieć. Prze­cież wszy­scy lu­dzie nie mogą roz­ka­zy­wać.

Bal­ta­zar Użdian, żoł­nierz puł­ku dra­go­nów ce­sa­rzo­wej Ma­rii Te­re­sy, czę­sto my­ślał w ten spo­sób. Lu­bił wo­jacz­kę, uro­dził się w obo­zie woj­sko­wym, a oj­ciec jego, jak opo­wia­da­no, był wach­mi­strzem hu­za­rów. W obo­zie żyło się we­so­ło, go­rzał­ki nie bra­kło, je­że­li nie­kie­dy do­ku­cza­ła nuda, wy­naj­dy­wa­no we wsi ja­kąś czar­no­oką dziew­czy­nę, a gdy za­gra­ła trąb­ka, wska­ki­wa­no na ko­nie i rą­ba­no nie­przy­ja­cie­la.

Kie­dy in­dziej, w cza­sie ta­kich jazd jak dzi­siej­sza, Bal­ta­zar nu­cił so­bie po ci­chu jed­ną z tych pio­se­nek, któ­rych na­uczył się przy ogni­skach obo­zo­wych i w karcz­mach. Dzi­siaj jed­nak ten prze­klę­ty mróz… Na­gle pod­niósł gło­wę. Wy­da­ło mu się, że obok nie­go wy­ro­sły wiel­kie cie­nie. Obej­rzał się. Czar­ne ko­mi­ny spa­lo­nych do­mostw przy dro­dze ster­cza­ły ku nie­bu, a spod śnie­gu wy­zie­ra­ły reszt­ki ścian i osma­lo­ne bel­ki.

Bal­ta­zar za­trzy­mał się. Inny dra­gon ce­sa­rzo­wej na jego miej­scu na­wet nie rzu­cił­by na to okiem. Po­my­ślał­by w du­chu: – „A no, cóż ro­bić? Woj­na…” Ale Użdian ob­rzu­cił po­go­rze­li­sko prze­cią­głym spoj­rze­niem, obej­rzał się na opusz­czo­ne go­spo­dar­stwo i nie wzru­szył ra­mio­na­mi. Znał wszyst­kich lu­dzi, któ­rzy tu daw­niej miesz­ka­li. Zbie­gli oni, gdyż ich za­gro­da znisz­cza­ła. Bóg ra­czy wie­dzieć, gdzie tu­ła­ją się te­raz.

Ru­szył przez wieś kłu­sa; zna­lazł się na wzgó­rzu. Tu sta­nął. Mię­dzy drze­wa­mi, nie opo­dal na zbo­czu, za­ja­śnia­ło czer­wo­ne, mi­go­tli­we świa­teł­ko, za­bły­sło niby błęd­ny ognik i zni­kło. O tej po­rze ta­kie zmien­ne świa­tło…. Tedy… Czuj duch! Dra­gon po­chy­liw­szy się na­słu­chi­wał pil­nie. Wy­da­wa­ło mu się, że usły­szał huk, któ­ry na­gle ucichł. Już chciał po­pę­dzić ko­nia, aby wje­chać na owo zbo­cze, gdy oto świa­teł­ko uka­za­ło się zno­wu, tyl­ko więk­sze i w in­nym miej­scu. Nie ska­ka­ło już, lecz po­su­wa­ło się na pew­nej wy­so­ko­ści niby krwa­wa gwiaz­da. Su­nę­ło te­raz wzdłuż za­bu­do­wań, zna­nych Użdia­no­wi, dla któ­re­go oko­li­ce te nie mia­ły ta­jem­nic. Nad urwi­skiem ognik zni­żał się. Dra­gon pa­trzył przez chwi­lę w tam­tą stro­nę na­słu­chu­jąc, lecz ża­den dźwięk nie do­tarł do jego uszu.

Ści­snął ko­la­na­mi swą gnia­dą klacz, któ­rej nie trze­ba było po­pę­dzać ostro­ga­mi, i ru­szył kłu­sem ku zbo­czu. Gdy zna­lazł się na nim i zbli­żał się do za­bu­do­wań, uj­rzał na­gle zno­wu mi­go­tli­we świa­teł­ko. Rów­no­cze­śnie usły­szał pod­nie­sio­ne gło­sy.

– Oj, sta­ra, coś się tu dzie­je. Praw­do­po­dob­nie gra­su­je ja­kaś ban­da pru­skich ra­bu­siów. Po­śpiesz się, sta­rusz­ko, po­śpiesz! – za­ga­dał do swe­go ko­nia i tar­gnął wo­dza­mi.

Do­bre zwie­rzę, jak gdy­by ro­zu­mie­jąc, pu­ści­ło się ostrym kłu­sem. Wkrót­ce dra­gon zna­lazł się przed bra­mą, za­ko­ła­tał. Po chwi­li za­stu­kał sil­niej po raz dru­gi, lecz nikt się nie ode­zwał. – Ho, ho! Nie sły­szą albo nie mają cza­su! Zo­ba­czy­my, czy tej twier­dzy nie da się wziąć sztur­mem!

Wy­pro­sto­wał się w sio­dle, zer­k­nął na pi­sto­le­ty i ka­ra­bin. Ru­szyw­szy spod bra­my do­je­chał do roz­ło­ży­stych drzew i zna­lazł się przy szczy­to­wej ścia­nie bu­dyn­ku. Do­tarł do okien i po­chy­lił się na ko­niu, aby zaj­rzeć do izby. Ro­zej­rzał się w oka mgnie­niu i zo­rien­to­wał się, co się dzie­je. Na­tych­miast ude­rzył kil­ka­krot­nie pra­wą ręką w ramę okna z taką siłą, że aż drew­nia­na ścia­na sta­rej cha­ty za­trzesz­cza­ła. – Hej­że, cóż tam zno­wu?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: