- W empik go
Skalakowie - ebook
Skalakowie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 432 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na zaśnieżonej drodze pod lasem zatrzymali się dwaj jeźdźcy. Padał gęsty śnieg. Mroźny wiatr rozwiewał ogony i grzywy rumaków, które pochylając głowy mrużyły oczy. Jeździec z lewej strony, stanąwszy w strzemionach, spoglądał badawczo przed siebie. Jego towarzysz wtulił głowę w kołnierz wielkiego płaszcza. Nie łatwo było wśród zamieci dojrzeć coś w okolicy.
Na prawo od jeźdźców wznosiło się skaliste zbocze, porosłe borem, przykrytym teraz białą warstwą śniegu. Po lewej ręce, na skraju wąskiej drogi podgórskiej, szeleściły tęsknie suche liście, które ostały się jeszcze dotąd na krzach bukowych. Droga biegła nad głębokim jarem, ponad którym sterczały w dali zalesione szczyty. W dole szumiała głucho rzeczka. Mróz nie zdołał dotychczas spętać lodem jej wartkich fal. Martwo i cicho było dokoła. Jednostajny szum niewidzialnej wody dodawał martwocie dnia zimowego jeszcze więcej smutku.
– Na próżno się rozglądam, Wasza Wysokość. Nie widzę nic. Ale jeżeli mnie pamięć nie zawodzi, wkrótce po – winniśmy dojechać do wsi – rzekł podróżny jadący po lewej stronie, opuszczając się znowu na siodło.
Jego Wysokość zaklął mrukliwie, targnął wodzami swego konia i ruszył naprzód, za nim jego przewodnik. Konie brnęły w głębokim śniegu, który lgnął im do kopyt. Padające gęsto płatki szybko zakrywały ich ślady.
Tu i ówdzie stały przy drodze osiki i jarzębiny. Z ich gałęzi na widok jeźdźców ciężko zrywały się wrony. Podróżni bodli ostrogami konie, które ruszywszy kłusem, po chwili znowu ustawały. Były zmęczone. Zjechali ze wzgórza w dół. Dalej droga znów wiodła w górę, by zboczyć wzdłuż skraju czarnego lasu.
– Zagroda! – krzyknął przewodnik wyciągając nagle rękę w stronę, gdzie ukazały się ciemne zarysy strzechy. Niebawem ujrzeli koronę rozłożystego drzewa, a potem i drugą strzechę.
– Nareszcie! – mruknął podróżny jadący na prawo ł ściągnąwszy srodze swego gniadosza pomknął wprost w stronę zabudowań. Przewodnik pędził za nim.
Wkrótce zatrzymali się przed dwoma budynkami. Pierwszy z nich była to nędzna chata szczytową ścianą zwrócona do wąskiej drogi. Drugi okazał się stodołą. Budynki te, wzniesione równolegle do siebie, łączyła murowana, sklepiona brama. I bramę, i dachy pokrywała gruba warstwa śniegu. Była to zagroda. Drogę wjazdową również zasypał śnieg.
Jeźdźcy przebili się przez wysoką zaspę i znaleźli się przy bramie. Wrót nie było. Zatrzymali się pod starą lipą, która rozpościerała nagą swą koronę pośrodku dziedzińca. Przewodnik krzyknął głośno. Padał śnieg, a w gałęziach zawodził wiatr. Zawołał po raz wtóry. Nikt się jednak nie odezwał, a gościnny gospodarz nie zjawił się na progu. Przewodnik poprosił drugiego jeźdźca:
– Niechże Wasza Wysokość raczy poczekać pod oknem. Ja tych chamów postawię na nogi!
– Poczekaj, zostaw tę przyjemność mnie! – Zeskoczył z siodła oddając wodze przewodnikowi. Wydobył długą, wąską szpadę i ruszył ku budynkowi. Ostrogi jego kawaleryjskich butów zadzwoniły na progu. Kopnął wrota i znalazł się w ciemnej sieni. W końcu namacał drzwi. Zatrzymał się w niskiej, ponurej izbie, której ciemne, zbite z okrąglaków i niebielone ściany zakopcone były dymem. Mrok zalegał izbę.
W izbie nie było żywej duszy. Jeździec, strząsnąwszy śnieg z płaszcza i z trójkątnego, lamowanego srebrem kapelusika, rozglądał się dokoła. Wielki piec w kącie był zimny jak śnieg leżący na dworze. Pod oknem stał stary stół, wsparty na szerokich krzyżakach pokrytych karbami różnego kształtu. Pośrodku izby znajdowała się stara kołyska pomalowana w dziwne kwiaty. Na półkach widać było kilka próżnych glinianych garnków.
– Hołota! Plemię nierobów! – mruknął gniewnie jeździec i splunąwszy ruszył szybko ku wyjściu. Krocząc przez ciemną sień, natknął się na drzwi, które ustąpiły lekko pod naporem jego ciała. Miał przed sobą mroczną oborę. Nie powionęło nań ciepło, nie powitało go porykiwanie bydła. Obora była pusta i wyziębła. Odwróciwszy się na pięcie, wybiegł na dziedziniec. Jego towarzysz spojrzał nań bystro, jakby chciał zadać mu pytanie.
– Szelmy! Gospodarstwo puste! Porzucili je i uciekli! – wołał pan już od progu. – Czy dotrzemy do wsi?
– Tak, Wasza Wysokość, sądzę, że już w niej jesteśmy. Tak, ta hołota zbiegła. Byłem tam – ciągnął przewodnik wskazując na stodołę. – Wszystko jak wymiecione. Nie ma ani źdźbła. Rzucili gospodarstwo.
Pomógł następnie swemu panu, który wepchnął już szpadę do pochwy, dostać się na siodło i sam wskoczył na swego wronego.
– Pojedziemy trochę dalej, może szczęście nam lepiej dopisze – dorzucił.
Wyjechali z dziedzińca. Nikt nie wychylił się z kryjówki, w której może schronił się przed zbrojnymi jeźdźcami po to, aby teraz z uśmiechem zadowolenia patrzeć, jak znikają. Powiał wiatr i zasypał świeże ślady koni. I na dziedzińcu, i w budynkach panowała cisza. Martwa ta cisza przemawiała jednak, krzyczała. Chłop wraz ze swoją rodziną opuścił chatę, w której się urodził, w której od niepamiętnych czasów mieszkali jego przodkowie. Dom rodzinny stał się dlań więzieniem, grunt ojcowski – miejscem kaźni. Musiał pracować pod grozą batoga na cudzym polu, a zapłatą dla niego były ława i drewniany kozioł, na których wymierzano mu chłostę. Panowie pili jego krew, a kosztem jego potu urządzali biesiady. Na dobitkę nadciągnęła jeszcze szarańcza: tu żołdacy cesarscy, a ówdzie Prusacy grabili wsie czeskie gnębiąc mieszkańców. Jeszcze nie zdołano usunąć smutnych następstw wojen ubiegłego stulecia, gdy oto zwaliły się nagle na ludzi okropności wojny siedmioletniej. Chłopu nie pozostało nic prócz gołych ścian, a i te często palili żołnierze. W dodatku domagano się od niego, by płacił kontrybucję. Porzucał więc ziemię. „Plemię nierobów!”…
Jeźdźcy znaleźli się wprawdzie we wsi, ale zniszczonej. Świadczyły o tym sterczące kominy i stosy opalonych belek pokrytych śniegiem. W odległości jakichś stu kroków od zagrody, z której wyjechali, dostrzegli trzy pogorzeliska.
Zapadał zmierzch.
– Piękną drogę znalazłeś! – odezwał się z niechęcią jeździec do przewodnika. – Gdzie przenocujemy? Chyba w tej pustej, zimnej izbie?
– Wasza Wysokość, niewątpliwie dojedziemy do jakiejś zamieszkałej chaty. Pozwalam sobie zauważyć, że na pewno nie wszyscy chłopi pouciekali z gospodarstw.
Pan znowu ukrył głowę w kołnierzu płaszcza. W miarę jak gęstniał mrok, mróz przybierał na sile, wiatr obrócił się i coraz ostrzej dął prosto w oczy podróżnym. Jechali w dalszym ciągu drogą wiodącą pod górę. W mroku zimowego wieczora nie zamigotało ani jedno czerwone światełko, które mogłoby ich zaprowadzić do zacisza ciepłej izby.
Po chwili pan zatrzymał się. Stracił nadzieję, że zdołają znaleźć jakąś zamieszkałą chatę. Jazda w mroźną noc nie pociągała go. Chciał zawrócić i przenocować pod dachem opuszczonego domostwa.
– Zawróć – zaczął niechętnie, lecz zaraz przerwał. Przewodnik drgnął i pochyliwszy się ku przodowi, zwrócił głowę w lewo, nasłuchując.
W ciszy wieczornej płynęły tony poważnej pieśni. Jeźdźcy słyszeli głos kobiecy i alt dziecięcy. Zdawało im się także, iż z głosami tymi mieszają się głębokie, głuche dźwięki płynące z krtani mężczyzny. Słów nie można było rozróżnić. Spojrzawszy w górę zauważyli grupę starych drzew sterczących ku szarym chmurom.
– Hej, naprzód, tam śpiewają! – Pan gnał już pod górę na swym gniadoszu. Za nim pędził jego towarzysz.
Stanęli w pobliżu drzew. Za nimi ukazały się budynki podobne do tych, które odwiedzili poprzednio: stodoła, chata, pośrodku brama. Przed zagrodą rosło kilka lip. Chata była nędzna i pochylona. W oknach ciemno. W tym posępnym budynku jednak rozbrzmiewał śpiew. Poza zamkniętymi wrotami rozległo się wściekłe ujadanie psa. Jeźdźcy bez namysłu podjechali do bramy. Przewodnik zastukał mocno.II PODZIĘKOWANIE ZA GOŚCINĘ
Śpiew umilkł, a pies szczekał jeszcze głośniej, biegając po dziedzińcu za wrotami. Przewodnik jął się znowu dobijać i krzyczeć, by otworzono.
– Kto tam? – odezwał się nagle ktoś z wewnątrz.
– Nie pytaj, tylko otwieraj, chamie! – wołał władczo i natarczywie przewodnik. Przedtem rozmawiał pokornie po niemiecku z Jego Wysokością, teraz natomiast, mówiąc po czesku, dawał folgę swemu rozdrażnieniu.
Wrota zaskrzypiały. Jeźdźcy wjechali na podwórze. Przewodnik Jego Wysokości zeskoczył szybko z siodła i trzymając gniadosza swego pana rzucał rozkazy staremu, zgarbionemu chłopu, który uspokajał dzikiego, kudłatego psa.
– Gdzie masz izbę? Zaprowadź konie do stajni! Młody pan brnąc po śniegu domagał się ciepłego mieszkania.
– Prowadź konie, prędko. Cóż to, sam tu jesteś? Czy nie ma tu kogoś, kto by zaprowadził nas do świetlicy?
Starzec odwrócił się, a dostrzegłszy na progu chłopca, na którego nikt do tej pory nie zwrócił uwagi, przywołał go.
– Zaprowadź miłościwych panów do świetlicy, zapal łuczywo i mnie także przynieś światło do stajni.
Przewodnik poprosił pana, aby udał się za chłopcem dodając, że on sam dopilnuje jeszcze koni. Ująwszy wodze pańskiego wierzchowca, powiódł go do obory, którą od izby mieszkalnej dzieliła tylko sień. Stajni nie było. Po chwili zjawił się chłopiec trzymający w ręku płonące łuczywo smolne. Jego blask oświetlił ciemną oborę i ludzi czekających przed drzwiami wraz z końmi. Chłop ostrożnie wprowadził znużone wierzchowce, przywiązał je i rozsiodłał. Przewodnik Jego Wysokości doglądał wszystkiego. Chłopiec wetknąwszy płonące łuczywo w szczelinę drewnianej ściany przyglądał się z zaciekawieniem obcemu człowiekowi w ciemnym płaszczu, zerkając na konie, na siodła i uździenice błyszczące od srebrnych okuć. Był bosy. Ciemne włosy spadały mu na czoło, pod którym płonęły roziskrzone oczy. Twarz jego była śniada i wychudzona. Miał na sobie tylko grubą koszulę i wypłowiałe porcięta.
Rozległo się głuche porykiwanie. Obcy dopiero teraz zauważył stojącą w kącie wynędzniałą krowę o zjeżonej sierści.
– Tak – zauważył, gdy chłop rozsiodłał konie – teraz podściel im i zasyp owsa.
– Nie mam co podesłać, miłościwy panie.
– A to co? – zapytał obcy wskazując na stos słomy, który dostrzegł w drugim kącie obory.
– Tym, dopraszam się łaski, karmimy naszą Krasulę. To już ostatek. Wkrótce i słomy nam zabraknie.
– Kłamiesz! Podściel prędko, bo inaczej…
– Panie miłościwy, tylko jedna krowa nam została. Wszystkie inne nam zabrano albo zdechły. I ta już długo nie pożyje… A przecie daje nam trochę mleka. Bieda, miłościwy panie…
– Tylko mi się nie opieraj, stary wygo. Idziesz, czy… – tu pokorny przewodnik śmignął trzymanym w ręku biczem.
Starzec odwrócił się powoli i westchnąwszy ruszył.
– Nie wolno zabierać słomy Krasuli! – odezwał się dźwięczny głos dziecięcy.
Obaj mężczyźni spojrzeli zdumieni na chłopca, który zagrodził starcowi drogę. Starzec struchlał. Obcy podniósł rękę i chciał uderzyć malca.
– Miłościwy panie, przecież to głupi! – zawołał starzec, po czym ciągnął surowo, choć cicho:
– Jerzyku, puść, mówię ci! Chłopiec zwiesiwszy głowę ustąpił.
Starzec nachylił się nad słomą, po czym, wyprostowawszy się znowu, spojrzał na obcego. W jego wzroku wyczytał raz jeszcze rzucony poprzednio rozkaz, rozesłał więc słomę pod pańskimi końmi.
– Jeszcze grubiej! – polecił obcy.
Chłopiec wyszedł. Nie mógł patrzeć na to, jak się pod pańskie konie ściele paszę nieszczęsnej Krasuli zwracającej ku nim swe wielkie oczy.
– A teraz zasyp im owsa i napój je!
– Panie miłościwy, nie mam im co dać. Było tu tylko trochę słomy dla Krasuli, a tę przecież musiałem…
– Nie wykręcaj się, stary łotrze! Już ja sam znajdę…
Wyrwał łuczywo ze szpary i pośpieszył do sieni, przystanął przed wielką skrzynią stojącą przy ścianie. Oderwał wieko i wyrzucił kilka pustych worków. Ukazała się pod nimi warstwa otrąb. W kąciku leżała czarna jak ziemia, poślednia mąka.
– A to co? – zapytał przewodnik chłopa, który poszedł za nim. Wskazał przy tym palcem na otręby i mąkę. Oczy mu błysnęły, a na wargi wypełzł wstrętny uśmiech.
Starzec podniósł białą głowę. Oczy pod siwymi brwiami błysnęły gniewnie, ale opanował się. Odrzekł głucho i z udanym spokojem:
– To nasza żywność, miłościwy panie. To nasze ostatnie zapasy. Gdy się wyczerpią, nie będziemy mieli chleba.
– Wykręcasz się tylko na wszystkie sposoby, bo nie chcesz nic dać pańskim koniom. Zbierz mi to zaraz i wsyp do żłobu!
– Miłościwy panie, tylko to nam zostało. „Miłościwy pan” rozkazująco skinął ręką. Płaszcz jego rozchylił się. Na ciemnej kurcie zajaśniały srebrne galony.
– Żołnierze zabrali nam wszystko: bydło, zboże i paszę. Nie ma skąd wziąć, miłościwy panie. 2le jest. Cierpimy głód.
Nic nie pomogły błagania. Stary chłop musiał spełnić wolę „pana”, którego uważał za jakiegoś dostojnika. Nie mógł myśleć o oporze, gdyż jako jedyny mężczyzna w domu, i do tego starzec, miał przeciwko sobie dwu innych, uzbrojonych.
„Pan” udał się do świetlicy zapowiadając, iż przyjdzie sprawdzić wykonanie rozkazu. Chłopiec przemknął się do obory, do dziadka, który karmił konie swych gnębicieli. Pogłaskał wynędzniałą krowę. Na konie i na ich uprząż nie mógł już patrzeć. Z początku podobały mu się bardzo. Nigdy jeszcze nie widział równie pięknych. Uździenice i siodła były tak wspaniałe, że chłopcu rozjarzyły się oczy. Teraz odwrócił się od nich ku krowie, która łapczywie chwytała jęzorem źdźbła słomy spod żłobu.
– Pójdź, Jerzyku, pójdź – rzekł do wnuka starzec drżącym głosem, skończywszy przykrą pracę. – Boże, Boże… – westchnął, a oczy jego wzniosły się ku górze. Wszedłszy do sieni usłyszeli głuchy, słaby ryk Krasuli. Chłopiec drgnął i spojrzał na dziadka, który zwiesił głowę.
– Idź do Maryni – szepnął po chwili do wnuka – i powiedz, żeby się nie pokazywała. Potem wróć! – I wszedł do świetlicy.III KRONIKA RODZINNA
Gospodarstwo, w którym jeźdźcy znaleźli nocleg, we wsi i w okolicy nosiło nazwę „Na Skałce”. Miano to zawdzięczało swemu położeniu. Szczytową ścianą zwrócone było do wąskiej drogi górskiej. Zbocze góry, na którym stały zabudowania, opadało stromo ku bystrej rzeczce tworząc ostre urwisko pokryte gęstymi krzewami, wśród których gdzieniegdzie rosły nawet drzewka.
Teraz śnieg pokrył je całe. Tylko pośrodku sterczała ciemna skała, koło której rozpostarł korzenie czarny świerk. Gałęzie jego uginały się pod ciężarem śniegu. Obok skały, od gospodarstwa aż do rzeki, wiła się jak wąż wąska ścieżyna, po której chodzili tylko mieszkańcy zagrody. Na wiosnę i w lecie zakrywały ją ciemne chwasty oraz gałęzie krzewów i drzew. Niewielu ludzi z okolicy wiedziało o niej.
Na małej łączce, ciągnącej się nad urwiskiem wzdłuż wijącej się rzeczki, stała tuż nad wodą niepozorna chata. Stary jawor i ciemne olszyny osłaniały ją w lecie gęstym listowiem. Ściany jej nie bieliły się wśród ciemnej zieleni, a w oknach nie załamywały się złote promienie słońca.
Słomiana strzecha zapadła się i pokryła zielonym kobiercem mchu. Niebielone ściany powyginały się od starości. Tylko w porze, gdy jaskółki budowały gniazda, drzewa szeleściły, trawnik zdobiły kwiaty, a rzeka szumiała – tylko wtedy było tu wesoło. Teraz panowała wszędzie pustka. Chatka stała wśród śniegów, opuszczona i zapomniana. Gospodarze ze „Skałki”, do których należała, nie dbali o nią. Gospodarstwo „Na Skałce” było również przez pewien czas opuszczone. Zdarzało się bowiem w Czechach, że chłopi uciekali ze swoich gospodarstw. Prześladowania za wiarę – ewangelicką lub husycką – oraz rabunki, których dopuszczali się cudzoziemscy czy krajowi żołnierze cesarza i pańskie pachołki, wypędzały rolników z domów i gruntów rodzinnych, a nawet wciskały im do rąk broń przeciwko ciemięzcom.
W roku 1627 zagroda „Na Skałce” stała pustką. Jej dzierżawca nie mógł wypełniać powinności pańszczyźnianych i nie miał pożywienia ani dla żony i dzieci, ani dla bydła. W jesieni następnego roku na gospodarstwie zjawił się mieszkaniec. Z początku nikt nie wiedział, skąd przybył.
– Wyniesie się wkrótce – mówili do siebie nieliczni sąsiedzi pozostali w ludnej kiedyś wsi. Ale nie wyniósł się. Nad „Skałką” unosił się w dalszym ciągu dym, wieczorami zaś widać było światło w oknach.
Objęcie przez nowego mieszkańca zaniedbanego, opuszczonego gospodarstwa było czynem bohaterskim. W owych czasach chłop małorolny, jeśli go pan przenosił na większe gospodarstwo, czuł się nieszczęśliwy. W takich razach chłop zaklinał pana na Boga, żeby zlitował się nad nim i osadził na gruncie innego gospodarza.
Nowy chłop na „Skałce” nazywał się Jur Skalak. Sąsiedzi dowiedzieli się wkrótce, że nie jest to jego prawdziwe nazwisko i początkowo nie dowierzali mu. Mimo to jednak zdobył sobie posłuch i poważanie i stał się pierwszym w gromadzie. Nie ukryło się przed ludźmi wiejskimi, że na początku 1628 roku Jur Skalak brał udział w buncie chłopskim w Opoczyńskiem. Niewyćwiczeni i źle uzbrojeni chłopi wkrótce ulegli panom, którzy wezwali na pomoc generała cesarskiego, srogiego Don Martina Huertę. Ten zdobył gród Nove Mesto na Morawach wraz z zamkiem, w którym zabarykadowali się chłopi. Rozpędził ich. Przywódcę ujęto i straszliwie ukarano. Akta sprawy Jura Skalaka znajdowały się w protokołach dochodzeń karnych na zamku opoczyńskim. Zapiski o tym – w księdze rodzinnej Skalaków.
Same sprawozdania nie różniły się od siebie, choć zachodziła między nimi sprzeczność w oświetleniu sprawy. Protokół opiewał, że Jur Skalak wraz z bratem swym Mikołajem „lud do buntu nakłaniał i że crimen laesae majestatis popełnił, i że był zbójcą przeciwko zwierzchności występującym, który pospołu z innymi rebeliantami do twierdzy i grodu Novego Mesta się wdarłszy, gród ograbił i w najwyższym stopniu splądrował". Na okładce starej księgi, drogiej całemu rodowi Skalaków, syn Mikołaj zaznaczył, że ojciec wraz ze wzburzonym ludem powstał przeciwko zwierzchności. Za to go rannego pojmano, uwięziono i wraz z bratem jego Mikołajem i innymi straszliwie ukarano.
Brata jego Mikołaja łamano kołem, jego jednak ułaskawiono i złagodzono mu karę: obcięto mu uszy, a na plecach wypalono piętno. Uciekł z Opoczyńskiego i osiadł w dobrach nachodzkich we wsi Ż. na gospodarstwie „Na Skałce”. Chociaż oszpecony i naznaczony wypalonym piętnem, zyskał sobie szacunek sąsiadów. Potomkowie jego, dziedzice nazwiska, utrzymali się na „Skałce”. Duch pradziada przechodził z ojca na syna, każdy z nich zaś czerpał siły i otuchę z księgi, która była skarbem i tajemnicą rodu.
Przyszły okropności wojny trzydziestoletniej, nastało nowe stulecie, lecz rozlewowi krwi nie było końca. Wsie znikały tak, że nie można było określić miejsca, na którym stały. Chłopi porzucali swe gospodarstwa, a ich synowie, brani do wojska jak niewolnicy, kładli głowy na dalekich polach bitew.
Ród Skalaków wytrwał na „Skałce”. Skalakowie znosili cierpliwie wszystkie trudy poddaństwa i utrapienia wojen pruskich. Zdawało się, że nie ma w nich już siły i odwagi ich praojca, że okrutna niewola przytępiła ich umysły. Legenda o bohaterstwie pierwszego Skalaka przestała krążyć wśród mieszkańców wsi. Na potomków jego nie patrzano już jako na przedstawicieli rodu obrońców wsi. Jedynie prawość, dobroć i znajomość sztuki pisania utrzymały się w tym rodzie. Tym Skalakowie wybijali się zawsze nad wszystkich sąsiadów.
Najstarszym z nich w ostatnich latach wojny siedmioletniej był Jerzy. Był to ten sam, który odebrał pożywienie ostatniej swej krowie, by podesłać resztkę słomy pod pańskie konie. On to również wsypał do żłobu resztki mąki i otrąb, jedynego pożywienia swojej rodziny. Gospodarzył wraz z jedynym synem, który ożeniwszy się, wkrótce owdowiał. Matką dla małego Jerzyka, odważnego chłopca, który tak dzielnie ujął się za Krasulą, stała się wtedy młoda ciotka Maria, siostra jego ojca.
Tego wieczora ojca Jerzyka nie było w domu. Po południu zatrzymała się pod „Skałką” gromadka zabłąkanych huzarów Festeticza, którzy zmusili młodego gospodarza, żeby ich zawiódł do Broumova. Wśród zamieci musiał biec obok koni węgierskich kawalerzystów, których dowódca płazem szabli przynaglał go do pośpiechu.IV ZAŚPIEWAJCIE NAM JAKĄŚ PIEŚŃ!…
Stary Skalak wszedł do izby, w której jeden z podróżnych siedział przy stole przysuniętym do wielkiego pieca. Drugi zaś, ten, który ograbił starego chłopa z resztek żywności, stał opodal nie zdjąwszy jeszcze płaszcza z ramion.
Drewnianych ścian świetlicy nie dotknął nigdy pędzel umaczany w wapnie. Powała z belek była ciemna i okopcona. Na prawo od drzwi stała staroświecka półka, o której poprzeczki opierało się kilka prostych misek. Na ścianach nie było żadnych ozdób ani obrazków. Podłoga przypominała udeptane klepisko. Niskie okna zamykały od zewnątrz okiennice. W pobliżu stołu stał czarny drewniany świecznik, w którym tkwiło płonące łuczywo sosnowe. Wierzchołek jego żarzył się czarniawo w płomieniu, a gasnąc skręcał się i czerniał.
Szeroki, ciepły płaszcz Jego Wysokości rozwieszony był na żerdkach wetkniętych nad piecem, tworząc baldachim nad młodym podróżnym. Gdy tylko zjawił się stary Skalak, przewodnik polecił mu rozpalić ogień. Chłop nałożył do pieca suchego chrustu i podpalił go łuczywem. Wyschnięte drzewo zajęło się w mgnieniu oka płomieniem. Przewodnik wydobył ze swego płaszcza zawiniątko. Gdy je rozwinął, ukazał się spory kawał pieczeni. Skalak musiał przynieść glinianą miskę, na której przewodnik położył jedzenie i podał swemu panu. Młody podróżny mile był zaskoczony tą wieczerzą.
Stary chłop, oparłszy się o ścianę za piecem, patrzył na przybyłych. Stary Skalak poznał w przewodniku przybocznego strzelca księcia pana, który teraz także zdjął płaszcz. Często widywał tego „pana” na zamku nachodzkim, wzywany tam przez rządcę na przesłuchanie. Poznał tę ciemną twarz z szerokim nosem i małymi, szarymi oczkami. Strzelec miał ze trzydzieści lat z okładem, był wysoki i szeroki w barach. Z postaci i oblicza przypominał raczej żołnierza. Ilekroć odpowiadał swemu panu, twarz jego przybierała wyraz pokory i niewolniczej służalczości. Siwe oczy jaśniały oddaniem, a grube wargi rozciągały się w słodkim uśmiechu, ukazującym dwa rzędy wielkich, białych zębów.
Młodego pana, siedzącego za stołem z twarzą zwróconą w stronę pieca, Skalak nie znał. Sądził, że musi to być jakiś dostojny gość panów na zamku. Wnioskował tak z pełnego szacunku zachowania się strzelca i z odzienia pana. Nieznajomy twarz miał piękną, szczupłą, o delikatnej, bladej cerze. Nad pozbawionymi wyrazu oczyma rysowały się łuki ładnych brwi. Pod orlim nosem i na brodzie nie pojawił się jeszcze meszek zarostu. Włosy zakrywała mu biała peruka z warkoczem. Był smukłej i wątłej postaci. Miał na sobie obcisłą kurtę z delikatnego sukna ciemnoczerwonej barwy, okrywającą haftowaną kamizelę, która sięgała do wąskich bioder. Obcisłe spodnie z jeleniej skóry i buty ze srebrnymi ostrogami, sięgające aż po kolana, okrywały mu nogi. Strzelec odpasał panu wspaniałą szpadę i postawił ją w pobliżu stołu. Młody jeździec miał może ze siedemnaście lat, wyglądał jednak starzej.
Był to Józef Parille, książę Piccolomini de Villa Nuova, przyszły z łaski Bożej książę świętej Rzeszy Rzymskiej, wojewoda Amalfi, pan na Nachodzie, Statiani i Porronie.
Młody książę jął z wielkim apetytem pałaszować zimną pieczeń.
Józef Piccolomini, którego ojciec wezwał był do siebie ze stolicy na pewien czas, powziął zamiar przejechania z zamku nachodzkiego do Kostelca, w pobliżu którego, jak słyszał, kwaterował pluton dragonów. Popołudnie było dość pogodne. Młody książę pozbawiony towarzystwa nudził się ogromnie we wspaniałych pokojach zamku nachodzkiego, chciał się więc rozerwać trochę wycieczką, by zabić czas w towarzystwie oficerów. Wkrótce zjechał z głównego traktu i skręcił na nisko położoną, na wpół zawianą śniegiem drogę polną. Przyboczny strzelec pozwolił sobie zwrócić uwagę młodego księcia na to, że nie jadą właściwą drogą, ten jednak stanowczo wskazał ręką kierunek. Uparł się jechać właśnie tą drogą i był przekonany, że nie zbłądzi. Mógłby rzeczywiście dojechać tam, dokąd zamierzał, jakkolwiek nakładając znacznie drogi, ale niebo pokryło się szarymi chmurami, co zmyliło młodego księcia. Zerwała się zadymka. Wiatr pędził tumany śniegu prosto w oczy jeźdźców. Jechali długo. Znaleźli się wreszcie pod lasem na drodze, która zaprowadziła ich do zburzonej na poły wioski Ż. leżącej w odległości godziny drogi od miasteczka. Dzień się skończył, nastał wieczór, zbłąkani znaleźli schronienie na „Skałce”. W zamian za gościnę ograbili mieszkańców ubogiej chaty, zabrali im chleb i paszę, a sumienie ich milczało przy tym. Strzelec księcia nie znał uczucia litości, toteż błagalne słowa starego Skalaka nie trafiły do jego serca. Byli przecież u wiejskich chamów stanowiących własność księcia.
Stary Skalak stał przy piecu dorzucając raz po raz drzewa do ognia. Twarz miał zasępioną. Niekiedy zerkał na nieznajomego młodego pana, który coraz to odkrawał kawałek pieczeni i jadł z pośpiechem. Od dawna już wieśniak nie widział takiego pożywienia. Pomyślał o swojej rodzinie i o wynędzniałej krowie. Spojrzawszy na małego wnuka, który stał w pobliżu, poczuł, że serce zalewa mu gorycz. Wiedział, że lada chwila do izby i do obory wpełznie niepożądany gość… głód.
Mały Jerzyk przyglądał się obcemu, strojnemu panu, w końcu jednak oczy jego zatrzymały się na misce z pieczenią. Zaczęło mu burczeć w żołądku. Odwrócił wzrok i ujrzał zasępione oblicze dziadka. Gdy starzec znowu pochylił się nad ogniem, szepnął mu ostrożnie:
– Dziadziu, Maria chce się ukryć w olszynie. – Poczekaj jeszcze chwilkę.
Młody książę zaspokoiwszy apetyt skinął na strzelca, aby usiadł i zjadł resztki. Ostatki pieczeni znikły wkrótce w szerokich ustach zgłodniałego sługi.
Skalak usłyszał, że młody pan pyta go o coś, nie znał jednak języka niemieckiego. Wkrótce potem dowiedział się, o czym mowa, gdyż strzelec, odwróciwszy się nagle, zapytał starego wieśniaka:
– To wyście śpiewali, zanim tu przyjechaliśmy? Chłop patrzył przez chwilę na książęcego strzelca, a potem odrzekł spokojnie:
– Tak, miłościwy panie. Razem z wnukiem śpiewaliśmy nabożną pieśń.
– Tylko wy dwaj? Zdawało nam się, że słyszymy także kobiecy głos.
Zadając to pytanie strzelec przyglądał się bacznie Skalakowi.
– Miłościwy pan wziął prawdopodobnie głos Jerzyka za kobiecy. To jeszcze dziecko.
Twarz chłopa była spokojna. Mogło się wydawać, że mówi prawdę.
Strzelec znowu zagadał coś po niemiecku. Młody książę kiwnął głową i polecił mu przygotować łoże. Po męczącej jeździe na mrozie i wśród zamieci, teraz, gdy znalazł się w ciepłej izbie, zaczynała go ogarniać senność. Strzelec wydał odpowiednie polecenia Skalakowi, a następnie zapalił łuczywo i wyszedł ze świetlicy, aby się przekonać, jak opatrzono ulubionego gniadosza księcia i jego własnego wronego.
Młody Piccolomini spojrzał na chłopa, który usiłował zasłać jak najwygodniej stare, proste łoże. W oczach szlachcica zamigotała pogarda. Westchnął głęboko, zerknąwszy na nędzne legowisko. Było czystsze wprawdzie, niż się tego spodziewał, przypomniało mu się jednak wspaniałe łoże z bogatym baldachimem na zamku nachodzkim. Ziewnął i wyciągnął się niedbale, na ile tylko pozwalał na to twardy zydel. Potem znów podniósł powieki i spojrzał baczniej w stronę pieca. Dostrzegł tam wbitą w siebie parę wielkich, ciemnych oczu, które nie wyrażały ani sympatii, ani podziwu. Rzecz dziwna jednak – nie odwrócił się pogardliwie od wiejskiego chłopca, który przyglądał mu się tak uporczywie. W tej chudej, śniadej twarzy nie wyczytał niemej trwogi ani bezmyślnego zachwytu, z jakimi się spotykał wyjeżdżając niekiedy na wieś.
Strzelec znowu wszedł do izby. Oczy błyszczały mu dziwnie. Spojrzał na chłopca, który właśnie słał drugie łóżko.
– Wszystko w porządku, Wasza Wysokość. Prócz tego przekonałem się, że chłop kłamał. Nie śpiewał sam z tym smykiem. Wasza wysokość nie raczył popełnić omyłki. Rzeczywiście razem z nimi śpiewała kobieta.
– Jak to? – zapytał szybko Piccolomini prostując się na stołku.
– Ten stary łajdak ma urodziwą córkę. Choć widziałem ją tylko przez mgnienie oka, wydaje mi się, że jest bardzo piękna. On ją ukrywa.
– Mów szybko!
– Gdym wszedł do obory, usłyszałem za sobą skrzypnięcie drzwi. Obejrzałem się. Chociaż łuczywo słabym tylko blaskiem oświetlało sień, zdołałem dostrzec, że otworzyły się drzwi jakiejś komory obok świetlicy. Wtedy właśnie zobaczyłem piękną twarz dziewczęcą. Znikła jednak błyskawicznie.
– Naprawdę była piękna?
– Wydaje mi się, że bardzo.
Senność opuściła księcia zupełnie. Jego pozbawione wyrazu oczy rozgorzały. Nęciła go ta „mała przygoda”, jak to określał w duchu. Że dziewczyna może być piękna, nie wątpił. Widywał już piękne dziewczęta wiejskie.
– Mówisz, że w sąsiedniej komorze? – zapytał gorączkowo, wstając.
– Pozwalam sobie ostrzec Waszą Wysokość, aby raczył być ostrożny. Tym tu nie można wierzyć… Niech książę pan weźmie łaskawie łuczywo i rzuci okiem na swego konia… tuż obok drzwi do świetlicy. Ja tymczasem będę tych tutaj trzymał w szachu.
Książę Piccolomini wziął łuczywo i wyszedł. Chłop, który patrzył na obcych nieufnie, teraz spojrzał za księciem ze zdziwieniem.
– Prędzej, prędzej, ściel łóżko. Musisz to zrobić, zanim miłościwy pan wróci z obory, żeby mógł zaraz położyć się i odpocząć. Ale jak ty się do tego zabierasz? Gdzież mógłby na tym zasnąć? – wołał strzelec polecając Skalakowi, żeby drugie łoże przesłał od nowa. – Tak, wezgłowie musi być wyżej. Hej, smyku, zaczekaj! – krzyknął na Jerzyka, który zwrócił się ku drzwiom.
Sprytny chłopiec dostrzegł mrugnięcie dziadka, zawierające rozkaz: – Wyjdź za tym obcym! – Jerzyk zatrzymał się.
– Daj mi wody.
Starzec prześciełał z pośpiechem łóżko. Jerzyk podając wodę obcemu panu wpił w niego swoje dziwne ciemne oczy. Zaraz potem ruszył znów ku drzwiom.
– Dokąd uciekasz, smarkaczu? Czy nie możesz pomóc? Weź tę szpadę, co tam stoi, i połóż ją na półce.
Skalak często spoglądał ku drzwiom, a wreszcie pochylił głowę, jak gdyby nasłuchiwał. Lecz w tej samej chwili zabrzmiał donośny głos strzelca:
– Tutaj tą szpadę, tutaj! Hej, a to co? – zawołał, wyciągając jakiś przedmiot podobny do deseczki, który leżał na półce. Położył go na stole. Na deseczce naciągnięte były struny.
– Aha, cymbały! – I przejechał palcami po strunach, aż zadźwięczały głośno. – Jęczą i biadolą, ale od muzyki nie stronią! Pójdź, chłopcze, zagraj!
– Nie umiem! – Jerzyk spojrzał pytająco na dziadka.
– Tak? To ty zagraj, stary!
– Także nie umiem, miłościwy panie.
Starzec pochylił głowę. Strzelec uderzył w cymbały, aż struny wydały fałszywy, dziki dźwięk.
– Kłamiesz! Do czego byłyby ci w takim razie potrzebne cymbały? Graj!
– To mój syn umie trochę grać na nich.
– A od ciebie się nauczył. Zagraj, żeby mi w tej porze sprawić trochę uciechy. Zagraj i zaśpiewaj. Przecież słyszałem, że ładnie śpiewasz. Masz głosik taki cieniutki jak panienka! – Strzelec śmiał się na całe gardło ze swego dowcipu.
Twarz chłopca drgnęła.
Strzelec znowu uderzył w cymbały, tym razem mocniej. Dźwięk strun jednak nie był w stanie zagłuszyć odgłosów dochodzących z zewnątrz.
– Niech miłościwy pan wybaczy! – zawołał Skalak rzucając się ku drzwiom.
– Ho, ho, poczekaj tylko. Skoro nie chcesz grać, to musisz mi powiedzieć coś o tej śpiewaczce – książęcy sługa zagrodził mu drogę.
– Niech pan mnie puści! – zawołał chłop stanowczo. Wyprostował się, a oczy mu zapłonęły pod krzaczastymi brwiami. – Cofnąć się! – huknął donośnie.
– Ty się cofnij, drabie! – wrzasnął strzelec. Zerknąwszy błyskawicznie na drzwi zauważył, że chłopiec znikł za nimi. W sieni zabrzmiał głuchy okrzyk.
– Puścić! – krzyknął jeszcze raz chłop i skoczył ku drzwiom. Lecz strzelec dopadł go.
– Złodzieje! Chcecie mi zagrabić dziecko! Żeby was. Obaj mężczyźni zmagali się ze sobą. Strzelec odepchnął
Skalaka od drzwi, ten jednak po chwili przyparł znowu do nich swego przeciwnika. Bijąc się zawadzili o stół, który się pochylił. Potem wywrócili stołek. Z zewnątrz znowu dobiegł krzyk. Słychać było krótkie, gwałtowne oddechy walczących i klątwy strzelca. Cymbały spadły ze stołu. Struny zajęczały. Dźwięk ich zmieszał się z wołaniem o ratunek.VI SALVAGUARDIA
Noc zimowa. Lasy umilkły. Wszystko ucichło i stężało na mrozie. Tylko gwiazdy mrugały. Po wąskiej drodze podgórskiej, biegnącej wzdłuż skraju lasu, posuwał się w kierunku wioski Ż. jeździec. Ciemny jego wierzchowiec stąpał cicho. Odgłos kopyt zwierzęcia zamierał w sypkim śniegu. Jeździec ubrany był w długi, biały płaszcz, którego kołnierz osłaniał mu prawie całą twarz.
Z olster na przodzie siodła sterczały kolby dwu długich pistoletów. Od lewego ramienia ku prawemu bokowi jeździec miał przewieszony rzemień, na którym kołysał się karabin gwałtownie obijający się od czasu do czasu o łęk w tyle siodła. Do lewego boku jeźdźca przylegała wielka manierka zawieszona na pasie skrzyżowanym z pasem karabina. Na placach czerniała ładownica przymocowana do rzemienia, który przytrzymywał karabin. Płaszcz nie zakrywał całkowicie długiego, prostego pałasza.
Koń pochyliwszy łeb stąpał bez pośpiechu, ale równym, pewnym krokiem. Choć mroźny wiatr zrywał się od czasu do czasu, jeździec nie przynaglał zwierzęcia do pośpiechu wielkimi ostrogami przypiętymi do kawaleryjskich butów. Przeciwnie – pochylał się nad nim, gładził je i rzucał mu kilka słów. Rozumne stworzenie strzygło uszami i przyśpieszało kroku. Jeździec znowu wsuwał ręce w rękawy, a twarz wtulał aż po sam nos w kołnierz płaszcza, pozostawiając wodze zawieszone wolno na końskiej szyi. Niekiedy zadźwięczała szabla uderzając o ostrogę, lub stuknął karabin o łęk i znów nastawała cisza.
Jeździec nie rozglądał się dokoła. Ze zjawisk natury docierały do jego świadomości jedynie burza lub pogoda, upał lub mróz. Właśnie w taki trzaskający mróz wysłano go z rozkazem do Broumova. Dosiadając konia i wyjeżdżając przed wieczorem z miasteczka K. zaklął z cicha, ale potem ogarnęła go rezygnacja. Był żołnierzem, a żołnierz musi znać posłuch. Przed świtem rozkaz musiał znaleźć się na miejscu przeznaczenia, wysłano go tedy jako znającego okolicę. Przywykł do posłuszeństwa i żywił przekonanie, że bez niego świat w ogóle nie mógłby istnieć. Przecież wszyscy ludzie nie mogą rozkazywać.
Baltazar Użdian, żołnierz pułku dragonów cesarzowej Marii Teresy, często myślał w ten sposób. Lubił wojaczkę, urodził się w obozie wojskowym, a ojciec jego, jak opowiadano, był wachmistrzem huzarów. W obozie żyło się wesoło, gorzałki nie brakło, jeżeli niekiedy dokuczała nuda, wynajdywano we wsi jakąś czarnooką dziewczynę, a gdy zagrała trąbka, wskakiwano na konie i rąbano nieprzyjaciela.
Kiedy indziej, w czasie takich jazd jak dzisiejsza, Baltazar nucił sobie po cichu jedną z tych piosenek, których nauczył się przy ogniskach obozowych i w karczmach. Dzisiaj jednak ten przeklęty mróz… Nagle podniósł głowę. Wydało mu się, że obok niego wyrosły wielkie cienie. Obejrzał się. Czarne kominy spalonych domostw przy drodze sterczały ku niebu, a spod śniegu wyzierały resztki ścian i osmalone belki.
Baltazar zatrzymał się. Inny dragon cesarzowej na jego miejscu nawet nie rzuciłby na to okiem. Pomyślałby w duchu: – „A no, cóż robić? Wojna…” Ale Użdian obrzucił pogorzelisko przeciągłym spojrzeniem, obejrzał się na opuszczone gospodarstwo i nie wzruszył ramionami. Znał wszystkich ludzi, którzy tu dawniej mieszkali. Zbiegli oni, gdyż ich zagroda zniszczała. Bóg raczy wiedzieć, gdzie tułają się teraz.
Ruszył przez wieś kłusa; znalazł się na wzgórzu. Tu stanął. Między drzewami, nie opodal na zboczu, zajaśniało czerwone, migotliwe światełko, zabłysło niby błędny ognik i znikło. O tej porze takie zmienne światło…. Tedy… Czuj duch! Dragon pochyliwszy się nasłuchiwał pilnie. Wydawało mu się, że usłyszał huk, który nagle ucichł. Już chciał popędzić konia, aby wjechać na owo zbocze, gdy oto światełko ukazało się znowu, tylko większe i w innym miejscu. Nie skakało już, lecz posuwało się na pewnej wysokości niby krwawa gwiazda. Sunęło teraz wzdłuż zabudowań, znanych Użdianowi, dla którego okolice te nie miały tajemnic. Nad urwiskiem ognik zniżał się. Dragon patrzył przez chwilę w tamtą stronę nasłuchując, lecz żaden dźwięk nie dotarł do jego uszu.
Ścisnął kolanami swą gniadą klacz, której nie trzeba było popędzać ostrogami, i ruszył kłusem ku zboczu. Gdy znalazł się na nim i zbliżał się do zabudowań, ujrzał nagle znowu migotliwe światełko. Równocześnie usłyszał podniesione głosy.
– Oj, stara, coś się tu dzieje. Prawdopodobnie grasuje jakaś banda pruskich rabusiów. Pośpiesz się, staruszko, pośpiesz! – zagadał do swego konia i targnął wodzami.
Dobre zwierzę, jak gdyby rozumiejąc, puściło się ostrym kłusem. Wkrótce dragon znalazł się przed bramą, zakołatał. Po chwili zastukał silniej po raz drugi, lecz nikt się nie odezwał. – Ho, ho! Nie słyszą albo nie mają czasu! Zobaczymy, czy tej twierdzy nie da się wziąć szturmem!
Wyprostował się w siodle, zerknął na pistolety i karabin. Ruszywszy spod bramy dojechał do rozłożystych drzew i znalazł się przy szczytowej ścianie budynku. Dotarł do okien i pochylił się na koniu, aby zajrzeć do izby. Rozejrzał się w oka mgnieniu i zorientował się, co się dzieje. Natychmiast uderzył kilkakrotnie prawą ręką w ramę okna z taką siłą, że aż drewniana ściana starej chaty zatrzeszczała. – Hejże, cóż tam znowu?