Skald - ebook
Skald - ebook
– Jestem Torkel Leifson, najlepszy bard plemienia Skagge. – Skald wypiął dumnie pierś.
– A mają innych prócz ciebie? – uśmiechnął się ironicznie dowódca.
– No... nie – odparł speszony Torkel (…)
I powiedzmy sobie, Torkel coraz lepiej rozumiał, że tylko brak konkurencji dawał mu uprzywilejowaną pozycję. Granica pomiędzy składaniem szlachetnych rymów i kleceniem sprośnych wierszyków zaczęła się niebezpiecznie zacierać. Kto wie, jak potoczyłyby się dalej losy naszego skalda, gdyby tamtego dnia nie spotkał szlachetnej Sigrid...
Oto Midgard, w którym Wikingowie po inwazji krakenów i jormungardzkich pomiotów porzucili żeglugę. Pogrążony w chaosie. Rasy zamieszkujące światy wód, powierzchni, podziemia i powietrza oddaliły się od siebie. Są już tylko bohaterami wieczornych bajań. I tylko gobliny nie pozwalają o sobie zapomnieć. Tajemnicze i przebiegłe stworzenia, knujące w głębinach ziemi. W miastach, których nazwy pochodzą od rozpaczliwego krzyku zabijanych jeńców.
Być może z tej wojny zrodzi się nowy porządek. Być może to już kres dziejów ludzkości i nikt już nie dołączy do ucztujących w Valhalli. Może Midgard ma już nowych władców? Zanim dopełni się historia świata, Torkel wpadnie w wir zdarzeń, których nie pomieści żaden poemat.
Widział burzę zmierzwionych, czarnych włosów i dziwaczny przedmiot, na którym siedziała podczas lotu.
– Wiedźma... – wyszeptał Torkel głucho i poczuł, jak lodowaty dreszcz strachu przepływa wzdłuż jego kręgosłupa.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68102-31-4 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niektórzy kapłani głosili, iż niechybny to znak, że bogowie znów zaczynają na ludzi z niebios spoglądać i krzywdy nijakiej zrobić im nie dadzą. Co bardziej niecierpliwi zaczynali po całym Zachodzie i Południu wędrować, ukazania się Bifrostu oczekując, aby po nim do Asgaardu dojść i bogów o protekcję błagać, nikomu jednak chyba się to nie powiodło, gdyż Midgard jakim był, takim pozostał.
A chaos na nim coraz większy zaczynał panować…
Ponoć gobliny ryły pod ziemią coraz to nowe tunele, a gdzie pieczary czy też jaskinie napotykały, zaraz nowe ich siedlisko powstawało, co znakiem niechybnym było, że mnożyły się ponad miarę, i starsi, którzy z opowieści swych dziadów jeszcze wojny z nimi znali, szeptać złowieszczo poczynali, iż dnia pewnego goblińska rasa na powierzchnię wyjdzie i tam miejsca swego szukać będzie. Lecz drwiono ze starczych obaw, gdyż karawany goblińskie do miast i osad ludzkich przybywały, aby tam skarby podziemne na materiały wszelakie wymieniać, i nic nie wskazywało na to, aby te niskie, zgarbione stwory o szaroczarnej skórze, świńskich ślepiach i kłach w wielkich pyskach wojny wszczynać chciały.
Nie wiedziano nic o vingrach, skrzydlatych ludziach, którzy wysoko na nieboskłonie żyli, gnieździska wielkie na twardych chmurach, z których nigdy deszcz nie padał, zakładając. Rzadko zjawiali się na dole, aby kawałek takiej chmury czy też tęczy na towar jakiś wymienić. Ptasi ludzie milczący byli i nikt pojęcia nie miał, cóż też za sekrety znają, iż trzymają się z dala od spraw midgardzkich. A wiedza ich dużo by dać mogła, gdyż tylko oni – poza bogami – mogli z góry widzieć wszystko. I być może powód znali, czemuż to Góry Środkowe, dzielące Zachód od tajemniczych krain Wschodu, nieprzystępne się zrobiły, a ktokolwiek wkraczał pomiędzy wysokie szczyty, nigdy już nie powracał.
Nie widziano też od lat alvów, na Wschodzie w gęstych lasach żyjących, którzy ponoć przecudnej urody stolicę na wyspie pośród wód Oceanu Świata mieli i znali podobno mowę drzew i zwierzyny. Żadnych wieści od nich od lat nie było i co niektórzy bajarze domysły snuli, że alvowie z Midgardu odeszli, przez Bifrost do Krainy Bogów wchodząc. Vingrzy z pewnością wiedzieli, czy alvowie nadal na Wschodzie żyją, lecz jak się rzekło – nic mówić nie chcieli.
Niewiele mówili też aegirzy, którzy to w głębinach Oceanu Zachodniego i Południowego żyli, siedziby swe tam zakładając. Z rzadka pojawiały się ich łodzie na ludzkich wybrzeżach, a plotki mówiły, iż z krakenami i pomiotami Jormungarda w wodnych otchłaniach się zmagają. Nie chwalili się tym jednak, zaś wszystko, co ich interesowało, to wymiana muszli i pereł z głębin wód na harpuny i noże z żelaza. Potem wsiadali na swe rybiopodobne statki, zanurzali się nimi na pełnym morzu i tyle było ich widać.
Krakeny i jormungardzkie pomioty przyczyną też były rozejścia się ludzi. Odkąd po morzach nie sposób było żeglować, gdyż drakkary znikały pod wodą, wciągane przez ohydne macki, wikingowie zebrali się dnia pewnego na wielkim Althingu i przez dni dwadzieścia siedem radzili, jak dalej żyć – lecz do zgody między nimi nie doszło. Rozeszli się w gniewie, dzieląc na plemiona Zachodu i Południa.
Ludzie Zachodu drakkary swe na brzegi wciągnęli, a potem zabrali się za budowę osad z kamienia, które rychło miastami się stały, gdyż pola Zachodu sama pani Freya błogosławiła i wiele zbóż tam rosło, a lasy w zwierzynę obfitowały. Ostatnie pokolenie tych, którzy z pieśniami na ustach w morze wypływali, odeszło do Valhalli wieki temu. Ich potomkowie stali się rolnikami, kupcami i kowalami. Król Eryk Ognistobrody zjednoczył ich pod swym toporem i dał podwaliny królestwu wielkiemu, które dwanaście miast liczyło, wiosek zaś wiele razy więcej. Stolicą jego był Odinberg, największe miasto Zachodu.
Plemiona Południa nieskore były do osiadłego trybu życia. Nieśpieszno im było też do walki z potworami mórz. Brodaci wojownicy zabrali swój dobytek i ruszyli w głąb lądu, poprzez żyzne krainy cieplejszej części świata. Zatrzymali się w końcu na stepach, a gdy zima nadeszła, wybudowali sobie schronienia ze skór zwierzęcych. I tak oto powstała pierwsza osada Jeźdźców, ludzi miłujących otwarte pole i koński grzbiet pod sobą. Z wikingów stali się narodem na poły nomadycznym, a władzę w każdym plemieniu sprawowali Starsi, który raz na dwie wiosny zbierali się na Wielki Zjazd. Lecz i Jeźdźcy zmieniali się z biegiem czasu. Gdy docierali do ziem żyznych, pozostawali na nich, a namioty ustępowały coraz częściej miejsca drewnianym chatom.
Tej wiosny, roku trzeciego panowania króla Ragnara Mocnego w Odinbergu, ciepłe promienie słońca budziły świat do życia. Nie przenikały jednak głębiej, do mrocznych tuneli na lodowej Północy, skąd ród gigantów się wywodzi, a gdzie pod tundrą straszliwi jokulsi żyją.
Dziwna to rasa. Wiele sporów toczą Miastowi uczeni o to, kim są ci, którzy śmierć okiełznali i jako myślące trupy żywot wiodą. Więcej o nich legend i bajd krążyło po Zachodzie i Południu niźli prawdziwych wiadomości. Razu pewnego zapuścili się pod Thorvik, a sam ich widok starczył, aby Miastowi precz zbiegli, osadę swą na ich pastwę zostawiwszy. Ponoć na Północy wiele potężnych jaskiń było, z których tunele pod świat biegły, gdzie jokulsi miasta swe straszliwe mieli. Żaden jednak śmiałek, który ważył się udać na ich poszukiwanie, nie powrócił, a stare baby przy ogniskach gadały, iże jokulsi w swego sługę zmieniali każdego, kto drogę do nich odnalazł. Kapłani zaś opowiadali, że jokulsi to plemię wikingów wyklęte, które wiarę w Odyna i Thora utraciwszy, na wygnanie pod świat zostało skazane. Inni zaś mówili, że jokulsi niczym się od zwykłych ludzi nie różnią, jeno wiedzę mają potężną albo też i układ z jakimś bogiem nieznanym zawarli, aby od wędrówki ku pani Hel się uwolnić.
Tak w Midgardzie coraz większy chaos panował i nikt przysiąc nie mógł, co przyniesie kolejny dzień…
Wiosenne ciepło mile ogrzewało twarz skalda Torkela, który wsparł się o drewniane ogrodzenie zagrody dla koni i zatopił w rozmyślaniach.
Był on mężczyzną średniego wzrostu oraz dość szczupłej budowy. W przeciwieństwie do reszty członków swego plemienia – a zwało się ono Skagge – większości życia nie spędził na końskim grzbiecie, lecz siedząc w kucki z nieodłączną lutnią i komponując wciąż to nowe pieśni, z których jednak rzadko kiedy bywał zadowolony, choć innym się podobały.
Teraz rozmyślał o podróży do Hviste, gdzie za kilka dni, dokładnie w środku wiosny, miał odbyć się wielki targ i większość Jeźdźców z jego plemienia zamierzała wziąć w nim udział. Torkela jednak nie nęciła wymiana koni na złote monety i ozdoby, lecz wieść o turnieju skaldów, który miał się odbyć przy okazji targu. Miastowi nazwali go „Festiwalem Skaldów Zachodu i Południa”. Oczywiście fakt wymienienia Zachodu przed Południem oburzył wszystkich Jeźdźców i jeśliby który skald z Południa utarł nosa tym z Zachodu, wszystkie plemiona traktowałyby go jak bohatera.
Torkel westchnął, próbując przypomnieć sobie słowa genialnego poematu, który wpadł mu do głowy wczorajszego wieczora, gdy leżał na trawie z rękoma pod głową i wbijał wzrok w niedosiężne gwiazdy. Często miewał podobne przebłyski, lecz pamięć jego za mało była jeszcze wyćwiczona, aby mógł wszystko spamiętywać. Zwalał to na karb młodości.
Liczył sobie dwadzieścia dwie wiosny i był najmłodszym spośród trzech braci. Eryk i Sigward byli szanowanymi hodowcami, a ich konie miały duże uznanie pośród innych plemion, toteż wszyscy Leifsonowie żyli w dostatku. Jeśliby Torkel któregoś dnia chciał wziąć sobie żonę, nie byłoby z tym problemu, bowiem wiele panien starało mu się – ze względu na bogactwo – przypodobać. Lecz Torkel wiedział o tym, a ponieważ z natury był wrażliwym romantykiem, szukał opiewanej w dziesiątkach pieśni prawdziwej miłości.
Do jego uszu dobiegło głośne narzekanie. Uchylił niechętnie powiek i ujrzał nadchodzących w towarzystwie dziadka braci.
– Festiwal! – oburzał się głośno stary Elvar, w dawnych czasach mający przydomek Furiata. – Też mi wymysł! Mówię wam, nic dobrego z tego nie wyniknie. Ostatnim razem, jak Miastowi coś wymyślili, to były te wielkie machiny do miotania wielkich kamieni. Od razu wypróbowali je na nas, bo jakoś tak wyszło, że chcieliśmy im trochę miasto przerzedzić. Festiwal… Mówię wam, nic dobrego z tego nie wyniknie!
– Oj, dziadku. – Rudobrody Eryk machnął lekceważąco ręką. – Pojedziemy, koni trochę Miastowym sprzedamy, piwa się napijemy, skaldów posłuchamy…
– …i oby któryś z naszych wygrał. – Sigward popatrzył znacząco na Torkela.
– …i wrócimy – skończył Eryk. – Nic z tego nie wyniknie, poza pełną sakiewką.
Dziadek w odpowiedzi tylko prychnął gniewnie.
– Babę byś se znalazł! – huknął nagle na Torkela. – Lata swoje ma, a nic, tylko na tej lutni gra i rymy składa! Kto to widział?! Co za czasy dziś?! Chłopy w baby się zmieniają, a niech bogowie bronią, żeby jeszcze i babska męskich zajęć poczęły się imać! Ragnarok przy tym byłby niewinną zabawą, tfu!
Elvar zasiadł na drewnianej kłodzie przy ogrodzeniu, obok Torkela.
– Dziadek nie pojedzie z nami? – zapytał uprzejmie skald, ignorując wcześniejsze pytania starca.
– Pff! Jakbym miał z dziesięć wiosen mniej, to wziąłbym topór i pojechał. Miastowi by mnie popamiętali!
– Dziadku, nie te czasy – westchnął Sigward. – Jak żyję, to wojny nie pamiętam. Źle nam bez tego?
– Mężczyzna ma walczyć! – Dziadek pogroził w powietrzu pięścią. – Kobieta ma rodzić, a koń wozić. Taki porządek ustanowili w Midgardzie bogowie!
– I tak nadejdzie Ragnarok. – Eryk wzruszył ramionami. – Nie lepiej to spędzić ten czas przyjemniej? Chodź, Sigward, trzeba oporządzić konie.
Gdy odeszli, dziadek zwrócił się do Torkela:
– Słyszałeś no?! „Przyjemniej”! Ech, młodzież dziś popsuta… Choćby ta twoja broda. Za moich czasów to miałem po piersi, a ty?! Ledwo szczecina! Jak u młodzika. A ja w twoim wieku…
– Mam! – przerwał mu nagle radosnym wrzaskiem Torkel.
– Co masz?! – Dziadek wybałuszył na niego oczy.
– Strofę, która przyszła mi do głowy wczoraj!
– Pfff… Już myślałem, że to coś naprawdę poważnego. – Elvar pokręcił głową. – Jakbyś sam dwudziestu wrogów pokonał, to możesz się cieszyć. A tak…. czym tu się chwalić? Rym ułożył, też mi coś, pff…
– Ale jakbym sławę nimi zdobył, to byłby pewnie dziadek ze mnie dumny?
– Pff… – Elvar pogardliwie wydął usta. – A co to za sława? Parę rymów na krzyż złożyć i brzdąknąć w struny to każdy potrafi. Ale nie powiem – dziadek naraz uśmiechnął się chytrze – i ja w młodych latach o takiej profesji myślałem…
– Wy, dziadku? – Torkel otwarł ze zdumienia usta.
– A ja. – Elvar wypiął dumnie pierś. – Ale inne czasy były i szybko sobie głupotę ze łba wybiłem. W toporze zacząłem się ćwiczyć i sławę na polach bitwy odniosłem. Nikt inny. Sam, tymi ręcami!
Wzniósł pomarszczone dłonie, aby lepiej zaprezentować je wnukowi.
– Ale jakbyś wygrał, to dumny z ciebie będę, Torki… – Użył zdrobnienia od imienia skalda, które pasowałoby bardziej do dziecka niż mężczyzny. – I znaczyć to będzie, że moja krew w tobie krąży. Tak… Moja skaldzia krew, która nigdy ujścia nie znalazła, a może w tobie…? Kto wie?
Wyruszyli o świcie dnia następnego.
Wyglądało to jak za dawnych, na poły już legendarnych czasów, gdy cała osada wybierała się w podróż na poszukiwanie żyznych ziem i pastwisk.
Uzbrojeni w topory wojownicy eskortowali stado liczące sobie pięć setek koni (wśród nich prawie połowa należała do Leifsonów), a za nimi jechało jeszcze wierzchem stu ludzi. Kobiet z tego ledwie dwie dziesiątki. Większość podróżnych stanowili członkowie plemienia w podeszłym wieku, chcący przy okazji Festiwalu odwiedzić murowane świątynie, a poza nimi Jeźdźcy mający żyłkę handlową. Oprócz tego także przedstawiciele Starszych. Młodzieńców jak Torkel było dwudziestu, lecz żaden z nich nie był skaldem. Mieli doglądać koni na targu, zbierać wieści i wypatrywać interesujących przedmiotów, za które można by zapłacić złotem.
Konie wolno kroczyły poprzez wilgotne po nocnym deszczu łąki, wielu z Jeźdźców drzemało na grzbietach. Zapowiadał się wspaniały dzień, przyjemne ciepło rozlewało się po świecie.
Sigward i Eryk jechali przy Torkelu, który na podróż dosiadł wierzchowca imieniem Piorun.
– I jak tam, Torki? – zagadnął Eryk. – Masz już godną samego Odyna poezję?
– Ech, czasem sobie myślę, że nasz dziadek ma rację. Chyba się do tego nie nadaję – odparł skald z ciężkim westchnięciem i dodał nieco filozoficznie: – Udział w wielkiej bitwie w porównaniu do tworzenia poezji wydaje się jak zabawa. Tutaj muszę walczyć sam ze sobą. I być sam dla siebie surowym sędzią. Rymy muszą być szlachetne, bo takie jak: „w dłoni wina pełen puchar, obok piękna dziewczyna, nic na to nie poradzę, chyba jej wsadzę” nadają się tylko dla wioskowych głupków. No i z czego się śmiejecie?
– Nie było to takie głupie – zauważył z uśmiechem Sigward. – Widać, że już przy tych najprostszych dobrze ci idzie.
– Tak – przytaknął Eryk. – Im więcej będziesz takich tworzył, tym prędzej któregoś dnia z łatwością tworzyć będziesz i te szlachetniejsze. To jak z oswajaniem konia. Musisz powoli, krok po kroku.
– Albo jak z kobitą – dodał Sigward. – Musisz czymś zaciekawić, a potem, nawet jak tu i tam coś ci nie wyjdzie, będziesz już wiedział, jak nie robić. A, właśnie, wczoraj pytała o ciebie Ilsa.
Torkel skrzywił wargi w grymasie niechęci.
– Nie lubię jej – mruknął. – Jest głupia. I jak sroka. Tylko błyskotki ją interesują.
– Oj, wybredny się znalazł. – Eryk pokiwał głową z niezadowoleniem. – Musisz wreszcie znaleźć sobie jakąś babę. Ile ty masz już lat, he!? Wstydu narobisz naszej rodzinie, jak się nie ożenisz.
– Nie powiedziałem, że się nie ożenię – zaprotestował Torkel. – Mogę choćby i dziś, ale muszę mieć pewność, że ona będzie mnie naprawdę miłować. I to nie dla złota w sakiewce, ale dla tego, co mam tu. – Wskazał na głowę.
Starsi bracia spojrzeli po sobie i westchnęli ciężko. Widać wątpili, że jakaś kobieta pokocha Torkela dla zawartości jego głowy.
– Niepoprawny – odezwał się Sigward. – Tak to jest, jak się nic całymi dniami nie robi, tylko rymy układa.
– Jak dobrze nam na targu pójdzie, to pewnie Torki zażyczy sobie samej księżniczki – dodał Eryk z kpiną. – Tylko ona będzie miała więcej złota od nas i Torki będzie pewien, że wychodzi dla niego, a nie dla sakiewki. Może poślę kogoś przodem, żeby uprzedził księżniczkę króla Ragnara? Jak tam jej na imię było? Hmmm. Sigrid… chyba?
Torkel wzruszył tylko ramionami. Jego bracia zaliczali się do osób bardzo praktycznych, lecz mało romantycznych. Postanowił jednak odgryźć się i powiedział:
– Jeśli księżniczce spodobałyby się moje rymy, mogę się z nią ożenić.
Eryk ryknął takim śmiechem, że aż kilka koni spłoszyło się, a wszyscy drzemiący w siodłach Jeźdźcy pootwierali oczy. Sigward od rechotu zrobił się aż czerwony.
– Niech mnie – mówił między jednym napadem śmiechu a drugim – a to dobre… może się z nią ożenić… łaskawca!
Torkel zaklął w duchu i postanowił, że musi poćwiczyć trochę odgryzanie się. Przyśpieszył Pioruna i wysforował się na czoło pochodu. Na razie miał braci serdecznie dość. A ci wkrótce przekazali pozostałym powód śmiechu i przez trzy dni skald musiał znosić kpiące spojrzenia.
Do Hviste przybyły na targ i Festiwal potężne tłumy. Był to pierwszy od lat tak wielki zjazd mieszkańców Zachodu i Południa, co w zrozumiałą euforię wprowadziło karczmarzy, szynkarzy i straganiarzy.
Samych mieszkańców Hviste było dwadzieścia tysięcy; wylegli na błotniste ulice, sami sobą tworząc wielki tłum. Nadto przybyli kupcy, skaldowie i ciekawscy z kilku jeszcze miast i miasteczek, zasilając go paroma następnymi tysiącami ludzi.
Prócz Skagge przybyło jeszcze dziesięć innych plemion Jeźdźców, co tym bardziej spotęgowało chaos we Hviste. Całe miasto zmieniło się bowiem w jeden wielki targ, gdzie każdy z kupców zachwalał głośno swe towary, za punkt honoru mając, aby krzyczeć głośniej od innych.
Nadto wszędzie słychać było śpiewy i wrzaski – skaldowie próbowali swych sił jeszcze przed turniejem, przygrywając po gospodach, z których wyniesiono na świeże powietrze stoły i biesiadowano przez cały dzień i noc. Gdzieniegdzie pod stołami chrapali w najlepsze ci, którzy biesiadowali zbyt długo.
Sam targ koni odbywał się nieco przed miastem, na wielkich błoniach. Każde plemię Jeźdźców dostało na ten cel swoje terytorium, nie było więc problemu z rozmieszczeniem stad ani też ludzi. Poznawanie Hviste Torkel zaczął właśnie tam, zapędzony przez braci do pomocy przy stawianiu przegród dla wierzchowców. Starsi ruszyli od razu do miasta – nie wiadomo, czy bardziej z potrzeby odwiedzenia świątyni Odyna, czy też z chęci zakosztowania tutejszego, sławnego zarówno na Zachodzie, jak i na Południu, piwa. Pozostało jednak wystarczająco wielu ludzi, aby uwinięto się ze wszystkim w dwie godziny, po których Torkel w końcu wyrwał się spod opieki braci i ruszył raźno pomiędzy stragany.
Tego dnia można było tu kupić chyba wszystko.
Na pierwszym z brzegu jakaś starucha zachwalała maści na wzdęcia i ból zębów, oprócz tego rozłożyła masę suszonych ziół na różne inne choroby. Na pobliskim straganie jakiś młodzieniec zachwalał niełamiące się nigdy i nierdzewiejące noże. Obok, w asyście kilku wojowników, bogato odziany mąż sprzedawał pierścienie i bransolety; tłoczyło się tu sporo kobiet. Nieco dalej ktoś sprzedawał wisiorki, kto inny proponował wróżbę z kości kurczaka, a na straganie obok gruby brodacz zachęcał do kupienia suszonych kiełbas i szynek. Były i stragany z przedziwnymi rzeczami. Jakiś ponuro wyglądający mąż zachwalał zęby giganta, które po starciu na proszek i wypiciu z wodą miały dać siłę olbrzyma. Na jego straganie leżała także wielka łuska, podobno smocza.
Między straganami kręcili się i skaldowie. Uszu Torkela dobiegły dźwięki gitary i śpiewu, pośpieszył więc zaraz w tamtą stronę, aby podpatrzeć konkurenta, czego pożałował. Starszy może od niego o rok czy dwa młodzieniec tak zgrabnie składał rymy, że Jeździec zrozumiał, iż nie ma wobec niego najmniejszych szans.
Ruszył dalej, zostawiając otoczonego wianuszkiem ciekawskich skalda, postanawiając samemu jeszcze raz ułożyć swój poemat. Słowa dobrze zapamiętał, powtarzał je przez całą drogę. Było tam o mężności, odwadze, bogach i honorze. Teraz jednak te rymy wydały mu się słabe i żałosne w porównaniu z rymami tamtego człowieka. Ach, gdyby tak upić nieco Miodu Poetów, który uczynił z Odyna pana poezji…
Nieraz, gdy jego plemię odwiedzali wędrowni skaldowie, Torkel siedział przez całą noc przy ogniu i słuchał pieśni przybyszów, którzy naprawdę znali swój fach. Zazdrościł im wspaniałej pamięci i zręczności, z jaką przebierali palcami po strunach.
Westchnął ciężko. Czymże jest strata oka w porównaniu z potężną wiedzą?
Zatrzymał się przy straganie jednego z miejskich kowali, oglądając dokładnie porozkładane tam noże. Nie potrzebował co prawda żadnego, jednak wspaniałe zdobienia przykuły jego uwagę. Ktoś, kto je wykonał, był wprawnym zdobnikiem. Niełatwo jest wykonać rękojeść w kształcie smoka pożerającego drugiego gada. Torkel spytał o cenę, ale okazała się ona – jak dla niego – za wysoka. Miał w sakiewce ledwie paręnaście miedziaków, zaś cena za wspaniały nóż wynosiła dziesięć sztuk złota. Mógłby co prawda poprosić o nie któregoś z braci, lecz postawił sobie za punkt honoru, że samemu zarobi fortunę i nigdy nie weźmie pieniędzy od nikogo z rodziny.
Poszedł dalej i zatrzymał się przy straganie, gdzie sprzedawano kobiece naszyjniki. Pomyślał o swych szwagierkach, ale doszedł do wniosku, że ma czas na zakup prezentów dla nich. Przypomniał sobie przy okazji fakt, że sam nie upatrzył jeszcze kobiety, której chciałby przynosić prezenty. Kiedy wyminął dwóch strażników, poczuł głód. Przystanął przy straganie szynkarza, gdzie znęcił go widok kiełbas.
Nagle do jego uszu doszedł dziwny, wysoki ryk, a potem coś zaczęło pędzić pomiędzy tłumem ludzi. Zaskoczeni przewracali się w błoto, a potem zrywali z przekleństwami na ustach. Strażnicy dobyli mieczy i ruszyli z pomocą; jeden z nich odepchnął Torkela na bok i zamachnął się… na niewielką świnię, która pędziła z przerażeniem pomiędzy ludźmi. Po chwili przytruchtał sapiący, gruby rzeźnik.
– Zerwała się z powroza… – wytłumaczył, dysząc przy tym okropnie.
Torkel podniósł się, ręką próbując strzepać z opończy plamy błota. Zaklął pod nosem i obrócił się, aby ruszyć dalej, lecz omal nie zderzył się z jasnowłosą dziewczyną, która obserwowała całą sytuację z rozbawieniem.
– Wybacz… – zaczął, lecz zamarł wpół słowa. Coś w twarzy dziewczyny przyciągnęło jego uwagę. Jeśli ktoś spytałby go teraz, jakiego koloru są jej oczy, odpowiedziałby zapewne, że koloru niebios.
– Zawsze tak stoisz z otwartą gębą? – zainteresowała się uprzejmie.
– Wybacz, pani – Torkel ocknął się z transu – ale w twoich oczach zobaczyłem niebiosa.
Spojrzała na niego kpiąco.
– Nie patrz w niebiosa, gdyż ziemia ci bliższa.
Skald zaczął otrzepywać się z błota, jednocześnie lustrując jej postać. Była nieco niższa od niego, wąska w biodrach, odziana w czerwoną suknię ze złotymi zdobieniami. Znaczyło to, iż wywodzi się z zamożnego rodu. Na jej delikatnej szyi wisiały srebrne łańcuszki, zaś smukłe, alabastrowe dłonie zdobiły pierścienie z klejnotami.
– Racz… racz wybaczyć pani, żem błotem zbrukany, ale jedno spojrzenie twych modrych oczu i poczułem się jako vinger po niebie szybujący. – Torkel odzyskał rezon i postanowił zabłysnąć przed piękną nieznajomą.
– Popracuj nad rymami, chłopcze. – Na ramieniu skalda spoczęła ciężka ręka. – Ich nędza wręcz razi.
Torkel obrócił się, chcąc morderczo spojrzeć w oczy intruzowi, lecz gdy wykonał ruch, jego wzrok spoczął na medalionie wyobrażającym młot Thora. Noszący go mężczyzna sporo przewyższał skalda. Miał potężną, rudą brodę, zaś z jego czarnego kaftana wystawały ręce o bicepsach podobnych przydrożnym głazom. Uśmiechnął się paskudnie.
– Aldir… – odezwała się nieznajoma z niepokojem w głosie. – Spokój!
Mężczyzna nazwany Aldirem spojrzał na nią rozczarowany. Puścił w końcu ramię Torkela.
– Ale rymy i tak nędzne – odezwał się, przechodząc. – Pójdziemy, pani?
Jasnowłosa skinęła potakująco głową. Posłała skaldowi promienny uśmiech (po którym poczuł on, że serce bije mu szaleńczo szybko), a potem wmieszała się w tłum. Nietrudno było jednak wypatrzyć, gdzie przebywa, gdyż głowa Aldira górowała nad nim niczym wielka skała nad falami.
– No, chłopcze, miałeś szczęście – odezwał się gruby sprzedawca szynek, przy którego straganie Torkel upadł podcięty przez prosiaka. – Aldir uwielbia bijatyki.
– Kiedy się wygląda jak góra, to można lubić – mruknął skald. – Powiedzcie mi, dobry człowieku, kimże była ta piękna kobieta? I cóż on z nią robił?
– To nie wiesz, kim ona jest? – zdziwił się szczerze grubas. – No tak. – Przypatrzył się Torkelowi. – Jesteś jednym z Jeźdźców, prawda?
– Owszem – odparł skald z godnością.
– Znani jesteście ze swego nieokrzesania – ciągnął szynkarz – aleś zachował się słusznie, żeś ją panią tytułował, chi, chi! No i te modre oczy i vinger szybujący po niebie, chi, chi! Nie wyglądasz na stepowego dzikusa. Pewnieś ichniejszym skaldem?
– W rzeczy samej, człowieku, ale mówcie: kimże ona?
– Jak to kim? Toż to księżniczka Sigrid, córka naszego pana, króla Hviste, Ragnara.
Torkel aż zaniemówił z wrażenia. Lecz zaraz jęknął cicho, gdyż szynkarz dodał:
– Na dwór do Odinbergu wkrótce pojedzie. Ponoć książę Gyvre na niej oko zwiesił i, jeśli dalej tak będzie, Zachód będzie miał królową tu zrodzoną! – Grubas wypiął się dumnie. – A cóżeś tak pobladł? Choryś?
– Ech… – Skald machnął tylko ręką i odszedł.
Nagle przestał być głodny.
Torkel zasiadł przy jednym ze stołów ustawionych przed wielką karczmą.
Ludzi wokół było mnóstwo; podszczypywane przez co śmielszych młodzieńców dziewki bez przerwy roznosiły wielkie kufle z piwem, gwar dziesiątków rozmów czynił potężny hałas. Siedzieli tu i Jeźdźcy z różnych plemion, i Miastowi z całego Zachodu, którzy tłumnie przybyli na targ. Torkel znalazł miejsce na samym końcu stołu, gdzie zebrało się bardzo mieszane towarzystwo i za kilka miedziaków kupił kufel piwa.
Nic do nikogo nie mówił, podparł się jedną ręką i przymknął oczy, rozmyślając o księżniczce. Musiał przyznać, że jak dotąd w życiu nie spotkał tak pięknej kobiety. Westchnął. O, jej mógłby przynosić prezenty.
„I ten uśmiech…”
Docierały do niego strzępki rozmów; krążyły jak muchy w gorącym powietrzu wiosny i nie sposób było choćby przez przypadek nie usłyszeć czegoś interesującego.
– A ponoć giganci na przełęcze wyszli – prawił jakiś stary, wąsaty Jeździec. – I przez to góry nie do przejścia się porobiły, gdyż wszystkich śmiałków napadają, aby skarby im odebrać, zaś gdy im odbiorą, jako kurczaki na rożnach pieką, aby mieć z nich wieczerzę.
– A ja tam słyszałem – odezwał się, nieco już pijany, chudy kupiec z któregoś z miast – że alvovie w wielkie utrapienie popadli, bo ktoś księcia ich w drzewo przemienił, powiadają, że potężny czrano… czano… czarnoksiężnik jakiś, co mocą wielką włada. I mało tego, iże w drzewo zmienił, to drzewo to łazić jest zdolne i do gór poszło, a tam ponoć zaginęło. Albo i na naszą stronę zaszło, bogowie jedni wiedzą.
– Gobliny u nas były. – Dobiegło do uszu Torkela od innego stołu. – Karawana wielka, a ich samych mrowie. W mieście nocowali, po ulicach łazili i gapili się, jak my żyjemy – mówił jeden męski głos.
– A wy co? – zaciekawił się drugi.
– A my im pokazali, że dostatnio u nas i spokojnie. Czarne gęby się z zachwytu szczerzyły, a potem se z powrotem pod ziemię polazły. I niech se żałują, że jako my nie żyją, a jako te krety w ziemi ryć muszą, che!
Naraz towarzystwo przy stole Torkela wybuchnęło głośnym śmiechem. Ktoś zapewne opowiedział jakiś pieprzny dowcip. Chudy kupiec wstał i odszedł chwiejnym krokiem szukać okolicy, gdzie mógłby opróżnić swój pęcherz. Miejsce obok skalda zrobiło się wolne, lecz nie na długo, gdyż po chwili usłyszał, jak ktoś siada na dębowej ławie. Równocześnie rozmowa przy stole ucichła.
Zaciekawiony tym faktem Torkel otwarł oczy i drgnął. Tuż przy nim siedział jeden z tych, którzy ogłosili się Synami Thora. Mężczyzna mimo młodych lat miał całkiem posiwiałe włosy, zaś policzek na twarzy o ostrych rysach zdobiła mu szrama. Odziany był w wykonaną z dziesiątek kółeczek kolczugę, a na plecach miał wielki miecz.
Uniósł do ust kufel, a gdy hałaśliwie go odstawił, zwrócił się do wszystkich:
– A cóżeście tak pomilkli? Śmiech usłyszałem, więc tu zaszedłem, a może i sam się z wami pośmieję?
Torkel przełknął nerwowo ślinę. Synowie Thora byli fanatykami, szukającymi zawsze i wszędzie okazji do walki, aby przez nią być coraz to lepszymi w boju, co z kolei zapewnić im miało najlepsze miejsca w Valhalli. Wystarczyło czasem krzywo popatrzeć, aby dobywali mieczy. Równie często byli chętni do bitki i do opowiadania niestworzonych historii o swoich przygodach.
– A… bo… – bąknął nieśmiało jakiś mieszczuch, nerwowo przebierając palcami. – A bo tak jakoś…
Syn Thora westchnął ciężko.
– A z daleka przybywacie? – zapytał naraz Torkel.
Białowłosy zmierzył go pogardliwym spojrzeniem.
– Skaldem jesteś?
– Staram się… – Torkel spuścił wzrok i wzruszył niewinnie ramionami.
– Kobiety poezjami czarujesz, miast jak mężczyzna z orężem w dłoni na pole bitwy iść… – Syn Thora skrzywił się z niesmakiem. – Albo też pomiotów Złośliwca po świecie szukać, aby wytłuc je bez litości… Lecz nic to, każdemu rola wedle zamysłów bogów przypada. Jako mi bycia bohaterem i najlepszym wśród wojów, tako takim jak ty, aby być wraz z niewieściejącymi mężami, którzy nigdy we krwi wroga nie broczyli.
Torkel rozsądnie przemilczał zniewagę, wojownik zaś westchnął znowu, upił piwa i odezwał się:
– A może i o mnie pieśń napiszesz, aby młódce jakiejś w głowie zawrócić? Bom świat cały zszedł w każdym kierunku, nigdy wezwania do walki nie odmawiając. Byłoby o czym opowiadać, lecz chwalić się nie przystoi.
– Powiedzcie – poprosił nieśmiało skald, a wraz z nim kilku mężczyzn.
– Kufel mój pusty.
Miastowy zaraz zawołał dziewkę, a ta przed wojownikiem dwa pełne postawiła. Syn Thora uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Szedłem ja se z Odinbergu – zaczął – gdzie świątynia Pana Gromu jest najwspanialsza. Cały Zachód przewędrowałem i ku Południu się udałem, z dzikusami konnymi walcząc, a nie raz i nie dwa z karłami złośliwymi, które to gdzieś pod górami żyją jako szczury po norach. Wszedłem w końcu w Środkowe Góry, co świat na dwie połówki dzielą, aby tam godnego mnie wroga odnaleźć. Giganta napotkałem… – Zrobił dramatyczną pauzę. – Dzień i noc trwał bój, ażem go w końcu usiekł jako wieprzka.
Zebrani westchnęli w podziwie, a Torkel już wiedział, że wysłucha od wojownika wielu bajd.
– Panu Thorowi zwycięstwo poświęciłem, a potem na drugą stronę gór zaszedłem. I tak byłem na Wschodzie, gdzie potężne, prastare puszcze rosną, a śladu człeka nie uświadczysz…
– A alvowie? – wyrwał się z pytaniem gruby kupiec.
Syn Thora zmierzył go zabójczym spojrzeniem, lecz po chwili odparł:
– Alvowie tam żyją, prawda to, lecz i oni walczą w słusznej sprawie, więc sensu do nich iść nie było żadnego. Uderzyłem tedy na południe, południe po tamtej stronie gór. Szedłem wiele dni, od wschodu do zachodu słońca, ubiłem wiele zwierząt, doszedłem na koniec do równin. Tam, na granicy między puszczą a stepami, napotkałem alvów, którzy rzekli mi, że idę w kierunku miasta, gdzie barbarzyńscy króle żyją, potwory hodując, aby na zgubę światu je wypuszczać.
– Co za jedni? – spytał Torkel, korzystając z faktu, iż wojownik pociągnął tęgo z dzbana.
– Ci barbarzyńcy? – dodał gruby Miastowy.
– Wyklęci przez bogów pewnikiem. – Syn Thora otarł usta wierzchem dłoni. – Miasto przeklęte w górach stoi, które na południowo-wschodnim wybrzeżu Wschodu się znajdują. Oto, pomyślałem sobie, godne mej osoby zadanie. Mimo iż alvowie zaklinali mnie, abym nie szedł, ja wyruszyłem bez trwogi w sercu. Po dwóch dniach na horyzoncie góry poczęły mi majaczyć, a nim siedem minęło, już na pierwsze zaczynałem się wspinać. Dziko było i bezludnie; nawet rośliny przyjąć się tam nie chciały, gdyż czubki i stoki tych gór łyse jako kolano były… Spałem, ognia nie rozpalając, lecz raz po raz budziły mnie wichry zawodzące jako woje ranieni. I nocy jednej, kiedy mnie wicher taki ze snu płytkiego wydobył, ujrzałem w dolinie lśniące postacie. Wikingowie to byli, lecz twarze ich w trupie czaszki przemienione, ciało zaś do kości odarte… Zawodzili pieśń jakąś, mieczami lśniącymi jako srebro wymachując. Duchy bowiem to były, zjawy tych, których barbarzyńscy królowie na ołtarzach swych przeklętych pomordowali…
Przy stole zaległo milczenie. Syn Thora wsparł brodę na pięściach i przymknął oczy.
– Wyczuli mnie, gdyż zmarli żywego czują jako psy krwawe mięso – rzekł po dłuższej chwili. – Walczyłem z nimi, choć kupa ich przeciw mnie była. Jeden z nich ugodził mnie poprzez twarz, co widzieć po tej oto szramie możecie… – Wskazał ręką na swój policzek. – Miecz mój zaś przebijał ich raz po raz, lecz jeno szydzili z tego, gdyż martwymi już byli i zabić ich nie byłem w stanie. Tako honorowym odwrotem się salwowałem, a gdy poza góry wyszedłem, spokój mi dali… Pewnie i dziś w nocy na stoki wyjdą, aby swe pieśni zawodzić i żywych szukać. – Westchnął ciężko. – Miasta barbarzyńskich królów żem nie widział, lecz gdym na powrót ku alvim puszczom szedł, po niebie gad skrzydlaty, czerwony jako krew, przemknął, gdzieś ku północy się kierując… Moje kufle są puste!
Zaraz zawezwano dziewkę, która kolejny kufel przed Synem Thora postawiła.
– Tak było… – powiedział wojownik, popijając trunek. – Czyż na pieśń to temat niezgorszy?
Spojrzał na Torkela pijanymi oczyma.
– Obawiam się – zaczął skald ostrożnie – że zbyt nędznie jeszcze rymy układam, aby epos z tej opowieści uczynić.
– Cha! Cha! – wybuchnął śmiechem Syn Thora. – Więc może mniej nędzną opowieść ci rzeknę. Gdym do goblińskich tuneli się zapuścił, a tam żem wielkie pajęczyska spotkał, które sieci snuły…
Naraz dookoła powstało wielkie poruszenie, a ludzie wokół zaczęli do siebie wołać:
– Z Uppbergu!
– Wszyscy zabici!
– Wojna na granicach!
– Na Odyna, co się dzieje?!
Torkel zerwał się co sił w nogach i popędził wraz z tłumem, który kierował się na plac targowy. Chyba nigdy jeszcze w swej historii nie był on tak zapełniony. Z całego Hviste przybył tu, kto tylko mógł. Jedynie sprzedawcy pozostali przy swych straganach. Na środku placu ustawiono beczkę. Stał na niej jakiś człowiek, który ochrypłym głosem wołał:
– …w nocy! Wywalili bramy i wtargnęli, strażników mordując! Potem zaczęli wdzierać się do domów, ludzi śpiących mordując! I dzieci! I niewiasty!
Tłum jęknął ze zgrozą.
– Śmierć! – wołano. – Wojna!
Torkel już zdążył zrozumieć, że mówca ocalał z rzezi miasta Uppberg, leżącego parę dni drogi od Hviste na wschód, skąd widać było już Góry Środkowe. Lecz kto odważył się podnieść rękę na silne królestwo Zachodu?
– Długo mówi? – zagadnął jakiegoś stojącego obok mężczyznę w wytartym kaftanie.
– Chwilę – odparł tamten. – Śmierć psim synom! – wrzasnął naraz, gdy mówca znów powtórzył: „zabijali wszystkich!”.
Skald szarpnął go za ramię.
– Kto napadł?
– Gobliny, człowieku! – syknął tamten. – Te małe, ciemne gnojki chcą nas wygubić!
– Dobrze gadasz, Harald! – poparła go jakaś młoda dziewczyna. – Ty to zawsze mówiłeś, że albo my, albo oni.
– Miejsce! – ryknął ktoś blisko. – Miejsce dla księżniczki Sigrid!
Nad tłumem pojawiła się głowa Aldira. Olbrzym szedł między ludźmi, odpychając ich bez wysiłku na boki. Za nim kroczyła jasnowłosa, przed którą tłum rozstępował się z szacunkiem. Jej piękną twarz na wieść o masakrze oblekł smutek. Po niej szedł potężnie zbudowany mąż, który był drugim ze strzegących jej bezpieczeństwa wojowników.
Cała trójka przystanęła nieopodal, aby lepiej słyszeć słowa człowieka z Uppbergu. A ten po raz któryś z kolei powtarzał:
– Mrowie goblinów o czarnych pyskach i podziemnych olbrzymów! Wszędzie trupy i ogień! Zagłada! Bogowie nas opuścili! Zagłada!
Osłabł w końcu i zasiadł ze zwieszoną głową na beczce. Ktoś podał mu kubek z wodą, ktoś inny kawałek kiełbasy, zaś ludzie zaczęli głośno dyskutować pomiędzy sobą.
– Wojna! Do boju trza iść! – wołali jedni.
– Sprawę lepiej zbadać, może to tylko jakiś zbuntowany oddział! – mówili inni.
– Brata miałem w Uppbergu. – Jeden z brodaczy zaciskał pięści. – Jak gobliny go zabiły, to sam na nie pójdę!
Naraz krzyk wzbił się nad gwar tłumu.
– Ludzie! – Jakaś postać zaczęła gramolić się na beczkę. – Ludzie!
Torkel rozpoznał Syna Thora, z którym siedział przy stole.
– Ja, Harald Thorson – wrzasnął wojownik, gdy tłum ucichł – wyruszam zaraz, aby pomsty dokonać! Ep! – Zachwiał się nieco. – Kto mężem, niechaj broń chwyta i za mną idzie! Kto baba, niech lamentuje! Za Thora i Odyy…!
Przy wznoszeniu okrzyku stracił równowagę, zatrzepotał rękoma i runął na stojących za nim.
– Pijak – parskali niektórzy.
– Ale dobrze gada – bronili go kolejni, szczególnie młodzi, którym śniła się sława na polu walki.
Ojciec Torkela brał udział w wojnie, lecz było to jeszcze w latach jego młodości. Od trzydziestu wiosen na ziemiach Zachodu i Południa wojny nie było. I wszystko wskazywało na to, że czas ten się skończył.
– Ej, wierszokleto. – Ktoś stanął koło Torkela. – Wyruszysz z nim? Może w boju pójdzie ci lepiej niż w poezji?
Aldir zaśmiał się ochryple. Stojąca za nim Sigrid uśmiechnęła się do skalda uprzejmie.
– Księżniczko. – Skald zignorował olbrzyma i złożył jej ukłon. – Jeśli rozkażesz, wyruszę.
– No proszę – odezwał się drugi z towarzyszących Sigrid wojowników. – Masz nowego sługę, pani.
– Jeśli walczysz tak, jak rymujesz – parsknął Aldir – to wracaj lepiej do szorowania końskich zadów.
– A ty wybierasz się na wojnę? – Torkel zacisnął pięści i spojrzał mu w oczy.
– Nie. – Olbrzym uśmiechnął się ironicznie. – Muszę tu zostać, żeby pilnować księżniczki przed prostakami ze stepów.
– Te, coś powiedział? – Jakiś Jeździec z nieznanego Torkelowi plemienia usłyszał słowa Aldira i podszedł do niego. – Kto jest prostak?
– Aldir! – syknęła Sigrid, widząc, że zaraz dojdzie do bójki.
Olbrzym i Jeździec mierzyli się chwilę spojrzeniami.
– Gdyby nie księżniczka… – sapnął Aldir.
Jeździec w odpowiedzi podskoczył i strzelił go pięścią w szczękę. Na olbrzymim wojowniku cios nie zrobił żadnego wrażenia; pochwycił napastnika za szyję i podniósł, a następnie – nie bacząc na krzyk księżniczki, aby go puścił – cisnął Jeźdźcem w tłum.
– Hej! Białe Grzywy! – wrzasnął na całe gardło inny z Jeźdźców. – Naszych biją!
Zaraz wokół zaroiło się od Jeźdźców, którzy ruszyli na Aldira. Temu zaś na pomoc przyszło kilku miejscowych i rozpoczęła się regularna bijatyka. W zamieszaniu Torkel nie stracił zimnej krwi. Unikając chaotycznie rozdawanych przez walczących ciosów i kopniaków, dobiegł do księżniczki.
– Pani, wybacz, to zamieszanie z mej winy… – zaczął, lecz naraz ktoś odepchnął go od Sigrid z taką siłą, że poleciał jak kamień wyrzucony z procy i uderzył o czyjeś nogi.
Zerwał się zaraz, ale od razu upadł znów, zdzielony w głowę pięścią strażnika. Zrobiło mu się ciemno przed oczami.
Ocucono go zimną wodą.
Otworzył oczy, czując tępe pulsowanie w czaszce. Stał nad nim Sigward.
– Puścić cię na chwilę samego między ludzi i już kłopoty. – Spojrzał na brata ze złością.
– Ja przecież nic… – zaczął Torkel i syknął, rozcierając siniak na głowie.
– Lepiej byś siedział na dupie i nigdzie nie łaził. My z Erykiem sprzedajemy konie, a ty co?!
Torkel wstał. Był nadal na placu, gdzie strażnicy wiązali ręce kolejnym aresztowanym, nie bacząc na ich protesty. Brano zarówno Jeźdźców, jak i Miastowych. Straż Hviste zaprowadziła porządek błyskawicznie.
– Gdybym nie dał dwóch złotych monet strażnikowi, szedłbyś teraz do lochu.
– Oddam – obiecał Torkel. – Na pewno.
– No, myślę – parsknął brat. – Jednak bynajmniej nie zarobisz ich już tutaj. Wracamy na stepy. Zwijamy obóz.
– Jak to?! – przeraził się skald. – Chyba nie z mojego powodu?
– Taki ważny to ty nie jesteś – parsknął Sigward. – Król Ragnar ogłosił, że nie możemy się bawić, gdy spalono Uppberg. Jeszcze dziś wymaszeruje tam wojsko, aby zbadać sprawę. Przepatrywacze już wyruszyli.
– A… a ten Syn Thora?
– Był taki jeden pijany, który ogłosił, że sam wyrusza z zemstą.
– I co, wyruszył?
– Nie, zasnął zarzygany na sianie – roześmiał się Sigward.
Torkel rzucił jeszcze raz okiem na plac, wypatrując Sigrid. Księżniczki już tam nie było. Skald westchnął tylko ciężko i powlókł się za bratem.
– Jak to się zaczęło?
– A… Taki jeden zapytał, czy idę na wojnę.
– A ty co?
– A ja na to spytałem, czy on idzie. Więc on powiedział, że musi zostać, żeby chronić księżniczkę przed prostakami ze stepów…
– Jaką księżniczkę?
– No bo był z jeszcze jednym takim i księżniczką Sigrid.
Sigward gwizdnął przez zęby.
– No, Torki, zadarłeś z księżniczką?
– Ależ skąd!
Torkel zaczął opowiadać bratu przebieg wydarzeń. Sigward słuchał w milczeniu, a na koniec pokiwał głową z dezaprobatą.
– W złą godzinę Eryk powiedział o tej księżniczce dla ciebie, w złą. Zapeszył. Hmm… Warto chociaż było?
– Warto. – Skald uśmiechnął się z rozrzewnieniem. – Takiej pięknej niewiasty jeszcze nie widziałem w życiu. Jej oczy są jak modre niebo, włosy jak najczystsze złoto, a jej twarz… Ech, Odyn miałby kłopot z opisaniem tego piękna.
– Cha! Widzę, że niezdobyty dotąd braciszek wpadł w sidła miłości – stwierdził na poły drwiąco Sigward. – Ale wybij ją sobie z głowy, Torki. Nie twoje plemię, nie twój stan. Nie dla ciebie, rozumiesz?
Skald nie odpowiedział.
Jak okazało się na miejscu, sprzedano ledwie setkę koni. Eryk kończył właśnie ostatnie transakcje z kupcami, reszta ludzi Skagge szykowała się do wyjazdu. Brakowało tylko Starszych.
– Poleźli zaraz po przyjeździe i jeszcze ich nie ma – mruknął do Torkela jeden z wojowników, imieniem Olaf. – Co to za bijatyka w mieście?
– A, takie tam. – Skald wzruszył lekceważąco ramionami. – Popili się, to się pobili.
– I na Festiwalu nie spróbujesz swych sił – dodał Olaf. – A ja nawet nic swojej babie nie kupiłem ani dzieciakom. Nasłucham się od nich, oj, nasłucham.
Starsi wrócili pół godziny później. Kazali wszystkim Skagge zebrać się w jednym miejscu. Gunnar Greivson, pełniący rolę wodza pośród starszyzny, potoczył po nich wzrokiem i odezwał się:
– Byliśmy u króla Ragnara. Dzisiejszego wieczora wyprowadza część swych wojsk na Uppberg. Jeźdźcy postanowili przyłączyć się do wojny, aby zacieśnić przyjaźń z Miastowymi. Każde plemię odda dwudziestu ludzi. Są między wami chętni, którzy będą reprezentować Skagge?
Zaległa cisza. Chwilę później Olaf podniósł rękę, po nim kilku innych wojowników. Zrobił to i Sigward.
– Jeszcze pięciu – stwierdził Gunnar.
Jeźdźcy popatrywali po sobie, nieśpieszno im było nadstawiać karków za spalone miasto, którego w życiu na oczy nie widzieli.
– Wojny może nie będzie – dodał wódz starszyzny. – Całe zadanie to pojechać tam i wybadać sprawę. Czyżby pośród Skagge zabrakło odwagi? Zły to znak…
Torkel podniósł dłoń.
– Mowy nie ma! – warknął Sigward. – Do domu wracasz!
– Chcę jechać! – uparł się skald.
– Pojedziesz, ale na stepy – odciął się Sigward.
– Dlaczego zabraniasz mu dołączenia do wyprawy? – spytał surowo Gunnar.
– To młodzik ledwie i skald w dodatku – odparł Sigward. – Mieczem włada kiepsko, na wojaczce się nie zna. Ani się przyda, ani pomoże.
Spojrzenia Torkela i Gunnara się zetknęły. Starzec patrzył mu długą chwilę w oczy, po czym skierował spojrzenie na Sigwarda.
– Zgłosiłeś się do wyjazdu, więc będziesz miał oko na brata. A że młody i doświadczenia mu brak… Cóż, niechaj będzie to jego pierwsze.
Sigward skłonił głowę. Nie mógł zaprotestować przeciw zdaniu wodza, lecz widać było, że jest wściekły z powodu jego decyzji.
Pod wieczór wyruszono; sześć setek ludzi, w tym dwie Jeźdźców.
Jechano w milczeniu; ludzie zmęczeni byli po całym dniu targu, nadto niektórzy zdążyli na nim solidnie się opić. Jechał także Harald Thorson, którego ktoś litościwie obudził, jechał i Aldir. Siedząc na koniu, niemal dotykał stopami ziemi.
Skagge zajmowali tył pochodu. Sigward nie odzywał się do Torkela, Olaf drzemał w siodle. Skald mógł zatopić się bez przeszkód w rozmyślaniach o pięknej Sigrid.
Dla niej głównie zgłosił się do tej wyprawy. Liczył na to, że na polu walki dokona jakiegoś bohaterskiego czynu, który przyniesie mu sławę, a przez to pozyska jej względy. Jak miałby tego dokonać, sam nie wiedział, gdyż Sigward słusznie twierdził, że nie ma on doświadczenia.
„Jakoś to będzie…” – pocieszył się w myślach.
Jechali na wschód, mijając niewielkie wsie. Ludzie już wiedzieli, co zaszło w Uppbergu i sami wychodzili na drogę, z własnej woli dając wędrującemu wojsku chleb, warzywa i mięsiwa. Chętnie rozmawiali – nikt goblinów w tych stronach nie widział. Mieszkańcy podziemi wysyłali swe karawany do miast leżących bardziej na północ.
Pierwszy postój nastąpił dopiero o świcie. Wszyscy z ulgą zsiedli z końskich grzbietów, aby rozprostować kości i zażyć trochę snu. Nie trwało to długo, koło południa zerwano ich znowu na nogi i ruszyli dalej.
– Jak na razie ani śladu wroga – zauważył jadący przy Torkelu Olaf. – Znasz jakieś pieśni o goblinach?
– Nie. O nich samych nie. Ale są pieśni, w których opisane jest stworzenie świata, a w nich wylicza się wszystkie rasy Midgardu; jest i o goblinach.
– Znasz tę pieśń?
– Uczyłem się jej kiedyś – odparł Torkel. – Ale zdążyłem już zapomnieć.
Olaf spojrzał na niego z rozczarowaniem.
– Kiepska pamięć, co?
– Niestety… – westchnął skald.
– Taki sam z niego skald, jak i wojownik – wtrącił się nagle do rozmowy Sigward. – Z koziego pęcherza rogu nie zrobisz, z Torkela skalda nie będzie, ot co!
– Daj mi trochę czasu – próbował bronić się skald, lecz Sigward go wyśmiał.
– Cztery pieśni na krzyż znasz i tyle. Młodzikiem jesteś i nic nie potrafisz. Na lutni grasz zgrabnie, ale z samego grania nie wyżyjesz. Długo tak będziesz nic nie robił?
Skald zamilkł. Musiał przyznać w głębi duszy, że w słowach brata jest sporo racji.
– Cóż – odezwał się w końcu. – Wszystko jeszcze przede mną…
– Ja w twoim wieku – odezwał się Olaf – to już drugiego syna miałem. Nie przesadzaj z tym, że wszystko jeszcze przed tobą. Powinno już być sporo za tobą.
– Dobrze gada – poparł go Sigward. – Jednak nasz ojciec uwierzył, że będzie z niego skald, i zamiast do nauki walki go posłać, lutnię mu sprowadził. I tak mamy Torkela skalda. Powiedzmy – dodał ironicznie.
– I dlatego ruszyłem z wami, żeby się czegoś nauczyć – odciął się Torkel. – Nie chcę całe życie zajmować się końmi.
– Tfu! – Sigward splunął. – I jeszcze Jeźdźcem nie chce być! Co to się porobiło?!
– Ponoć sam król Ragnar – odezwał się Olaf, chcąc zmienić temat – bardzo się ucieszył, że wyruszamy z Miastowymi.
– Nic dziwnego – zauważył Sigward. – Jak przyjdzie co do czego, to mniej jego luda padnie. A gobliny to ponoć podstępne bestie. Może dlatego, że skaldów nie mają, che, che!
– A skąd wiesz? – odparł Torkel. – Widziałeś kiedy goblina?
– Nie – przyznał Sigward. – Ale podobno kiedy do Kvivi przyjechali minerały wymieniać, to jak skalda usłyszeli, pytali ludzi, czy to magik jakiś. Znakiem tego: skaldów nie mają ani nie znają, ot co!
Torkel zamyślił się. Jak długo żył, tak jeszcze nie napotkał przedstawicieli innych ras. Gdyby nie to, że trafiali się wędrowcy – jak choćby Harald Thorson – którzy potwierdzali ich istnienie, można by pomyśleć, że są to tylko postacie z bajek. O ile wierzyć ich opowieściom…
Torkel zaczął się zastanawiać, jak to jest być goblinem – spędzić całe życie pod ziemią, nie widzieć nigdy światła słońca… Jakże mogą wyglądać ich miasta? Czym zajmują się na co dzień?
– Ech, chciałbym wiedzieć tak wiele rzeczy… – westchnął sam do siebie.
– Co na przykład? – mruknął Sigward.
– Jak to jest żyć pod ziemią, jak to jest żyć tak, jak alvowie, jak wyglądają miasta aegirów… – wyrzucił Torkel jednym tchem. – Wiedzieć o Midgardzie jak najwięcej.
– I cóż by ci z tego przyszło? – zdziwił się Olaf. – Kapłani ponoć wiedzą dużo, dlatego też są świętymi mężami. Może chcesz iść do miasta i zostać jednym z nich?
Jeźdźcy nie mieli kapłanów. Wszelkie uroczystości ku czci bogów prowadzili Starsi, którzy z kolei gromadzili wiedzę po swych poprzednikach, ci zaś po swoich i tak aż do początku świata.
– Ech, zaraz tam Miastowym zostać. – Torkel skrzywił się z niesmakiem. – Ja bym chciał po prostu podróżować i opowiadać innym, co widziałem.
– Torki, Torki… – Sigward westchnął ciężko. – Zdecyduj się w końcu, kim ty chcesz w życiu zostać. Jak widzę, skaldem już raczej nie chcesz być?
– Jedno drugiemu nie zaprzecza. Wręcz przeciwnie.
– Wiesz co, bracie? Zrobimy tak: jak wrócimy z tej awantury, to dam ci pięć dni do namysłu. Po tych pięciu dniach masz się na coś zdecydować. Jasne?
Torkel myślał przez chwilę.
– Dobrze. Niech tak będzie.
– Świetnie.
Do wieczora skald milczał. Przemyśliwał całe swoje dotychczasowe życie i ze smutkiem stwierdził, że brat ma rację. Na skalda się nie nadaje, ten tytuł przyjął na wyrost. Nie uśmiechało mu się spędzić całego życia przy koniach. Wędrować po świecie? A księżniczka?
„Nie mam szans” – stwierdził w końcu. – „Może zapomnieć o niej, rzucić lutnię w kąt i znaleźć sobie jakąś babę… I co dalej? Żyć na stepie? Ja tak nie chcę!”
Już wiedział, że będzie mu bardzo ciężko podjąć decyzję.