- W empik go
Skald. Kowal Słów - ebook
Skald. Kowal Słów - ebook
Nowe rozszerzone wydanie Sagi o Ainarze Skaldzie
Awanturniczy cykl historycznej fantasy osadzony w realiach Europy z połowy X wieku
Ainar Skald walczy z zaciętością berserka, obmyśla plany z przenikliwością Mimira, śmieje się przeznaczeniu w twarz, a na grobach wrogów układa pieśni sławiące jego dokonania.
Po wydarzeniach opisanych w Karmicielu kruków, Ainar Skald staje się banitą na całej Północy. Schronienia szuka na Wschodzie, na krańcach znanego mu świata, ufając, że tam kłopoty go nie znajdą. Gdy na swojej drodze spotyka olbrzymiego Alego Czarnego Berserka, który stara się pozbyć swojego gniewu oraz szalonego Haukrhedina, który wierzy, iż w jego głowie mieszka człowiek i jastrząb, Ainar szybko przekonuje się, że jego problemy dopiero się zaczynają. Razem wyruszają w misją pełną przygód i niebezpieczeństw, w trakcie której poznają różne oblicza szaleństwa.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7995-627-2 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
do drugiego wydania
„Co dwie, to nie jedna”? Przysłowie to może i sprawdza się w kwestii „głów”, ale w przypadku książek już niekoniecznie. Dlatego oddaję w Państwa ręce nie tylko poprawioną, lecz także połączoną w jeden wolumin wersję Kowala słów. Zresztą właśnie taki był mój pierwotny zamysł, gdyż powieść tę napisałem jako całość, a tylko z powodu marketingowego założenia poprzedniego wydawcy ukazała się w dwóch tomach. Cieszę się więc z decyzji wydawnictwa Genius Creations, które wyszło naprzeciw moim oczekiwaniom i ufając w mocne kręgosłupy czytelników oraz solidność księgarnianych półek, wypuszcza na świat tę oto cegłę. Miłego czytania życzę
Łukasz MalinowskiOpowieść o szaleństwie
Dom nie wyróżniał się niczym szczególnym wśród prostych chat grodu. Jedna izba, palenisko na środku, drewniana podłoga i cztery ściany. Za to mężczyźni, którzy do niego weszli, na pewno nie byli prostymi rzemieślnikami. Wskazywały na to ich rany, broń oraz pancerze.
Trzech z nich niosło czwartego – związanego i nieprzytomnego. Przybysze rzucili więźnia na ławę przy ścianie, zamknęli za sobą drzwi na skobel i wzięli się do rozpalania ognia.
Gdy polana ułożono już w namiocik, a znajdujące się w jego środku suche patyczki rozpaliły się do czerwoności, spętany człowiek zaczął się poruszać.
– Zobaczcie, kto się przebudził! – zawołał niebieskooki Vaering1, człowiek z Północy, wcześniej zabijający czas rzeźbieniem figurki wilka.
– Mhmmm, hhh, hmmm.
– Co tam bełkoczesz? A tak. Usta.
Rzeźbiarz podszedł do więźnia i wyjął mu knebel, czyli starą szmatę umazaną krwią.
– Zapłacicie za to, psy! Natychmiast mnie rozwiążcie!
Nikt nie zwrócił uwagi na jego słowa. Poruszył się tylko Vaering, jednak nie spełnił żądania jeńca, a wrócił do zabawy nożykiem i drewnem. W końcu podniósł wzrok znad figurki.
– Nie rozumiesz? – zapytał. – Nie ma już nikogo, kto przyszedłby ci z pomocą. Zostałeś sam, na łasce nas trzech.
– Jesteście szaleni!
Trzej mężczyźni śmiali się i szczerzyli zęby o wiele dłużej niż nakazywała przyzwoitość.
– Nikt nie będzie się o to spierał, choć tylko ty wrzeszczysz i szarpiesz się jak człowiek pozbawiony rozumu.
– Śmiesz mi zarzucać brak rozwagi? Jesteście zdrajcami i sprzedawczykami. Uwięziliście mnie bez powodu, a przecież powinniście być mi wdzięczni za wszystko, co dla was uczyniłem! Jesteście jak wściekłe kundle, które gryzą rękę swojego pana!
– Ciekawa sprawa z tym szaleństwem. Wiesz, przewędrowałem kawał świata i słyszałem wiele historii o ludziach niespełna rozumu i rzeczach, które mogą pchnąć człowieka w obłęd. W moich rodzinnych stronach mówi się, że to sam boski Göllnir przemawia przez szaleńca i ukazuje prawdziwe oblicze świata. Drgawki natchnionego są pląsami człowieka unikającego zranienia, ślina tocząca się z ust to łzy matek opłakujących zabite dzieci, niepohamowana mowa jest bełkotem tych, którzy nas napominają, gniew to uczucia, jakimi darzą nas bogowie, a śmiech – znaną wszystkim opinią o wartości ludzkiego życia. Dlatego my, mieszkańcy Północy, obdarzamy takich ludzi szczególnym szacunkiem, uważając ich za wybrańców bogów. Niektórzy mówią, że oprócz skaldów i kapłanów tylko słabi na umyśle potrafią rozmawiać z niebiańskimi Asami i Wanami.
– Widać u was wszyscy są szaleni.
Niebieskooki wzruszył ramionami. Rzeźbił teraz głowę wilka, wióry niesione przeciągiem łagodnie opadały do ogniska. Drążył oczy czubkiem nożyka. Widać była to rzecz wymagająca dużego skupienia, gdyż milczał. Dopiero gdy uporał się z obiema źrenicami, zaczął prawić dalej:
– Bywałem też w Kristlandach, gdzie czci się Krista, boga o ciekawym podejściu do szaleństwa. Mieszkający tam kristmadowie zupełnie inaczej traktują pomyleńców, choć zgadzają się z moimi rodakami co do jednego: że ich szał ma nadprzyrodzone pochodzenie. Jeden z munków, jak nazywają tam kapłanów, opowiedział mi kiedyś historię z Sagi o Kristosie. Pewien włóczęga, którego ludzie mieli za pozbawionego rozumu, chodził nago i mieszkał w grobach, będąc zapewne złodziejem mogił. Czasem wiązano go linami i łańcuchami, by sprawdzić, jak wielką siłę daje mu szaleństwo. A była ona ogromna, gdyż mężczyzna za każdym razem wpadał w taką złość, że potrafił zerwać wszelakie pęta czy okowy. Próby się skończyły, gdy nieszczęśnika spotkał Krist i stwierdził, że mężczyzna jest opętany przez złego demona o imieniu Legion. Miano to znaczyło, że wiele złych duchów zamieszkiwało w tym człowieku, tak jak we mnie mieszka wiele duchów opiekuńczych. Czy ten mąż był berserkiem? Nie wiem. Ale Krist postanowił pozbawić go nadludzkiej siły i wszelkiej nadprzyrodzonej opieki, każąc demonom trapiącym mężczyznę zamieszkać w świniach, które pasły się nieopodal. Tu opowieść staje się niezbyt jasna, a i munk nie potrafił mi tego wytłumaczyć, ale duchy posłuchały uzdrowiciela i doprowadziły zwierzęta do takiego szaleństwa, że te pospadały w przepaść. Nie wiadomo, do kogo należały, ale jeśli szanowano wówczas prawo zemsty, ich właścicielem był pewnie jeden z tych, którzy później zabili Krista. Ale mniejsza z tym. Najważniejsze, że nawet kristmadowie uważają szaleństwo za stan nadprzyrodzony, którego lekceważenie jest błędem. A ty popełniłeś ten błąd.
------------------------------------------------------------------------
1 Na końcu książki znajdują się dwa dodatki od Autora, w których zostały wyjaśnione liczne kwestie merytoryczne i nazewnicze (przyp. red.).1
Ainar widział wiele niesamowitości. Rybę z rogiem jednorożca, kobietę z trzema piersiami, cielaka z dwoma głowami, a nawet córkę władcy mórz Aegira, która miała wodorosty we włosach. Wszystko to jednak bledło wobec człekopodobnego stworzenia, które ujrzał, wychodząc w południe ze skytningu położonego w osadzie tuż za wałami Holmgardu. Biesiadował w tym pijackim przybytku od trzech dni, nic więc dziwnego, że uznał, iż ma zwidy. Przetarł podkrążone oczy, podrapał się po zarośniętych policzkach, mrugnął kilka razy i zatańczył brwiami. Nic się jednak nie zmieniło – czarnoskóry stwór nadal stał przed nim, zasłaniając mu słońce.
Powiedzieć o tym dziwolągu, że miał osobliwy wygląd, to tak, jakby brzydulę nazwać niewiastą o niespotykanej urodzie. Przybysz był niewiarygodnie szkaradny i wielki jak troll. Wyróżniał się też nieproporcjonalnie długimi rękami, silnymi nogami i szeroką klatą. Przez ramię miał przerzuconą cętkowaną skórę jakiegoś wielkiego kota, a na nogach szarawary – spodnie o szerokich nogawkach, ściągniętych przy kostkach rzemieniami. W ręce trzymał włócznię o przesadnie zaokrąglonym grocie, a przy jego pasie wisiał dziwny miecz o tak zakrzywionej głowni, że przypominał sierp. Trzecią niezwykłą bronią był przypięty do lewego boku nieznajomego długi nóż, który zamiast prostej rękojeści miał uchwyt z osłoną chroniącą zaciśniętą dłoń.
Ainar zrozumiał, że miał przed sobą stworzenie znane na Północy jako Blamad.
– Heilsan2 dla Ainara Skalda z mroźnego Noregu. Twoja pijacka sława nie jest przesadzona. Myślałem, że już nigdy nie wyczołgasz się z tej budy. Rozumiesz w ogóle, co do ciebie mówię, czy twój rozum utonął już w miodzie?
Już sam fakt, że poczwara – która najwyraźniej miała więcej wspólnego z człowiekiem, niż Ainar początkowo zakładał – przemówiła, było niezwykłe. A jeszcze to, że odezwała się w jego języku, w dodatku wołała go po imieniu i sławiła jedną z jego najwspanialszych umiejętności, całkiem przypominało pijacki sen.
Ostrzegano go – jeszcze zanim wyruszył na morze – że krainy Austrvegu, czyli Wschodu, to siedlisko potworów, z którymi szukający przygód wojownicy z Północy musieli walczyć całymi dniami – oczywiście z przerwami na spółkowanie, picie, jedzenie i spanie. Prawda, we wschodnich grodach spotkał już karły i czarowników, którzy panoszyli się tam jak u siebie, ale w ogólnym rozrachunku nie zobaczył tu nic, czego nie widziałby już w siedzibach władców Północy. Wszędzie opowiadano mu jednak, że jeszcze dalej na wschód, w głębi Bjarmalandu czy Glaesiru, tych dziwów będzie więcej.
– Jam jest Ainar Skald, sprawny w strof składaniu, mistrz miodowych mów i przeciwnik pustych pucharów. Jeszcze nie wynaleziono takiego trunku, który mógłby sponiewierać drenga takiego jak ja i splątać mu język. Po czym w ogóle wnosisz, potworze, że jestem pijany?
– Bo zadałem to pytanie już trzy razy, a ty w tym czasie dwukrotnie upadłeś i cztery raz poprosiłeś mnie o napełnienie rogu.
Pieśniarz uznał, że w tych słowach może tkwić ziarno prawdy, gdyż uświadomił sobie, iż kiwa się na czworakach, a taka pozycja wyjaśniała, dlaczego obcy zasłaniał mu cały widok. Skald podniósł się niespiesznie, otrzepując kurz z niebieskich spodni i czerwonego kyrtilu – wełnianej tuniki sięgającej ud. Przy tej czynności omal znów się nie przewrócił. Kiedy już stał, stwierdził, że Blamad nie wydaje się tak wielki, choć przerastał Ainara o pół głowy.
– Kim jesteś, karli bękarcie, i skąd znasz moje imię?
Przybysz uśmiechnął się, przy okazji demonstrując, że Ainar się mylił: otóż mężczyzna nie był całkowicie czarny – jego zęby świeciły bielą jak kły morsów. Wszystkie były spiłowane i wyglądały na ostrzejsze od noży.
– Zwą mnie Ali ibn Ali ibn Ibrahim ibn Rahin. Lub po prostu Ali. A skąd znam twoje imię? Przez całą noc tak chwaliłeś się nie tylko nim, lecz także swoimi czynami i pieśniami, że mógłbym o tobie napisać całą sagę.
– Śledziłeś mnie, podstępny synu ciemności!
Ainar zrobił groźną minę, choć bardziej z powodu męczącego go pragnienia niż ze zdenerwowania. Nie docenił miejscowych drwali o rumianych policzkach, którzy mieli łeb do picia tak samo dobry jak jego krajanie.
– Nie musiałem. Tylko drzemałem pod drzewem, ale ty darłeś się tak głośno, że cała osada słyszała. Uprzedzę kolejne pytanie. Przysłał mnie największy z kaganów, wspaniały czarownik, który potrafi wplatać gwiazdy w grzywy swoich wierzchowców. Tirus Wielki.
– Kolejny „wielki”? Odkąd przybyłem do tego kraju, ciągle słyszę o wielkoludach. Tymczasem nie spotkałem nikogo, kto wielkością dorównywałby mnie.
– Tylko jeśli chodzi o wzrost. Choć, jak sam widzisz, i to się teraz zmieniło.
– Mimo to muszę odmówić. Mam jeszcze dzban do wychylenia.
Ali ponownie się uśmiechnął i kiwnął głową. Skald dostrzegł kątem oka, że zza rogu skytningu wybiega trzech czarnolicych olbrzymów z pałkami.
Przeklął, bo w budynku zostały jego miecz i nóż. Nawet nie próbował się bronić, wiedząc, że po pijaku nie wygra. Doskoczył za to do Blamada i trzasnął go czołem w twarz. Usłyszał chrzęst łamanego nosa. Ledwie pozwolił sobie na szyderczy uśmiech, kiedy, zdzielony pałką po głowie, upadł na ziemię.
------------------------------------------------------------------------
2 Heilsan (stskand.) – Pozdrowienia (ten i dalsze przypisy pochodzą od autora).2
Obudziły go smród łajna, bzyczenie much oraz przyjemny wiaterek. Otworzył oczy i ujrzał nad sobą zad klaczy, która wachlowała go ogonem. Przez chwilę czuł się jak w domu, zad ten bowiem niczym nie różnił się od tych, jakie widywał w Östlandzie.
Wspominanie rodzinnych stron zostało przerwane, gdy czyjaś czarna głowa przesłoniła mu widok. Jej właściciel stwierdził głosem zmienionym przez opatrunki tkwiące w dziurkach złamanego nosa:
– W końcu nasza księżniczka się obudziła.
Östmad szarpnął się i poczuł uścisk sznura na ramionach i nogach. Dopiero teraz pojął, że spoczywa przywiązany do włóczyska. Pod plecami nie czuł niczego twardego, zatem konstrukcja musiała zostać wykonana ze skóry rozciągniętej na drewnianej ramie. Jej dolne rogi ciągnęły się po ziemi, a górne utrzymywały się w powietrzu dzięki dwóm żerdziom przymocowanym do boków klaczy.
– Mógłbyś nie zasłaniać widoku?
– W twoim stanie chyba lepiej, że daję ci trochę cienia.
– Lepiej, ale jestem pieśniarzem wyczulonym na piękno, a twoja gęba jest szkaradniejsza niż koński zad.
– Gdyby to zależało ode mnie, przed oczami miałbyś tylko ziemię.
Uśmiech Vaeringa, który ten pochopnie przywołał na twarz, szybko zmienił się w grymas bólu. Kac i obita głowa dały o sobie znać. Ale dowiedział się przynajmniej tyle, że porywacze nie zamierzali go zabić.
– Los człowieka przędą norny, ale jego wykonawcami są zwykle ludzie. Kto więc trzyma igłę nawlekającą nić mojego przeznaczenia?
– Jak na skalda masz kiepski słuch. Mówiłem przy naszym pierwszym spotkaniu, że Tirus Wielki zaprosił cię do swojego pałacu.
– W moich stronach gościmy piwem i mięsiwem, a nie pałką.
– W naszych zaś miodem, chlebem, solą i damskim towarzystwem. Ale jeśli gość obraża gospodarza, zasługuje na karę.
– A czymże mu uchybiłem?
– Odmową.
– A co to za gospodarz, który z zaproszeniem wysyła potwora z sag dla dzieci?
– Potężny. Taki, na którego rozkaz ożywają bestie z ludowych skazek.
Ali uśmiechnął się, pokazując palcem, kogo ma na myśli.
– A jak tam twój nos?
– Piękny nie byłem, to i tym ciosem urody mi nie dodałeś.
Pieśniarz zdziwił się, słysząc tę zuchwałą i ciętą odpowiedź, godną prawdziwego syna Północy, a nie jakiegoś czarnego stwora. Blamad zachowywał spokój i wydawało się, że nie da się niczym sprowokować. Skald zaczął uważniej przyglądać się porywaczowi. Obserwację miał o tyle ułatwioną, że Ali ciągle był w ruchu, raz prowadząc pochód, raz doglądając więźnia, to znów gawędząc z towarzyszami, Östmad mógł go więc obejrzeć z każdej strony. Czarny demon miał rozumny wyraz twarzy, a w jego oczach nie tliły się iskierki okrucieństwa charakterystyczne dla odrmadów, szaleńców. Był łysy, ale jego głowę zdobiło coś innego niż włosy. Na całej jej górnej części widniał niebieski tatuaż wężowego łba, którego poskręcany, rozdwojony język sięgał brwi wojownika. Grube cielsko gada spływało na szyję, kark i plecy czarnego stwora, by wić się wokół kręgosłupa, a potem niknąć pod szarawarami. Poeta domyślił się, że tatuaż ciągnął się dalej, po prawej nodze Blamada, gdyż tuż nad stopą zobaczył koniec cienkiego ogona, wyłaniający się spod nogawki spodni.
– Skąd tak dobrze znasz mowę moich przodków i obyczaje ludzi Północy, demonie? – zapytał, gdy Ali kolejny raz się zbliżył.
– „Demonie”? Prawisz jak ci śmieszni mężczyźni w czarnych kieckach z Kristlandów. Nie powinieneś mnie raczej nazwać draugiem albo fjandim, jak w twoim języku mówi się na krwiożercze potwory?
– Powinienem. Ale kristlandzki „demon” lepiej pasuje do jakiegoś tam Ibna, który trzy razy dziennie wzywa imienia boga Maumentsa.
– Muhammada... Widzę, żeś mądrzejszy, niż wyglądasz, choć nie do Muhammada kieruję modły, bo to tylko prorok. Ale muszę cię zawieść. Żaden ze mnie dżin, ifrit ani nawet ghul, choć smolistą barwą skóry mógłbym konkurować z diabłem Romverjów. Jestem po prostu zwykłym Blamadem w niezwykłej krainie.
– Taaa... Zwykłym... Masz szczęście, że to nie zima.
– Czemuż to?
– Bo wyglądałbyś jak gówno na śniegu.
Żart był słaby i prostacki, ale pieśniarza wciąż bolała głowa, utrudniając skupienie. Nie był zadowolony z dowcipu, lecz z radością dostrzegł, że porywacz nie został na niego obojętny. Ali na pół uderzenia serca zmarszczył brwi, zdradzając zdenerwowanie.
– Bezczelny jak zawsze. Ale ja nie pozwolę sobie na gniew. Poznałem się na was, Vaeringowie. Wyniosłością, śmiałością i pogardą stawiacie się ponad innymi, by ukryć prawdę.
– Jaką to? Ciekawym wielce.
– A taką, że na ziemiach Wschodu jest was tylko garstka. I taką, że gdyby mieszkańcy Gardariki się zjednoczyli, uciekalibyście w popłochu jak bydło przed grzywiastym kotem.
– Twój pan musi myśleć inaczej. W końcu to ja jestem mu do czegoś potrzebny, a nie kupa smerdów z cepami i widłami.
– Zostałeś wezwany, bo kagan nie posłuchał mojej rady.
– Widać mądry, że odrzuca od siebie czarne myśli.
– Cięty masz język, ale lepiej na niego uważaj. Nie jesteśmy na Północy, gdzie zuchwałość nagradza się złotymi pierścieniami. Choć przodkowie mojego pana również wywodzą się z Noregu, nie pobłaża on takim jak ty. Za mniejsze przewiny wbija na pal i rozrywa końmi.
– Nie odpowiedziałeś jeszcze na moje pytanie. Skąd znasz język i obyczaje mego ludu?
– Szybko się uczę, a spotkałem wielu Vaeringów i kilku sagnamadów. Poznanie waszej mowy i nauczenie się waszej bezczelności nie jest trudne w kraju, którego władcy wysługują się obcymi z różnych stron, by rozwiązywać swoje problemy.
– A skąd ty się tutaj wziąłeś? Jakoś nie pasujesz mi do lasów i stepów. Może ten wasz grzywiasty kot przegnał cię z ojczyzny?
– To długa historia, nie będę cię zanudzał.
– Chwilowo nie mam nic lepszego do roboty.
– Dobrze więc. Pochodzę z krainy, którą wy, przybysze z Północy, nazywanie Blalandem. Matka powiła mnie w małej wiosce daleko na południe stąd, na obrzeżach wielkiego królestwa Wagadou rządzonego przez ród boskich ghanów. Było to wspaniałe sioło nad jeziorem. Mężczyźni z mojego plemienia zajmowali się polowaniem, a kobiety przyrządzaniem strawy. Wzbudzaliśmy lęk we wrogach, a miłość w przyjaciołach. Gdy osiągnąłem wiek męski, zabiłem wielkiego grzywiastego kota i zostałem przyjęty do grona wojowników. Potem, zwyczajem przodków, wyruszyłem do Serklandów, by uczyć się rzemiosła wojownika i poznać sekret stali. To tam poznałem...
– Jednak masz rację. Nudzisz mnie. Ciekawszym zajęciem jest oglądanie chmur.
– Jak chcesz – gniewnie rzucił Ali i odszedł.
Ainar przymknął oczy i spróbował się przespać. Drzemka okazała się całkiem przyjemna, choć przerywana wstrząsami, gdyż ciągnięto go po wertepach. Jawa mieszała mu się ze snem. Odróżniał je tylko po tym, że jawa była bardziej bajkowa. Dwóch Blamadów jechało na cudacznych koniach z garbem na grzbiecie. Bestie o żółtej sierści rzucały mu znudzone spojrzenia, a ich tępe pyski nie przeżuwały tylko wtedy, gdy zwierzęta pluły. Inny czarnoskóry dosiadał małego konia w paski. Jechał na oklep, a jego nogi potrącały źdźbła pożółkłej trawy. Podróżowali teraz między bezleśnymi wzgórzami, ale nie dotarli jeszcze do sławnych południowych stepów, o jakich opowiadano mu w otoczonym lasami Holmgardzie.
Nastrój senności i otępienia potęgowało słońce. Skóra boleśnie swędziała pieśniarza, zmieniając odcień na ohydnie rumiany, a potem na jeszcze brzydszy – brunatny. Nie myślał o tym, gorzej jednak było z niezwracaniem uwagi na narastające pragnienie. Łaknął jednak nie wody, którą porywacze regularnie wlewali mu do ust ze skórzanego bukłaka, lecz ale. Złocistego napoju, jedynego, jaki jest w stanie ugasić ten rodzaj pragnienia, który męczy mężczyznę w upalne dni.
Katusze spragnionego zakończyły się szybciej, niż się spodziewał, i nie w taki sposób, w jaki sobie życzył.
Skórzane leże gruchnęło o ziemię. Głowa poety ponownie wybuchła bólem, a z góry skapnęła na nią ciepła maź. Smakowała jak krew. Ainar odchylił głowę do tyłu i zobaczył, że zad, który niedawno przypominał mu o rodzinnych stronach, o mało nie posłał go na wieczną biesiadę we dworze boskiego Valfuda. Na szczęście koń przewrócił się na bok, przy okazji łamiąc ramę włóczyska. Zwierzę próbowało wymachiwaniem kopyt przegnać śmierć. W boku i szyi klaczy sterczały strzały. Ciche rżenie powoli zmieniało się w niemal ludzki charkot.
Leżąc na plecach, Vaering więcej słyszał, niż widział. Zorientował się wszakże, że czarni dobyli broni i ukazując swoją nocną, tchórzliwą naturę, ukryli się za wozem ciągniętym przez woła i za garbatymi końmi. Ali, którego Skald potrafił już rozpoznać po głosie, wykrzykiwał rozkazy w nieznanej poecie mowie.
Kiedy klacz w końcu zdechła, między wzgórzami zapadła cisza.
Nie trwała długo. Ainar usłyszał tętent koni, dzikie wrzaski i świst strzał, które wbiły się w ziemię niebezpiecznie blisko. Potem doszło go bitewne zawołanie czarnych. Początkowo myślał, że sam Göllnir mami mu uszy pijackimi jękami lub zdrowy rozsądek mści się za morzenie go głodem i pragnieniem. Ale nie. Blamadowie wyraźnie śpiewali „mniam, mniam”. Widać nie on jeden miał ochotę na przekąskę.
Czarni wojownicy zaczęli tupać i uderzać włóczniami o ziemię, wybijając jednostajny rytm, który łupał w zbolałej po przepiciu głowie Skalda. Pieśniarz zaczął na poważnie rozważać odrąbanie sobie czerepu. Szarpnął się ponownie i tym razem udało mu się złamać jedną z żerdzi, uszkodzoną już podczas upadku. Nie przyniosło mu to wolności, ale mógł przynajmniej obrócić się na bok i przyjrzeć nadchodzącemu starciu.
Jeden z napastników wysforował się przed resztę. Ainar był pewien, że pędzi na niego kolejny stwór z gardarikańskich skazek. Wysoki na osiem stóp, wyróżniał się czterema nogami i dwiema głowami – końską i ludzką. Ta druga miała skośne oczy, skórę koloru moczu, a wieńczyła ją futrzana czapa. Dwie ręce stwora szyły z pokrzywionego, najwyraźniej więc złamanego, łuku. Strzały trafiały jednak w cel, mimo iż pokraka cwałowała.
Przez chwilę pieśniarz myślał, że chyba jednak wypił za dużo i jeszcze nie całkiem wytrzeźwiał, ale porzucił tę niemądrą myśl, gdyż napastnik był zbyt rzeczywisty, by mógł się okazać pijacką wizją. Zrozumiał zatem, że musi mieć przed sobą osławionego Huna lub Tattara, konio-człowieka, owoc podłego związku mężczyzny z klaczą, który krew wrogów pije na śniadanie, a mleko z własnych wymion na kolację.
Konio-ludzi przybywało. Rozdzielili się zaledwie ćwierć mili przed wozami. Część pognała dalej, wprost na Blamadów, a reszta rozjechała się na boki, nie przestając strzelać z łuków. Ci, którzy szarżowali, trzymali w dłoniach wygięte półksiężycowato miecze i skórzane tarcze.
Czarni nie czekali, aż Tattarzy ich dopadną. Cisnęli włóczniami o szerokich grotach.
Trzy potwory, trafione w końską pierś, zwaliły się na ziemię. Reszta wpadła między Blamadów. Pobrzękiwania żelaza i odgłosy łamanych kości zagłuszyły jęki rannych i zawodzenia konających, a wszystkie razem zlały się w jeden znany na całym świecie – od Lodowej Wyspy do Indialandu – odgłos bitwy.
Fylgja, boska dawczyni szczęścia, uśmiechnęła się do Ainara. Tattarzy mieli ręce pełne krwawej roboty i nie zwracali na niego uwagi. Przynajmniej na razie. Walczący zmieszali się ze sobą, tworząc przedziwny korowód bajkowych postaci. Odziani w kocie skóry czarni i skośnoocy koczownicy w kaftanach wymieniali uprzejmości zakrzywionymi mieczami – poeta przypomniał sobie, że nazywano je szablami – oraz drewnianymi pałkami, włóczniami i toporkami o wąskich ostrzach. Pomiędzy nimi przemykały konie w paski i żółte ogiery z garbami.
Pozostali konio-ludzie z łukami nadal krążyli wokół pola bitwy, z bezpiecznej dla siebie odległości szyjąc w Blamadów. Czarnych wojowników nie było jednak łatwo powalić – wielu walczyło mimo strzały w udzie czy plecach, a umierało dopiero wtedy, gdy ich ciała zostały posiekane lub tak naszpikowane pierzastymi pociskami, że zaczynały przypominać jeża. Ta nadludzka wytrzymałość nie była jednak w stanie zrównoważyć liczebnej przewagi koczowników. Wtedy Ali pokazał swe prawdziwe oblicze.
Dotychczas walczył nie mniej zajadle niż pozostali wojownicy, teraz jednak dał się ponieść bojowemu uniesieniu, zupełnie jakby był hamramirem czy berserkiem, z których to szalonych wojowników słynęła Północ. Przełożył włócznię do lewej ręki, a z ziemi podniósł kolejną. Podrzucił obie, pochwycił je w połowie drzewca i pobiegł w kierunku dwóch konio-ludzi siejących spustoszenie wśród Blamadów.
Ainar przysiągłby na włócznię Göllnira, że źrenice Alego poszerzyły się dwukrotnie, a oczy zapłonęły jak u serklandzkiego dżina. Strzały tylko otarły się o odsłoniętą pierś Czarnego Berserka, jakby jego ciało stało się odporne na ciosy. Doskoczył do pierwszego stwora i wbił obie włócznie w jego ludzką pierś. Ciosy rozerwały poczwarę na pół. Część człowiecza poleciała dobre pięć stóp do tyłu, a część końska stanęła dęba.
Ali obrócił się w kierunku drugiego Tattara i bez broni pognał wprost na niego, jakby chciał wziąć stwora na rogi niczym żubr. Tuż przed przeciwnikiem zmienił jednak kierunek biegu. Minął o pięść koński łeb, uchylił się przed płaskim cięciem szabli i uderzył barkiem w poczwarę. Obaj runęli na ziemię. Ali, który znalazł się na wierzchu, zaryczał zwycięsko, koński łeb potwora zarżał, niezadowolony z ciężaru berserka, a skośnooka głowa, ściśnięta w czarnych łapach, zawyła. Wszyscy zamilkli, gdy suchy trzask obwieścił złamanie kręgosłupa.
Ainar odwrócił wzrok od walczących. Miał własne kłopoty. Jego fylgja wyrżnęła go w pysk, zabierając ze sobą szczęście: obie strony walki przypomniały sobie o nim, i to równocześnie. Z przeciwnych stron pędzili ku niemu i Blamad, i Tattar.
Ten pierwszy był bliżej, ale ten drugi biegł szybciej dzięki końskim nogom. Obaj krzyczeli i wywijali żelazem. Skald nie rozumiał ich słów, ale wątpił, by go pozdrawiali.
Wygrał czarnoskóry, choć wyprzedził wroga tylko o długość konia. Ciął mieczem dwa razy. Trafił pod pachę i między nogi pieśniarza. „Tylko nie tam” – pomyślał poeta, spodziewając się kolejnej dawki bólu. Ten jednak nie nadszedł, a zamiast niego Vaering poczuł, że może się ruszyć. Liny zostały przecięte.
Stoczył się z leża na trawę, unikając kopyt potwora. Wybawca przeskoczył nad Skaldem i pchnął konio-człowieka w pierś. Zwierzę zaryło kolanami o ziemię i zrzuciło jeźdźca z siodła.
Dopiero teraz, patrząc na Huna z bliska, Östmad przekonał się, że jego podejrzenia były słuszne. Nie miał do czynienia z dziwacznym stworem, ale z niskim człowieczkiem, który tak wprawnie dosiadał kuca, że zdawał się tworzyć z nim jedność. Tattar zadziwiająco niezgrabnie podnosił się na nogi, z pewnością więc bardziej przywykł do jazdy w siodle niż do chodzenia po ziemi.
„Kto marnuje czas na rozważania, umrze jako starzec” – mawiała babka Ainara, a że poeta zwykł korzystać z jej rad, odegnał myśli o naturze napastnika. Miał poważniejsze zmartwienie – żółtolicy pokurcz biegł w jego stronę i wcale wprawnie machał przy tym szablą.
Pieśniarz uśmiechnął się brzydko. Podniósł z ziemi kawał drzewca złamanej włóczni i przywitał napastnika z całą serdecznością Północy. Zamachnął się kijem, trafiając koczownika w ramię. Skośnooki zawył, ale się nie poddał. Odwagi mu nie brakowało, choć z pewnością nigdy nie walczył z tak wysokim przeciwnikiem. Przy Ainarze wyglądał jak mały ogar obszczekujący niedźwiedzia.
Hun nie docenił zasięgu ramion Skalda i zapłacił za to najwyższą cenę. Składacz strof zdzielił go po głowie, następnym ciosem złamał przedramię, a w końcu wbił ostry koniec drzewca w brzuch wroga. Nim pokurcz padł na ziemię, poeta wyszarpnął mu szablę z dłoni.
Zważył nową broń w dłoni i zakręcił kilka młyńców. Pomyślał, że to całkiem poręczne żelazo, choć stanowczo za lekkie. Poszukał wzrokiem swojego wybawcy. Blamad walczył kilka kroków za nim, odpierając ataki dwóch pieszych Tattarów.
Ainar podszedł do oswobodziciela i uderzył lewym sierpowym. Pięść trafiła w czarną skroń i obaliła dzikiego, nim ten zdążył się zdziwić takim obrotem sprawy. Skald pamiętał jego twarz. To właśnie on powalił go wczoraj pod skytningiem – Vaering był tego prawie pewny. Prawie, bo wszyscy czarnoskórzy wydawali mu się tacy sami.
Po karze przyszła pora na krztynę wdzięczności – nie zostawił porywacza na łasce wrogów. Przyjął obronną postawę i wyzwał Hunów do walki, plując im pod nogi. Sieknął z prawej, ciął z lewej, odskoczył, pchnął, uderzył z góry. Niscy ludzie padli martwi, pocięci jak mięso w potrawce.
Pieśniarz był dobry w zabijaniu. Dziś jednak nie marnował czasu na prawdziwą szermierkę ani na tanie sztuczki – wywijanie młynków czy płytkie, szerokie cięcia, po których krew sikała jak woda z gejzeru – choć broń, którą właśnie dzierżył, świetnie się do nich nadawała. Dziś uderzał po östlandzku, czyli tak, by zabić jednym ciosem. Celował w przechodzące przez szyję, wewnętrzne strony rąk i tył nóg linie życia oraz w krzyż śmierci, którego poprzeczna belka biegła między ramionami, a pionowa od głowy do pępka.
Odwrócił się ku kolejnym napastnikom. W lewej ręce trzymał kawałek drzewca włóczni, w prawej szablę. Dzięki takiej broni i ogromnej przewadze zasięgu ramion nakarmił tego dnia jeszcze wiele kruków i wron. Jednego Tattara sieknął przez twarz, innemu uciął ucho wraz ze sporym kawałkiem skóry. Uchylił się przed cięciem i uderzył drzewcem w skośnookie oblicze. Zęby, razem z zakrwawionymi korzeniami, spadły na żółtawą trawę.
Szykował się właśnie do dobicia pokurcza, gdy ujrzał nowego przeciwnika. Nie dało się go nie zauważyć, choć nie był żadnym wielkim jötunem ani trollem. Wyłonił się jakby spod ziemi w otoczeniu dymu i kurzu, a towarzyszył temu huk przywodzący na myśl grom z jasnego nieba. Z tej zasłony wyłoniły się dwie kulki, które potoczyły się pod nogi dwóch najbliżej stojących Blamadów i wybuchły czarnym dymem. Dało się wyczuć siarkę. Wojownicy potarli oczy, popatrzyli po sobie i zawyli. Ich źrenice się powiększyły, oczy zrobiły czerwone, a po policzkach pociekły smoliste łzy. Jeden z czarnych rzucił się na ziemię i zaczął walić głową o kamień, aż pękła mu czaszka. Drugi upuścił włócznię i trzymając się za głowę, pobiegł w stronę ściany kurzu. Na spotkanie nadleciał nóż, który przebił mu szyję na wylot.
Dym powoli się rozwiewał i Ainar mógł w końcu przyjrzeć się wrogowi. Czarownik był karłem, a jakby samo to było za mało upokarzające, złośliwi bogowie obdarzyli go jeszcze garbem i prawie całkowitą łysiną. Prawie, bo na czubku głowy nosił kosmyk siwych włosów związanych w kucyk, który opadał na bok, przysłaniając lewe ucho. Grube, czarne wąsy odciągały uwagę od szerokiego nosa i małych, sprytnych oczu. Krępy tułów podtrzymywały masywne, choć krzywe kulasy. Grube jak bochenki chleba pięści trzymały długą laskę przyozdobioną u góry wiązanką suszonych ziół. Zgarbiony czarownik podpierał się kijem, choć Ainar miał wrażenie, że dziwak i bez niego by sobie poradził.
Pieśniarz wiedział, że z takiej odległości nie powinien dostrzec aż tylu szczegółów, ale mógłby przysiąc na boskiego Jednorękiego, że gdy karzeł wbił w niego swoje świdrujące oczy, tęczówki pokurcza zmieniały kolor – z piwnych przez zielone na niebieskie i z powrotem. Poeta usłyszał też wyraźnie jego głos:
– Krew w ciemności, ciemność we krwi, lękliwe sny. Nawet miód, mak polny i Jomali nie złamią tej klątwy.
Żeby nie było wątpliwości, do kogo mówi, wskazał Ainara różdżką. A potem zniknął – tak samo nagle, jak się pojawił, i w towarzystwie takiego samego dymu i huku.
Skald podejrzewał, że karzeł zapadł się pod ziemię, podobnie jak mieli to w zwyczaju jego mali kuzyni z zaśnieżonej Północy. Razem z czarownikiem ulotnili się ostatni Tattarzy, choć nie zrobili tego równie niepostrzeżenie. Pognali w kierunku, w którym wiatr rozwiewał dym. Zniknęli za wzgórzami. Zostawili poważnie rannych braci, a ci szybko skonali lub dobił ich Ali.
W polu pozostali pieśniarz, czterech Blamadów, koń w paski i dwa garbate ogiery.Alego opisanie świata
Spisane w roku 347 wedle rachuby serklandzkiej,
czyli w 958 roku po śmierci Krista13
Jest to księga Alego ibn Alego ibn Ibrahima ibn Rahina, zwanego też Blaberserkiem, czyli Czarnym Berserkiem, napisana na życzenie Konstantinosa, basileusa miasta al-Qustantinija, który przez Vaeringów jest zwany gardskonungiem Miklagardu, a przez Saglabów władcą Carogrodu. Ali opowiada w swej księdze o tym, co widział na własne oczy w dalekich krainach świata, i o tym, co zasłyszał od innych podróżników, a co dotyczy rozmieszczenia ludów nad rzeką Itil, ich zwyczajów i ich wierzeń.
Rzecze Ali: Itil, zwany też Rzeką Saglabów lub Atilem, bierze swój początek daleko na północy, w ziemi Saglabów, w pobliżu Morza Vaeringów14, a ujście ma w Morzu Chazarów15, i łączy oba zbiorniki, stając się najbardziej uczęszczaną drogą handlową tej części świata16.
Co się tyczy Vaeringów, są to najemnicy, którzy swoją gwałtownością, ale i przebiegłością stali się utrapieniem dla Saglabów. Siedziby ich ojców leżą w kraju Jaguga i Maguga, który jest niekiedy nazywany Thule17, a są to tak niegościnne ziemie, że jego mieszkańcy chętnie wyruszają za morze, by nękać i grabić inne ludy. Bogów mają tylu, że sami nie są w stanie zapamiętać imion ich wszystkich. Na każdą okazję wzywają imienia innego bóstwa, a gdy przybywają na obce ziemie, także tamtejszych ilahów czczą jako swoich. Część ich bogów jest do siebie podobna, tak że wydają się braćmi18 albo nawet jedną istotą nazywaną wieloma imionami, a dzieje się tak przez wrodzoną vaerińską skłonność do omijania prawdy. I tak Göllnir, zwany Bitewnym Krzykiem, opiekuje się polem bitwy i zsyła na ludzi szaleństwa. Valfud ma pieczę nad poległymi, Grimnir znany jest z przybierania masek, Hangagud lubi rozmawiać z wisielcami, a Tveggi to wszeteczny czarownik, którym nawet bogowie pogardzają19. Oprócz nich do najpotężniejszych bogów należy Magni, władca burzy i cielesnej siły, Gefna, lubieżna bogini, której miła jest nawet miłość za pieniądze, oraz Tyr, jedyny sprawiedliwy, rękojmia umów wszelakich. Przeciwieństwem tego ostatniego jest Lopt, którego usta nie znają słów prawdy, a z kłamstwa uczynił źródło swojej przebiegłości. Bogami są też Słońce, czyli Sol, oraz Księżyc, zwany Manim. Ofiary składa się również istotom, co do których sami Vaeringowie mają wątpliwości, czy są bogami, a zwie się je olbrzymami. Aegir jest oceanem, któremu cześć oddają żeglarze, a Mimir to głowa pełna rozumnych myśli, u której bogowie zasięgają rady, ludzie zaś próbują zdobyć jej mądrość, pijąc poświęcony jej miód. Braćmi Aegira są Kari, opiekujący się wiatrem, i Logi, który włada ogniem. Jest też jego wnuk, Snaer, śnieżny pan. Ponieważ słowo Muhammada nie znalazło jeszcze drogi do serc Vaeringów, wierzą oni, że o ich losie decydują duchy wszelakie. W nornach widzą prządki, które tkają ich przeznaczenie, a w fylgjach i hamingjach opiekunki decydujące o szczęściu i pechu. Znają też disy, czyli duchy zmarłych kobiet, które włóczą się po świecie, trapiąc lub radując żyjących. Lud Północy jest zabobonny, dlatego wierzy również w istnienie karłów – małych ludzi żyjących pod ziemią i lęgnących się z kamieni. Według Vaeringów w środku świata znajduje się drzewo Laerad, Yggdrasillem też zwane, od którego początek wzięły wszystkie drzewa, a po którym biega wiewiórka Ratatosk, przenosząca słowa niezgody między siedzącym na jego czubku orłem a leżącym u jego korzeni smokiem Nidhöggiem. Do pnia tego drzewa bóg Göllnir przybił się włócznią, składając ofiarę z samego siebie.
Na prawym brzegu Itilu spotkać można Saglabów, których Vaeringowie nazywają Vindmadami. Dzielą się oni na różne plemiona, a niekiedy przystają oni do ludzi Północy, tworząc silne grody i twardą ręką zarządzając swoimi ziemiami. Tak właśnie powstał potężny kraj zwany Gardariki, którego władcy mają swoją siedzibę w Kaennugardzie, a ich poddani zwani są czasem ar-Rusija20. Do znacznych plemion saglabidzkich należą Radymicze, a najdalej na wschodzie swoje siedziby mają Wiatycze. Tylko najodważniejsi spośród nich zamieszkują ziemie nad środkowym Itilem, bo przeważają tam inne ludy.
Wierzenia Saglabów są takie, że uznają oni wielu bogów, a każde plemię ma bóstwo, które otacza największą czcią. Perun włada u nich burzą, a Volos i Mokosha dbają o urodzaj i płodność. Svarog pilnuje, by słońce zawsze świeciło na niebie, a jego syn Svarozhich jest ogniem. Sventovit jest biegły w czarach i wojowaniu, dlatego ofiary czynią mu bogatyrzy. Do Trigelava chodzą Saglabowie po rady, bo jest on boskim mędrcem, którego jedna głowa zwrócona jest w przeszłość, druga w teraźniejszość, a trzecia w przyszłość. Część plemion wierzy jednak, że głowy nie w czas spoglądają, ale obserwują, co dzieje się pod ziemią, na ziemi i w niebie21.
Tako rzecze Ali: nad środkowym Itilem mieści się potężny kraj zwany Glaesir, którego największym grodem jest Dyragard22. Zarządzają nim kagani, których przodkowie wywodzą się z Vaeringów, a ich poddanymi są kupcy i smerdowie pochodzący z wielu plemion. Spotkać tam można Saglabów, Burdasów i koczowników, a władcy otaczają się głównie najemnikami z Północy.
Na wschód od Glaesiru leży Odainsak23, także założony przez Vaeringów i niegdyś stanowiący jedność z Glaesirem. Choć kraje te toczą nieustanne wojny, są do siebie podobne przez to, że zajmują się przede wszystkim handlem. Miejscowi kupcy wysyłają futra, niewolników, rogi jednorożców i bursztyny, za które z południowych krain dostają dirhamy i serklandzkie dobra. Największym grodem Odainsaku jest Treborg24, gdzie swoją siedzibę ma kagan. Rządzi on poddanymi twardą ręką, bo mówią oni różnymi językami, a tylko siłą i pieniędzmi można nad nimi zapanować.
Na południe od Glaesiru, poniżej miejsca, gdzie rzeka Kama wpływa do Itilu, leży wspaniałe miasto Bulgar25. Podporządkowało ono sobie wiele ludów, tworząc silny kraj, konkurujący z Vaeringami w handlu. Władcy tego państwa każą tytułować się kaganami, a większość jego mieszkańców poznała już nauki Muhammada. Trzy plemiona w tym kraju są najpotężniejsze: Barsula, Isgil i Bulkar. Bulgarzy rządzą się twardymi prawami. Gdy któryś z nich nieumyślnie zabije człowieka, wkładają go do skrzyni z trzema bochenkami chleba, po czym umieszczają ją na trzech palikach, pomiędzy niebem a ziemia, by czas i wiatr zniszczyły ciało niegodziwca. W osobliwy sposób honorują natomiast mądrość. Człowieka, który wykaże się wielką przedsiębiorczością i niemałym sprytem, wieszają na gałęzi, by służył Allahowi.
Co się tyczy Burdasów mieszkających nad środkowym Itilem, jest to bardzo tajemniczy lud26. Niektórzy serklandzcy mędrcy uważają ich za Saglabów, choć mówią oni odmiennym językiem. Vaeringowie nazywają ich Bjarmalandczykami, lecz ludzie Północy miano to nadają wielu tamtejszym ludom, nawet mieszkającym na dalekiej Północy Permianom. Burdasami nie rządzi jeden władca, a każda osada ma jednego lub dwóch starszych, u których mieszkańcy zasięgają rady. Mieszkają w lasach, a ich największymi skarbami są miód, kunie skóry i wielbłądy. Ofiary składają bogowi Jomalemu27, który jest wielkim czarownikiem i władcą innych bogów.
Co się tyczy plemion zamieszkujących nad dolnym Itilem, są to głównie koczownicy at-Turk28, ponieważ rozciągają się tam stepy. Vaeringowie nazywają ich Tattarami, Hunami lub konio-ludźmi, bo wszyscy oni kochają wierzchowce bardziej niż własne kobiety. Dzielą się na wiele ludów i plemion, a choć obcym trudno jest je rozróżnić, wobec siebie zachowują wielką wrogość, jak wilki zaciekle pilnujące swojego terytorium.
Najpotężniejszy koczowniczy kaganat stworzył lud al-Hazar29. Chazarowie słyną jako znakomici konni włócznicy i zaradni kupcy. Ich władca nosi tytuł hazar-hagan i potrafi narzucić swoją wolę zarówno burdaskim plemionom, jak i miastu Bulgar. Mają oni swoje miasta, ale przebywają tam tylko zimą, bo lato spędzają na stepie. Religia ich jest taka, że wierzą w jednego boga zwanego Eloah Hazar. Nie jest to jednak bóg ich ojców, a czczą go, odkąd ich kagan Bułan przyjął naukę Moszy30, przyniesioną mu przez kupców ar-Radanija31.
Na wschód od Chazarii mieszkają koczownicy al-Guezzija32. Żyją oni w brudzie i ciężkich warunkach, a są niby błądzące osy, które nie mają gniazda, ich obóz jest bowiem w ciągłym ruchu, a ich kurenie jadą z nimi na wozach, gdziekolwiek ci się udadzą. Bezwstydność jest u nich wielka, ale nie spotyka się cudzołożników. Kobiety nie tylko nie zasłaniają twarzy – niczego spośród swojego ciała nie chronią przed męskimi spojrzeniami. Mówią zaś, że lepiej, by kobieta pokazywała swój srom obcym, lecz pilnowała go dla męża, niźli go zakrywała, ale udostępniała innym.
O ludzie al-Baganakija to można powiedzieć, że jest utrapieniem dla każdej osady nad dolnym Itilem33. Rozbójnicy ci nie mają stałych siedzib, wciąż podróżując za swoimi stadami. Najliczniej zajmują tereny na wschód od Chazarii, ale niczym te psy najemne zaciągają się na służbę wielu kaganów Wschodu. Podobnie jak inni koczownicy, miłują kumys ze sfermentowanego mleka wyrabiany. W zimie grzeją ich ubrania z wojłoku34, które są cieplejsze niż niedźwiedzie futro. Wierzenia Baganakijczyków nie różnią się wiele od fałszywej nauki znanej wszystkim stepowym ludom. Najważniejszy jest u nich bóg Tengri, który na swoim rumaku przemierza niebo35.
------------------------------------------------------------------------
13 Dodatek ten powstał, by ułatwić Czytelnikowi orientację w mnogości ludów przedstawionych w książce. Choć Ali objaśnia w nim także rzeczy zrodzone w umyśle autora powieści, bazuje przede wszystkim na rzeczywistych relacjach arabskich podróżników z X wieku. Wiele informacji tu zawartych pochodzi od takich arabskich geografów jak ibn Fadlan, ibn Hurdadbeh czy ibn Rosteh. Dodatkowo Ali korzysta ze skandynawskich czy słowiańskich nazw, które zasłyszał podczas swoich licznych wędrówek.
14 Morze Vaeringów (Wareskie) – tak, zwłaszcza w źródłach łacińskich, nazywano Morze Bałtyckie.
15 Bahr al-Hazar – Morze Chazarów, zwane też w książce Morzem Tattarów. Chodzi o Morze Kaspijskie.
16 Oczywiście Wołga, bo nią właśnie jest Itil, nie łączy bezpośrednio Morza Bałtyckiego z Kaspijskim, ale była najdłuższym etapem rzecznej drogi handlowej między tymi akwenami. Jej źródła leżały niedaleko jeziora Ilmeń i słynnego skandynawskiego grodu Holmgardu, skąd rzeką Wołchow można było dopłynąć do jeziora Ładoga, a stamtąd już tylko krótki rejs Newą dzielił podróżnika od Zatoki Fińskiej. Była to jedna z dwóch (obok tej prowadzącej nurtem Dniepru) najważniejszych tras handlowych Wschodniej Europy, dzięki której na Północ docierały dobra z krajów arabskich.
17 Obie nazwy odwołują się do Skandynawii. Pierwsza jest określeniem arabskim (zaczerpniętym z Biblii), druga wywodzi się ze starożytnych greckich opisów podróżniczych (Pyteasz z Massalii i inni). Wraz ze wzrostem wiedzy geograficznej Thule, tak jak i kraj Goga i Magoga, były systematycznie przesuwane poza granicę poznanego świata.
18 O autorskiej wizji mitologii nordyckiej zobacz dodatek do Karmiciela kruków.
19 Wszystkie te imiona odnoszą się do Odyna, który w mitologii skandynawskiej posiadał około dwustu imion.
20 Arabska nazwa Rusów zamieszkujących głównie Ruś Kijowską (ówczesne Gardariki). Arabowie nazywali tak zarówno Słowian, jak i Waregów na służbie ruskich władców.
21 Właśnie ta druga koncepcja prerogatyw Trzygłowa (Trigelava) dominuje w nauce. Głowa jest jednak uniwersalnym symbolem mądrości w kulturach indoeuropejskich, a jak wiadomo, „co trzy głowy, to nie jedna”. Pomysł, że Trzygłów był bogiem mądrości, który spogląda w przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, wydaje mi się całkiem prawdopodobny.
22 To zmyślony przez autora gród, którego staronordycką nazwę (Dýra-garðr) należy tłumaczyć jako Zwierzęcy Gród.
23 Tym, którzy zechcieliby szukać tych krain na mapach średniowiecznej Europy, podpowiem: nie warto. Nie znaczy to jednak, że zostały całkiem zmyślone. Istniały bowiem w skandynawskiej tradycji i opisuje je klika islandzkich sag. Badacze nie umieją powiedzieć, czy krainy te miały jakiś historyczny pierwowzór i gdzie mogły leżeć. Dlatego tworząc świat powieści, związałem je z wareskimi państewkami handlowymi, które w owym czasie powstawały wzdłuż najważniejszych rzek Rusi. Waregowie w X wieku niemal zmonopolizowali handel rzeczny Europy Wschodniej i znani byli z zakładania silnych ośrodków grodowych nad Wołgą i Dnieprem. Za wysoce prawdopodobne uważam więc, że jeśli Glaesir i Odainsak miały jakieś historyczne pierwowzory, były nimi właśnie handlowe ośrodki Vaeringów na bogatym Wschodzie.
24 Również ten gród zrodził się w wyobraźni autora. Jego staronordycka (Tré-borg) nazwa oznacza Drzewny Gród.
25 Historyczne miasto, odgrywające znaczną rolę w handlu wschodnioeuropejskim. Bulgarów, którzy swoje siedziby mieli nad Wołgą i Kamą, należy odróżniać od ich krewniaków, Bułgarów żyjących nad Dunajem.
26 I pozostaje taki nawet dla współczesnych uczonych. Z pewnością był to lud pochodzenia ugrofińskiego, kulturowo podobny do przodków dzisiejszych Finów i Estończyków (Skandynawowie nazywali wszystkie odłamy Ugrofinów mianem Bjarmalandczyków). Część badaczy identyfikuje ich z mordwińskim plemieniem Moksza, choć prawdopodobnie powstali z przemieszania się Mokszan z irańskimi Alanami. Wydaje się, że arabscy geografowie używali pojęcia Burdasów na określenie ludności mordwińskiej (czyli także ugrofińskiej), żyjącej w okolicach środkowej Wołgi. Dla uproszczenia przyjąłem podobne stanowisko w swojej powieści, nie wprowadzając dodatkowego podziału na Mokszan (żyjących między Samarą a środkowym biegiem Wołgi) i mieszkających dalej na północ Erzian.
27 Jomali – staronordycka nazwa fińskiego boga Jumala, znanego również wśród nadwołżańskich Ugrofinów. Pierwotnie odnosiła się do boga nieba, potem używano jej też do określenia każdego boga, w tym chrześcijańskiego i muzułmańskiego.
28 Tak źródła arabskie określały plemiona turko-tatarskie, często rozciągając ten termin na wszystkich koczowników.
29 Chazarowie stworzyli bardzo silny kaganat na terenach między Morzem Czarnym a Kaspijskim. Władali dolną Wołgą, przez co kontrolowali znaczną część handlu w Europie Wschodniej. Odegrali bardzo ważną rolę w historii Rusi. Według opinii różnych historyków podporządkowali sobie Bułgarię nadwołżańską, ściągali daniny od słowiańskich plemion (Wiatyczów, Radymiczów), a nawet Pieczyngów i innych koczowników. Kres istnienia kaganatu położyła w latach 965–967 wyprawa Światosława, władcy Rusi Kijowskiej.
30 Dokładnie nie wiadomo, kiedy kagan Chazarów Bułan przyjął wiarę mojżeszową. Prawdopodobnie stało się to między połową VIII a połową IX wieku. Judaizm stał się wtedy religią elit, a w wieloplemiennym państwie Chazarów żyli również muzułmanie i wyznawcy tradycyjnych religii turko-tatarskich.
31 Radanici – tak źródła arabskie określają żydowskich kupców.
32 Jest to dobrze znany lud turecki, Oguzowie. Żyli w X wieku na terenach między Jeziorem Aralskim, dolną Wołgą, rzeką Ural i Morzem Kaspijskim.
33 Bagankijczycy to arabska nazwa Pieczyngów. Był to koczowniczy lud turecki (lub związek kilku plemion) zamieszkujący stepy nad Morzem Czarnym i Morzem Kaspijskim. W X wieku byli utrapieniem całej Rusi. W XI wieku zostali pobici i wyparci znad Wołgi przez inny koczowniczy lud – Połowców.
34 Wojłok – rodzaj filcu wyrabianego z ubitej wełny i zwierzęcej sierści.
35 Wśród ludów tureckich przeważała wiara w jedynego boga nieba – Tengriego (lub Tangra). Ich pierwotne wierzenia określa się często jako mieszankę animizmu z szamanizmem.