- W empik go
Skald. Pasterz pieśni - ebook
Skald. Pasterz pieśni - ebook
Finał Sagi o Ainarze Skaldzie
Awanturniczy cykl historycznej fantasy osadzony w realiach Europy z połowy X wieku
Ainar Skald walczy z zaciętością berserka, obmyśla plany z przenikliwością Mimira, śmieje się przeznaczeniu w twarz, a na grobach wrogów układa pieśni sławiące jego dokonania.
Gorąca Afryka i mroźna Norwegia stają się areną ostatniej przygody skandynawskiego poety. Na dwóch krańcach świata rozegra się krwawa walka o władzę i odkupienie własnych win.
Mijają trzy lata od tragicznych wydarzeń na Krecie. Załamany Ainar wyrzekł się boga, miecza, a nawet własnej mowy i czeka na śmierć w pustynnej wiosce Taghaza. Tymczasem jego najlepszy przyjaciel Ali Czarny Berserk wraca w swoje rodzinne strony i próbuje naprawić błędy z młodości. Na drodze staje mu ghan Wagadou, który włada potężnym afrykańskim imperium. Gdy Ali wpada w tarapaty, Skald raz jeszcze musi znaleźć w sobie siłę do walki. Nie zostało mu dużo czasu, albowiem Północ wzywa strudzonego wędrowca do domu.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7995-633-3 |
Rozmiar pliku: | 7,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Noreg, roku Pańskiego 1107
Niewidomy starzec zmierzał ku stromemu brzegowi fiordu, badając drogę grubym kosturem. Zmęczony był życiem, przygarbiony, ale krok miał pewny i prawie nie ślizgał się na mokrej trawie. W końcu laga trafiła w pustkę i mężczyzna zatrzymał się tuż nad przepaścią. Jeszcze krok, a starym zwyczajem Północy roztrzaskałby się na skałach i trafił do Gmaszyska Zarżniętych. Albo i nie, ponieważ jego zdaniem do halli poległych wojowników nie wpuszczali starych głupców, którzy sami sobie odebrali życie. Nie skoczył więc, tylko nabrał głęboko powietrza i wchłonął zapach morza. I już wiedział, że zimowe sztormy dobiegały końca.
Tyle razy wyczekiwał dnia rozpoczęcia sezonu wypraw, że nauczył się bezbłędnie rozpoznawać jego nadejście. Młodzi nie pytali go już jednak o zdanie, bowiem w tych czasach sami wszystko wiedzieli lepiej, a przynajmniej tak im się wydawało. Wczoraj w katedrze w Nidaros odprawiono mszę w intencji obłaskawienia morza. Uczestniczył w niej konung Sigurd razem ze swoimi drużynnikami. Świątynia, której budowę rozpoczęto kilka lat temu, nie miała jeszcze dachu i wciąż daleka była od ukończenia, kiedy więc w połowie uroczystości zaczęło padać, wszystkich porządnie zmoczyło i przekonało modlący się tłum, że niebiosa jeszcze przez kilka dni będą się burzyć. W Nidaros nadal żyli jednak ofiarnicy starych bogów, którzy wciąż wierzyli w dawne sposoby przewidywania pogody, wysłali zatem posłańców do mieszkającej w skalnej grocie seidkony. Starowinka rzuciła wronimi kośćmi, przykryła się bydlęcą skórą, zapadła w drzemkę, wstała i oznajmiła, że w transie odwiedziła trolle władające wiatrem i poprosiła je, aby przestały dmuchać na początku przyszłego tygodnia.
Niewidomy mężczyzna wiedział o tych wszystkich zdarzeniach, mimo iż żadnego z nich nie był świadkiem. Znał za to wywiadowców, którzy o wszystkim mu donosili. Pomyślał, że teraz też pewnie czekają już w jego domu, odwrócił się więc od urwiska i ruszył w drogę powrotną.
Mieszkał na uboczu, nad jeziorkiem, w miejscu tak pięknym, że zapierało dech w piersiach. Na kwiecistej łące stała chata z bali, przy pomoście kołysała się niewielka łódka, a dookoła rozpościerały się lasy. Ślepego widok jednak nie cieszy, co innego zapach. Okolica wolna była od smrodu miast i grodów, co więcej urzekała wonią świerków, którą wciągało się razem z mroźnym powietrzem. Tak oddychało się tylko na Północy. Zazwyczaj panowała tu błoga cisza, chociaż nie teraz. Gdy tylko mężczyzna zbliżył się do swego domu, przywitały go nieznośne krzyki kilkorga dzieciaków.
– Dziadku, dziadku, gdzie byłeś?
– To ty, Ingigerdo? – zapytał, tarmosząc dziewczynce włosy. – Badałem, czy wciąż potrafię odnaleźć drogę do Valhalli.
– Znowu byłeś nad urwiskiem? Mama mówi, że w końcu się poślizgniesz i spadniesz.
– Nad większymi przepaściami się przechadzałem.
– A mój tatko mówi, że to bałwochwalstwo jest – wtrącił chłopięcy głos. – I zabrania mi bawić się w drengów i walkirie.
– Oj, Ulfie, nie słuchaj tego przemądrzałego capa. Prawdziwy dreng zawsze chętnie pobawi się z walkirią.
– Co to znaczy?
– No, że dzielny mężczyzna po równo rozdaje śmierć, jak i życie.
– Ja niedługo zostanę rycerzem jak mój tata. I też wyruszę na pielgrzymkę, by nieść śmierć i pożogę Serklandczykom.
– Tak będzie, Ulfie. W twym rodzie płynie gorąca krew, której nie da się wystudzić wodą święconą.
– A mój tata mówi, że woda ugasi wszystko z wyjątkiem pragnienia prawdziwego mężczyzny – odezwał się kolejny chłopiec.
– Ojciec Magnusa, dla odmiany, to człek mądry. Przynieśliście mi piwa?
– Nie było łatwo je ukraść, ale się udało. Mam dla ciebie cały dzban, dziadku.
– Dobry z ciebie wnuczek. Pozwólcie, że sobie spocznę tu, na mej ławeczce. Gdzie ona?
Starzec wyciągnął lagę, aby zbadać teren, ale nie było to potrzebne, gdyż jedna z dziewczynek wzięła go za rękę i zaprowadziła na miejsce. Ślepiec usiadł, wziął do rąk gliniany dzban i łapczywie opróżnił go do połowy. Potem obtarł rękawem usta i wyciągnął naczynie przed siebie.
– Możecie skosztować. Tylko nie skarżcie rodzicom.
Dzban opuścił ręce starca, ale po chwili do nich wrócił, niewiele lżejszy.
– A teraz powiedzcie mi, co dzieje się w mieście.
– Nic nowego – zaczęła Ingigerda. – Wszyscy wyczekują poprawy pogody, choć po wczorajszej mszy przygotowania do wyprawy trochę zwolniły.
– Mój tata odebrał od kowala nową kolczugę. Wiecie, jak ona lśni?
– Wiemy! – odpowiedział dziecięcy chór. – Już sto razy nam mówiłeś!
– Dziś nasza krowa zachorowała i dała mało mleka.
– A mój stryj złapał taaakiego łososia. – Chłopiec rozłożył ręce tak szeroko, jak tylko zdołał. – Normalnie większego ode mnie!
– A moja mama, która gotuje w halli konunga Sigurda, powiedziała, że strasznie pokłócił się dziś w nocy z bratem. Wykrzyczał nawet, że woli zostać najemnikiem gardskonunga w Miklagardzie, niż współrządzić ojczyzną z własnym bratem. Ale później napili się miodu i wyściskali.
– Co za czasy. – Starzec cmoknął i podrapał się po nosie. – Dawniej było nie do pomyślenia, żeby dwaj konungowie rządzili Noregiem. Już dawno któryś z nich powinien sięgnąć po miecz. Jeden władca jest lepszy dla kraju niż dwóch. Nic to. Dziękuję za te ważne wieści, a teraz już idźcie. Chcę trochę odpocząć w słońcu.
Starzec oparł się o ścianę domu, wyciągnął nogi i siorbnął piwa. Uśmiechnął się nieznacznie, bo nadal słyszał oddechy dzieciaków i potrafił sobie wyobrazić ich zniecierpliwione twarze.
– I co? Nadal tu jesteście. Zmykajcie prędko.
– Dziadku?
– Co znowu?
– Obiecałeś nam wczoraj, że jeśli przyniesiemy ci piwa i garść wieści z miasta, to odwdzięczysz się opowieścią.
– Ale przecież zbliża się wielka wyprawa. Konung Sigurd pielgrzymuje do Jorsaliru, a wraz z nim wyruszają ojcowie oraz stryjowie większości z was. Musicie się pożegnać i pomóc w pakowaniu. A poza tym krowy trzeba wydoić, torfu naciąć, ryby oporządzić, pranie zrobić, nie wspominając o tkaniu czy gotowaniu.
– Wolimy być z tobą.
– Czyżbyście się migali od pracy jak prawdziwi węglożercy?
– Przecie sam mówiłeś, że z opowieści jest wielki pożytek.
– Na pewno dla opowiadacza, bo piwa za darmo napić się może.
– Ale i dla słuchacza, bo kto oddaje się rozrywce, nie myśli o rzeczach podłych. To twoje słowa, dziadku.
– Ha! Kupczycie nie gorzej niż sprzedawcy na serklandzkim targu. Niech więc będzie po waszemu. O czym chcecie posłuchać?
– O przygodach Ainara Skalda!
– Tego łotra i pyszałka? Zły to przykład dla takich maluchów jak wy.
– Ja już jestem prawie duży i mama pozwala mi słuchać sag dla dorosłych!
– Mnie też!
– I mnie!
– Skoro tak, posłuchajcie historii, jak Ainar przechytrzył dwóch jarlów, ukradł im skrzynię ze skarbami i uwiódł piękną Halfridę.
– To już słyszeliśmy.
– To może opowiem, jak Ainar spędził długie tygodnie w iryjskim klasztorze? Wbrew jego woli najęli go tam do wyjaśnienia zagadki tajemniczych zgonów, no i podołał temu oczywiście, a po drodze odnalazł córkę, o której istnieniu wcześniej nie wiedział. Spotkał tam jeszcze Brodira. To dopiero była pamiętliwa bestia, szukająca pomsty za śmierć swojego władcy, jarla Haralda.
– Znamy to.
– To może o wyprawie Ainara na Wschód? Ha! To był kawał przygody. Skald został zalotnikiem i szukał żony dla konunga Tirusa Wielkiego. Udał się po nią do legendarnego królestwa Odainsak. Po drodze spotkał straszliwych hamramirów, którzy narobili mu wiele kłopotów. A i poznał wtedy swojego najlepszego przyjaciela, Alego Czarnego Berserka.
– Też już było.
– Dobra u was pamięć, pewno miodu z ojcowskiego rogu podpijacie, bo on najlepszy jest na umysł. Każdy to wie. W takim razie pora na wyprawę do Miklagardu! Skald popłynął tam, aby złupić złote miasto, a został najemnikiem samego gardskonunga. Potem walczył z kussarami i zdobył złoto Krety! Ale w owym czasie spotkało go też wiele przykrości. Prowadził wojnę z własną córką. Sela... imię pełne goryczy. Wspaniała to była tarczowniczka, a przy tym pieśniarka dorównująca umiejętnościom swemu ojcu. Przeklęte norny tak wyszyły jednak na tkaninach ich życia, że ojcowski miecz spadł na pierworodną i strącił ją w morskie odmęty.
– No właśnie na tym ostatnio skończyłeś! Czy ona naprawdę zginęła?
– Pewnym jest, że to jedno przeklęte rąbnięcie złamało Skalda i na zawsze go zmieniło. Przez trzy lata się nie odzywał, nawet do swego przyjaciela Alego, z którym przez ten czas podróżował. Nazywano go wtedy Skaldem bez języka, albowiem jego narząd mowy stał się niczym kołek, twardy i nieruchomy, jakby wcale go nie było.
– Ale w końcu się przemógł. I co wtedy powiedział?
– Było to brzydkie słowo.
– A dalej? Co było dalej?!
– Strasznie mnie męczycie. A tak chciałem odwlec ten moment, bo trudno mi mówić o tych wydarzeniach... Macie jednak rację, że każda opowieść zasługuje na zakończenie, nawet gdyby miało być ponure i smutne. Wysłuchajcie więc sagi o śmierci Ainara Skalda.1
Ostatni daktyl. Suszony, rozmiękczony, słodki. Stigandi żuł go wolno, smakując najdrobniejszą jego cząstkę, a gdy miąższ rozpłynął się w ustach, ssał pestkę, przekładał ją spod jednego policzka pod drugi, otulał językiem i prowadził wzdłuż dziąseł. W końcu pestka nie miała już na sobie choćby drobinki owocu, wypluł ją więc i położył sobie na kolanie. Siedział z podkurczonymi nogami, oparty o ścianę domu wzniesionego z solnych bloków. Przeklęta sól była wszechobecna w wiosce Taghaza. Wydobywano ją tu od stuleci, a mimo to jej pokłady, znajdujące się już kilka stóp pod powierzchnią piaszczystej ziemi, wydawały się ledwo nadwątlone. Aby pozyskać „złoto pustyni”, wystarczyło wykopać dół, poczekać na porę deszczową, podczas której zbiornik napełniał się wodą, a potem przyglądać się, jak podczas suszy woda znika, pozostawiając białe grudy soli. Ale to za długo trwało, dlatego mieszkający tu górnicy kopali też rowy i drążyli tunele, pracowali kilofami, dłutami i młotkami, wydobywając spod ziemi wielkie kloce soli, które następnie cięli na plastry, wiązali i przygotowywali do załadunku. Tysiąc takich paczek już czekało, ustawionych w rządki, na głównym placu osady, czyli na piaszczystej łasze bez choćby kępki trawy. Nikt ich jednak nie ładował, nie dokładał też nowych, albowiem wszyscy górnicy łącznie ze Stigandim kryli się w cieniu, czekając na ratunek bądź śmierć.
W osadzie nie było źródła wody i nic w niej nie rosło. W porze suchej mieszkańcy zdawali się na dostawy zaopatrzenia. Spodziewano się karawany w poprzednim tygodniu, ale zamiast niej nadeszła burza piaskowa. Górnicy mówili, że przy takiej niepogodzie każdy statek zgubi drogę, zostanie pożarty przez słońce i utonie w morzu piasku. Chodziło im oczywiście o dromadery, czyli wielbłądy, które potrafiły przez wiele dni żeglować po wydmach bez choćby kropli wody w pyskach.
Stigandi popił daktyla ostatnim łykiem wody z bukłaka. Mijały chwile i dnie całe, a mężczyzna siedział bezczynnie, oszczędzając siły. Chociaż pochodził z dalekiej Północy, nosił się jak tutejszy. Długa, cienka suknia przypominała podarty łach, turban chronił głowę, a płócienny litham zakrywał usta i nos. Początkowo drzemał, ale później głód i pragnienie stały się tak wielkie, że nie był w stanie zmrużyć oka nawet w nocy, kiedy wraz z innymi krył się przed chłodem wewnątrz domu, przykryty wielbłądzią skórą. Jego jasna skóra pociemniała i wyschła, wargi spuchły i popękały, a ciało zaczęło przypominać worek kości. W gardle miał pustynię, dusiło go od kaszlu i próbował wmówić swojemu pęcherzowi, że jest pełny, bo te kilka kropel moczu pozwoliłoby choć na moment oszukać pragnienie.
Ratunek, choć tylko chwilowy, nadszedł ze wschodu. Dostrzeżono samotnego wielbłąda wałęsającego się po pustyni. Górnicy złapali zwierzę, przyprowadzili do osady, poderżnęli mu gardło i zebrali krew do misy, a potem rozpruli brzuch dromadera, docierając do zgromadzonego tam zapasu wody. Nie było jej dużo, starczyło ledwo po trzy łyki dla każdego i napełnienie niewielkiego bukłaka, który dał im nadzieję na przetrwanie jutra. Wzmocnieni tym niespodziewanym darem Proroka, Boga, a może jakiegoś dżina wzięli się za oprawianie mięsa. Mieszkańcy Taghazy pochodzili z ludu Sanhaja, a dokładniej z klanu Juddala, i świetnie sobie radzili w pustynnych warunkach. Chwycili za noże, zdjęli skórę z wielbłąda, pocięli mięso na wąskie paski, obficie je zasolili i rozłożyli na nagrzanych słońcem głazach. Suszyło się przez dwa dni. Jeden z górników nie chciał czekać tak długo. Zjadł wydzieloną mu porcję już wieczorem pierwszego dnia, za co srogo zapłacił, bowiem nazajutrz o świcie ostro wymiotował, a po południu zmarł. Dla pewności Stigandi czekał więc z jedzeniem o jeden dzień dłużej od pozostałych, zresztą mięso i tak nie przyniosło mu wielkiej ulgi, ponieważ jego słony smak wzmagał pragnienie.
Woda szybko się skończyła i osada ponownie zastygła w bezruchu. Stigandi tkwił na swoim miejscu, oparty o ścianę domu, i żuł mięso, aby pobudzić te skromne zapasy śliny, jakie mu jeszcze zostały. Świat rozmywał się przed oczyma, pustynia stawała się plamą żółci opasaną od góry błękitem. Kruki od lat ciągnęły za przybyszem z Północy, ale do tej pory go nie dogoniły, zbyt szybko gnał, podróżując z kraju do kraju i zajmując uwagę ścierwojadów zwłokami swych wrogów. Teraz jednak nie miał zamiaru się nigdzie ruszać, gdyby więc śmierć przysłała po niego swych posłańców, z ulgą wsłuchałby się w szum ich skrzydeł i kłapanie dziobów wyrywających ochłapy mięsa z jego ciała. I tak już umarł, prawie trzy lata temu, grzebiąc ukochaną i żegnając córkę. Wyrzekł się wtedy złota, miecza i boskiego opiekuna, odrzucił imię, a nawet dar mowy, który niegdyś uważał za najcenniejszą umiejętność. Oddychał tylko dlatego, że bogini Hel, tej starej leniwej wiedźmie, nie chciało się fatygować z mroźnej Północy na to piaszczyste zadupie świata po taki bezwartościowy ochłap mięsa. Tak przynajmniej myślał, choć starał się nie myśleć wcale.
Rozgrzany piasek parzył mu stopy, a dziwny wąż z barwnym, rozłożonym kapturem wił się wśród kamieni obok niego, tańczył dla niego i syczał na niego, przypominając mu o wężowym języku, jaki sam miał kiedyś w ustach. Wspomnienia nawiedziły go ze zdwojoną siłą. W gniewie unosi Kvernbita, a ten gryzie, zgodnie ze swoją nazwą, i przecina miecz Seli, a potem ześlizguje się po jej głowie, ucina ucho, przebija kolczugę i kroi ciało. Dziewczyna wpada do morza. Stigandi jest na wyspie, chowa zamordowaną Zoe i stawia kamień ku pamięci żony i córki. Potem milknie i pozwala, aby norny założyły mu pętlę przeznaczenia na szyję i zrobiły z nim, co chciały. Wykonawcą ich woli okazał się Ali, który po utracie ręki przestał się gniewać i zaczął w pełni wykorzystywać możliwości swego umysłu. Poprowadził ich do al-Magrib, gdzie nie sięgała władza Miklagardu. Za złoto Krety kupił im ładny, nadmorski pałac, gdzie spędzili kilka miesięcy, pijąc wino, śpiąc i hulając. To ostatnie robiły głównie Niegrzeczne Niedźwiadki, bowiem Stigandi tylko siedział bezczynnie, natomiast Ali wziął się za pomnażanie dóbr. Nawiązywał kontakty z kupcami, podróżował, kłaniał się emirom, rozdawał podarunki i budował sieć handlową. Zajął się niewolnikami. Wysłał Niegrzecznych Niedźwiadków po odbiór żywego towaru do Luceny w Spanlandzie, sam wyprawił się po eunuchów do Aigyptosu, a potem sprzedawał niewolników w serklandzkich emiratach i nawet, przez pośredników, dostarczał ich do Miklagardu.
Delikatny podmuch wiatru przywołał Stigandiego do chwili obecnej. Gdzie podział się wąż? Uciekł albo i nie, bowiem jeden z górników podnosił właśnie nabite na nóż długie, wijące się cielsko i potrząsał nim przed jego oczyma. Czy to była jego hamingja? Opiekuńczy duch jego rodu miał przecież kształt żmii i towarzyszył mu od urodzenia. Czy jego szczęście wisiało właśnie na czyimś ostrzu, by zostać oskórowanym i pożartym przez kogoś obcego? Robotnik wzruszył ramionami i zagarnął garść piasku. Gorące ziarenka wolno przesypywały mu się przez palce. Cień krawędzi dachu wyznaczał granicę między jasnością a mrokiem, ta pierwsza oznaczała śmierć w mękach, ten drugi dawał odrobinę wytchnienia. Co człowiek z Północy tu robił? Dlaczego miał popękaną skórę, zdarte dłonie i piasek we włosach, ustach, nosie, uszach?
Zagłębił się w pustkę i ciszę, sięgając ku przeszłości. Jednoręki Ali dobrze sobie radził z pomnażaniem bogactw i wcale nie robił mu wyrzutów. Wręcz przeciwnie. Nie pozwolił osunąć się niememu pieśniarzowi w otchłań rozpaczy, tylko drwił z przyjaciela, pobudzając go do działania, a czasem nawet siłą wciskał mu chleb i wino do ust. To Blamad wymyślił mu nowe imię: Stigandi, czyli – w mowie Północy – Wędrowiec. Opowiadał mu też o swoich bogach z Wagadou i o czarownikach, którzy wędrowali do krainy śmierci, po czym wracali silniejsi, i wmawiał mu te wszystkie kłamstwa, że życie to wędrówka, więc prawdziwy wojownik zawsze prze naprzód, bez względu na przeszkody, gdy utną mu stopę, to podpiera się laską i idzie dalej, gdy urżną mu obie nogi, to wsiada na osła, gdy straci wierzchowca, to pełza do celu, a jeśli mu nawet ten cel ukradną, to krąży w kółko i szuka nowego, byle tylko nie stać w miejscu. Stigandi pozostał jednak wierny w zaprzeczaniu swemu nowemu imieniu, za to Ali nie potrafił znieść bezczynności. Odniósł sukces w handlu i stał się jednym z najbogatszych kupców Magribu. Wciąż pragnął jednak więcej i ciągnęło go ku domowi, zwłaszcza że doskonale wiedział, jakie bogactwa można czerpać z handlu z Wagadou. Problemem była tylko ta przeklęta pustynia, oddzielająca Kraj Czarnych Ludzi od terenów Serklandczyków. Nowego opanowanego Alego nic nie potrafiło jednak powstrzymać. W zeszłym roku kupił kilkadziesiąt dromaderów, najął przewodników i ruszył na południe, zabierając ze sobą Stigandiego. Ich celem była Taghaza. Dotarli do niej nie bez problemów, bowiem po drodze stracili trzecią część zwierząt i towaru, ale wyprawa okazała się wielce obiecująca. Czarnoskóry kupiec zdołał dogadać się z klanem Juddala, które kontrolowało tutejsze kopalnie soli. Przywódcy rodu obiecali mu przygotować ładunek, a także ochraniać przyszłoroczną karawanę. Ali zostawił na miejscu swoich ludzi, aby wszystkiego dopilnowali.
Stigandi wspomniał dzień, w którym po raz pierwszy ujrzał ukrytą w morzu piasków osadę, której mieszkańcy wykonywali prostą pracę: kopali, cięli solne bloki i nosili je, marząc tylko o wodzie i odpoczynku, pomyślał więc, że może tu, w tej rutynie, odnajdzie odrobinę spokoju. Nikt go tu nie znał i nie cenił, a raczej uważano go za głupka i niemowę, co odpowiadało obrazowi, jaki sam namalował, dlatego po prostu siadł pod ścianą solnego domu i nie dał się ruszyć z miejsca, a kiedy Blamad prosił go i błagał, aby wsiadł na wielbłąda, bo pora już ruszać, niemowa tylko kręcił głową i pokazywał mu palec. Czarnoskóry wojownik w końcu się poddał, przytaknął, a wraz z nim „tak” powiedział łeb węża wytatuowany na jego głowie. Na pożegnanie obiecał jednak wrócić z karawaną za kilka miesięcy i zabrać przyjaciela do stolicy Wagadou.
Stigandi spędził owe kilka miesięcy w słonej osadzie. Początkowo śmiano się z jego dziwnego wyglądu, jasnych włosów i bladej skóry, szturchano go kijami, rzucano w niego pestkami i podkładano mu w nocy skorpiony pod koc, ale w końcu górnikom się to znudziło, bowiem mężczyzna z Północy nie okazywał im żadnej uwagi. Po prostu pracował, jadł, pił i spał. Skrył też swoją obcość za lokalnym strojem, a jego siła i wytrwałość zapewniła mu niewielką dozę szacunku. Uderzał kilofem, wsłuchując się w jego rytmiczne brzmienie, bił młotem w dłuto, a przede wszystkim nosił wielkie bloki i mniejsze, gotowe już do załadunku „solne deszczułki”, wiązał je i układał w rządkach. Z czasem zaczęto go traktować jak zwykłego robotnika i zyskał sobie przywilej obojętności.
Pojawił się kolejny wąż. A może wciąż ukazywał mu się ten sam? Palące słońce oślepiało niemowę, a pragnienie mąciło mu wzrok. Gad przypominał żmiję z Północy. Wił się, syczał, ocierał o jego stopę, wtem nagle się sprężył, jakby zaraz chciał skoczyć i go ukąsić, nie zrobił tego jednak, lecz schował się między kamieniami. Coś go przestraszyło. Do wioski powrócił ruch. Górnicy podnieśli się z ziemi i z dłońmi ułożonymi w daszki wbili wzrok w punkt między dwoma wydmami, skąd wyłaniały się ludzkie kształty. Tylko Stigandi nie opuścił swego posterunku pod ścianą domu, dostrzegł więc przybyszów jako ostatni. Jechali na dromaderach, zupełnie się nie śpiesząc. Pustynne odzienie uniemożliwiało ich rozpoznanie, ale robotnicy i tak zaczęli im machać i wiwatować, uwiedzeni myślą o rychłym ocaleniu.
Umysł przypomniał wyrzutkowi z Północy smak świeżej wody i jaka to przyjemność, gdy deszcz z bukłaka gasi pożogę w ustach, ale Stigandi powstrzymał się od działania. Pomyślał, że to pewnie Ali. Przyjaciel przecież obiecał, że po niego przyjedzie, a czarnoskóry wojownik zawsze dotrzymywał słowa. Banita nie powinien w niego wątpić. Wystarczyło tu tylko siedzieć i czekać, aż góra mięśni przysłoni mu słońce.
Coś było jednak nie tak. Gdy przybysze zbliżyli się do wioski, nagle przyspieszyli i dobyli saifów. Zakrzywione miecze zalśniły w przedpołudniowym słońcu i opadły na dwóch górników, którzy wyszli na spotkanie karawany. Dlaczego Ali miałby zabijać górników z klanu Juddala? Robotnicy rzucili się do ucieczki. Niektórzy pochowali się w domach, inni pobiegli po broń i stanęli do walki. Zabrzęczały cięciwy, a po chwili rozległy się krzyki i szczęk żelaza.
Dawniej Stigandi lubił te odgłosy. Zdarzało mu się układać pieśni w rytmie wojny, w których roiło się od kruków, wilków i wymyślnych określeń mieczy. Wybujała i podniosła była jego sztuka, piękna w formie, ale kłamliwa w treści. Teraz inaczej się na to zapatrywał, w walce chodziło wyłącznie o śmierć, o jej zadawanie i jej unikanie, a nie o bohaterstwo, siedział więc tylko i patrzył.
Napastnicy siekli z góry, z wysokości dromaderów, nie dając wielkich szans tym spośród obrońców, którzy stawili im czoło w otwartym polu. Część wojowników Juddala skryła się między budynkami i stamtąd szyła z łuków, dlatego przybysze w końcu zsiedli z wielbłądów i poszukali osłony. Walka przeniosła się między zabudowania, do ciasnych przesmyków i wydrążonych w podłożu korytarzy. Jeden z robotników chwycił się za rozcięty brzuch i poszedł do piachu, inny stracił głowę, najpierw w przenośni, albowiem zaczął uciekać, a potem dosłownie, nabiegając na saif wyłaniającego się z zaułku napastnika.
Obrońcy też potrafili się odgryźć. Rosły górnik zablokował kilofem cięcie przeciwnika, wyrwał mu broń z ręki, kopnął go w kolano, chwycił za gardło, popchnął do tyłu i rozbił mu głowę o rząd solnych bloków, po czym szarpnął nim w górę i znów rzucił na kamienne płyty, a potem znowu, aż łeb przestał przypominać ludzki, a skąpany we krwi ładunek soli runął pod ciężarem ciała. Zwycięzca wyprostował się i zawołał triumfalnie na cześć Allaha, bóg nie przyjął jednak modłów, gdyż nadlatująca strzała przebiła mężczyźnie gardło. Dzielny górnik padł martwy, a jego miecz upadł nieopodal Stigandiego. Wystarczyło wstać i zrobić dwa kroki. Nie, nie trzeba było nawet wstawać, wystarczyło podpełznąć, aby poczuć chłodny dotyk stali kuszącej do czynu. Milczek siedział jednak dalej, wpatrzony w swoje słabe, popękane i niezdolne do walki dłonie.
Potyczka dobiegała końca. Górnicy pragnący mężnie zginąć w walce otrzymali tę łaskę, reszta się poddała, na co napastnicy również przystali. Jeden z przybyszy podszedł do Stigandiego i przystawił mu miecz do gardła. Wygnaniec z Północy spojrzał na jeźdźca pustyni, ale nie potrafił powiedzieć o nim nic więcej ponad to, że należał do Serklandczyków, zapewne z ludu Sanhaja, bo innych w tych okolicach nie spotykano. Nosił długą szatę, płaszcz i turban, wszystko w kolorze błękitu, a twarz zasłaniał mu litham, więc tylko po żylastych dłoniach o długich palcach dało się poznać, że jego skóra miała brunatny kolor. Mężczyzna odezwał się, chyba o coś zapytał, ale wygnaniec z Noregu nie znał mowy miejscowych, mimo iż przez ostatnie miesiące dzień w dzień się jej przysłuchiwał. Napastnik powtórzył pytanie, które wydawało się składać z samych wykrzykników, i wzmocnił nacisk miecza. Stigandi mógłby równie dobrze słuchać rechotania żab, ale coś niecoś powiedziały mu oczy nieznajomego, czarne i złośliwe, osadzone pod przeraźliwie grubymi i zrośniętymi ze sobą brwiami. Stał nad nim zabójca, który lubił swoją robotę. W niemym poecie tliły się stare przyzwyczajenia. Nogi miał dostatecznie podkurczone, aby nagle je wyprostować i uderzyć w golenie tego syna niemytej wielbłądzicy, dałby też radę zgarnąć trochę żwiru z piaskiem i cisnąć mu go w oczy, albo lepiej, chwycić za ogon żmiję, która pełzała mu obok dłoni i wycisnąć jad wprost na twarz napastnika. Największy problem tkwił w mieczu, który przy jego szyi robił za brzytwę, ale może udałoby mu się odchylić głowę wystarczająco daleko, aby swojego ataku nie przypłacił natychmiastową śmiercią. Łotr dbający wyłącznie o sławę i złoto próbowałby to wszystko wprowadzić w życie, tymczasem Stigandi nie zdobył się nawet na drwiący uśmiech. Patrzył tylko obojętnie, jak napastnik w błękicie bierze zamach znad ramienia, tnie i zatrzymuje ostrze palec przed jego gardłem. Język Skalda pozostał drewniany, jakby go wcale w gębie nie było, odezwał się za to jeden ze spętanych już górników. Mężczyźni rozmawiali przez chwilę, po czym wojownik z krzaczastymi brwiami opuścił broń, kopnął siedzącego i gestem nakazał mu odsłonić twarz. I znów dawny pieśniarz nawet nie rozważałby zgody, albowiem wśród Sanhajów mężczyzna zdejmował litham tylko przed kimś starszym, bardziej szanowanym lub po prostu lepszym od siebie, a kowal słów uważał się niegdyś za równego największym władcom tego świata, jednak ten nowy, złamany Stigandi był tylko plewą rzuconą na wiatr, bez protestów więc osunął tkaninę i pokazał napastnikowi wychudzoną, zarośniętą gębę. Uległość, a może sama twarz, spodobała się wojownikowi, który kiwnął głową, schował miecz do pochwy, wskazał na siebie i powiedział „sahib”, a następnie wymierzył palec w pierś jeńca i rzekł: „hadim”. Te słowa wyrzutek z Noregu akurat znał, albowiem przez ostatnie trzy lata Ali wymawiał je nieustannie. Oznaczały „pana” i „niewolnika”, co potwierdził jego nowy właściciel, zaciskając mu więzy na przegubach.2
Ali wyczuwał, że stało się coś niedobrego. Co prawda pustynia nigdy nie rozpieszczała wędrowców hałasem, ponieważ piasek tłumił odgłosy kroków, a tarmoszone przez wiatr wydmy nie trzeszczały i nie szumiały jak drzewa i liście, tylko delikatnie się sypały, falowały i przebudowywały, ale głucha cisza osnuwająca Taghazę wręcz krzyczała o tragedii, jaka się tu wydarzyła. Powinny ich witać okrzyki wybiegających zza zabudowań górników albo chociaż odgłosy kilofów uderzających o skałę, wyzwiska spierających się przy grze w kości mężów lub słowa modlitwy, bo przecież mieli południe, czas salat az-zuhr. Pamiętali o tym jego ludzie, którzy zamiast ruszyć do wioski, aby wybadać sytuację, zsiedli z wielbłądów, obtarli twarz i dłonie piaskiem, zwrócili się w stronę Mekki, a potem rozpoczęli swój modlitewny rytuał, podczas którego garbili się, klękali, dotykali czołem podłoża, wstawali i kilkakrotnie ponawiali cały proces, śpiewnie recytując przy tym słowa na cześć Allaha. Wojownik z Wagadou robił to wraz z nimi, bo choć dawno już przestał wierzyć bogom i jego słowa oraz gesty nic nie znaczyły, to pobożność dobrze wyglądała w oczach mahometan, a stały rytm i powtarzalność zawołań pomagały mu się skupić.
Wyruszyli z Sijilmasy dwa miesiące temu, niedługo po ustaniu deszczy, kiedy studnie są pełne wody, a pastwiska obfitują w trawę dla zwierząt. Żegnały ich tłumy mężczyzn, dzieci i kobiet, bowiem w całym Magribie jeszcze nie widziano tak wielkiej karawany. Liczyła tysiąc wielbłądów obładowanych prowiantem i materiałami na handel oraz czterystu ludzi, wśród których znajdowali się kupcy, poganiacze zwierząt, wojownicy i służący Alego, stu zbrojnych przewodników z klanu Juddala, a nawet Niegrzeczne Niedźwiadki, którym znudziło się chlanie i bałamucenie dziewek w nadmorskim pałacu Czarnego Berserka. Początkowo wszystko układało się po ich myśli. Bezkresna sahra o monotonnym krajobrazie nie wydawała się taka straszna. Przewodnicy bezbłędnie prowadzili ich do oaz, gdzie czekała świeża woda i pasza dla dromaderów. Pogoda im sprzyjała. Powoli, niczym morski wąż, płynęli przez pustynię, przecinając bezkresną żółć szarością swych płaszczów i bielą turbanów, mącąc spokój piasków gwarem rozmów i rżeniem wielbłądów. Trzy tygodnie temu powodzenie wyprawy zawisło na włosku. Uderzyła w nich burza piaskowa, zaskakując nawet siwobrodego mu’addina z klanu Juddala, który odpowiadał u nich nie tylko za wezwania do modlitwy, ale potrafił też z kształtu wydm, ułożeniu odnajdywanych kości i własnego samopoczucia odczytywać wolę Allaha odnośnie pogody. Zrobiło się ciemno, a wirujące tumany piasku smagały każdego, kogo napotkały na swojej drodze. Nie zdążyli rozbić obozu, ale większości podróżnym udało się ustawić w ciasnym kręgu, posadzić wielbłądy, nakryć je pledami i schować się za zwierzętami. Kto tego nie zrobił, przepadł. Burza trwała przez całe popołudnie i noc, a kiedy nazajutrz o świcie przywitało ich błękitne niebo, okazało się, że stracili dwieście wielbłądów i czterdziestu dwóch ludzi, a wraz z nimi wiele towarów i spory zapas wody. Co gorsza, podczas burzy zeszli ze szlaku, a ponieważ zmienił się układ wydm, przewodnicy stracili rozeznanie, gdzie dokładnie się znajdują. Przynajmniej słońce nie zmieniło trasy swojej wędrówki, co pomogło im ruszyć mniej więcej we właściwym kierunku, ale i tak błądzili przez pięć dni, zanim odnaleźli drogę do najbliższej oazy.
Modlitwa dobiegła końca i Ali mógł w końcu zaspokoić ciekawość. Postawił ludzi w stan gotowości, rozkazał zaufanym wojom pilnować, aby karawana się nie rozproszyła i czekała z dala od zabudowań, sam zaś stanął na czele oddziału zwiadowczego. Początkowo stopy zapadały im się w piasku, który wsypywał się do sandałów i parzył palce, ale zaraz weszli na twardszy grunt, jakby skalny, choć i tak usłany milionem żółtych ziarenek. Po lewej stronie mieli sabkha, czyli solne jezioro, a raczej olbrzymią łachę pobielonej ziemi, w której wykopano dziesiątki dołów i kanalików. W porze mokrej wypełniały się one deszczówką, ale teraz na ich dnie leżał jedynie biały, grząski osad. Obok suchego jeziora znajdowała się właściwa kopalnia, choć oni widzieli tylko labirynt przecinających się rowów i otwory wejściowe podziemnych korytarzy.
Ali przystanął, dając pierwszeństwo skorpionowi przemykającemu mu pod podeszwą i stroszącemu zakończony kolcem ogon. Te małe stworzonka zwykle nie okazywały takiej ruchliwości, woląc przeczekiwać upał w norach i skalnych szczelinach, zatem ten jeden odważny musiał mieć schronienie gdzieś niedaleko. Ali prześledził jego trasę i sześć kroków dalej dostrzegł palec wystający spod piasku i małych kamyczków. Kucnął, odgarnął sypkie podłoże i natrafił na ludzką rękę. Dwóch zbrojnych przyszło mu z pomocą i razem wydobyli na powierzchnię ciało zasypane raczej przez wiatr, a nie człowieka. Trzy inne skorpiony wylazły spod poruszonych zwłok i uciekły szukać nowej kryjówki. Martwy mężczyzna z pewnością nie umarł z pragnienia i głodu, gdyż plecy miał pocięte ostrym przedmiotem, najpewniej mieczem. Jeden ze zbrojnych z klanu Juddala rozpoznał w zabitym dalekiego kuzyna i przywitał go imionami swoich matek i ojców, którzy co do jednego mieli płakać w raju nad niedolą nieboszczyka i wypraszać mu u Allaha miejsce w ogrodach rozkoszy.
Na znak Alego wszyscy dobyli broni. Odnaleziony trup nie był może dzisiejszy, ale też rozkład ciała ledwo postąpił, przeto mordercy mogli wciąż czaić się w zasadzce. Zwiadowcy ruszyli dalej i po chwili dotarli do twardego kamiennego podłoża, na którym wzniesiono zabudowania. Przy pierwszych domach natrafili na kolejnych dwóch martwych górników z ranami ciętymi i jeszcze jednego, ze strzałą w plecach. Wojownik z Wagadou kopnął drzwi jednej z chat i wpadł do środka. Nikogo nie zastał. Kolejny dom też okazał się pusty, a do tego ograbiony z wszelkich sprzętów, brakowało w nim nawet koców do spania czy choćby jednej szmaty. Po przeszukaniu następnych dwóch sadyb stało się jasne, że nikogo żywego tu nie spotkają. Ali zezwolił na schowanie broni i rozdzielił ludzi, aby dokładnie przeczesali teren. Sam udał się na plac pośrodku wioski, gdzie oprócz trupa z rozbitą głową znalazł rzędy solnych bloków. Niektóre z nich były roztrzaskane, inne tylko porozrzucane, ale większość leżała gotowa do załadunku. Z pewnością rabusie, którzy spustoszyli osadę, uszczknęli sobie i tego skarbu, lecz nie mieli dostatecznie wiele zwierząt, aby zabrać go w całości, bo w końcu przygotowywano tu ładunek dla karawany liczącej tysiąc wielbłądów.
Czarnoskóry wojownik dokładnie przyjrzał się każdemu odnalezionemu trupowi, szukając przyjaciela. Za Skaldem ciągnęła jakaś mroczna siła, która przynosiła nieszczęście wszystkim dookoła, ale jego jakimś cudem wybawiała z wszelkich opresji, dlatego zgodził się go tu zostawić na te kilka miesięcy, wierząc, że choćby pustynia nagle zamieniła się w prawdziwe morze, pieśniarz i tak znajdzie jakąś kłodę, na której dopłynie do brzegu. Rzeczywiście, najwyraźniej zdołał wywinąć się także z tej rzezi, bowiem jego ciała nie odnaleziono. Nie tylko jego zresztą brakowało. Doliczono się czternastu trupów, a zatem dwudziestu trzech górników przepadło. Jednak w tym momencie przywódca karawany miał pilniejsze sprawy na głowie niż dumanie nad ich losem.
Ali, nazywany przez uczestników wyprawy panem tysiąca wielbłądów, wziął się za rządzenie swym ruchomym królestwem. Wystawił straże, rozesłał zwiadowców i nakazał rozbić obóz. Pierwotnie planował zabawić w Taghazie góra dwa dni, jednak obecne kompilacje oznaczały co najmniej dwutygodniową zwłokę. I nie chodziło tylko o załadunek towaru – wojownicy Juddala odmówili dobicia targu, dopóki wioska i kopalnia nie zostaną należycie zabezpieczone. Wysłano zatem umyślnych do sąsiednich oaz z zadaniem dostarczenia wody i przywiezienia nowych górników oraz kogoś ze starszyzny klanu. Po zajęciu się najpilniejszymi sprawami wygnaniec z Wagadou zwołał najważniejszych członków karawany na naradę.
Zebrali się na placu i zasiedli na dywanikach przy misce suszonych daktyli i dzbanie z wodą. Ali uchylił swój litham, okazując tym szacunek rozmówcom i podnosząc ich do swojej rangi, a następnie pozdrowił ich słowami.
– As-salamu alaykum, drodzy bracia.
– Wa aleykum as-salam – odpowiedzieli, również odsłaniając twarze.
– Niezbadane są ścieżki, jakimi Allah przechadza się w raju, ale musimy poznać los górników. Pochodzę z plemienia, w którym słowa mają cenę, bo wraz z nimi uchodzi z człowieka energia życia, będę więc mówił krótko i szczerze. Zbadaliśmy zbiornik gromadzcy deszczówkę i należy założyć, że wysechł kilka tygodni temu. W całej osadzie nie ma dzbana z choćby jedną kroplą wody. Brak też pożywienia. Pozwala to sądzić, że górnicy kilka dni temu wdali się w spór o resztki zapasów. Przegranych zastaliśmy w piasku. Wygrani udali się szukać wody i pożywienia w oazach.
Podniósł się gwar. Oburzeni przewodnicy zaczęli kręcić głowami, unosili ręce, chowali twarze w dłoniach, a ponad wszystko wzywali imiona ojców, biorąc ich na świadków swojej uczciwości i miłości wobec braci. W końcu uspokoił ich Yahya ibn Khaldun. Pierwszy Przewodnik odznaczał się wyjątkowo lichą postawą, dość powiedzieć, że Alemu sięgał ledwo do piersi, ale cieszył się niezwykłym posłuchem i skutecznie dowodził setką wojowników Juddala, którzy ochraniali karawanę.
– Prośmy Dżibrila, aby oświecił naszego przyjaciela, albowiem błądzi w ciemnościach. Jesteśmy ludem pokoju i nasz klan nie zna piętna Kaina. Juddalowie nie walczą między sobą. To musieli być złodzieje pustyni. Śmierdzące szakale z klanu Lamtuna nie znają honoru i ograbili naszą wioskę.
Ali też uznawał tę wersję wydarzeń za bardziej prawdopodobną, ale celowo chciał rozdrażnić przewodników, aby potem ustąpić i dzięki temu ugrać coś więcej podczas handlu.
– Co słyszę? Czy w zeszłym roku nie zapewniałeś mnie, że Juddalowie są silni i w pełni kontrolują szlak od Magribu do Wagadou? Czy nie mówiłeś, że inne klany są przy was niczym hieny przy lwie i tylko szczekają, aby okazać swą bezsilność? Czy nie przekonywałeś, że nie warto płacić za ochronę innym klanom, bowiem Juddalowie mają dwadzieścia razy po tysiąc wojowników i pięćdziesiąt razy po tysiąc wielbłądów, i sto razy po tysiąc osłów, zatem budzą trwogę wśród wszystkich klanów Sanhajów i nawet u ludu Soninke z Wagadou?
– Tak było i jest. Zważ jednak, że i hiena może pożywić się padliną, gdy lwa nie ma w pobliżu. Ale teraz przybył. Taghaza odrodzi się, a złodzieje pustyni zostaną odszukani i rozerwani osłami. Ty zaś, drogi bracie w Allahu, nie odniosłeś żadnej szkody z działań niemytych Lamtunów. Dopilnuję, aby nasza strona dotrzymała wszystkich warunków umowy.
– Nie ma szkody? Na świętą al-Kabę!? Zaprawdę w ustach tego męża mieszka dżin, który wszystkie jego mądre słowa zamienia w bełkot.
Yahya poczerwieniał, ale nie zerwał się z miejsca, za to Ali ledwo się powstrzymał, by nie wybuchnąć śmiechem. Nie wszyscy przywykli do ciętego języka Isy ibn Ishaka, chociaż towarzyszył im od początku podróży i pomagał zarządzać karawaną. Isa, dawne oko emira Krety i wywiadowca grikklandzkich władców, współpracował z Alim od dwóch lat. To dzięki jego kontaktom zarówno w grikklandzkim imperium, jak i w emiratach mogli rywalizować z największymi kupcami świata. Wspólnie udało im się dziesięciokrotnie pomnożyć złoto, które ocalili z wielkiego skarbu Krety. Isa, w zgodzie ze swoimi starymi przyzwyczajeniami, nie lubił jednak stać na świeczniku, zgodził się więc zostać tym drugim, który chowa się za potężnymi plecami Alego i działa z ukrycia. Teraz obrócił głowę bokiem do swego rozmówcy i zrobił obrażoną minę. Jako jeden z nielicznych członków karawany nie nosił turbanu i lithamu, tylko swoją satynową czapeczkę i niedorzecznie kolorowe pantofle. Przylizał równo przystrzyżone wąsiki, pogładził szpiczastą bródkę i znów zwrócił się do Yahyi.
– Czy nie wiesz, że w waszej solnej dziurze zaginął najlepszy przyjaciel naszego czarnego ghana? Z waszej gościny korzystał słynny konung Północy, który przed światem i swymi wrogami ukrywał się pod imieniem Stigandi.
– Stigandi? – Yahya strząsnął dłonią piasek z ramienia. – Ten włóczęga? #
Przewodnicy zaśmiali się, a ich przywódca ciągnął dalej.
– Wybacz mi, Ali synu Alego. Myśleliśmy, że to twój sługa, którego z racji nieprzydatności zostawiłeś u nas, by zapracował się na śmierć w kopalni.
– Władca czy sługa, to nie ma żadnego znaczenia – wyjaśnił Isa. – Ważne jest to, że pan tysiąca wielbłądów poniósł stratę, bo nie wywiązaliście się należycie z obietnicy ochrony jego majętności.
– Dobrze więc. Zapłacimy za niego odszkodowanie jak za najlepszego niewolnika, bo nawet jeśli kiedyś był władcą, teraz jest hadim albo pokarmem dla szakali.
– Stigandi wart jest przynajmniej trzech silnych mężczyzn.
– Zapłacimy dwakroć tyle, co za najlepszego niewolnika.
Ibn Ishak był niezrównanym kupcem, świetnie panował nad targiem, potrafił mu nadawać odpowiedni rytm i za pomocą różnorakich gierek utrzymywać rozmówcę w niepewności. Sięgnął po dzban, nalał sobie wody do kubka i napił się, krzywiąc się przy tym niezmiernie, dając wszystkim do zrozumienia, że przywykł do lepszych napojów.
– Brzęczenie tego srebra nie będzie miłe memu panu, ale być może wino, które za nie kupi, ukoi jego tęsknotę za przyjacielem.
– Przemawiasz mądrze jak uczony kadi. Zgoda jest miła synom Juddala, ale właściciel karawany też musi jej chcieć.
Ali czuł na sobie ich spojrzenia, jednak milczał, wpatrzony w kikut swojej prawej ręki. Tak wiele już poświęcił dla Ainara. Przemierzył z nim pół świata, walczył dla niego, pomagał mu w oszustwach i podstępach, wybaczał mu zdrady i szykany, sto razy oparł się myśli, by go własnoręcznie zamordować, a przed prawie trzema laty dał sobie uciąć za niego prawą dłoń. Potem się nim opiekował, niemal jak jakaś przeklęta matka, strzegł go, brał w podróże, kupował mu wino, przysyłał dziewki, próbował rozbawiać i wyrwać z odrętwienia, pomnażał ich wspólne dobra i gościł go w swoim nadmorskim pałacu. Nie był mu nic winien. Skald znał niebezpieczeństwa ich stylu życia i w Taghazie został na swoje własne życzenie. Ślepy zauważyłby, że pieśniarz pragnie śmierci, jeśli więc w końcu odnalazł w niej spokój, Ali nie mógł się o to obwiniać. A jednak kikut swędział go za każdym razem, gdy tylko pomyślał o porzuceniu przyjaciela. Na marne poszłaby ofiara z jego ręki, jeśli pieśniarz zdechłby w piaskach pustyni.
– Nie. Nie chcę żadnego odszkodowania. Macie mi pomóc go szukać.
– Twardo się targujecie. – Yahya kiwnął głową, jakby z uznaniem. – Niech więc będzie, zgodzę się na trzykrotną wartość.
– Nie żartuję. Chcę odnaleźć Stigandiego.
– Panie, my też pragnęlibyśmy odbić naszych towarzyszy i niewolników, ale nie sposób odnaleźć śladów na piasku. Jak mamy ich tropić? Złodzieje pustyni to tchórze i szybko stąd pognali, może do jakiejś oazy, jaskini albo do miasta Awdaghust. Poszukiwania zajmą miesiące, a niemyci Lamtunowie w tym czasie mogą ich komuś odsprzedać. Ich los leży już w rękach Allaha.
– Zostanę tu, jak długo trzeba.
– Pan tysiąca wielbłądów ma skłonność do przesady– wtrącił Isa, popijając wodę z kubka. – Przecież znamy pieśniarza. Z pewnością sobie poradzi, a my nie możemy tu długo zwlekać. Za kilkadziesiąt dni skończy nam się woda, a dowożenie jej dla tylu zwierząt i ludzi nie wchodzi w grę.
– Skald jest moim wspólnikiem. Jeśli się nie odnajdzie, nie dobijemy targu.
– Twoja karawana znajduje się na środku pustyni i bez moich ludzi nigdy się z niej nie wydostanie. Juddalowie są silni i z łatwością mogliby zmusić was do wywiązania się z umowy.
Za takie słowa Ali niegdyś urywał głowy, teraz jednak w pełni panował nad szałem. Wciąż pamiętał o sile strachu, jaki wzbudzał w nieprzyjaciołach, dlatego uśmiechnął się, odsłaniając dwa rzędy spiłowanych zębów.
– Grozisz mi? Jeśli nie wrócę do Sijilmasy, w całym Magribie dowiedzą się, że nie warto płacić Juddalom za ochronę.
– Bracia. – Isa złożył dłonie i uniósł je nad głowę. – Nie możemy dopuścić, aby węzeł naszej przyjaźni przeciął miecz niezgody!
– Słowo Juddala jest prawem. My nie złamiemy umowy.
– Hvers þykkir Þarbrand? – Ali zwrócił się do sternika Niegrzecznych Niedźwiadków i pokrótce wyjaśnił mu sprawę.
Tharbrand uczestniczył we wszystkich naradach, choć słabo znał tutejsze języki i mało przydawał się w dyskusjach. Z pewnością siebie cechująca wszystkich Vaeringów twierdził jednak, że najważniejsze dla najemnika to dobrze wyglądać i trzymać się blisko wydarzeń. Podobnie jak Isa wzgardził lokalnym strojem i razem z pozostałymi Niegrzecznymi Niedźwiadkami nosił się jak wojownik z Północy. Miał na sobie wełniany kyrtil, niebieskie spodnie ściśnięte na łydkach owijaczami, a nawet kolczugę i gruby kaptur, który opadał mu na plecy. Od dawna golił się na łyso i pielęgnował rudą, lekko posiwiałą brodę, w którą wplatał złote pierścienie.
– Tharbrand nie lubi tego morza. – Najemnik kopnął w podłoże, wyrzucając w powietrze drobinki piasku i kamieni. – Żaden człowiek Północy nie powinien w nim utonąć, a już zwłaszcza nasz szalony konung, któremu zawdzięczam obręcze na mych ramionach.
– Co rzekł ten barbarzyńca? – Yahya przysłonił sobie twarz lithamem, chroniąc się przed kurzem.
Wojownik z Wagadou sięgnął po daktyla i zaczął się nim bawić, obracając go między palcami.
– Mówi, że ludzie Północy nie zostawiają rozbitków na łasce morza. Głupotą jest jednak narażać całą flotę dla jednego człowieka, dlatego dobijemy targu, a karawana ruszy dalej pod przywództwem Isy ibn Ishaka. Ja zaś, z pomocą twych przewodników, ruszę szukać przyjaciela.
– Dżin szaleństwa mieszka w twojej głowie, ale będzie, jak powiedziałeś. Poprowadzą cię najlepsi przewodnicy.
– Zatem postanowione – obwieścił Ali, po czym włożył daktyla do ust i wstał, kończąc naradę.