- W empik go
Skalny pielgrzym - ebook
Skalny pielgrzym - ebook
W górach inaczej patrzymy, czujemy, myślimy
Broad Peak – samotna, trzecia i w końcu udana próba wejścia.
Nanda Devi East – ekspedycja zorganizowana w 80. rocznicę zdobycia szczytu przez Polaków.
Wielkie Góry.
Wielkie emocje.
Jak radzi sobie człowiek, kiedy na wysokości kilku tysięcy metrów szaleje burza i jedyne, co może zrobić, to obserwować, jak kulki gradu biją w jego namiot? Jakie targają nim emocje, obawy i nadzieje, kiedy musi wycofać się z podejścia i zaopiekować towarzyszami? O czym myśli, kiedy staje oko w oko ze śmiercią lub gdy zdobywa upragniony szczyt?
Nikt inny nie obserwuje i nie opisuje rzeczywistości tak, jak Rafał Fronia. Wyprawa w Góry w jego wydaniu to rodzaj pielgrzymowania, podczas którego w człowieku tworzy się dobro, wdzięczność i wrażliwość. Góry człowieka obnażają. W Górach inaczej patrzymy, czujemy, myślimy.
Jednak tym razem w Himalaje przenoszą czytelników nie tylko emocjonujące opisy i ponad setka fotografii, lecz również przygotowane specjalnie do książki filmy. Ponad 30 kodów QR prowadzi do wyjątkowych nagrań i pozwala czytelnikowi zostać jednym z uczestników wyprawy, zobaczyć prawdziwe życie w bazie, usłyszeć szum strumienia podczas trekkingu i zasmakować widoku ze szczytu. A także zobaczyć to, czego słowa nie potrafią opisać.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8330-022-1 |
Rozmiar pliku: | 20 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kali czasami jest ciemnoskóra jak skały na ciele Góry, gdzie mieszka, i wychudzona jak jej granie z długimi ostrymi zębami skał. Odziana w tygrysią skórę i naszyjnik z ludzkich czaszek, zapewne swych łupów, pojawia się najczęściej na polach bitewnych lub na miejscach kremacji. Niekiedy przedstawiana z wężami wplecionymi we włosy. Często z wysuniętym, bardzo długim językiem – może to lawiny? – z głową demona w ręce oraz pasem z uciętych dłoni. Kali o wielu rękach… wystarczy, że jedną wyciągnie po nas.
*
Wszystko zaczęło się w tym strasznym roku, w 1939. Historyczna wyprawa na Nanda Devi, która wtedy wyruszyła, miała być jedynie preludium, przygotowaniem do kolejnej, poważniejszej ekspedycji na K2. Jej kierownikiem był trzydziestoczteroletni Jakub Bujak. Oprócz najmłodszego, dwudziestodziewięcioletniego Janusza Klarnera wzięli w niej udział Adam Karpiński, lat czterdzieści dwa, i dziesięć lat odeń młodszy Stefan Bernadzikiewicz. A my ruszyliśmy ich tropem.
Jakoś stało się samo. Po powrocie z wyprawy na Snow Story, na Manaslu znaczy, trzeba było odpocząć. Po prostu, bo picie wciąż i wciąż ambrozji może spowodować nawet u bogów chęć, aby zejść z Olimpu na ziemię i po ludzku się nażreć cebuli. Więc co dopiero ma powiedzieć pielgrzymotułacz jeleniogórsko-górski? Nic ma nie mówić. Do przygód, miłości i gór trzeba poczuć zew.
I ten zew przyszedł niespodziewanie. Jakoś. Sam, tak jak wszystko, co ważne, z zaskoczenia i zza zakrętu czasu, wpadliśmy na siebie. Dla mnie w Górach zawsze od drogi i nazwy ważniejsi byli ludzie, od kraju, kształtu, spodziewanych trudności i wysokości. Wolałbym nie wejść na Island Peak z Krzysiem Wielickim, niż z jakimś gwiazdorem-cymbałem przejść „Magic Line” na K2. Tak mam, jestem pokręcony. Ale mi z tym dobrze.
I dlatego pojechałem. Nanda Devi nic dla mnie wtedy nie znaczyła. Nie czytałem ani Klarnera, ani Jaronia i innych ksiąg o tej Górze również, bo nic dla mnie nie znaczą jakieś wymyślone czy prawdziwe symbole i historie, jeśli nie ma w nich czegoś, co mnie zainspiruje. Dla mnie ważne jest, z kim i jak wygląda to coś. Czy jest w moim mniemaniu piękne i mnie zauroczy? Cóż. Nie do końca wiedziałem, czy Nanda jest piękna, ale wiedziałem, że w towarzystwie Jarka i Dareczka spędzę dobry, bardzo dobry, wspaniały wręcz czas pod nieznaną mi Górą.
Dużo się działo, dużo się wydarzyło, dużo myślałem i dużo do mnie dotarło. Nie wiem, ile bym z tego zapamiętał, gdyby nie dar, a może nakaz czy przekleństwo pisania, którym obdarzył mnie los, i gdyby nie potrzeba, aby to robić codziennie, ciągle. A tak? Tak mogę w dowolnej chwili cofnąć czas, stanąć pod Wielką Ścianą bogini Nandy i znów się bać. I Ty również. A skoro taka jest Twoja wola i wybór, mój Czytelniku, ruszajmy.
24 maja, w przeddzień Wyprawy
Słucham Kazika, jak śpiewa:
Dziewczyną jesteś, więc usta masz…
Świt za szybą przysiądzie jak szary ptak,
Nie mów nic, przytul się…
Niechaj trwa pijana noc.
Dziewczyny szare, płaskie jak filc…
Serca koloru krwi
Zgaśnie blask oczu Twych
Gdy wstanie dzień,
Świt za szybą przysiądzie jak szary ptak…
Jadę zatem. Setny raz w stukot kół zasłuchany i niechaj trwa pijana noc, a towarzyszy mi obraz bogini Kali. To na jej cześć nazwano Górę, z którą przyjdzie mi się zmierzyć. Jej wizerunek, jej klątwa, jej historia napisana krwią próbujących ją zdobyć wspinaczy. Wszystko to jeży włosy na głowie, ale strach to nie lęk. Strach można pokonać. Lecz aby się o tym przekonać, trzeba pod nią stanąć, trzeba założyć raki i wbić je w jej ciało.
Żółć rzepakowych oceanów na równinach i wyspy gór – dolnośląskie Eole, jak ten mityczny bóg wiatrów, co je przywiał kiedyś i zaburzył horyzont, sprawiając, że jest pięknie. Ślęża, która z tego morza się wyłania niczym nierealny Nessie z wód.
Wstaje dzień, nie mów nic, przytul się, niechaj trwa pijana noc… niechaj trwa.
– To jak brzmi ta myśl, panie Jekyll? Co powiesz…
– Powiem ci, losie, że bardzo chcę żyć. Pojechać… a potem, wróciwszy, zjeść, wypić, kochać, oddychać i cieszyć się z każdego dnia, godziny, z każdego haustu powietrza. Wyprawa to czas zmian, to chirurgiczny skalpel mistrza plastycznej operacji na duszy, na myślach, na marzeniach i na charakterze, co ma ulepić kształt przyszłości. Ten czas to narkotyczny okres pozornej nieprzytomności i anestezjologicznego znieczulenia, podczas gdy lekarz tnie, szyje, wycina i przyszywa na powrót poprawioną już i zmienioną duszę. Jadę tam, powoli to do mnie dociera, a twarz oblewa nagły rumieniec.
Nanda Devi. To tam, na jej szczycie, ma mieszkać straszna bogini, a klątwa mówi, że każdy, kto dotknie szczytu, musi zginąć, a ciało jego nigdy nie zostanie odnalezione
25 maja, pierwszy dzień Wyprawy
Straszny galop. Festiwal Miłki, warszawska Siła Marzeń, konferencja, telewizja, wywiady. Noc przed wylotem spędzona na balkonie u Gawrysiaka. Zawsze śpię u niego na balkonie, taka świecka tradycja, a tradycji się nie zmienia.
Wreszcie się odprawiliśmy i usiadłem w zgiełku, ale zarazem panującej we mnie ciszy lotniskowego bezimiennego tłumu. Zamówiłem piwo, odetchnąłem. Ktoś, nieznana mi kobieta, napisał do mnie list, który otrzymałem przed wyjazdem, że w marcu zginął w lawinie jej mąż, że ona płacze, że jest wrakiem, że życzy mi szczęśliwego powrotu.
Lawina. Nawet teraz, gdy to, co zanotowałem na wyprawie, przepisuję, mam wrażenie, że tak niewiele jest dziełem przypadku, a tak wiele po prostu istnieje. Bo skąd, dlaczego akurat lawina, która stała się jedną z głównych myśli na tej wyprawie, która ma się dopiero rozpocząć? Dlaczego do mnie i dlaczego w ogóle?
Czas to dla mnie tak dziwny ostatnio, nie umiem znaleźć tego przyczyny, ale i nie wiem, do jakiego skutku ten łańcuch zdarzeń zmierza. Czy do życia, czy może w przeciwną stronę? Czym jest wiara w życie? Czy tym samym, co samo życie? Czy skazaniec stający na szafocie wciąż wierzy, iż oplatający mu szyję sznur okaże się zbyt słaby i cienki, że belka, do której jest uwiązany, to spróchniały murch i zarwie się, nie odbierając mu daru życia? Nie wiem. Nic nie wiem. Wiem tylko, że kocham, że czuję się potrzebny i chciany i że najważniejszą rzeczą jest teraz po prostu wrócić.
Przygoda się rozpoczyna. Ileż to razy było tak, jak teraz: wszystko oplata rutyna nieczułości, a może to nieczułość rutyny?
Podróż – pocięta na odcinki różniące się środkiem lokomocji i jednostką zmęczenia, zmian czasu i godzin odgniatania tyłka. Okęcie. Kupuję sześć butelek polskiej smakowej gorzały zapakowanej w safepacki, by mi ich nie odebrano, to na trudne dni, na bezsenne noce i na chwile zwątpienia, które na pewno przyjdą. Doha, kradzież samolotowej minipoduszki (myślę, że linie Qatar Airways mi to wybaczą) po to, by w bazie można się było do niej przytulić, bo najbardziej drażni i wkurza mnie szeleszczący po nylonowym materiale śpiwora kilkudniowy zarost, można od tego oszaleć. Próba drzemki na krześle, które jakiś konstruktor ludzkiej niewygody celowo oddzielił od innych wygiętą poręczą, żeby komuś tu przypadkiem nie było za wygodnie, i kilka drinków, piw samolotowych, plastikowe żarcie z plastikowego talerza. Wszystko to już było i znów jest, jak wstępna gra przed spełnieniem bez spełnienia, jak zabawa kota myszą, którą jestem.
Lecimy dziesiątką śmiałków, marzycieli i ludzi, którzy po prostu czegoś chcą. Z niewiadomych powodów mamy półgodzinne opóźnienie. Suche powietrze wdmuchiwane z rur i nawiewów klimatyzatorów jest niczym minipiaskowa burza, wdziera się pod powieki i jak drobinki papieru ściernego osadza na ich wnętrzach, szorując szkło oczu, zmatawiając je i czyniąc świat nieostrym i bolesnym. Każdy bezwiedny ruch powiek zasnuwa je ścianą deszczu łez. Pieką jak ponakłuwane okopresurą, bolesną, straszną. Chciałbym usnąć, nie musieć mrugać, zatrzasnąć odrzwia powiek i skryć zawartość okien duszy za okiennicami tych powiek, i powiedzieć, że nie ma mnie w domu! Chcę pobyć sam.
Ten piasek. Przez szczeliny oczu sypie się w tryby myśli, a mózg przypomina dobrze spasowany zegar mechaniczny. Każdy trybik jest zależny od swych sąsiadów, każdy pyłek zaburza ten mechanizm, który zaczyna szwankować. Te tryby to wzrok, zapach, smak i czucie. Apatia, którą przerywa jęk kółek wózka pchanego przez stewardesę, a dźwigającego brzdąkające w tańcu pogo, obijające się o siebie butelki z czerwonym winem, którego smak spłukuje piasek spod powiek. Dziwne, prawda? To, jak człowiek potrafi być skomplikowanie połączony. Usta, gardło, żołądek, oczy…
Mała Tajka, mająca może metr czterdzieści wzrostu młoda dziewczyna z misternymi dziurami w dżinsach wyszarpanymi na pupie i kolanach, burzy ten porządek i logikę, przeciskając się pomiędzy wózkiem a moim oparciem i oczyma, które napotykają te dziury odsłaniające jej pośladki, zaledwie o centymetr. Są tak blisko, że nawet nie jestem w stanie skupić wzroku na muskających mój nos, wystających z postrzępionej kieszeni upchanych tam szpargałach.
Gdy samolot wyrównał lot, gdy cisza spłynęła na pasażerów, Tajka rozpoczęła próby położenia się na kilku wolnych fotelach. Zaległa, podciągnęła stopy i nagłe olśnienie: pas bezpieczeństwa. O tak! Na początku zapięła go na udzie, ale chyba pomyślała: a co będzie, jeśli samolot zahamuje? Ale, kurde, w locie? Szarpnęła go, pas znaczy, do przodu, symulując, że tak się stało… i coś nie zagrało, objęła więc szczelnie pasem oba uda, zaplątała go na nich i obróciła się na plecy, ale wtedy nie mogła sięgnąć sprzączki zapięcia. Szamotała się jak piskorz w sieci, wijąc się, aż jej gumka z kucyka spadła i burza włosów czarnych jak krucze skrzydła rozlała się wokół głowy, topiąc jej twarz, emocje i rozbiegane oczy. Ot, taki teatrzyk na miejscu 19E.
Samolot całkiem wyrównał lot. Turlający się po podłodze wzdłuż fluorescencyjnej linii do wyjścia ewakuacyjnego laskowy orzeszek zatrzymał się przede mną, pod rzędem numer dwadzieścia, i znieruchomiał w swej nieważkości jak Tajka. A skrzydła, osiągnąwszy swe 10 000 metrów, zadrżały. Cóż, skoro my, oszukani wtłoczonym powietrzem, wciąż jesteśmy na 2800? Dziwne, jak niewielu ludzi myśli o tym, jakie w kabinie panuje ciśnienie podczas lotu.
Myślę, czy może podnieść i zeżreć ten orzeszek.
Tajka. Ma ADHD, to pewne. Prosi mnie, żeby włączyć jej ekran zamontowany w oparciu fotela, chce mapę lotu taką, jak na monitorze z przodu samolotu. Okej, pomogę.
– Language? – pytam, pokazując monitor.
Wzruszenie ramion, no cóż, zapewne żaden z występujących w menu. Może ustawię jej chiński?
Potem był fotel, już nie chce leżeć zaplątana w pnącza pasa jak Laokoon w swoje węże, chce opuścić oparcie. Też muszę pomóc, bo malutka i lekka jak piórko, a oparcie trzeba obciążyć plecami, zapierając się o podłokietniki. Roześmiana miniaturka ludzkości wreszcie usnęła jak dziecko, jak zabawka, której odłączono zasilanie, i tak samo po niespełna godzinie zbudziła się tak nagle, jakby prąd wrócił, i zaczęła się szamotać z zapakowanym w folię kocem, by znów próbować leżeć, koniecznie z bluszczem pasa oplatającego jej biodra.
Piękny jest dar obserwacji świata, gdy patrzymy, jak ludzie się od nas różnią, będąc w rzeczywistości takimi samymi. Nie znam piękniejszej i bardziej kształcącej rozrywki niż podglądanie. Rozrywki? Nie, raczej nauki o nas samych, o tym, jacy jesteśmy naprawdę, gdy opuszczają nas wstyd i konwenanse.
Zachodzi słońce, to też jest dar, dar oglądania różowych gór chmur od góry. Bezkresne, bezpodstawowe i bezpostaciowe łańcuchy wypiętrzonej pary wodnej z jakichś powodów utrzymujące się w powietrzu w takim właśnie kształcie. Bezcielesne, lecz nie nijakie, mają swój kształt, rzucają cienie poszarpanych turni i przełęczy na biel i ciemniejące równiny dolin. Różowe cząsteczki wody udające niebotyczne i naprawdę niezdobywalne szczyty, których nigdy nie dotknie ludzka stopa, i w kształcie, którego nie zobaczy nigdy żadne oko. Nie zapamięta, nie opisze i przez to nie wspomni. Odejdą w niebyt niezauważone, tak jak niezauważone powstały. A coś, co nie istnieje w naszej myśli i pamięci, chyba nie istnieje w ogóle. Jest… ale tego nie ma. Bezpostaciowość bezkresu kuli ziemskiej nad kulą ziemską, równoległy niezamieszkany świat otulający ziemię strażniczym płaszczem atmosfery, skradającej tej ziemi słoneczny blask – więc nie można powiedzieć, że nieistniejący. I jeśliby zechciał, jeśliby otulił ziemię szczelnie i na dość długo, my, ludzie, po prostu byśmy wyginęli. One mogą wszystko z nami, my z nimi nic.
Gdy wreszcie nastaje noc nad światem chmur, gdy srebrny ptak leci na wschód, ku nadciągającej ciemności, cienie na bezciałych górach wydłużają się w nieskończoną dal, od której umykamy z prędkością 800 kilometrów na godzinę. A chmury… po prostu tak jak wszystko utonęły w nieprzeniknionej ciemności, jednako skrywającej tak je same, jak i świat pod nimi. A nie istnieje ponoć to, czego nie widać… przynajmniej tak przez większą dotychczas część ewolucji myślała ludzkość, albo tylko mnie się tak wydaje. Bo gdy wyobrażam sobie dwudziestopierwszowiecznego Robinsona odizolowanego od świata nauki, zanim ją posiądzie, tak zapewne by myślał, o ile w ogóle poświęciłby temu jakąś myśl. A w jakim myślałby języku? Stworzyłby własny? Czy ktoś kiedyś to zbadał? Zbadał, jak wiele zależy od nas samych, gdy pozbawi się nas możliwości nauki od innych i obserwacji? Jacy jesteśmy genetycznie sami z siebie i bez wzorów do naśladowania? Czy wynalezienie tego czy owego byłoby oczywiste? A może powstałby równoległy, lepszy świat?
Dziwne jest to, że gdy leci samolotem wraz ze mną jakieś dziecko… musi być blisko. I jest. Burzy myśli burza wrzasku niezrozumienia i nieakceptacji turbulencji. Myśli pierzchają. A nie dotarłem jeszcze, może i dobrze, do boskiego pierwiastka.
Kolacja zjedzona. I żaden ramadan nie pozbawia mych kubków smakowych radości tonięcia w objęciach czerwonego wina, cóż z tego, że z Francji… przeboleję, gdy wodospad cieniutką strużką wlewa się w czeluście mej Narnii, wydobywając z niej nity spokoju i głuchnięcia na wrzask oseska.
Pora? A jakie znaczenie ma pora? Chandler mawiał, pisywał: nigdy nie piję przed 17.00. Na szczęście na świecie zawsze gdzieś jest już 17.00. I rozlewał burbon do rżniętej kryształowej szklanki, na eksplodujące w słonecznej kaskadzie kostki lodu wydające dźwięk… pękających kostek lodu tonących w burbonie. Ten dźwięk nie ma odpowiednika. I ten, gdy rozkołysana dłoń czyni w szklance burzę, a lodowi rozbitkowie obijają się o kryształowe rafy, by zginąć, topniejąc i oddając swój chłód trunkowi. Może podobny będzie dźwięk nuklearnego wybuchu unicestwiającego ludzkość?
Jarecki, szepcąc jakieś zaklęcia, wysłał panią stewardesę po coś. I wysączył jak gąbka całą resztę wina. Pani twierdzi, iż w ramadanie cuda się jednak zdarzają. I wyciąga kolejną butelkę, dzięki której podróż robi się plastyczna i znośny staje się wrzask dzieciaka z niewiadomego kraju, a szuflady siedzeń airbusa stają się przestronniejsze i wygodniejsze… i przychodzi w końcu upragniony sen.
26 maja, drugi dzień Wyprawy
Dzień Matki. Dzień, który zaczął się dla mnie tak dawno, nieomal pół wieku temu, i wciąż, ku memu zdziwieniu, trwa. A teraz… łuna pożaru na wschodzie pożera ciemność i zaczyna się poród, z którego powstanie dzień. Na styku horyzontu z niebem kreska czerwieni, która rozjaśnia się niczym ogień, w górę. Piękno początku. Nie mogę pamiętać swoich narodzin, ale dziękuję za te, które dane jest mi ujrzeć. Zobaczę wschód słońca – jak spłoszony ojciec lecący do narodzin swej córki. Łuna blednie, czerń świata wciąż śpiącego w dole, spazmatyczne drżenie skrzydła, które unosi metalowego ptaka ku cudowi światła. Oj tak, czasem warto nie spać, by tę chwilę wyczekać i wychylić ją z kielicha zachwytu. Narodziny dnia, którego nie są w stanie przesłonić chmury, więc to najpewniejsza rzecz, zjawisko na ziemi – nadciągający poranek rozlewający się na całym horyzoncie. Niepowtarzalne dziś, które jednak powtórzy się jutro. Na pewno. I nagle, nucąc soundtrack z filmu Narodziny gwiazdy, ujrzałem to. Gwiazda się narodziła, niczym ognista syrena wyjrzała zza horyzontu plasterkiem pomarańczy… i już po chwili stała się idealną kulą, która wzniosła się nad poligon świata niczym ostrzeżenie i zarazem znak do rozpoczęcia gonitwy. Habemus diem…
Delhi. Czterdzieści trzy stopnie. Witający nas na lotnisku rozpalonym jak płyta piekarnika Anindya Murkherjee, nasz hinduski agent, uśmiecha się tak, jakby witał najlepszych przyjaciół wiozących mu czek na milion dolarów, a widzi nas pierwszy raz w życiu. Wszystko jest okej. Jedziemy, lecz nie do hotelu, nie odpoczywać, tylko głosować. Dziś wybieramy naszych europosłów, więc i my, placówka na obczyźnie, mamy spełnić swój obowiązek. Przebijamy się klimatyzowanymi na szczęście autami przez piekło przedmonsunowego świata w jednym z najludniejszych jego miejsc.
W progu ambasady, po rewizjach i sprostaniu procedurom, wita nas Jarek, konsul RP, którego poznałem przed rokiem na Polka Party w Katmandu. Wpełzamy do chłodnego wnętrza gmachu przypominającego wielkiego pająka opartego na betonowych filarach odnóży, gdzie czeka na nas pokryty zielonym suknem stół komisji wyborczej, wielka szklana urna mogąca pomieścić milion głosów i odświętnie ubrana komisja w lokalu numer pięćdziesiąt siedem na Delhi i okolicę. Głosujemy. Poza Filipem, który ma włoski paszport, wszyscy wskazują, kto w ich mniemaniu ma zasiąść w ławach brukselskiej biurokracji za niemałe pieniądze.
Jako ostatni z dumą wyciągam kwit zaświadczenia z mojej gminy i podtykam go panu przewodniczącemu komisji.
– Nie trzeba – mówi pan przewodniczący. – Mamy tu elektroniczny system osób uprawnionych. Proszę o pana paszport.
No to podaję. Pan sprawdza, szuka… szuka… i mówi:
– Nie ma pana na liście.
I bezradnie rozkłada ręce.
– No widzi pan – odpowiadam – system systemem, ale ja wierzę jednak w tradycyjne papierowe bilety i zaświadczenia.
Znów dobywam glejt i podtykam pod oczy trybuna. Trybun ogląda, czyta, drapie się w głowę z konsternacją, czyta… i w końcu z lekkim, niepokojącym mnie troszkę uśmieszkiem odpowiada:
– Tak, ma pan zaświadczenie i oczywiście może pan oddać głos, ale w komisji numer pięćdziesiąt osiem w Bombaju, to jakieś osiemset kilometrów stąd. Jeśli się pan pospieszy, to załapie się pan na najbliższy pociąg i może pan przed zamknięciem zdąży.
Wybory do Parlamentu Europejskiego. Głosujemy wszyscy (no, prawie). Mam takie powiedzenie: niektórzy potrafią sami robić z siebie durnia i wcale im nie trzeba w tym pomagać
Cała sala rżała śmiechem. Pan konsul, pan przewodniczący, nawet niczego nierozumiejący hinduscy strażnicy. Tylko jeden człowiek się nie śmiał, ale tak czy siak to nie ja jestem odpowiedzialny za to, co w Brukseli wyczyniać będą nasi fachowcy. Ja swoje zrobiłem najlepiej, jak umiałem. Zaświadczenie do głosowania zachowałem na pamiątkę, jedną z wielu zaświadczających, że mogę pójść na rentę z diagnozą, że coś nie tak z moją głową.
Robimy pamiątkowe zdjęcie. Ożywiliśmy całą ambasadę na ponad dwie godziny, bo system wskazywał, że uprawnionych do głosowania jest czterdzieści osób, czyli my naszą dwudziestką mieliśmy kworum.
Mamy auta do dyspozycji, powiedział Anindyia, więc zamiast gnić w hotelu, pojechaliśmy wprost z ambasady na wycieczkę do Starego Delhi. Inny, prawdziwy w tym miejscu świat, wszędzie wokół riksze, niekończący się sznur aut, rowerów, motorowerów, pchanych i ciągniętych wózków od małych po wielkie jak samojezdne domy nieomal, a wszystko to w szpalerze stoisk z przyprawami, od których kręci w nosie jak po zażyciu tabaki, prawdziwe Indie. A nad głowami walczą, świergoląc w locie furkotem, kolorowe latawce.
Wokół nas dzieje się prawda o tym, jak się tu żyje. Nie ma wystrzyżonych trawników willowej dzielnicy bogaczy, dwupasmowych arterii, gdzie auta o ciemnych szybach, z klimatyzacją i prowadzone przez szofera w liberii wiozą możnych za ogrodzenia strzeżone bronią i szklanymi zębami potłuczonych w tulipany butelek, zatkniętych w palisadach na wysokich murach. Zgiełk, wszędzie trwają jakieś remonty, ścisk i spleśniały zapach potu, z elewacji zwisają jak papirusowe zwoje płaty farby, tynku i kable, których nie sposób zliczyć ani odgadnąć, po co są i jak wiodą. Domy rozgrzane niczym piece, ludzie uciekli z nich, by żyć na ulicy, gdzie przynajmniej wiatr zabiera fetor z ich wnętrz.
Stare Delhi. Prawda o tym, jak się tu żyje. Upał, zapach przypraw i bakalii. A na dachach, gdzie wiatr chłodzi rozpalone umysły, niczym w Chłopcu z latawcem stoją mężczyźni i puszczają swoje podniebne dzieła sztuki
Najlepiej jest tam, w górze, gdzie szybują latawce. Wchodzimy zatem na dach, idąc klatką, która bez charakteryzacji mogłaby udawać te z getta, wszędzie walają się śmieci, odpadki życia, ekskrementy, snuje się odór moczu i gotujących się mdłych potraw, od których w gardle zaczynają rosnąć torsje. Na mijanych półpiętrach bawią się dzieci, a na rozłożonych kocach siedzący mężczyźni grają w karty, ktoś obiera warzywa, upuszczając obierki na niewielki talerz, ktoś coś łuska do miski trzymanej pomiędzy stopami o podeszwach twardszych niż wibram, leżą świszczące rozwartymi chłodnicami pysków psy chude jak psie kościotrupy, z których ktoś wyssał ciała i zostawił tylko dyszące paszcze z wywalonymi jęzorami.
Obejrzyj i posłuchaj
http://www.wsqn.pl/
pielgrzym/film2
Dach. Na dachu jest inne życie. A ponad nami latawce, które puszczają dumni mężczyźni. Kolorowe jaskółki z długimi furkocącymi ogonami z kokardek śmigają nad kanionami ulic kryjących się gdzieś tam głęboko w dole. Przypomniałem sobie Chłopca z latawcem Khaleda Hosseiniego: to, jak w książce, której akcja rozgrywa się w Afganistanie tuż przed interwencją Rosjan, młody chłopiec wraz ze swoim przyjacielem uczestniczą w corocznych zawodach puszczania latawców, których sednem jest odcięcie innych latadeł i utrzymanie się w powietrzu tak długo, aż na niebie zostaną tylko dwa. Wtedy rozegra się najważniejsza z bitew. Linki latawców nasączone są klejem i obtoczone mielonym szkłem, tną dłonie aż do krwi, a ostre sznurki są tak prowadzone, aby koszącym lotem i siłą zawiązanego na końcu linkowej szpady orła odcinać rywali tak, by spadli, sflaczali, w ręce zbieraczy trofeów… aż zostanie tylko jeden. Ostatni przegrany spadnie na ziemię i będzie najcenniejszym z trofeów, a zwycięzca… no właśnie, kim jest zwycięzca, skoro najcenniejsze trofeum już spadło?
Patrzę z zachwytem na podniebny taniec papierowych dzieł sztuki. Jak kołyszą się w chłodzie wiatru, jak jest im dobrze w ich żywiole i jakie są szczęśliwe. A w dole, pod nimi, trwa inna walka, o jutro, o haust powietrza, o sam nie wiem co, ale na pewno nie o odcięcie nasączonej szkłem kolejnej linki, by została tylko ta jedna.
Powoli zbliża się monsun. Wszyscy zerkają ku niebu i ku horyzontowi, tam skąd mają nadejść życiodajne chmury, z których spadnie deszcz. Spoceni, spowolnieni upałem i sprowadzeni do funkcji lalki postawionej w kącie życia i czekającej na spektakl, który im wróci to życie.
Ciepły wieczór z zimnym piwem – które nie bez trudności udało mi się kupić w jakimś wyznaczonym i uprawnionym do tego sklepie – spędzamy razem, całą paczką wyprawy i trekkingu. Niby islam jest dopiero tam, za granicą, ale tu panuje półprohibicja z jakichś dla mnie oczywistych powodów. Nam się wydaje, że kraje w stanie wojny religijnej (częściowo), takie jak Pakistan i Indie, są różne. Kraje i reprezentujące je na drzewcach masztów proporce tak, lecz ludzie są podobni. I podobny jest powód, dla którego alkohol jest i drogi, i trudno dostępny, z tym że tutaj to nie tylko religia – to rozsądek.
Siedliśmy wokół niskiego stolika, poznajemy się, otwieramy swoje puszki Pandory, trochę sztucznie, bo najpierw każdy pokazuje to, co chce, i to, jakim chciałby, by widzieli go inni. Przed nami krótka noc z zawieszonym na nadprożu szprosowanego okna, za którym czai się upał, klimatyzatorem warczącym jak lew, który z tym upałem toczy na szczęście zwycięską walkę, no bo kto, kto podskoczy lwu… lwowi… lewu… kurde, ale mocne to indyjskie piwo w tym upale.
27 maja, trzeci dzień Wyprawy
Noc była krótka, jak każda przegadana, i pełna tak wielu nadziei i planów, gdy długi, poprzedzający ją wieczór podlany piwem ciągnie się niczym pełna zakrętów coraz to nowych opowieści droga.
Siła wyobraźni i wielkość skali, a może skala wielkości? Delhi. Aby to sobie wyobrazić… potrzeba czegoś więcej niż wyobraźni ze snów.
Czym więc jest Delhi?
Czy tylko królestwem riksz płynących starymi dzielnicami i nie mniejszej rzeki aut luksusowych w dzielnicach przepychu, oazą zieleni i zarazem pustynią z betonu pełną smrodu i brudu, a za zakrętem przypraw aromatu i trawników ciętych nożyczkami? Jest paradoksem.
28 maja, czwarty dzień Wyprawy
Czuję się tu, w tym mieście nie-mieście, jak na innej planecie, na której znalazłem się przypadkowo, i na dodatek nie wiem, jaka to może być planeta. Czy aby nie wroga? Jakie panują tu prawa i obyczaje, przeciw którym nie wolno się opowiedzieć słowem, gestem ani zachowaniem?
Robimy zakupy. Sklep wygląda… jak sklep. Mały, ciasny, ledwie drzwi i niewielka witryna, a po wejściu zagracony poza granice pojemności i zrozumienia. Wejście, szerokość wnęki na dwa metry, a wewnątrz pomieszczenie długie niczym strzelnica. I jakieś schody to w górę, to w dół, jedne wiodą w lochy piwnicy, inne na piętro, a z niego na drugie i trzecie. I na pierwszy rzut oka, z ulicy, to kiosk zaledwie, a gdy się wejdzie, można znaleźć niemal wszystko, a na zakupach spędzić pięć godzin.
– Parasole są? – pytam, próbując zaskoczyć sprzedawcę, śniadego, pozbawionego uśmiechu chudzielca, który patrzy na mnie tak, jak się patrzy na znaleziony portfel, czy są w nim pieniądze. Jeśli są, uśmiech wypłynie na usta znalazcy, a jeśli nie? No cóż, do pustych śmieci niewielu się szczerze uśmiechnie.
– A pewnie, że są – odpowiada.
– To daj mi, chłopie… szesnaście.
W oczach sprzedawcy pojawił się błysk, twarz ożyła i zapaliły się lampy, bo w czeluściach tego białego portfela zabłysły złote guldeny. Bo skoro wchodzi biały i jego równie biały jak brat bliźniak kolega, we dwóch, a chcą szesnaście ambreli, to albo szczęśliwy dzień, albo dziwaki, a może jaka kontrola?
I uśmiech zgasł, a pojawiło się skupienie.
Rozpoczęliśmy zatem handel. Sprzedawca wreszcie uznał ten dzień za swoje święto. Bo na wyprawę to się nie robi w detalu, ale w hurcie. W megahurcie dokładnie.
Orzechy, a z dziesięć kilogramów, chrupkie pieczywo z pół beczki, cukierki jak na paradę dla setki dzieciaków garściami, bo łopat nie mieli na piętrze ze słodyczami, czekolady, puszki, herbaty i diabli wiedzą, co tam Jarecki nawrzucał, nikt by nie zliczył. Wszystko do wora. A żeby szło sprawnie, otworzyliśmy sobie po piwie. Idzie za nami chłopak z wielkim koszykiem, my pokazujemy, łapiemy, on wrzuca do kosza, a potem odnosi do wora. Na dźwięk głośnego psssyk przybiega pan, ten główny sprzedawca, ten chudy, co kasy pilnuje.
– Mister, nie wolno pić piwa w sklepie – szepce i się rozgląda. Po czym, bo w sklepie jesteśmy tylko my i obsługa, mówi: – Tak normalnie to nie można, to ja muszę zabrać, ale wiecie – uśmiech wraca na usta sprzedawcy, no bo jaka kontrola, jakie tam strachy, skoro taka w tych białych odwaga i gesty fantazji – tutaj, mister, są Indie.
I pan się ukłonił i pognał po dwie papierowe torebki.
– Jak w Ameryce teraz, mister, tak już jest dobrze. Teraz to już możecie robić zakupy i sobie popijać.
I było dobrze. Zakupy się bardzo udały, a z papierowych torebek jeszcze ze dwa razy skorzystaliśmy.
I potem, na koniec, poszliśmy sobie z rękoma w kieszeniach, a pan za ladą dostał karteczkę z numerem pokoju i nazwą hotelu, zawołał dwie riksze i zabrał się do załadunku naszego cargo. Tak się w Indiach robi zakupy.
Wróciliśmy na market, pora lunchu i niestety kolendry, którą tutaj ładują do każdego dania. Jak zresztą wszystkie inne znane nam i nieznane przyprawy, które z tych dań czynią smołę piekielną, tym od niej się tylko różniącą, że bardziej palącą.
– Jak oni mogą to jeść?
Pot spływa po czole, po karku, w ustach ogień, oczy za łez kotarą lada chwila mogą wybuchnąć.
– To całkiem łagodne danie – odpowiada z uśmiechem Rivu, nasz oficer łącznikowy.
Bo każda wyprawa, która jedzie w nadgraniczne rejony, dostaje takiego stróża, dokładnie tak jak w Pakistanie.
Syci, spoceni i chętni, by jechać, spakowaliśmy do autobusu wielką nieomal jak Cheopsowa piramida stertę gratów, worów i beczek. I ruszyliśmy, a wokół piętrzyło się coś, co jak Himalaje nie miało wręcz końca. Miasto-państwo, rozległe niemal jak jedno z naszych województw, gdzie tuż poza nim, aby pogadać przez telefon, trzeba mieć… roaming.
Gdy wreszcie ruszamy, to właściwie… to się nam tylko wydaje.