Skandal w wyższych sferach - ebook
Skandal w wyższych sferach - ebook
Lady Jane Ravenhurst jest przeciwieństwem młodszej siostry. Zaangażowana w działalność charytatywną, wiedzie spokojne życie z dala od wydarzeń towarzyskich. Od kilku lat nieszczęśliwie zakochana w Marku Wyndhamie wybrała życie starej panny. Kiedy brat Jane przegrywa w karty ogromną sumę pieniędzy, rodzina Ravenhurstów zmuszona jest wydać za mąż obie córki. Mark oświadcza się młodszej i piękniejszej Isabel, a Jane ma wkrótce poznać kandydata. Już po pierwszym balu u Ravenhurstów Mark zaczyna mieć wątpliwości, czy wybrał właściwie…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-1987-7 |
Rozmiar pliku: | 765 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kwiecień 1817
– Stój spokojnie, Issie – powiedziała Jane do siostry, próbując bezskutecznie podpiąć brzeg spódnicy. – Nie wierć się. I przestań patrzeć na siebie w lustrze z takim podziwem. Wszyscy wiemy, jak bardzo piękną będziesz panną młodą.
Jane, mając na uwadze prośbę ojca, robiła, co mogła, by ograniczyć wydatki związane ze ślubem Isabel. Obdarzona talentem do szycia i wszelkich ręcznych robótek, zgodziła się uszyć ślubną kreację siostry. Różowa jedwabna suknia była już prawie gotowa. Miała modny wysoki stan, długie rękawy, luźne u góry i obcisłe od łokcia w dół, dekolt w kształcie serca i powiewną spódnicę. Ozdobiona została koronką i haftem przedstawiającym białe i różowe różyczki. Teraz trzeba było tylko podszyć dół oraz udekorować dekolt i rękawy wstążkami i koronkami, a także malutkimi błyszczącymi koralikami. Miało to zająć Jane jeszcze sporo czasu, lecz ona chętnie pomagała siostrze, nie zazdroszcząc jej szczęścia.
Isabel miała wyjść za Marka Wyndhama. Mark mieszkał wraz z rodzicami o niecałe trzy mile od ich majątku, w posiadłości noszącej nazwę Broadacres, którą miał odziedziczyć po ojcu wraz z tytułem lorda. Rodziny znały się od lat i często się odwiedzały, a o małżeństwie Isabel i Marka była mowa od bardzo dawna. Oficjalne oświadczyny nastąpiły jednak dopiero po powrocie z wojny na Półwyspie Iberyjskim, podczas której wyróżnił się, służąc jako adiutant sir Arthura Wellesleya, obecnego księcia Wellingtona. Zaręczyny ucieszyły obie rodziny, a ojciec dziewcząt, sir Edward Cavenhurst, odetchnął z ulgą. Nie chciał bowiem, by Isabel poszła w ślady Jane i została starą panną. Ponieważ posiadanie dwóch niezamężnych córek podkopywałoby jego poczucie własnej wartości, a także, co oczywiste, byłoby niekorzystne dla jego kieszeni.
Jane była prawdopodobnie jedyną poza ojcem osobą w rodzinie, która zdawała sobie sprawę, że żyją ponad stan. Widziała, że posiadłość jest zaniedbana, ogrodzenia wymagają naprawy, rowy oczyszczenia, a dom remontu. Dwór Greystone był piękną starą budowlą o grubych murach chroniących przed wschodnim wiatrem od morza, jednak pełnym przeciągów. Wielki salon w domu był lodowaty zimą i chłodny latem. Dlatego rodzina wolała przesiadywać w mniejszym salonie. Jadała też w nim codzienne posiłki. Dziś dziewczęta pracowały w zajmowanej przez Isabel sypialni, której okna wychodziły na podjazd przed domem.
– Jesteś taka dobra, Jane – powiedziała Isabel i uściskała siostrę serdecznie. – Chciałabym być bardziej do ciebie podobna. Potrafisz szyć, gotować, zarządzać domem i masz takie świetne podejście do dzieci z wioski. Powinnaś także wyjść za mąż i mieć własne dzieci.
– Nie wszystkie nasze życzenia się spełniają, Issie.
Jane miała dwadzieścia siedem lat i wszyscy, nie wyłączając jej samej, wiedzieli, że już nie wyjdzie za mąż. Do jej życiowych zadań należało prowadzenie domu, opiekowanie się siostrami, Isabel i niezmiernie emocjonalną, najmłodszą Sophie, a także wywieranie dobroczynnego wpływu na brata Teddy’ego, który miał ogromną skłonność do rozrzutności. Wszystko to wraz z działalnością charytatywną w pobliskiej wiosce o nazwie Hadlea sprawiało, że zostawało jej bardzo mało czasu na rozczulanie się nad sobą z powodu staropanieństwa.
– Ale czasami… ty… nawet teraz musisz tego pragnąć?
– Raczej nie. Jestem zadowolona z życia.
– Czy nigdy nikt ci się nie oświadczył?
Jane uśmiechnęła się, ale nie odpowiedziała. Był ktoś dziesięć lat temu, ale nic z tego nie wyszło. Jej ojciec nie zaakceptował kandydata, ponieważ młody człowiek nie miał tytułu, majątku, rodziny z odpowiednią pozycją ani widoków na przyszłość. „Zasługujesz na kogoś lepszego” – powiedział wtedy sir Edward najstarszej córce. Jednak owo „lepsze” nie nadeszło, a jedyny człowiek, w którym Jane się później zakochała, nie odwzajemniał jej uczucia.
Jane nie była piękna, a całe otoczenie, porównując ją z młodszymi siostrami, uważało wręcz za brzydką. Miała wyraziste rysy, ciemne brwi i włosy. Natomiast sześć lat od niej młodszą Isabel uznawano za najpiękniejszą w rodzinie. Była niższa od Jane, a jej figurę cechowały kobiece krągłości. Twarz miała bardziej okrągłą niż starsza siostra i w przeciwieństwie do niej umiała zawsze szybko odzyskiwać równowagę i pogodę ducha.
– Czy ja dobrze robię? – zapytała nagle Isabel, siadając na łóżku w samej halce.
– Czy dobrze? Co masz na myśli?
– Czy… czy dobrze postępuję, wychodząc za Marka?
– Ależ, Issie… Przecież… Czy naszły cię teraz wątpliwości?
– Małżeństwo to taki poważny krok. Zastanawiam się, czy potrafię sprawić, by Mark był ze mną szczęśliwy. Poza tym nie wiem, czy będzie mi z nim dobrze.
– Ale przecież znasz go od wczesnego dzieciństwa. Jest wysoki i przystojny, hojny i opiekuńczy. I bardzo pragnie spełniać wszystkie twoje życzenia. Czego możesz chcieć więcej?
– No właśnie. Tak dobrze go znam… Spędziliśmy ze sobą wiele czasu i… Być może chodzi o to, że nie dane mi było poznać kogoś innego… Kogoś, kogo obdarzyłabym płomiennym uczuciem…
– Mówisz głupstwa, Isabel. Głupstwa wymyślone przez romantyków… Zamiast kierować się płomiennym uczuciem, znacznie lepiej jest poślubić kogoś, na kim można polegać. Człowieka, który cię nie zawiedzie…
– No tak – odrzekła Isabel. – Na Marku można polegać. Ale… ale on jest dla mnie nieomal jak brat.
– Mark w niczym nie przypomina twojego brata. Wiesz o tym dobrze, Isabel.
– Nie, nie. Rzeczywiście. Nic a nic nie przypomina Teddy’ego. Prawda?
– Niech Bóg broni. Jeden Teddy wystarczy w rodzinie.
Na te słowa obie się roześmiały i napięcie odeszło. Jane pomogła siostrze włożyć codzienną suknię, a gdy czesała jej włosy, usłyszały turkot kół na podjeździe.
– To Teddy – krzyknęła Isabel, wyjrzawszy przez okno. – Boże, skąd on wziął ten frak? Wygląda w nim jak trzmiel!
Jane także podeszła do okna. Brat, o trzy lata od niej młodszy i o trzy lata starszy od Isabel, wysiadł właśnie z gigu wynajętego zapewne w gospodzie Pod Lisem i Chartami, dokąd z Londynu dotarł dyliżansem. Frak, o którym mówiła Isabel, był w żółto-brązowe paski, miał szeroki kołnierz i z przodu wycięte poły. Włożył do niego jasne spodnie i żółtą kamizelkę w czerwone kropki.
– Papa będzie miał wiele do powiedzenia na temat tego stroju – stwierdziła Jane.
Schodziły obie ze schodów w chwili, gdy służący otworzył drzwi frontowe, wpuszczając ich brata.
– Jane, Isabel! – zawołał Teddy, kłaniając się ceremonialnie. – Mam nadzieję, że znajduję was w dobrym zdrowiu.
– W doskonałym – odrzekła Jane.
– A czy papa jest w dobrym nastroju? Muszę z nim porozmawiać…
– Och, Teddy, nie mów tylko, że chcesz od niego pieniędzy. Wiesz przecież, co powiedział ostatnim razem…
– No cóż… tak… ale… przecież nie da się wyżyć z tego, co zarabiam w kancelarii Hallidayów…
Teddy, zgodnie z wolą ojca, który był zdania, że jego syn nie może próżnować po studiach, pracował w kancelarii prawniczej Hallidaya, gdzie jako początkujący prawnik nie zarabiał wiele.
Za radą Jane udał się zmienić strój na skromniejszy, zanim stanie przed ojcem.
– Nasz braciszek nic a nic się nie zmienił, prawda? – zauważyła Isabel.
– Niestety, nie – odrzekła jej na to Jane. – I obawiam się, że przy kolacji będzie panowała ciężka atmosfera.
Nie myliła się co do atmosfery przy kolacji, bo choć Teddy przebrał się w ciemnoszary frak i białą kamizelkę, do której nosił biały fular, najwyraźniej nie udało mu się uzyskać od ojca tego, na czym mu zależało. Podczas kolacji sir Edward był zagniewany, a lady Cavenhurst zdenerwowana.
Gdy po skończonym posiłku panie piły herbatę w salonie, Jane zapytała matkę:
– Czy papa gniewa się na Teddy’ego?
– Papa jest nie tyle zagniewany, co rozczarowany jego postępowaniem – odrzekła lady Cavenhurst. – Wbrew wcześniejszym obietnicom Teddy nie ograniczył wydatków… Ale nie mówmy o tym. Bez wątpienia znajdą jakieś wyjście z sytuacji.
Była to typowa odpowiedź dla matki, która wolała nie dostrzegać problemów i liczyła, że rozwiążą się same.
Po chwili do salonu weszli ojciec z synem, który oznajmił od razu, że musi wyjść z domu. Jane podążyła za nim do holu.
– Teddy – zagadnęła, przytrzymując brata za ramię. – Masz kłopoty?
– Ogromne – zabrzmiała odpowiedź. – A staruszek odmawia pomocy.
– Co zamierzasz?
Weszli oboje do biblioteki, gdzie usiedli obok siebie na sofie.
– Nie mam pojęcia – odrzekł Teddy. – A ty, siostrzyczko, nie mogłabyś mi pomóc?
– A ile wynoszą twoje długi?
– No cóż… to przeważnie długi karciane… a więc muszę je spłacić… – oznajmił niepewnie.
-Ile?
– Około pięciu tysięcy.
– Pięć tysięcy?! Och, Teddy, jak to się stało, że jesteś winien aż tyle?
– No wiesz, jak to bywa. Przegrałem trochę i chciałem się odegrać… Po prostu nie miałem szczęścia.
– Komu jesteś winien te pieniądze?
– Najwięcej lordowi Bolsover. Około trzech tysięcy. I żąda szybkiego zwrotu. Krawcy i kupcy mogą zaczekać.
– Zaczekać? Na co? Na twoje szczęście w grze? Przecież krawcy i szewcy muszą z czegoś żyć. A długi karciane nie są prawnie egzekwowalne. Powinieneś o tym wiedzieć. Pracujesz przecież w firmie prawniczej.
– Dlatego tym bardziej trzeba je spłacać. To sprawa honoru. Muszę spłacić ten dług natychmiast.
– Och, Teddy… W co ty się wpakowałeś…
– A ty, siostrzyczko, nie możesz mi pomóc? Masz przecież pieniądze, które zapisała ci ciotka Matilda.
– Te pieniądze… to ma być mój posag.
– Ale przecież nigdy nie wyjdziesz za mąż!
Jego słowa dotknęły Jane do żywego, ale nie dała tego po sobie poznać.
– Być może – odparła. – Tak czy inaczej… chcę przeznaczyć te pieniądze na coś innego.
– Cóż może być ważniejszego niż ratowanie swego jedynego brata z opresji?
Jane ciężko westchnęła. Marzyła o tym, by otworzyć sierociniec dla dzieci żołnierzy, którzy polegli podczas wojny. Na pomysł ten wpadła w zeszłym roku w Londynie, gdzie zobaczyła obdarte i bose dzieciaki żebrzące na ulicach. Gdy – wbrew życzeniu matki, która jej wtedy towarzyszyła – zagadnęła jednego z tych małych nędzarzy, ten opowiedział jej rozdzierającą serce historię. Jego ojciec zginął na wojnie gdzieś daleko w Portugalii, a matka, zdobywszy jakoś pracę służącej, zamieszkała u swoich państwa. Jane od tego czasu zaczęła się zastanawiać, ile jest w kraju takich dzieci. Bezdomnych, obdartych i głodnych.
Z początku sądziła, że to władze powinny im pomagać. Ich ojcowie walczyli przecież za króla i ojczyznę. Zwróciła się nawet do sir Mortimera Beltona, reprezentanta z ich okręgu, z prośbą, by ten przedstawił problem w parlamencie. Niczego to jednak nie zmieniło, więc Jane postanowiła działać na własną rękę. Zaczęła snuć plan założenia małej szkółki z internatem dla tuzina wojennych sierot z najbliższej okolicy. Gdy mi się to uda, myślała, inni pójdą za moim przykładem. Wiedziała, że pięć tysięcy funtów to na ten cel za mało, i doszła do wniosku, że musi skłonić pastora Cauldera z miejscowej parafii, by pomógł zbierać fundusze. Pastor poradził, by znalazła bogatych filantropów, gotowych wspierać jej przedsięwzięcie. Owe pięć tysięcy miało zachęcić do ofiarności innych.
Prośba brata kazała jej porzucić plany pomocy najbardziej potrzebującym i bezbronnym. Co więcej, Teddy stracił właśnie posadę w kancelarii, o czym nie miał odwagi powiedzieć ojcu.
– Jeżeli mi nie pomożesz – oznajmił – będę musiał wyjechać za granicę. Do Indii…
– Twój wyjazd złamie serce mamie – powiedziała Jane. – A poza tym… pomyśl, jak ogromny skandal wywołasz… Przyniesiesz rodzinie wstyd i zepsujesz ceremonię ślubną Isabel i Markowi. Och, Teddy! Zejdź mi z oczu. Muszę się spokojnie zastanowić.
Nie znalazła jednak żadnego innego sposobu, by pomóc bratu, i wpadła w straszny gniew. Z powodu jego egoizmu opuszczone samotne dzieci nadal będą cierpiały głód.
– Kogóż to moje oczy widzą?! Czyżby to był Drew Ashton? – zawołał Mark, idąc Piccadilly, na widok starego przyjaciela. – Skąd się tutaj wziąłeś? Nie widziałem cię kopę lat!
– Byłem w Indiach. Właśnie wróciłem.
– No, no… Wyglądasz na człowieka bogatego.
Mark zmierzył przyjaciela taksującym spojrzeniem, zauważając doskonale skrojony, szary frak, haftowaną kamizelkę, szpilkę z brylantem wpiętą w węzeł starannie zawiązanego fularu, lorgnon z rączką wykładaną macicą perłową i złoty kieszonkowy zegarek. A także eleganckie spodnie i wyczyszczone do połysku równie eleganckie buty.
– Kiedyś nie byłeś taki wytworny – dodał po chwili.
– Poszczęściło mi się, nie przeczę – odrzekł na to Drew. – Ale i ty, Marku, świetnie wyglądasz. Co u ciebie słychać? I jak się mają twoi rodzice?
Mark poinformował przyjaciela, że się wkrótce żeni i że przyjechał do Londynu, by z prawnikami ustalić szczegóły umowy małżeńskiej oraz kupić ślubny strój. Następnie udali się obaj do hotelu Grillona na wspólny posiłek.
– Powiedz mi – zapytał Mark, gdy siedzieli już przy stole – co cię tak nagle skłoniło do wyjazdu do Indii? Przypominam sobie, że wyjechałeś z Broadacres w pośpiechu. Mam nadzieję, że nie przyczynił się do tego brak gościnności ze strony mojej mamy?
– Ależ nie! Skłoniły mnie do wyjazdu nagłe sprawy rodzinne. Wyjaśniłem to przecież wtedy.
– Ach, rzeczywiście. Zapomniałem. A co zamierzasz robić teraz, kiedy już wróciłeś do Anglii?
– Zajmę się handlem – wyznał. – W ten sposób zresztą się wzbogaciłem. Nie jestem już ubogim krewnym, nad którym wszyscy się litują, bo nie chce za niego wyjść żadna panna.
– Żadna panna? – zdziwił się Mark. – Chyba tobie się coś takiego nie zdarzyło?
– Zdarzyło mi się. Możesz mi wierzyć. Młoda dama, z którą się chciałem ożenić, pogardziła mną. Nie byłem dla niej wystarczająco bogaty! – W tonie Drew zabrzmiała nuta goryczy. – No, ale dosyć o mnie. Opowiedz mi o pannie, z którą się zamierzasz ożenić. Czy jest piękna? Ma dobry charakter?
– Na oba pytania odpowiedź szczęśliwie brzmi: tak. Nazywa się Isabel Cavenhurst.
– Cavenhurst?
– Tak. Ale… wydajesz się zaskoczony?
– Nie, nie – odrzekł pospiesznie Andrew. – Nie jestem zaskoczony, tylko… to nazwisko jest mi znane. Cavenhurstowie mieszkają niedaleko Broadacres, prawda? – spytał, po czym podjął na pozór obojętnym tonem: – Mają trzy córki. Pamiętam, że najmłodsza dziesięć lat temu była jeszcze mała, średnia była jeszcze pensjonarką, a najstarsza, Jane, miała siedemnaście czy osiemnaście lat.
– Tak – potwierdził Mark. – Isabel jest średnią córką. I najładniejszą z nich trzech. Sophie, najmłodsza, gdy jeszcze podrośnie, zapewne dorówna jej urodą. A Jane… Cóż, ma inne zalety, za które może być podziwiana… ale uroda nie jest jedną z nich.
– Zatem nie żenisz się z najstarszą… Czy to nie jest trochę… zaskakujące?
– Nie żyjemy w średniowieczu, Drew. Moi rodzice nigdy nie zamierzali narzucać mi żony. Zresztą… gdybym nawet starał się o względy Jane… ona raczej nie przyjęłaby przychylnie moich zalotów. Sądzę, że przeżyła niegdyś rozczarowanie. Nie znam szczegółów, wiem tylko, że unikała towarzystwa… Potem oczywiście poszedłem na wojnę i nie było mnie przez sześć lat. Kiedy wróciłem, zaręczyłem się z Isabel.
– Więc kiedy ślub?
– W przyszłym miesiącu. Piętnastego.
– Zatem życzę ci szczęścia.
– Dziękuję. Musisz koniecznie przyjechać na ślub. Ale, ale! Skoro już o tym mowa, mam do ciebie prośbę. Zostań moim drużbą. Miał nim być Jonathan Smythe, ale musiał pojechać do Szkocji do ciężko chorej ciotki, po której ma nadzieję odziedziczyć spory majątek.
– Pochlebia mi ta propozycja. Ale… dlaczego ja?
– Będziesz doskonałym drużbą. A poza tym jesteś jednym z moich najbliższych przyjaciół. Zrobisz to dla mnie, prawda, Drew?
– Zastanowię się nad tym.
– Bylebyś nie zastanawiał się zbyt długo. Tymczasem możesz zrobić dla mnie coś jeszcze. Pomóż mi kupić odpowiednie ubranie, a także podarunki dla narzeczonej i jej druhen. Wyjeżdżam z Londynu pojutrze, więc muszę zrobić zakupy jutro… A dziś wieczorem może udamy się na karty do White’a. Należysz do tego klubu? Nie? To nic. Wprowadzę cię. No to jak? Zgoda?
Mark odłożył nóż i wyciągnął do Drew prawą rękę, którą przyjaciel uścisnął.
– Dobrze. Jutro idziemy na zakupy. Ale co do mojej obecności na ślubie to… nie obiecuję.
Mark uśmiechnął się szeroko. Nie wątpił, że przekona swego kompana, by przyjechał do Broadacres, a wtedy wyjdzie na jaw prawdziwy powód jego wyjazdu do Indii. Mark nie wierzył w opowieść o sprawach rodzinnych, bo wiedział, że Drew ma tylko niezamężną cioteczną babkę, która gdy był mały, po nagłej śmierci jego rodziców, nie chciała się nim opiekować. Oddała go rodzinie zastępczej – złym ludziom, stosującym wobec chłopca fizyczną i psychiczną przemoc, u których Drew mieszkał do czasu, aż poszedł do szkoły. Mark zawsze mu współczuł, bo Drew podczas wakacji, gdy wszyscy inni chłopcy wyjeżdżali do domów, zostawał w internacie. Cioteczna babka nie zgadzała się na takie wyjazdy, obawiając się, że jej podopieczny nabije sobie głowę głupstwami i zacznie mieć wygórowane ambicje. Dopiero gdy obaj skończyli studia, Drew, który mógł już decydować sam za siebie, dał się namówić na wizytę. Nie trwała jednak długo i Mark bardzo chciał poznać przyczynę jego wyjazdu.
Po skończonym posiłku rozstali się i Mark pojechał do kancelarii Hallidayów, by poradzić się młodszego ze wspólników, pana Cecila Hallidaya, w sprawie umowy małżeńskiej. Chciał bowiem wprowadzić do tej umowy zapis gwarantujący Isabel stałą sumę, tak by miała pewną niezależność finansową. Mając świadomość, że sir Edward zmaga się z kłopotami finansowymi – o czym świadczył chociażby stan jego domostwa i otaczającego go ogrodu – zrezygnował z posagu. Nie chciał bowiem, by rodzina Cavenhurstów cierpiała jakikolwiek niedostatek z powodu jego szczęścia.
Gdy przybył do kancelarii, zdziwiła go nieobecność Teddy’ego, a jego zdziwienie jeszcze pogłębiło się, gdy pan Cecil Halliday oświadczył, że młody Cavenhurst już w kancelarii nie pracuje. Ponieważ prawnik nie chciał się wdawać w szczegółowe wyjaśnienia, przystąpili zaraz do sprawy Marka.
Mark spędził z prawnikiem całą godzinę, pracując nad umową małżeńską, a po wyjściu z kancelarii udał się do mieszkania Teddy’ego. Nie zastał swego przyszłego szwagra w domu, przywitała go natomiast dozorczyni, narzekając, że młody pan od jakiegoś czasu nie płacił za mieszkanie, a teraz wyniósł się cichaczem. Mark uregulował zaległą należność i wrócił do hotelu.
Znał Teddy’ego od małego. Razem dorastali i uczęszczali do tych samych szkół. Od czasów studiów jednak ich drogi się rozeszły. Mark poszedł po studiach na wojnę, a Teddy zatrudnił się w kancelarii Hallidayów. Dopiero ostatnio w związku ze zbliżającym się ślubem widywali się częściej.
Mark szczerze pragnął lubić swego przyszłego szwagra, nie mógł jednak nie zauważyć, że został rozpieszczony przez uwielbiającą go matkę i wyrósł na egoistę – aroganckiego i pozbawionego wrażliwości. Co tym razem zrobił? Dlaczego Hallidayowie dali mu wymówienie? – zastanawiał się teraz Mark, wiedząc, że postępek Teddy’ego, jakikolwiek by był, nie spotka się z aprobatą sir Edwarda.
Dowiedział się na temat Teddy’ego więcej już tego samego wieczoru, gdy wraz z Drew udał się do klubu na partyjkę wista. Ich partnerami zostali niezbyt dobrze im znani kapitan Toby Moore oraz lord Bolsover. Ten ostatni, ekstrawagancko ubrany, pewnie ze dwa lata starszy od Marka dżentelmen z ciemnymi, krótko przyciętymi i opadającymi na czoło kędzierzawymi włosami, znany był z tego, że spędza mnóstwo czasu przy karcianym stoliku.
– Jest pan zaręczony z jedną z panien Cavenhurst, nieprawdaż? – zwrócił się do Marka z pytaniem.
– W istocie – potwierdził Mark. – Mam zaszczyt być narzeczonym panny Isabel. A dlaczego pan pyta?
– Z ciekawości, mój drogi panie, z ciekawości. Dobrze znam Cavenhursta.
– Sir Edwarda?
– Nie, jego nie poznałem. Miałem na myśli syna. Spędziłem z nim mnóstwo czasu przy karcianym stoliku. I dużo od niego wygrałem. Sądzę, że pojechał teraz do domu prosić o pieniądze. Kupiłem wszystkie jego długi. Wygląda na to, że on za nic nie płacił, tylko wszystko brał na kredyt. Mam nadzieję, że szybko wróci. Nie mam w zwyczaju długo czekać na pieniądze.
Mark poczuł się zaniepokojony, lecz nie pokazał tego po sobie. Zapewnił natomiast lorda Bolsover, że nie ma się czego obawiać, bo sir Edward z pewnością pospieszy synowi z pomocą.
– Oj, nie wiem – odrzekł tamten bezczelnie. – Mam co do tego wątpliwości, bo słyszałem, że ich rodowa posiadłość jest w opłakanym stanie, a kiesa sir Edwarda świeci pustkami.
– Od kogo pan to słyszał? Ja nic o tym nie wiem.
Lord Bolsover zaśmiał się drwiąco.
– Boi się pan, że nie dostanie posagu?
– Oczywiście, że się tego nie boję. Nie wiem, skąd pan ma takie informacje, ale zapewniam pana, że są błędne. Zostawmy jednak ten temat i wróćmy do gry.
– Jak pan sobie życzy.
Gra rozpoczęła się i nie rozmawiali już więcej o Teddym ani o jego długach. Mark jednak nie mógł przestać o tym myśleć. Ze sposobu, w jaki Bolsover mówił o posagu i stanie posiadłości, wnioskował, że chodzi o dużą sumę, i zaczął się obawiać, że tym razem suma, jaką Cavenhurstowie będą musieli wyłożyć na spłatę długu ich kochanego syna, zrujnuje sir Edwarda. Postanowił zapytać o to Jane, kiedy tylko ją spotka.
Tymczasem skupił się na grze i razem z przyjacielem wygrali sporą sumkę.
– To był dobrze spędzony wieczór – powiedział Drew, gdy opuścili klub i powolnym krokiem szli Jermyn Street, przy której mieszkał.
– Jesteś wytrawnym graczem – odrzekł Mark. – Udało ci się wygrać z Bolsoverem, który uchodzi za bardzo trudnego przeciwnika. Słyszałem też, że nie zawsze gra uczciwie, chociaż nikt jak dotąd nie odważył mu się tego zarzucić. Jeżeli kupił długi Teddy’ego, to… Cóż… nie wróży to dobrze rodzinie Cavenhurstów.
– Rozumiem. To dlatego nie mogłeś się skupić?
– Nie przeczę. Zaniepokoiło mnie to.
– Martwisz się o posag.
– Ależ skąd! Posag to jest najmniejsze z moich zmartwień.
– A więc jutro idziemy na zakupy?
– Oczywiście. A potem przyjedziemy do nas do Broadacres. Czy tak?
– Czyżbym ci to obiecał?
– Nie. Ale bardzo cię o to proszę. Chcę, żebyś poznał Isabel. Zaprosimy Cavenhurstów na kolację.
– Dobrze… skoro tak nalegasz – roześmiał się Drew – nie odmówię staremu przyjacielowi.
W następnej chwili wymienili pozdrowienia i się rozstali.