- W empik go
Skarabeusz Izydy - ebook
Skarabeusz Izydy - ebook
Trudno pokonać wroga, którego nie sposób zidentyfikować.
Paul Lessingham, deputowany do brytyjskiego parlamentu, wiedzie spokojne życie. Wszystko zmienia się jednego wieczoru, gdy niespodzianie przyłapuje w swoim domu Roberta Holta. Ten niepozorny urzędnik próbuje ukraść jego listy, zachowuje się w sposób budzący grozę i nie daje się schwytać. Niebawem w otoczeniu Paula zaczyna dochodzić do kolejnych dziwnych wydarzeń, a znajomi ludzie stają się nieobliczalni. Zaniepokojony bohater przyjmuje pomoc mężczyzny, który zaleca się do jego narzeczonej.
W 1919 r. książka została zekranizowana w postaci filmu niemego w reżyserii Alexandra Butlera. Na jej podstawie wystawiano także sztuki teatralne oraz realizowano słuchowiska radiowe.
W sam raz dla miłośników horrorów i opowieści grozy, w stylu Edgara Allana Poe.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-8269-8 |
Rozmiar pliku: | 436 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Straszne opowiadanie Roberta Holta.
Na dworze.
— Niema miejsca! — Wszystko zajęte!
Zatrzasnął mi drzwi przed nosem.
To już było szczytem wszystkiego.
Nauganiać się bezowocnie przez cały dzień, aby otrzymać pracę, lub choćby wyżebrać jakąś służbę pomocniczą i w ten sposób zarobić parę groszy — to źle! Ale zupełnie upadły na duchu, złamany na ciele i duszy, wyczerpany głodem i zmęczeniem, zmuszony przełknąć drobinę pozostałej dumy i jako biedny, bezdomny włóczęga, jakim w istocie teraz byłem, prosić o schronienie na noc w przytułku dla bezdomnych — to było jeszcze gorzej. Znacznie gorzej. Gorzej niż można sobie wyobrazić.
Ogłupiałym wzrokiem wpatrywałem się w drzwi, które mi przed nosem zatrzaśnięto. Nie mogłem pojąć, że to jest możliwe. Nie spodziewałem się bowiem, że będę uważany za włóczęgę, a nawet gdybym nim był, wydawało mi się rzeczą niepojętą, aby wzbroniono mi wstępu do tego schroniska najwyższego upadku, do przytułku dla bezdomnych. W ten sposób dosięgłem dna nędzy, o jakiej nie śniłem w najstraszniejszych snach.
Kiedy tak stałem i namyślałem się, co teraz pocznę, wyłonił się z cienia muru jakiś człowiek i zbliżył się powoli do mnie:
— Nie chcą pana wpuścić?
— Mówi, że jest pełno.
— Powiada, że jest pełno? To jest tutaj w Fulham ich wykręt, — tak mówią zawsze, że jest pełno. Nie chcą mieć zadużo ludzi.
Spojrzałem na człowieka z ukosa. Stał przedemną z wyciągniętą głową, z rękami w kieszeniach spodni. Odzież jego była potargana, głos ochrypły.
— Myśli pan, że jeśli mówią, że jest pełno, skoro tak nie jest — to mają miejsce i tylko nie chcą mnie wpuścić?
— Tak jest, ten łotr oszukuje pana.
— A jeśli mają miejsce, czy nie są obowiązani wpuścić mnie?
— Naturalnie, że są obowiązani i zaklinam się, że gdybym był na pańskiem miejscu, zmusiłbym ich do tego. Może pan być tego pewny, do kroćset djabłów.
Wyrzucił z siebie prawdziwy potop przekleństw.
— Co mam robić?
— Postaw się pan należycie! Aby ludzie wiedzieli, że nie pozwalasz się pan oszukiwać.
Wahałem się, potem poszedłem za jego radą i zadzwoniłem jeszcze raz. — Drzwi otwarły się gwałtownie i siwowłosy starzec, który otworzył przedtem, stanął na progu. Gdyby był przewodniczącym sądu opiekuńczego, nie przemówiłby do mnie pogardliwiej.
— Co, pan znowu tutaj? Co to znaczy? Myśli pan, że nie mam nic do roboty, jak biegać za podobnymi ludźmi.
— Chcę być wpuszczony.
— Ale nie zostanie pan wpuszczony.
— Chcę pomówić z kimś, kto ma tu prawo rozkazywać.
— Już pan to zrobił.
— Chcę pomówić z kimś innym — chcę mówić z przełożonym.
— Nie będzie pan mówił z przełożonym!
Chciał zamknąć prędko drzwi, ale ponieważ byłem na to przygotowany, wetknąłem między drzwi nogę, tak, że nie mógł ich zamknąć.
— Czy przytułek jest istotnie pełny?
— Przynajmniej od dwóch godzin.
— Więc cóż mam począć?
— Nie wiem!
— Gdzie jest najbliższy przytułek?
— W Kensington.
W chwili, gdy mi tak odpowiadał, otworzył nagle drzwi i odepchnął mnie. Zanim się opamiętałem, drzwi były już zamknięte. Obszarpaniec przysłuchiwał się rozmowie z gniewnym uśmiechem. Teraz rzekł:
— Ładny numer, co?
— On jest przecież także tylko żebrakiem — czy wolno mu odgrywać tutaj rolę przełożonego?
— Powiem panu, że ta żebracza hołota gorsza jest od przełożonych — o niebo gorsza! Wyobrażają sobie, że cała buda należy do nich, do kroćset djabłów! O, to piękny światek!
Zamilkł. Wahałem się. Od dłuższego czasu zbierało się już na deszcz. Teraz lunął przenikając aż do skóry. Jeszcze tego brakowało, aby mnie zupełnie unieszczęśliwić. Mój towarzysz patrzał na mnie z markotną ciekawością.
— Nie ma pan pieniędzy?
— Ani złamanego szeląga.
— Zdarza się to panu pierwszy raz?
— Tak, po raz pierwszy stoję przed takim przytułkiem — i nie zanosi się na to, abym wszedł do niego.
— Pomyślałem natychmiast, że to dla pana nowość. No, cóż teraz?
— Jak daleko do Kensingtonu?
— Do przytułku? Około trzy mile. Ale na pańskiem miejscu spróbowałbym z przytułkiem St. George.
— Gdzie to jest?
— Na ulicy Fulham. Przytułek w Kensingtonie jest mały, jest tu bardzo dobrze, ale zapełnia się natychmiast po brzegi, skoro otworzą się drzwi — w St. George dostanie pan prędzej miejsce.
Zamilkł. Namyślałem się, ale w istocie nie miałem ochoty iść ani do jednego ani do drugiego przytułku. Obszarpaniec zagadnął mnie znowu:
— Wracam dzisiaj z Reading — tak, szedłem całą drogę pieszo — i za każdym krokiem przeklętej drogi robiłem sobie nadzieję, że usadowię się w Hammersmith — a teraz wpadłem. O, tu jest piękny kraj! Życzę, aby każda przeklęta dusza utopiła się w morzu, tak, życzę tego z całego serca. Ale nie pójdę ani na krok dalej — dostanę już łóżko w Hammersmith, albo pokażę im!
—Jak pan to zrobi? Ma pan pieniądze?
— Ja pieniądze? O, ty moja poczciwa duszo! Czy ja tak wyglądam? Nie mam ich od sześciu miesięcy — od czasu do czasu jednego penny, ale nie więcej.
— No, więc jak dostanie pan łóżko?
— Zaraz pan zobaczy, jak to zrobię.
Schylił się, podniósł dwa kamienie, każdą ręką jeden. Kamień, który trzymał w lewej ręce, cisnął w szybę nad drzwiami przytułku. Kamień przebił ją i rozbił stojącą wewnątrz lampę.
— Tak dostanę łóżko, widzi pan!
Drzwi otwarły się spiesznie. Siwowłosy żebrak pojawił się znowu. Kiedy poznał nas w ciemności, krzyknął:
— Kto to zrobił?
— Ja to zrobiłem, panie przełożony — a jeśli pan chce, może pan dostać jeszcze jeden kamień. Mogę wam zrobić tę przyjemność.
Zanim siwołosy żebrak zdołał odpowiedzieć, włóczęga cisnął w drugą szybę kamień, który trzymał w prawej ręce. Poczułem, że czas wziąć nogi za pas. Obszarpaniec zdobywał nocleg za cenę, której nie chciałem płacić mimo strasznej nędzy.
Kiedy odchodziłem, zjawiły się właśnie na widowni inne osoby, a obszarpaniec przemawiał do nich z swobodą, nie pozostawiającą nic do życzenia co do swojej szczerości. Nie odszedłem jeszcze daleko, gdy uczułem niemal żal, że nie rozbiłem jakiegoś okna. Przystanąłem nawet na parę chwil i omal nie wróciłem, aby to jeszcze uczynić.
Nie mogłem wybrać gorszej nocy do spędzenia jej na wolnem powietrzu. Deszcz był jak mgła. Nietylko, że przemoczył mnie do skóry, ale nie pozwalał widzieć przed sobą nawet na parę kroków. Nieznana mi zupełnie okolica była źle oświetlona. Wybrałem jako ostatnią deskę ratunku Hammersmith. Wydawało mi się, jakobym próbował w jakiejś innej części Londynu znaleźć zajęcie, któreby mi pozwoliło wypłynąć na powierzchnię i jak gdyby teraz pozostał mi tylko Hammersmith. Byłem teraz tutaj i przytułek nie chciał mnie przyjąć!
Oddaliwszy się od niegościnnego przytułku, skręciłem w pierwszą ulicę na lewo. W ciemności i deszczu wydawała mi się ta część miasta jeszcze mało zabudowana. Chodnik był niewybrukowany, grobla tak nierówna, jak gdyby nie trasowano tu jeszcze ulicy. Widać było tylko nieliczne domy, leżące daleko od siebie. Te, obok których przechodziłem, wyglądały w złem oświetleniu i ogólnej rozpaczy jak walące się chałupy.
Nie miałem wyobrażenia, gdzie się znajduję, tylko niejasne poczucie, że musiałem wyjść na Walham Green, jeśli pójdę jeszcze dalej w tym samym kierunku. Jak długiego czasu zużyję do tego, nie wiedziałem. Nie spotkałem żadnej duszy, od której mógłbym się coś dowiedzieć i zdawało mi się, że znajduję się na pustyni.
Sądzę, że było to między jedenastą a dwunastą godziną w nocy. Poszukiwanie za pracą przerwałem dopiero wtedy, gdy zamknięto wszystkie sklepy, — a w Hammersmith zamykają je, przynajmniej dzisiaj wieczorem, bardzo późno. Potem włóczyłem się przygnębiony, i namyślałem się, co mogłem zrobić. Jedynie dlatego, że obawiałem się być nazajutrz zupełnie niezdolnym do pracy, jeśli spędzę noc na wolnem powietrzu bez jedzenia, próbowałem dostać bezpłatny nocleg i jadło. Głód zapędził mnie pod drzwi przytułku. Dzisiaj była środa, a od niedzieli nie miałem nic w ustach prócz wody z publicznej studni i kawałka chleba, ofiarowanego mi przez jakiegoś człowieka, który leżał skurczony pod drzewem w Parku Holenderskim. Pościłem od trzech dni i przez cały czas chodziłem. Czułem, że jeśli będę musiał głodować do najbliższego rana, zemdleję. Ale gdzie mogłem dostać coś do jedzenia w tem obcem i niegościnnem miejscu i w nocy?
Nie wiem, już jak daleko zaszedłem. Za każdym krokiem chód sprawiał mi coraz większą trudność. Byłem wyczerpany fizycznie i duchowo. Opuściła mnie siła i odwaga. W żołądku odzywał się głód. Napół nieprzytomny oparłem się o jakiś parkan. Gdyby śmierć porwała mnie szybko i bez bólu, powitałbym ją jak dobrego przyjaciela. Ale tak ciężko było znieść to powolne konanie.
Trwało to kilka minut, zanim odpocząłem i mogłem opuścić parkan, i pójść dalej. Szedłem na ślepo, utykając na nierównej ulicy. Zataczałem się jak pijany aż wkońcu upadłem na ziemię. Byłem tak dalece wyczerpany, że leżałem przez kilka minut tam, gdzie upadłem i miałem wielką ochotę nie opierać się już więcej, ale spędzić noc pod gołem niebem. Sądzę, że noc ta stałaby się dla mnie wieczną.
Gdy stanąłem znów na nogach, byłbym może uszedł jeszcze kilkaset metrów, gdyby nie ohydny zawrót głowy, który chwycił mnie w tej chwili, wywołany widocznie okropnym głodem. Zatoczyłem się bezsilnie na niski mur, stojący właśnie w tem miejscu drogi. Gdybym się był o niego silnie nie oparł, byłbym zemdlał. Zdawało mi się, że zawrót głowy trwał godzinami, w istocie trwał kilka sekund i gdy przyszedłem do siebie, miałem uczucie, jak gdyby jakiś straszliwy ból obudził mnie z głębokiego omdlenia.
Zawołałem głośno:
— Cóżbym dał za kawałek chleba!
Rozglądnąłem się dokoła siebie jak obłąkany. Wtedy zobaczyłem po raz pierwszy, że za mną stał dom. Była to jedna z tak zwanych will, wystrzelających dokoła Londynu jak grzyby i odnajmowanych za dwadzieścia pięć do czterdzieści funtów rocznie. Stała samotnie. O ile mogłem zobaczyć w słabem świetle, w promieniu dwudziestu do trzydziestu metrów dokoła niej nie było żadnego budynku. Była dwupiętrowa. Na górnem piętrze były trzy okna, szczelnie zasłonięte żaluzjami. Drzwi domu znajdowały się na prawo ode mnie, z małą żelazną bramą. Dom stał tak blizko szosy, że wystarczało, abym wyciągnął rękę, i mógł dotknąć obu okien parteru. Jedno z tych okien, wychodzące na ganek, było trochę odchylone.
Wewnątrz.
Wszystkie szczegóły tego domu, przed którym stałem, wryły się w moją pamięć z nienaturalną wyrazistością. Jeszcze przed chwilą nie widziałem nic. Cały świat zniknął. Teraz widziałem wszystko i to z przerażającą jasnością.
Przedewszystkiem uwagę moją zwróciło otwarte okno. Wpatrywałem się w nie i czułem osobliwe bicie serca. Było tak blizko ode mnie, tak niesamowicie blizko. Wystarczało, abym wyciągnął rękę, a mogłem znaleźć się w pokoju. A na dworze lał deszcz! Moje nędzne ubranie było przemoczone. Byłem mokry aż do skóry! Drżałem z zimna. A deszcz zdawał się wzmagać z każdą sekundą. Zęby moje dzwoniły. Byłem przeniknięty wilgocią do szpiku kości.
A za tem otwartem oknem musiało być tak ciepło, tak sucho!
Nie było widać żywej duszy. Jak daleko sięgnąć okiem, żadnej ludzkiej istoty. Nasłuchiwałem. Ani jednego dźwięku. Nie było nikogo, ktoby mógł widzieć, co robiłem, nikogo, ktoby się o to zatroszczył. Nie potrzebowałem obawiać się żadnego szpiega.
Może dom był pusty, było to nawet bardzo prawdopodobne. Jednak było moim obowiązkiem zapukać do drzwi, obudzić mieszkańców i zwrócić im uwagę na ich opieszałość — na otwarte okno. W nagrodę za mój trud powinniby mnie wynagrodzić. Ale gdyby dom był niezamieszkały, pocóż miałbym pukać? Narobiłoby to tylko niepotrzebnego hałasu i zakłóciło może spokój sąsiadom. A nawet gdyby byli wewnątrz ludzie, może nie daliby mi przecież nic. W twardej szkole doświadczyłem niewdzięczności ludzkiej. A gdyby tak zamknąć okno — to zapraszające, nęcące, wygodne okno! — i nic na tem nie zyskać, ale dalej stać w zimnie i deszczu na dworze bez pieniędzy, ochoty, w głodzie? Nie! Raczej wszystko, niż to! Zapóźno powiedziałbym sobie, że postąpiłem jak głupiec. I słusznie powiedziałbym tak.
Przechyliłem się przez niski mur i wetknąłem rękę do pokoju. Jak ciepło było wewnątrz. Czułem różnicę temperatury na moich palcach. Powoli przelazłem przez mur. Mogłem stać wygodnie między oknem a murem. Nachyliłem się i zajrzałem przez otwarte okno. Nie było widać nic. Wewnątrz było zupełnie ciemno. Żaluzja była podniesiona. Wydawało mi się niemożliwe do pomyślenia, że ktoś poszedł spać przy podniesionej żaluzji i otwartem oknie. Przyłożyłem ucho do szpary. Cisza! Nie było bezwątpienia nikogo w domu.
Zdecydowałem się pchnąć okno na jeden lub dwa cale dalej, aby móc rozejrzeć się w pokoju. Gdyby mnie ktoś przyłapał na tem, mógłbym jeszcze wytłumaczyć się, mówiąc, że zamierzałem właśnie wszcząć alarm. Musiałem tylko być bardzo ostrożny. Przy wilgotnem powietrzu okno mogło zaskrzypieć.
Ale nie, nic podobnego. Poruszało się tak lekko i bezszelestnie, jak gdyby je ktoś przed chwilą naoliwił. Ta bezszelestność przepoiła mnie taką otuchą, że pchnąłem je dalej, niż zamierzałem, nawet tak daleko, jak tylko było je można otworzyć. Nie zdradziło mnie najmniejszym szelestem. Przechyliłem się przez gzyms okienny i wetknąłem do pokoju głowę i górną część ciała. Ale nie dowiedziałem się więcej nic a nic. Nie mogłem nic zobaczyć. Zupełnie nic. Nie mogłem nawet poznać czy pokój jest umeblowany. Może natknąłem się na pusty dom. Ale i tego nie mogłem stwierdzić. Co teraz począć?
Tak, skoro dom jest pusty, miałem moralne, jeśli nie ustawowe prawo do jego opieki nade mną. Nawet człowiek o najbardziej zatwardziałem sercu, nie zaprzeczyłby mi, nawet najsroższy gospodarz.
Przy pomocy gzymsa wdrapałem się do wnętrza.
W chwili, gdy to zrobiłem, przekonałem się, że pokój nie był zupełnie nieumeblowany. Był w nim dywan pod nogami. Znam się na dywanach. Ale nigdy jeszcze nie stałem na tak miękkim. Przypominał mi trawniki w parku Richmond. Poddawał się moim nogom. Był błogosławieństwem dla moich biednych, poranionych nóg po nierównej, brudnej ulicy. Czy miałem cofnąć się teraz, gdy stwierdziłem, że pokój umeblowany był, przynajmniej częściowo? Czy też miałem prowadzić dalej poszukiwania? Byłoby rozkoszą zdjąć teraz moje mokre ubranie, rozłożyć się na tym dywanie i zasnąć. Ale byłem taki głodny! Cóżbym był dał, gdybym znalazł coś dobrego do zjedzenia!
Postąpiłem parę kroków naprzód, ostrożnie, aby nie natknąć się w ciemności na coś niespodziewanie. Kiedy zrobiłem trzy albo cztery kroki, nie natknąwszy się na nic, zapragnąłem naraz, abym nigdy nie był przeszedł obok tego domu, nie przelazł przez okno i abym znowu znalazł się szczęśliwie na drodze. Naraz zrozumiałem, że w pokoju znajdowało się wraz ze mną coś żyjącego. Pozornie nic nie mogło wzbudzać tego przekonania, możliwe bowiem, że zmysły moje były nienaturalnie zaostrzone, jednakowoż poczułem naraz, że coś tutaj było. Co więcej, miałem straszliwe uczucie, że ja, który nie widziałem, byłem widziany i że obserwowano wszystkie moje ruchy.
Co się znajdowało wraz ze mną w pokoju, nie mogłem nawet odgadnąć. Wydawało mi się, jakoby mój umysł został nagle sparaliżowany. Podobne twierdzenie może się wydawać dzieciństwem, ale byłem w stanie wielkiego przedenerwowania, wyczerpany, u kresu sil, a w owej chwili ogarnęło mną tak dziwne uczucie, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczyłem i jakiego nie pragnąłbym nigdy doświadczyć: uczucie panicznego strachu. Stanąłem jak wryty, nie miałem odwagi poruszyć się i bałem się nawet oddychać. Czułem, że w pokoju było coś osobliwego, coś złośliwego.
Nie wiem, jak długo stałem tam jak przykuty, ale trwało to z pewnością dosyć długo. Zwolna, gdy się nic nie poruszało, nic nie ukazywało, nie odzywało, ani nie działo, spróbowałem zebrać moje siły. Wiedziałem, że zachowałem się w tej chwili jak tchórz i zapytywałem siebie, czego się właściwie lękałem. Zdejmował mnie strach przed mojemi własnemi wyobrażeniami. Co mogło być w pokoju, co mi pozwoliło otworzyć okno i wpuściło bez oporu do wnętrza? Cokolwiek to mogło być, było tchórzliwe jak ja, bo dlaczego zezwoliło na moje włamanie się do mieszkania? Ponieważ pozwolono mi wejść, sądziłem, że wolno mi z powrotem wyjść — i zrozumiałem, że żądza opuszczenia pokoju była teraz we mnie silniejsza niż poprzednio pragnienie wejścia.
Musiałem opanować się całą siłą, zanim zdołałem zebrać się na odwagę, aby odwrócić głowę, a w tej samej chwili, gdy to uczyniłem, odwróciłem ją natychmiast z powrotem. Trudnoby mi było powiedzieć, co mnie do tego zmusiło — wiem tylko tyle, że byłem do tego zmuszony. Serce moje biło tak gwałtownie, że mogłem słyszeć jego bicie. Drżałem tak dalece, że ledwie mogłem się utrzymać na nogach. Ogarnęła mnie nowa fala bezmyślnej trwogi. Patrzyłem przed siebie oczyma, w których możnaby było dojrzeć obłąkańczy strach, gdyby było jasno i nasłuchiwałem tak uważnie, że uszy bolały mnie niemal.
Poruszało się coś, ale tak cicho, że tylko moje uszy mogły to posłyszeć. Jednak słyszałem. Spojrzałem w kierunku z którego dochodził szmer i gdy tak patrzyłem, ujrzałem przed sobą dwa punkciki świetlne. Mogłem był przysiąc, że przed chwilą nie było ich, ale teraz były. Były to oczy. Wyobrażałem sobie, że to były oczy. Słyszałem, że oczy kotów świecą się w ciemności i jakkolwiek nie widziałem ich nigdy, wmawiałem w siebie, że to są oczy kocie, że stworzenie, które znajdowało się przedemną — było kotem. Wiedziałem jednak, że okłamuję siebie. Wiedziałem, że to nie były oczy kocie, ale nie wiedziałem, jakie to były oczy — i nie miałem odwagi pomyśleć o tem.
Oczy te poruszały się w moim kierunku. Stworzenie, do którego należały, zbliżało się. Pragnienie ucieczki było we mnie tak silne, że wolałbym raczej umrzeć, niż stać nieruchomo na miejscu. Nie mogłem jednak poruszyć żadną częścią ciała, jak gdyby moje członki nie należały do mnie. Oczy zbliżały się — bezszelestnie. Początkowo znajdowały się na wysokości około jednego metra nad podłogą, ale nagle rozległ się trzask, jak gdyby jakieś miękkie ciało rozbiło się na podłodze. Oczy zniknęły — aby po chwili pojawić się znowu, na wysokości około sześciu cali nad podłogą.
Wywnioskowałem z tego, że stworzenie, do którego należały oczy, było przecież małe. Dlaczego nie uległem obłąkanemu pragnieniu ucieczki, nie wiem. Wiem tylko, że nie mogłem. Przypuszczam, że nędza i niedostatki ostatnich dni ponoszą winę mojego postępowania w owej chwili, jak również roli, jaką odtąd odgrywałem. Naogół uważam się za człowieka równie odważnego i stanowczego, jak każdy przeciętny śmiertelnik, ale skoro się przeszło tyle przykrości i goryczy, można być zmuszonym do czynów, do których nie byłoby się zdolnym w chwilach szczęśliwszych. Wiem to z doświadczenia.
Oczy zbliżały się z osobliwie wleczącą się powolnością, chwiejąc się, jak gdyby właściciel ich zataczał się. Trudno sobie wyobrazić większe przerażenie jak to, z jakiem oczekiwałem ich zbliżania się. Wzrok mój nie odrywał się od nich ani na chwilę — za nic w świecie nie potrafiłbym zamknąć oczu — i dlatego musiałem spojrzeć na nie w dół, gdyż zdawały się znajdować w jednakowej wysokości z mojemi nogami.
Wkońcu dosięgły moich nóg. Ale i wtedy nie zatrzymały się. I nagle uczułem coś na moich butach, i z uczuciem przerażenia, trwogi, odrazy, które uczyniło mnie jeszcze bardziej bezsilnym, zrozumiałem, że stworzenie to wspinało się po moich nogach i mojem całem ciele. I nawet wtedy nie mogłem powiedzieć, co to było. Wspinało się to po mnie z taką lekkością, jak gdybym ustawiony był nie pionowo, ale poziomo. Wydawało mi się to czemś w rodzaju olbrzymiego pająka, — pająka, znanego z złych snów — okrutnem urzeczywistnieniem strasznej wizji. Przyciskało się to lekko do mojego ubrania nogami, które mogę porównać tylko z nogami pająka. Zdawało się, że stworzenie to ma tysiące nóg, czułem nacisk każdej nogi z osobna. Oplatały mnie miękko, lepko, jak gdyby stworzenie wpijało się za każdem poruszeniem i odrywało.
Wspinało się coraz wyżej i wyżej. Dotarło już do moich ud. Teraz pięło się w okolicę brzucha. Bezsilność, z jaką znosiłem jego napastliwość, nie była jeszcze najgorszą męczarnią. Pojmowałem jasno, że gdybym otrząsnął się silnie, stworzenie opadłoby z powrotem na podłogę. Ale wszystkie muskuły odmówiły mi posłuszeństwa.
Gdy stworzenie wspinało się wyżej, oczy jego podobne były do dwu małych lamp. Tryskały z nich dosłownie promienie światła. W świetle tego światła zacząłem rozróżniać zarysy jego ciała. Było większe, niż przypuszczałem i albo fosforyzowało lekko, albo też miało ciało barwy żółtawej. Połyskiwało się w ciemności. Nie wiedziałem dalej, co to było, ale utwierdzało się we mnie wrażenie, że był to jakiś gatunek pająka, okropne stworzenie, o którem nigdy nie słyszałem ani nie czytałem. Było ciężkie, tak dalece ciężkie, że zastanawiałem się, jak potrafi trzymać się na mnie przy pomocy tak lekkiego nacisku. Byłem pewny, że udawało się mu to przy pomocy jakiejś lepkiej materji w jego nogach — a nawet czułem, że jest przylepione. Im wyżej wspinało się — tem było cięższe i cuchnęło! Zauważyłem od pewnego czasu, że wydzielało jakąś nieprzyjemną, zgniłą woń, a gdy zbliżyło się do mojej twarzy, woń ta stała się tak silna, że stała się niemożliwa do zniesienia.
Doszło do moich piersi i czułem coraz wyraźniej nieprzyjemny, wahający się ruch, jak gdyby ciało jego podnosiło się przy każdem oddechu i opadało. Przednie jego nogi dotykały teraz mojej szyji. Przylepiły się do nich — czy zapomnę kiedyś o tem uczuciu? Gdy tak wisiało przedniemi nogami na mojej szyji, zdawało się przyciągać do góry tylne nogi. Z ohydną powolnością wspięło się na górę, o ćwierć cala wyżej, a ciężar jego zmusił mnie do napięcia muskułów mego grzbietu, dosięgło mego podbródka, dotknęło moich warg, a ja stałem cicho i znosiłem wszystko, gdy pokryło moją twarz swojem olbrzymiem, lepkiem, cuchnącem ciałem i oplotło mnie tysiącem swoich nóg. Omal nie oszalałem ze strachu. Ciało moje przechodziły ciarki, jak gdybym dostał nagle zimnych dreszczów. Strząsnąłem stworzenie. Upadło z trzaskiem na podłogę. Z krzykiem potępionej duszy odwróciłem się i rzuciłem do okna. Gdy tak biegłem, noga moja zaczepiła o coś i padłem jak długi na podłogę.
Zerwałem się, jak mogłem najprędzej, aby uciekać dalej — czy padał deszcz czy nie, aby tylko wyjść z tego pokoju! Już położyłem rękę na gzymsie, a w najbliższej chwili byłbym się znalazł na dworze — gdzie mimo głodu i zmęczenia nikt nie zdołałby mnie zatrzymać — gdy ktoś zaświecił za mną światło.
Człowiek w łóżku.
Promienna jasność, która potem nastąpiła, była niespodziewana. Przeraziłem się, zatrzymałem się na chwilę i ledwie miałem czas opanować się, gdy jakiś głos zawołał:
— Stać! Było coś w tym glosie, czego nie mogę opisać. Nietylko, że brzmiał rozkazująco, ale tkwiło w nim coś złośliwego, szatańskiego. Był to najnieprzyjemniejszy głos, jaki kiedykolwiek słyszałem, i wywarł najnieprzyjemniejszy skutek, bo skoro zawołał stać!“, stanąłem istotnie.
— Wrócić!
Odwróciłem się mechanicznie jak automat. Podobna bezsilność była szczytem niegodności, była upokarzająca, wiedziałem o tem bardzo dobrze. Przejęło to mnie wściekłością. Ale w tym pokoju, w tej obecności, byłem bezsilny. Kiedy odwróciłem się, znalazłem się wobec mężczyzny, leżącego w łóżku. U wezgłowia łóżka umieszczona była deszczułka. Na deszczułce stała mała lampa, rzucająca najjaśniejsze światło, jakie kiedykolwiek widziałem. Oślepiało ono tak dalece, że przez kilka sekund nie mogłem nic widzieć. Ale po pewnej chwili zdołałem coś rozróżnić, pragnąłbym jednak, abym był tego nigdy nie zobaczył.
Ujrzałem jakiegoś człowieka, leżącego w łóżku. Początkowo nie wiedziałem nawet, czy to jest ludzka istota. Kołdra naciągnięta była aż po ramiona i widać było tylko głowę. Leżał na lewym boku, oparłszy głowę o lewa rękę. Wpatrywał się we mnie nieruchomo, jak gdyby chciał zajrzeć mi do najgłębszego dna duszy. Wiek jego trudno było określić. Twarz jego miała wyraz tak prastary, że nie widziałem podobnego u żadnego człowieka. A z drugiej strony czułem, że było to zupełnie możliwe, że nie był starszy ode mnie — taka siła życia tkwiła w jego oczach. Może cierpiał na jakąś straszliwą chorobę, która była przyczyną jego nieludzkiej brzydoty.
Na twarzy i na głowie nie miał żadnego włosa, a żółta jak cytryna skóra pokryta była niezliczonemi brózdami. Czaszka była tak mała, że przypominała w niemiły sposób zwierzę. Nos jego był nienormalnie wielki, a kształt jego tak osobliwy, że podobny był do dzioba drapieżnego zwierzęcia. Najciekawsze na jego twarzy było to, że kończyła się ona właściwie na grubych ustach. Osadzone były one tuż pod nosem, a brody nie widać było zupełnie. Ta anormalność — bo brak brody, był nią właściwie — nadawał twarzy wygląd czegoś nieludzkiego, a oczy zwiększały jeszcze to wrażenie. Działały one tak rażąco na twarzy tego człowieka, że wydawnło się, jakoby składała się tylko z oczu.
Zajmowały one dosłownie połowę jego twarzy — przyczem trzeba zważyć, że była ona niezmiernie mała a grzbiet nosa był tak ostry, jak brzytwa. Oczy te były podłużne i wyzierały z małych okienek, jakby oświetlone wewnętrznym blaskiem, gdyż świeciły jak lampy w latarni morskiej. Nie mogłem ich uniknąć, a gdy usiłowałem spojrzeć w nie, wydawało mi się, że zatapiam się w nicość. Nigdy jeszcze nie odczuwałem tak wyraźnie, co oznacza potęga oczu. Przykuwały mnie. Czułem, że mogły zrobić ze mną, co chciały, i robiły to. Spojrzenie ich nie chwiało się ani przez chwilę, posiadały też zdolność ptaków nie mrużenia. Człowiek ten mógłby wpatrywać się we mnie godzinami, nie poruszywszy powiekami.
On pierwszy przerwał milczenie.
— Zamknij okno.
Zrobiłem, co mi kazał.
— Spuść żaluzję.
Usłuchałem.
— Odwróć się znowu.
Usłuchałem i tego rozkazu.
— Jak się nazywasz?
Teraz odzyskałem mowę. W słowach, które wypowiadałem, dziwne było to, że nie były dyktowane moją własną siłą woli, ale jego wolą. Nie ja chciałem mówić, ale on pragnął, abym mówił. Mogłem powiedzieć tylko to, co on chciał. W istotnem znaczeniu słowa byłem przykładem biernego posłuszeństwa.
— Robert Holt.
— Czem jesteś?
— Urzędnikiem biurowym.
— Tak też wyglądasz.
Szyderczy ton jego głosu uderzał w twarz jak policzek.
— Jakiego rodzaju jesteś urzędnikiem biurowym?
— Jestem bez posady.
— Tak też wyglądasz.
Znowu szyderstwo.
— Czy należysz do tych, którzy są zawsze bez posady? Jesteś złodziejem.
— Nie jestem złodziejem.
— Czy urzędnicy biurowi przełażą przez okna?
Milczałem — ponieważ nie zmuszał mnie teraz do mówienia.
— Dlaczego przyszedłeś przez okno?
— Ponieważ było otwarte.
— Tak? Włazisz przez każde okno, które stoi otworem?
— Nie.
— Więc dlaczego wszedłes przez to?
— Ponieważ byłem mokry — drżałem z zimna — byłem głodny i zmęczony.
Słowa dobywały się ze mnie, jak gdyby je ze mnie wyciągano gwałtem — jedno po drugiem.
— Nie masz swego domu?
— Nie.
— Pieniędzy?
— Nie.
— Przyjaciół?
— Nie.
— Więc jakim ty jesteś urzędnikiem biurowym?
Nie odpowiedziałem mu. Nie wiedziałem, jakiej oczekiwał odpowiedzi. Byłem w ostatnim czasie prześladowany przez pech, nic innego, przysięgam. Jedno niepowodzenie następowało po drugiem. Firma, w której byłem przez długie lata zajęty, przestała wypłacać. Otrzymałem zajęcie z niższą płacą u jednego z jej wierzycieli. Wkrótce potem ograniczono personal i zostałem wydalony. Przez pewien krótki czas byłem bez pracy, potem dostałem zajęcie pomocnicze, ale gdy nie potrzebowano już moich usług, musiałem odejść. Po drugiej i dłuższej przerwie otrzymałem znów przelotne zajęcie, ale zapłata za nie była tylko jałmużną. Potem nie mogłem już znaleść nic. Było to przed dziewięcioma miesiącami i od tego czasu nie zarobiłem ani grosza. Łatwo jest wyglądać jak żebrak, skoro ugania się przez cały dzień, nie mogąc sprawić sobie nowego odzienia. W poszukiwaniu pracy przebiegłem cały Londyn — i byłbym przyjął każdą pracę, obojętnie jaką, gdyby mogła mi dopomóc do doprowadzenia ciała i duszy do równowagi. Ale biegałem napróżno. A teraz odegnano mnie od przytułku dla bezdomnych — jak łatwo można upaść! Ale tego wszystkiego nie opowiedziałem człowiekowi, leżącemu w łóżku. Nie chciał tego słyszeć — bo gdyby był chciał, byłby mnie do tego zmusił.
Może być, że wyczytał z moich oczu historję, której nie potrzebowałem mu opowiadać — nie jest to wykluczone. Oczy jego miały siłę przenikającą, czułem to.
— Rozbierz się i pójdź do szafy. Znajdziesz tam płaszcz. Wdziej go.
Poszedłem do szafy, stojącej w kącie pokoju. Oczy człowieka śledziły mnie. Szafa pełna była ubrań, które mogły pochodzić z magazynu kostjumów redutowych. Długa ciemna peleryna wisiała na haku. Ręka moja chwyciła ją, pozornie z własnego popędu. Narzuciłem ją na siebie, a pełne jej fałdy opadły aż do moich nóg.
— W drugiej szafie znajdziesz mięso, chleb i wino. Jedz i pij.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.