- W empik go
Skarb Bobowy. Trésor des Fèves et Fleur des Pois - ebook
Skarb Bobowy. Trésor des Fèves et Fleur des Pois - ebook
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française. „Żyło sobie raz dwoje starych ludzi, on nazywał się Bobownik, a ona Bobownikowa. Nie mieli dzieci i trapili się tym, przewidując, że niebawem postarzeją się o tyle, iż nie będą w stanie uprawiać bobu na swym polu i sprzedawać go w mieście. Pewnego dnia podczas plewienia grzędy koło małej ich chatki, staruszka rozgarnęła gąszcz chwastów i – znalazła duże białe zawiniątko, rozwiązała kołderkę, a tu śliczny różowy chłopczyk wyciągnął do niej tłuściutkie rączki i zawołał: – Mama! Gdy na wołanie żony stary Bobownik nadbiegł i zobaczył dziecko, jakie im Pan Bóg zesłał, zaczęli oboje starzy śmiać się z radości, po czym wrócili jak najprędzej do chatki, w obawie, aby rosa padająca nie zaszkodziła ich chłopczykowi. Dopieroż to była uciecha, gdy zasiedli przy kominie, w którym płonął ogień z łodyg bobowych, a staruszek wziął dziecko na kolano i zaczął ostrożnie je huśtać i mu śpiewać.” A jakie były dalsze losy i przygody zarówno tego dziecka, nazwanego Skarbem Bobowym, jak i jego przybranych rodziców dowiemy się po przeczytaniu całej książeczki. Zachęcamy do lektury!
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-142-7 |
Rozmiar pliku: | 160 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
bajkowa opowieść
Żyło sobie raz dwoje starych ludzi, on nazywał się Bobownik, a ona Bobownikowa. Nie mieli dzieci i trapili się tem, przewidując, że niebawem postarzeją się o tyle, iż nie będą w stanie uprawiać bobu na swem polu i sprzedawać go w mieście.
Pewnego dnia podczas plewienia grzędy koło małej ich chatki, staruszka rozgarnęła gąszcz chwastów i – znalazła duże białe zawiniątko, rozwiązała kołderkę, a tu śliczny różowy chłopczyk wyciągnął do niej tłuściutkie rączki i zawołał:
– Mama!
Gdy na wołanie żony stary Bobownik nadbiegł i zobaczył dziecko, jakie im Pan Bóg zesłał, zaczęli oboje starzy śmiać się z radości, poczem wrócili jaknajprędzej do chatki, w obawie, aby rosa padająca nie zaszkodziła ich chłopczykowi.
Dopieroż to była uciecha, gdy zasiedli przy kominie, w którym płonął ogień z łodyg bobowych, a staruszek wziął dziecko na kolano i zaczął ostrożnie je huśtać, mówiąc:
Jedzie, jedzie pan,
Na koniku sam, sam,
A za panem chłop,
Na koniku hop, hop,
A za chłopem żyd,
Ten z konika – fik!
A za żydem żydóweczki
Pogubiły patyneczki,
Aj waj mir!
Tu mały wołał zawsze – jeście! jeście! – a Bobownik powtarzał bez ustanku to samo i udawał konika.
Podczas tego Bobownikowa ugotowała bobu, który mały ze smakiem przegryzał, popijając polewką bobową, zaprawioną miodem i anyżkiem. Potem usłała mu łóżeczko z suchych liści bobowych, a malec uśmiechając się, usypiał przy znanej piosence, jaką mu staruszkowie oboje nucili:
A-a-a! koty dwa,
Szare, bure obydwa,
Gdy chodziły po dachu,
Bladły wróble ze strachu:
– Uciekajmy, póki czas,
Bo gotowi schrupać nas!
A-a-a! koty dwa,
Szare, bure obydwa,
Gdy chodziły po strychu,
Rzekły myszki po cichu:
– Umykajmy póki czas,
Tu gotowi schrupać nas.
Bo to były koty dwa,
Bardzo straszne obydwa.
Skoro mały usnął, rzekł Bobownik do żony:
– Jakby to nazwać naszego chłopczyka?
A żona, jako że skora była w pomysłach, powiedziała odrazu:
– Bobuś go nazwać na imię, bośmy go na bobowej grzędzie znaleźli, a Skarb bobowy na nazwisko.
Stary musiał przyznać, że trudnoby coś trafniejszego wymyśleć.
Odtąd Bobownikowie posuwali się w lata, a Bobuś w oczach prawie wyrastał i mężniał. Już w dwunastym roku był użytecznym robotnikiem na bobowem polu, zuch chłopak, dzielny do wszelakiej pracy i posługi, a tak piękny, że go wszyscy podziwiali, jak cud jaki.
Istotnie było coś cudownego w tem dziecku.
Chata z zagonem bobu, na którym zaledwie jedna krowa mogła się pożywić po bruzdach, teraz stała się jednym z lepszych majątków w okolicy, choć nikt nie mógł sobie tego wytłómaczyć. Bardzo to zwykłe, że bób rośnie, ale czy widział kto, żeby całe pole rosło? A jednak tak było, pole rosło. Rosło na wietrze, rosło na mrozie, rosło w dzień, rosło w nocy – tak, że było już dziesięć razy większe, niż przedtem.
Bób zaś tak obrodził, że chata nie byłaby pomieściła zbioru, gdyby się sama nie powiększyła.
Natomiast bób w całej okolicy nie udał się, co nadzwyczaj podniosło jego cenę, zwłaszcza, że weszło w modę podawać go na ucztach magnatów, a nawet do stołu królewskiego.
Bobuś całej pracy rolnej sam dawał rady, uprawiał ziemię, bronował, sadził, okopywał i tyczył, wreszcie zbierał bób i łuszczył go. Resztę zbywającego czasu obracał na zawieranie umów z kupcami, na rachunki i sprzedaże.
Umiał doskonale czytać, pisać i rachować, mimo że nigdy się nie uczył. Prawdziwem błogosławieństwem był ten chłopak.
Pewnej nocy, gdy Bobuś już spał, rzekł Bobownik do żony:
– Skarb tak dobrze zarządził naszym majątkiem, że możemy już bez pracy i kłopotów używać ostatnich lat żywota. Zapisując mu testamentem wszystko co posiadamy, uczynimy tylko co się należy, pragnąłbym jednak oprócz tego zapewnić mu jeszcze lepsze stanowisko, już handlarza bobu. Szkoda, że jest za skromny na uczonego.
– Szkoda, że się nie uczył, mógłby być lekarzem – rzekła Bobownikowa.
– Na adwokata jest za uczciwy – zauważył stary.
– Zawsze pragnęłam – rzekła żona – żeby, skoro dorośnie, mógł się ożenić z Wyczką.
– Wyczka, moja droga – odparł mąż – to nadto wielka pani, aby wyszła za biednego znajdę, to książęcy kąsek, mogłaby wyjść za króla, w razie gdyby owdowiał. Nie mówmy od rzeczy.
– Skarb bobowy ma więcej rozumu od nas obojga, nie możemy rozporządzać przyszłością, zanim zasiągniemy jego zdania – rzekła staruszka.
Poczem oboje zasnęli.
Zaledwie świtało na niebie, gdy Bobuś zerwał się z łóżka, aby jak zwykle iść w pole do roboty. Ale jakże się zadziwił znajdując zamiast zwykłego odzienia, nowe świąteczne ubranie.
– Wszakże to dzień roboczy – rzekł do siebie – a może matka obchodzi jakie święto, o którem zapomniałem, w każdym razie włożę to, co mi przygotowała.
Pomodliwszy się więc o zdrowie dla rodziców i o urodzaj bobu, ubrał się jak mógł najpiękniej. Równocześnie postawiła mu matka na stole miseczkę zupy.
– Jedz synku zupę bobową z miodem i anyżkiem, lubisz ją od dzieciństwa i dobrze się na niej wychowałeś. Dziś masz kawał drogi przed sobą, trzeba, żebyś był syty.
– I owszem – rzekł Bobuś – ale dokąd to wysyłacie mnie?
Staruszka usiadła na poblizkim zydełku i oparłszy ręce na kolanach, odpowiedziała:
– W świat cię wysyłam synku, w świat mój Skarbie. Wszakże dotąd oprócz nas obojga i kilku handlarzy nie znasz nikogo na świecie, a ponieważ z czasem będziesz zamożnym panem, jeżeli się bób utrzyma w cenie, trzeba, żebyś poznał lepsze towarzystwo. O pół mili stąd jest miasto Cudnów, tam co krok spotyka się nadzwyczajnych ludzi, eleganckich, szlachetnych, dobrych i uczonych, może porobisz tam znajomości, może otrzymasz jaką korzystną posadę w przyszłości. Ponieważ jednak najwięcej masz praktyki w gospodarstwie bobowem, daję ci tych sześć miarek wybornego bobu, sprzedawszy je, kupisz sobie za połowę pieniędzy co ci się spodoba, zegarek, czy inny klejnot jaki, drugą zaś połowę odniesiesz do domu. Idźże mój chłopcze, a nie baw się po drodze, pomarlibyśmy ze zgryzoty, gdybyś przed wieczorem nie wrócił. Boimy się wilków po drodze...
– Pójdę kochana matko – rzekł Bobuś, ściskając staruszkę – choć przyznam ci się, że wolałbym pójść na pole, niż do miasta. Wilków się nie obawiam, mając z sobą porządną motykę.
To mówiąc, zatknął motykę za pas i śmiało i uszył w drogę.
– Wracaj tylko wcześnie – wołała za nim matka, gdyż już żal ją ogarniał, że go puściła samego.
Skarb bobowy kroczył dzielnie, przypatrując się wszystkiemu po drodze, nie sądził, aby świat był tak wielkim i tak godnym widzenia. Gdy szedł już z godzinę, a miasta widać nie było, usłyszał jakby śmiech żałosny:
– Huhuhuhoj! czekaj, to ja. Huhuhuhoj!
– A to szczególne – zawołał Skarb bobowy, podnosząc wzrok do wierzchołka starej sosny, gdzie siedziała ogromna sowa.
– Cóż możemy mieć z sobą wspólnego, czemu mnie wołasz?..................................Trésor des Fèves et Fleur des Pois
Conte des fées
Il y avait une fois un pauvre homme et une pauvre femme qui étaient bien vieux, et qui n'avaient jamais eu d'enfants : c'était un grand chagrin pour eux, parce qu'ils prévoyaient que dans quelques années ils ne pourraient plus cultiver leurs fèves et les aller vendre au marché. Un jour qu'ils sarclaient leur champ de fèves (c'était tout ce qu'ils possédaient avec une petite chaumière ; je voudrais bien en avoir autant) ; un jour, dis−je, qu'ils sarclaient pour ôter les mauvaises herbes, la vieille découvrit dans un coin, sous les touffes les plus drues, un petit paquet fort bien troussé qui contenait un superbe garçon de huit à dix mois, comme il paraissoit à son air, mais qui avait bien deux ans pour la raison, car il était déjà sevré. Tant il y a qu'il ne fit point de façons pour accepter des fèves bouillies qu'il porta aussitôt à sa bouche d'une manière fort délicate. Quand le vieux fut arrivé du bout de son champ aux acclamations de la vieille, et qu'il eut regardé à son tour le bel enfant que le bon Dieu leur donnait, le vieux et la vieille se mirent à s'embrasser en pleurant de joie ; et puis ils firent hâte de regagner la chaumine, parce que le serein qui tombait pouvait nuire à leur garçon.
Une fois qu'ils furent rendus au coin de l'âtre, ce fut bien un autre contentement, car le petit leur tendait les bras avec des rires charmants, et les appelait maman et papa comme s'il ne s'en était jamais connu d'autres. Le vieux le prit donc sur son genou, et l'y fit sauter doucement, comme les demoiselles qui se promènent à cheval, en lui adressant milles paroles agréables, auxquelles l'enfant répondait à sa manière, pour ne pas être en reste avec le vieux dans une conversation si honnête. Et, pendant ce temps, la vieille allumait un joli feu clair de gousses de fèves sèches qui éclairait toute la maison, afin de réjouir les petits membres du nouveau venu par une douce chaleur, et de lui préparer une excellente bouillie de fèves où elle délaya une cuillerée de miel qui en fit un manger délicieux. Ensuite elle le coucha dans ses beaux langes de fine toile qui étoient fort propres, sur la meilleure couchette de paille de fèves qu'il y eût à la maison, car, de la plume et de l'édredon, ces pauvres gens n'en connoissaient pas l'usage. Le petit s'y endormit très bien.
Quand le petit fut endormi, le vieux dit à la vieille : « Il y a une chose qui m'inquiète, c'est de savoir comment nous appellerons ce bel enfant, car nous ne connaissons pas ses parents, et nous ne savons pas d'où il vient. − La vieille, qui avait de l'esprit, quoique ce ne fût qu'une simple femme de campagne, lui répondit sur-le-champ : il faut l'appeler Trésor des Fèves, parce que c'est dans notre champ de fèves qu'il nous est venu, et que c'est un véritable trésor pour la consolation de nos vieux jours. » Le vieux convint qu'on ne pouvait rien imaginer de mieux.
Je ne vous dirai pas en détail comment se passèrent tous les jours suivants et toutes les années suivantes, ce qui allongerait beaucoup l'histoire. Il suffit que vous sachiez que les vieux vieillirent toujours, tandis que Trésor des Fèves........................