Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Skaza - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 września 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Skaza - ebook

Są ciała, nie ma zbrodni. Tylko krzyk z przeszłości domaga się prawdy.

 

Zimą 2018 roku ze skutego lodem jeziora obok Chełmży zostają wyciągnięte zwłoki nastolatka. Patolog jest pewien, że śmierć chłopca nastąpiła w wyniku utonięcia. Znamion przestępstwa nie nosi też ciało starszego, bezdomnego mężczyzny o nieustalonej tożsamości. Oba zgony łączy tylko mroźna noc. To jednak za mało, by rozpocząć śledztwo.

 

Zdaniem komisarza Bernarda Grossa pytań w obu sprawach jest zdecydowanie więcej niż odpowiedzi. Kiedy zaczyna je zadawać, mieszkańcy niewielkiego miasteczka nabierają wody w usta. Gross wie, że ich milczenie to mur, za którym czają się duchy przeszłości. Jeśli zdoła go przeskoczyć, dowie się, że kluczem do odkrycia prawdy jest wyjaśnienie starej sprawy tajemniczego zaginięcia małżeństwa niejakich Tarasewiczów…

 

Nowa mistrzowska seria Małeckiego. Mocna i mroczna.


Pierwsza część cyklu o Bernardzie Grossie stworzona przez Roberta Małeckiego pod tytułem „Skaza” jest książką kryminalną. Pojawia się tajemnica, morderstwo i wiele wątków, które mają prowadzić do odkrycia sekretu. To jednak coś więcej niż kryminał. Na pozór historia jest prosta, ale niebanalna. Fabuła jest zajmująca i pokazuje nie tylko samo dochodzenie do prawdy w śledztwie kryminalnym, ale i dramaty poszczególnych bohaterów.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-017-6
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– To ty? – Na odgłos kroków mężczyzna dźwignął schorowane ciało z siedziska w łódce, a na jego zziębniętej, woskowej twarzy wykwitł grymas bólu. Trząsł się z zimna.

Czekał na zamarzniętym jeziorze, pogrążonym w gęstej mgle, już długo. Mróz wgryzał się w buty, kąsał zesztywniałe dłonie i przenikał przez warstwy zimowych ubrań. Jeszcze przed przyjazdem, kiedy wybierał kurtkę, nie sprawdził, że zamek błyskawiczny jest wyszczerbiony. Ucieszył się, bo była czysta, pachniała świeżo proszkiem do prania. Okazało się jednak, że suwak trzymał tylko u dołu, więc poły okrycia rozchodziły się na boki.

Bał się, że nie doczeka. Że leki zaczną szybciej działać i że wszystko weźmie w łeb.

Kiedy tu przyszedł, dostrzegł na dnie łódki butelkę. Odkręcił ją i powąchał. Zawartość pachniała świeżą, jakby wiosenną rozkopaną glebą. Od razu przypomniał sobie o wędkach. Nie zdążył ich kupić, a tak naprawdę chyba zwyczajnie zapomniał, myślał o ważniejszych sprawach. Teraz ucieszył się, że chłopak był tu chwilę przed nim. Liczył więc, że nadal jest gdzieś w pobliżu i obserwuje go z ukrycia. Sprawdza. Może się waha, może się boi.

Ponownie usłyszał rytm kroków. Były wyraźne, ale nie wiedział, skąd dochodzi ten dźwięk. Miał wrażenie, jakby docierał do niego z każdej strony.

– To ty? – powtórzył.

Zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć.

Z mgły wyłaniała się wolno postać.

Starał się uśmiechnąć. Lodowata skóra naciągnęła się.

Zgrabiałymi rękoma sięgnął do zawieszonego na szyi łańcucha z przyczepionym kluczem.

– Widzisz? – powiedział głośniej niż zamierzał. – Mam go, tak jak obiecałem. Nie bój się. Podejdź.

Mężczyzna dodatkowo zachęcił nadchodzącego gestem, po czym wychrypiał:

– Mamy mało czasu.

Pochylił się i oparł udami o burtę. W pierwszej chwili chciał przełożyć przez nią nogi i ruszyć w kierunku rozmazywanej przez kłęby mgły postaci, która teraz wydawała się jakby z innego wymiaru. Wiedział, że to ponad jego siły. Zamrugał i ponownie wytężył wzrok. Spojrzał przed siebie i na boki. Znowu się pochylił.

Dotarło do niego, że tam gdzie patrzy, nikogo już nie ma.

Może miał zwidy. „To przez te leki”, pomyślał.

Nie poddał się. Z trudem uniósł nogę, by przełożyć ją przez burtę i ruszyć po lodzie w tamtą stronę.

– Nie rób tego. – Usłyszał czyjś szept za plecami.

Zaskoczony, odwrócił się gwałtownie i spojrzał na mężczyznę stojącego przy łodzi.

– Chryste! – jęknął. Jego oczy powiększyły się. Ponownie chwycił skostniałą dłonią klucz zawieszony na szyi, jakby to był krzyż, który miał go bronić przed demonami z przeszłości. Poczuł szarpnięcie i nagle zrozumiał, że został bez swojego talizmanu.

– Ej! – chciał krzyknąć, ale ledwie szepnął.

Ukląkł i rozejrzał się wokół, ale nie widział już niczego. Czuł się zupełnie bezsilny. Zaczął płakać, gdy usłyszał głuchy trzask gdzieś w oddali, a po nim chlupot wody. Krótki i intensywny.

Osunął się na dno łodzi i poczuł, jak zimno go pochłania, odbiera mu czucie i zmysły. Jego ciało wpadło w drgawki.

Zdawało mu się, że zanurza się w gęstej i zimnej galaretowatej wodzie. Trwało to jakiś czas, aż w pewnej chwili nieznośny chłód zmienił się w delikatne ciepło. Jakby dotyk czyjejś ciepłej dłoni, lekki masaż przywracający właściwe krążenie. Koliste ruchy ogrzewały go, jak pierwsze wiosenne promienie słońca. Poczuł się lepiej, tak jak wtedy, gdy kończył śnić swój najgorszy koszmar. I żeby się o tym przekonać, otworzył oczy.

Widział teraz wyraźnie oświetlone słońcem gęste korony drzew, pełne jasnozielonych liści, półcienie i cienie, które ukrywały się między gałęziami, i głęboką czerń w tle, w pobliżu potężnych pni. Słyszał szmer wody obmywającej piaszczysty brzeg jeziora i trele ptaków, gdzieś nad głową.

Odepchnął łódkę od brzegu i w kryształowo czystej wodzie, w której pływały kolorowe ryby, zanurzył wiosło. Zmąciło wodę i wywołało drobne zmarszczki, które rozeszły się koliście małą falą. Dno, które miał pod sobą, mieniło się złotym piaskiem. Cichy chlupot wody był kojący. Wiosłował spokojnie w stronę środka jeziora, wciąż czując na ogorzałej skórze powiewy gorącego wiatru.

Słońce go oślepiało, dlatego przyłożył dłoń do czoła, formując daszek. Chciał zobaczyć, gdzie dokładnie jest, ale nie zdążył.

Bo nagle wszystko zgasło.

Kiedy komisarz Bernard Gross ustawił znicz na grobie kobiety, którą zabił, deszcz ze śniegiem cięły z ukosa.

I teraz, i wtedy też było ciemno.

Gross postawił kołnierz skórzanej kurtki, skulił się z chłodu i ustawił plecami do wiatru. Wciąż nie odrywał wzroku od nagrobka. Lichy płomień dygotał, oświetlając niewielki fragment brązowego, gładkiego marmuru chłostanego deszczem. Na jego powierzchni pojawiały się i znikały okręgi.

Takie same widział dawno temu, ale z zupełnie innej perspektywy. Leżał obok z nieruchomym, jakby martwym wzrokiem wbitym w marszczoną wiatrem kałużę przed własnym domem. Czuł na policzku chłód kostki granitowej. Woda ściekała po wyłożonym tą kostką chodniku i spływała dalej razem z krwią z pękniętej skóry na głowie. A kobieta, którą zabił, musiała leżeć kilkadziesiąt metrów przed nim, daleko poza zasięgiem jego wzroku.

Na cmentarz przychodził co roku. Zawsze wieczorem, tak by rodzina kobiety nie musiała go oglądać, wyzywać od morderców, jak to miało miejsce wcześniej. Przychodził tu, zapalał znicz i zastanawiał się, co tak naprawdę wydarzyło się jesienią dwa tysiące ósmego roku. Od tamtych zdarzeń minęło dziesięć lat.

Razem z jedenastoletnim synem wracali wtedy z zakupów. Po fali lutowych mrozów pojawiła się odwilż, a wraz z nią deszcze. Śnieg nie zdążył jeszcze stopnieć. Zaparkował volvo przy domu na Kwiatowej w Toruniu i odniósł wrażenie, że blask reflektorów odbił się w oknach w salonie. Krótkotrwały refleks. Wyglądało na to, że Agnieszka pogasiła światła. Może kolejna fala migreny, pomyślał. Bo właśnie z powodu bólu głowy żona Grossa została w domu.

Nie wjechał do garażu, bo pordzewiały kontener wypełniony gruzem i pozostałościami po remoncie kuchni oraz łazienki blokował wjazd. Gross wysiadł i chroniąc się przed deszczem, przeszedł do bagażnika. Bartek, jego syn, zrobił to samo. Wzięli po kilka reklamówek, które natychmiast zaczęły wżynać się im w palce. Wolną ręką zatrzasnął klapę i wtedy to usłyszał.

Bartek jak nakręcony opowiadał mu o cenie nowej gry komputerowej, ale Gross się wyłączył, bo do jego uszu, przez szum deszczu, przedarł się stłumiony krzyk. Znieruchomiał jak pies, który wyczuł wroga.

A potem wszystko działo się błyskawicznie. Rzucił torby i pobiegł w stronę furtki. Dalej, w świetle żółtej lampy, która oświetlała wejście nad gankiem, zobaczył otwarte drzwi do domu. Resztę pamiętał jak przez mgłę.

Wpadł do wnętrza, rozglądając się. Bartek był krok za nim. Gross wykrzyknął imię żony. Na parterze w salonie i kuchni jej nie było. Pognał na górę do sypialni. Drzwi były uchylone. Pchnął je i wtedy światło z korytarza wlało się trapezem do pomieszczenia.

Na łóżku zobaczył mężczyznę w kominiarce siedzącego okrakiem na Agnieszce i przyciskającego poduszkę do jej twarzy. Ręka żony zwisała swobodnie. Uderzenie adrenaliny zaślepiło Grossa.

Walka, ból, metaliczny smak krwi i rana, jaką zadał napastnikowi. Tylko tyle zapamiętał. Gonił mężczyznę, zbiegł na dół. Znalazł się w kuchni. Chwycił nóż i najpierw przeciął tym nożem powietrze, ale później trafił na prawą łopatkę bandyty. Nacięcie na bluzie i krwawy ślad na ostrzu były kolejnymi przebłyskami z tamtych zdarzeń. Uciekinier ryknął, ale zdołał wybiec z domu.

Dalej Gross miał jeszcze większe dziury w pamięci. Nie wiedział, co w tym czasie działo się z jego synem i żoną. Nie wiedział, jak i skąd w swoich dłoniach dojrzał pistolet, policyjnego walthera. Nie nosił wtedy służbowej broni przy sobie, nie trzymał jej też w domu. Wybiegł na zewnątrz. Znowu miał przed sobą plecy uciekiniera. Wymierzył do niego, gdy po drugiej stronie drogi dostrzegł kobietę. Ale było już za późno.

I wtedy, wraz z hukiem wystrzału, stracił świadomość. Obudził się dwa dni później w szpitalu.

Po kilku miesiącach uzyskał dostęp do akt śledztwa prowadzonego w tej sprawie przez policjantów z Poznania. I chociaż znał te ustalenia na pamięć, to wciąż obwiniał się za to, co się wtedy stało. Nie chodziło tylko o Agnieszkę, nie chodziło o wyrządzoną jego rodzinie krzywdę, ale o tę Bogu ducha winną kobietę po drugiej stronie jezdni.

Gross, wpatrując się w płonący znicz, wciąż sądził, że to on ją zabił.

Nosił w sobie tę winę już dziesięć lat.– Kolacja? – spytał zaskoczony.

– Tak. – Uśmiechnęła się bibliotekarka w zimowy, sobotni poranek. – Zwykła kolacja.

Kiedy przychodził po książki, milczący jak zawsze i niespecjalnie skłonny do rozmów o literaturze, co w tym akurat miejscu mogło wydawać się dziwne, często trafiał właśnie na nią. Malwina Lemańska. Mogła być od niego młodsza zaledwie kilka lat. Zawsze kompetentna, sprawnie i rzeczowo odpowiadała na jego pytania o książki konkretnych autorów, których tytuły wyczytywał z długiej listy spisanej nierównym pismem w pomiętym notesie. Czasami podsuwała nowości i umiejętnie, nienachalnie doradzała. Uśmiechała się, jakby była dla innych niewyczerpalnym źródłem optymizmu, niezbędną dawką radości, którą emanowała każdego dnia. Gross zastanawiał się, czy to normalne. Zazwyczaj obserwował ją kątem oka, niby wpatrzony w zapełnione woluminami regały, z których unosił się drażniący zapach starego papieru i mdława woń kurzu. Bez względu na to, czy miała przed sobą starszą kobietę, przystojnego faceta, czy niezdecydowaną nastolatkę, umiała nawiązać z nimi dialog. Słuchała uważnie, podchwytywała spojrzenia. Dyskretnie, nie dając nikomu odczuć, dominowała w tych relacjach, roztaczając wokół siebie aurę wewnętrznego ciepła, spokoju i serdeczności.

Kiedy Bernard Gross otwierał drzwi do działu wypożyczeń i zastawał Malwinę Lemańską wśród regałów lub przy biurku z komputerem, czuł się nieswojo. Kobieta onieśmielała go sposobem bycia, wrodzoną elegancją, rzędem lśniących zębów, które odsłaniała w pełnym ciepła uśmiechu. W jej mądrych oczach, za okularami w delikatnych oprawkach, stale dostrzegał błysk radości i zaczął się zastanawiać, co ona znajduje w jego pospolitej twarzy i spojrzeniu. Pustkę czy samotność? A może podszytą lękiem i starannie ukrywaną bezbronność?

Przekrzywiła głowę tak, że długie kasztanowe loki spoczęły teraz na prawym ramieniu. Gross zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy szukał wzrokiem obrączki na jej szczupłych palcach wypielęgnowanych dłoni. Zganił się za to.

– To chyba mężczyzna powinienem zapraszać kobietę na kolację? – Komisarz podciągnął suwak skórzanej kurtki pod samą szyję. Odnotował, że nosiła jedynie pierścionki.

– Pan tego nigdy nie zrobi. – Zaśmiała się.

– Nie? Skąd ta pewność?

– Bo pan się w ogóle nie odzywa, panie komisarzu.

Westchnął, wciąż nie ruszając się z miejsca. Poniekąd miała rację.

– Kolacja – powtórzył. – W takim razie dlaczego chce pani zjeść kolację w moim milczącym towarzystwie?

– Milczenie to skarb z ukrytą tajemnicą. – Wciąż nie traciła entuzjazmu. – Chciałabym pana lepiej poznać.

Gross patrzył uważnie w jej piwne oczy, próbując znaleźć w nich odpowiedź na pytanie, które kołatało mu się w głowie. A może ta propozycja był zwykłym żartem?

– Czy to coś złego? – spytała, kiedy cisza przedłużała się.

Komisarz powiódł wzrokiem za okno na chełmżyński rynek.

Zło.

Cała jego robota, a po tym, co wydarzyło się dziesięć lat temu w Toruniu, również całe jego dorosłe życie, związane było ze złem. Złem, którego śladem podążał jak pies biegnący przed siebie z nosem w rynsztoku. Nie miał czasu podnosić głowy, rozglądać się i czerpać z życia. A może nie chciał, może nie umiał. Albo po prostu bał się, że tym złem przesiąknięty jest na wskroś i może nim zarażać.

– Nie. To chyba nic złego – dodał i uniósł książkę, którą wypożyczył. – Oddam w poniedziałek.

Chwycił za klamkę. Bez słowa pożegnania wyszedł do ciemnego i zimnego holu, a następnie szarpnął ciężkie drewniane drzwi. Kiedy znalazł się na niewielkim, pospolitym rynku, kamienice i drzewa znajdujące się na wschodniej pierzei skąpane były w ostrym słońcu rozświetlonym na bladoniebieskim niebie. Jaskrawe promienie połyskiwały w wysokich zwałach brudnego śniegu.

Gross wszedł w wąską, zacienioną ulicę Kopernika, biegnącą równolegle do linii brzegowej skutego lodem jeziora. Minął bezdomnego w czerwonym płaszczu, który gadał coś do siebie. Zmierzał w stronę widocznego na końcu jezdni budynku z cegły. Przed wyjazdem do Torunia chciał zabrać z komisariatu zostawioną na biurku komórkę. Zapomniał jej po piątkowym, wyczerpującym dyżurze.

Przeszedł obok gotyckiej świątyni, minął zaparkowane samochody i przeciął prostopadłą jezdnię. Kiedy znalazł się we wnętrzu chełmżyńskiego komisariatu, pokonał kilka stopni i przywitał się z oficerem dyżurnym.

– Spokój? – Gross nachylił się do okna niewielkiego okienka.

– Jeszcze wcześnie, więc jest tylko drobnica – rzekł młody funkcjonariusz zza biurka.

– Czyli spokój.

Zabrzęczał elektromagnes i Gross pchnął drzwi. Gdy otrzepywał buty na gumowej wycieraczce, pod którą leżała mokra i brudna szmata, usłyszał gromki śmiech. Na mlecznej szybie drzwi siłowni kładły się ruchome cienie. Ruszył drewnianymi schodami na piętro. Minął zamknięte drzwi do sekretariatu i pokoju komendanta oraz jego zastępcy i wszedł do swojego gabinetu, który znajdował się nieopodal schodów.

Spojrzał na czyste biurko, na którym nie było jego telefonu. Na regale obok też nie. Wykręcił ze stacjonarnego numer do siebie i dopiero po chwili usłyszał cichy dźwięk dzwonka. Odszukał aparat w jednej z zamykanych na klucze szuflad i schował go do kieszeni. Zbiegł po schodach i ponownie znalazł się na mrozie i oślepiającym porannym słońcu, które wychyliło się zza wieży majestatycznego, ale zrujnowanego kościoła Świętego Mikołaja. Sczerniałe cegły kruszały, a wyszczerbione smukłe witraże sprawiały wrażenie, jakby o świątyni zapomniał sam Bóg.

Gross szedł drogą wysłaną ubitym śniegiem, opadającą w kierunku przystani wioślarskiej na jeziorze. Skręcił w stronę drewnianego pomostu i zobaczył okna swojego mieszkania w bloku przy Kościuszki 40, na wzgórzu po zachodniej stronie jeziora. Wychodziły na zamarznięty akwen i skutą w pobliżu przeciwległego brzegu łódkę.

Minął pierwszych porannych spacerowiczów i wrócił myślami do propozycji Malwiny Lemańskiej. Do oczekiwań, jakie miała wobec tego spotkania. I do własnych oczekiwań. O ile je w ogóle miał.

Popatrzył na okładkę cienkiej książeczki, którą mu poleciła. Nocny lot Antoine’a de Saint-Exupery’ego. Podobno o pilotach walczących z żywiołem, zawieszonych między życiem a śmiercią. Gross chodził twardo po ziemi, ale opis na tylnej okładce właściwie wiele mówił mu o jego walce. Wsadził książkę pod pachę i schował spierzchnięte dłonie w kieszenie kurtki. Jego kroki dudniły na drewnianej kładce łączącej brzegi.

Nic o nim nie wiedziała, pomyślał i miał tę myśl pociągnąć dalej, ale przeszkodził mu szczekający pies.

Zerknął w lewo. Na tafli lodu, w pobliżu przystani wioślarskiej, ślizgała się dziewczynka, ciągnąc psa uwięzionego na smyczy. W drugiej ręce trzymała patyk. Śmiała się, a kundelek szczekał na nią, kiedy uciekała mu po wyślizganym lodzie. Stanąwszy, Gross rozejrzał się w poszukiwaniu rodziców dziewczynki. Na brzegu nie dostrzegł nikogo.

– Hej! – krzyknął do niej. – Zejdź z lodu. To niebezpieczne.

Mała spojrzała najpierw w kierunku lądu, a potem odwróciła się. W końcu dostrzegła na pomoście mężczyznę średniego wzrostu z posiwiałymi włosami postawionymi na jeża, odsłaniającymi głębokie zakola. Mrużył oczy przed oślepiającym go słońcem i ściągnął krzaczaste brwi. W tej podłużnej twarzy dostrzegała wyraźnie wyżłobione zmarszczki policzkowe oraz cienką kreskę zaciśniętych nerwowo ust.

Przyglądała mu się spod różowej wełnianej czapki. Kundelek sięgający jej do kolan robił to samo. Po chwili podciągnął zmarzniętą przednią łapę i znowu zaszczekał, zły, że ktoś przerwał im świetną zabawę.

Gross obserwował dziecko z rosnącą obawą. Mróz, który tydzień temu skuł powierzchnię jeziora, sprawił zapewne, że lód wciąż był wytrzymały i nośny, ale komisarz nie ufał naturze. Tych, którzy jej ufali, poznawał najczęściej w kostnicy. Od dwóch dni temperatura w ciągu dnia była dodatnia. Nad ranem, kiedy termometr wskazywał poniżej zera, prószył śnieg, ale teraz, kiedy komisarz patrzył na taflę lodu, gdzieniegdzie widział błyszczące w słońcu powierzchnie kałuż.

Krzyknął do niej raz jeszcze, tylko głośniej. Dziewczynka wzruszyła ramionami i odwróciła się obrażona. Gross czekał na moment, w którym wreszcie zaciągnie psa w stronę brzegu, ale nic takiego nie nastąpiło.

– Hej! – ryknął.

Poczuł falę ciepła na plecach.

Mała udawała głuchą. Rzuciła patyk w kierunku środka jeziora i puściła smycz. Pies wyrwał się do aportu, ale początkowo ślizgały mu się łapy.

– Przynieś, Putek, przynieś! – Po lodzie niósł się jej piskliwy głos.

Kundelek w końcu dobiegł do patyka i złapał go w pysk, ale po chwili wypluł.

– Zejdź z jeziora! – Gross krzyknął ponownie. Tym razem jednak nie czekał na reakcję dziewczynki. Odpiął linę, która zabezpieczała zejście z pomostu na przyległą kładkę do cumowania łodzi. Zeszedł na nią, a następnie zrobił kolejny krok i stanął na białej tafli przyprószonej w tym miejscu śniegiem. Pociemniało mu przed oczami. Puścił się drewnianej balustrady i poczuł się niepewnie, jakby stanął nie na twardym lodzie, ale na linie zawieszonej nad przepaścią. Przeklinał to dziecko i psa, i ten cholerny lód, ale mimo to ruszył przed siebie. Szedł i nasłuchiwał. Strach pozwalał mu wyławiać najcichsze dźwięki z otoczenia. Bał się, że za chwilę usłyszy trzask kruchego lodu.

Spojrzała na niego, ale nie drgnęła.

Wierzył, że kiedy tylko zrobi kilka kroków w jej stronę, mała zabierze kundla i ucieknie na brzeg. Nic z tego. Musiał więc iść dalej. Modlił się, żeby tej małej idiotce nie przyszła do głowy kolejna durna zabawa i nie zechciała gonić się z nim po całym jeziorze. Będzie się śmiała, a on spocony i coraz bardziej rozzłoszczony będzie kroczył jej śladem, wściekał się i miotał.

Dzielił ich dystans kilkudziesięciu metrów. Gross szedł już nieco pewniej i szybciej, wciąż jednak drżały mu mięśnie nóg.

– Na brzeg! Natychmiast! – rzucił.

– A mama mi pozwoliła! Poza tym nie mogę rozmawiać z nieznajomymi! – odkrzyknęła dziewczynka i rzuciła się biegiem do psa.

Gross miał wrażenie, że z każdym jej krokiem tafla opada i unosi się. Czekał na tę chwilę, w której usłyszy głuchy trzask lodowej pokrywy i zimna toń pochłonie go w sekundzie na samo dno. Przez chwilę będzie walczył, młócił wodę rękoma i utrzymywał się na powierzchni. A to oznacza, że tylko szybciej wychłodzi organizm i pozbawi go tlenu. Wreszcie wejdzie pod lód, próbując wstrzymywać oddech aż do tak zwanego momentu przełamania na skutek zwiększenia stężenia dwutlenku węgla we krwi. Wtedy to sygnał z mózgu popłynie do spragnionych powietrza płuc. I wreszcie zamiast tlenu zaczerpnie wodę, która wypełni jego drogi oddechowe i spłynie do żołądka. Chcąc nie chcąc, będzie „oddychał” w ten sposób przez kilkadziesiąt sekund. Potem jego ciało wpadnie w drgawki zapowiadające niedotlenienie mózgu.

– Nie idź tam, do cholery – warknął bardziej do siebie niż do niej.

– Putek! Co masz, Putek? – krzyknęła do psa, który zaczął drapać lód.

Gross był kilka metrów od nich i modlił się o zachowanie spokoju, kiedy tylko dostanie bachora w swoje ręce. „Za bezstresowe wychowanie rodzicom powinni wręczać mandat”, pomyślał. Zresztą w ogóle zastanawiał się, czy nie złoży im wizyty, nie machnie blachą przed oczami i nie przytoczy treści artykułu sto sześćdziesiątego i sto sześćdziesiątego drugiego Kodeksu karnego, albo czy wspólnie z prokuratorem nie postraszy wnioskiem do sądu o ograniczenie praw rodzicielskich.

– Putuś, kochany! – Dziewczynka dobiegła do psa i uklękła przy nim. – Dobry piesek, dobry…

Mała sięgnęła po patyk i wtedy do uszu komisarza dotarł pisk, od którego pękały bębenki. Skrzywił się, a pies ponownie zaszczekał.

Komisarz szarpnął dziewczynkę, postawił ją na nogi, ale ona nadal krzyczała.

– Spokojnie – rzekł na skraju desperacji. – Nic ci nie zrobię. Jestem policjantem.

Rozejrzał się, żeby ocenić odległość do lądu i pomostu. Drewniana konstrukcja była bliżej. Musieli dostać się tam razem.

Małej wreszcie zabrakło tchu, stała z dłonią wyciągniętą w stronę psa, a Gross schylił się po smycz i podał jej skórzaną pętlę. Dopiero po chwili zerknął na kundla, który cały czas drapał lód i poszczekiwał.

Komisarz pociągnął mocno smycz. Pies pisnął i z podkulonym ogonem podszedł do dziewczynki, składając uszy, jakby czuł, że coś zbroił, i obawiał się klapsa. Mała nie zwróciła jednak na niego uwagi i wciąż wyciągała rękę przed siebie.

Gross spojrzał tam, gdzie przed chwilą pies drapał taflę lodu. Przypominała szybę z wieloma rysami. Stanął tak, żeby nie odbijało się w niej słońce.

I w tej szybie, niemal pod swoimi butami, Gross dojrzał dłoń.

Godzinę później komisarz Gross stał na skraju jeziora i przyglądał się zamarzniętej tafli i unieruchomionej na niej łódce, która znajdowała się bliżej przeciwległego brzegu, około dwustu metrów stąd.

Skończył właśnie rozmawiać z komendantką, która przebywała na zwolnieniu lekarskim. Zrelacjonował jej wszystkie poranne wydarzenia, zadzwonił do prokuratury i wezwał techników kryminalistycznych. Pozostało mu zadzwonić do Moniki Skalskiej i Grzegorza Otremby, podwładnych z jego zespołu, ale to miał zamiar zrobić później.

Mieszkańcy, zgromadziwszy się na bulwarze, skupiali wzrok na dwóch potężnych pojazdach strażaków, którzy na sygnale zjechali tu z pobliskiej Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej przy Sądowej, graniczącej płotem z komisariatem. W tym czasie lekarz zatrzasnął drzwi karetki, chuchnął w ręce i potarł je. Potem rozejrzał się za dowodzącym policyjną akcją. Gross widział go, ale nie ruszył się.

Wcześniej kazał zabezpieczyć funkcjonariuszom teren od klubu wioślarskiego aż po wejście na pomost. To właśnie w tej przestrzeni zaparkowały samochody strażaków: wóz ratownictwa technicznego i ciężarowy, potężny mercedes. Jeden z policjantów przez megafon informował mieszkańców o zakazie wchodzenia na lód i prosił o odsunięcie się od wyznaczonego dla służb pasa.

Dowódca zastępu strażaków, niski i krępy, z gęstym czarnym wąsem, przywitał się z Grossem, a ten wskazał mu miejsce znalezienia topielca, które oznaczył, pozostawiając na lodzie swój szalik. Widzieli go obaj, szary materiał wyróżniał się na tle równego morza bieli.

– Technicy będą? – spytał strażak.

Bernard Gross postawił kołnierz kurtki i nie odrywał wzroku od jeziora.

Strażak powtórzył pytanie.

– Kto? – odparł zamyślony policjant.

– No, ci wasi spece od zabezpieczania śladów.

– Tak. Kończą robotę w Toruniu, przyjadą, jak będą wolni.

– To my w takim razie zrobimy otwór i wyciągniemy wodnika.

– Zróbcie otwór, ale topielca zostawcie. Podczepcie, jeśli to będzie konieczne, żeby nie odpłynął, ale z odłowieniem czekamy na techników i prokuratora.

– Berni, przecież to i tak nasza robota.

Gross spiorunował go wzrokiem.

– Przepraszam, Bernardzie.

Nikt nie miał prawa używać tego zdrobnienia i wszyscy dobrze o tym wiedzieli.

– Czekamy na techników i prokuratora – dodał spokojnie policjant.

Strażak potarł wąs i niezadowolony odszedł wydawać dyspozycje.

Po chwili jego miejsce zajął młody lekarz. Wciąż pocierał dłonie.

– Co mamy?

Gross spojrzał na niego.

– Zwłoki pod lodem – poinformował.

– Stare?

– Trudno orzec. Stare zazwyczaj wypływają na wiosnę.

– Tak czy siak, dla mnie to czysta formalność. – Lekarz wskazał na karetkę. – Będę w ciepełku, bo strasznie piździ.

Kiedy medyk odszedł, Gross obserwował, jak strażacy wyjmują z wozu technicznego długą, czerwoną deskę lodową. Położyli ją na brzegu jeziora i trzech pożarników przebranych w niezatapialny, gumowy strój tego samego koloru stanęło przy niej. Pozostali, w czarnych uniformach, krzątali się, przeładowując sprzęt z samochodu na deskę. Po chwili sanie lodowe wyładowane skrzyniami zostały wypchnięte przez jednego ze strażaków na lód. Sunęły już w stronę oznaczonego przez Grossa miejsca. Pozostałych dwóch mężczyzn kroczyło po obu stronach deski. Każdego z nich, tak jak i deskę, zabezpieczały liny asekuracyjne, które ciągnęły się teraz po tafli.

Gross dostrzegał, jak powoli oddalali się od brzegu, ale tak naprawdę wpatrywał się w odległy punkt na jeziorze, daleko przed nimi. Podszedł do linii brzegowej. Stał tam chwilę, pocierając zziębnięte dłonie.

– Co czytasz? – zagadnął go dowódca zastępu.

– Słucham?

Mężczyzna wyciągnął rękę i wskazał na książkę trzymaną pod pachą.

Gross podał mu ją bez słowa.

– Interesujesz się lotnictwem? – Mężczyzna przekartkował cienką publikację.

– Nie, niespecjalnie – odparł Gross i wskazał brodą na jezioro i oddalających się strażaków. – Lód nie pęknie?

– Celowo idą w oddaleniu, żeby rozłożyć nacisk. Poza tym mają zabezpieczenia i termiczne stroje. Żadnemu krzywda się nie stanie, nie bój się.

– Tyle to widzę, pytam, czy lód się nie załamie. Pokrywa wszędzie jest jednakowo gruba?

– Nie, no to nie jest lodowisko Tor-Tor, do cholery. – Strażak się zaśmiał. – A będzie jeszcze gorzej, jeśli znowu poprószy i termometr za dnia będzie wskazywał plus.

– Gorzej?

– Tam, gdzie powstają zaspy śnieżne, lód ma problem z przyrastaniem, przy dłuższym ociepleniu właśnie w takich miejscach robią się oparzeliska i lód jest kruchy jak wafelek.

– Jaką może mieć grubość?

– Jak na moje oko, nie więcej niż dziesięć centymetrów. Pogoda, to znaczy słońce i wiatr, swoje robią. Jak przyjdzie szybka odwilż, lód zacznie szpilkować i wtedy…

– A jaka jest grubość bezpieczna dla człowieka? – Gross mu przerwał.

– Nie mniej niż dziesięć centymetrów.

– Dziesięć centymetrów? – Gross spojrzał wreszcie na strażaka, a ten potwierdził skinieniem. – Masz jeszcze jeden taki strój?

– Mam dla całego zastępu, ale…

– Muszę coś sprawdzić.

– Żartujesz? Przecież nie byłeś przeszkolony.

– No to nie marnujmy czasu.

Czuł się fatalnie. Strój nie przylegał ciasno, ale każdemu krokowi towarzyszył trudny do zniesienia dźwięk tarcia materiału o materiał. Nasunął gumowany kaptur na włosy. Boki szczelnie przylegały do policzków. Gross założył biały kask i zrobił krok w stronę zamarzniętej tafli. Ktoś pociągnął go za uczepioną u pleców linę asekuracyjną.

Odwrócił się. Gapiów na brzegu przybywało, policjanci przy taśmach odgradzających miejsce zdarzenia mieli pełne ręce roboty.

– I pamiętaj, żebyś nie wkraczał na ich pole i nie krzyżował swojej liny z ich linami, rozumiesz?

– Tak. Pójdę bokiem, nie martw się.

– Dobra. No to idziesz.

Strażak klepnął go w ramię.

Gross poczuł, jak pot rosi mu się na klatce piersiowej i w dole pleców. Szedł w stronę strażaków, którzy dotarli już do miejsca, gdzie zostawił swój szalik, i przygotowywali się do wycięcia otworu. Ustawili też policyjne parawany. Po krótkim marszu zbliżył się do nich.

– Pan komisarz jakiś taki blady. – Uśmiechnął się zawadiacko przystojny młody strażak i tupnął kilkukrotnie mocno nogą. – Nie trzeba się bać, lód jest wytrzymały.

– Wytnijcie otwór i nie wyciągajcie, jasne? – rzekł Gross, nie zwracając uwagi na głupie żarty.

– Jasne, jasne.

Komisarz chciał już odejść, ale zawahał się.

– Jak mógł się tu dostać? – spytał i popatrzył na twarze trzech strażaków. Zajęci swoją robotą i skupieni, znieruchomieli na chwilę.

– No wpadł, nie? – dodał przystojniak. – Wygląda na świeżaka.

– Którędy, pytam.

Strażak rozejrzał się po jeziorze.

– Musielibyśmy poszukać. Zresztą nawet jak znajdziemy jakiś wyłom w lodzie czy przerębel, nie będziemy wiedzieć, czy to na pewno ten, przez który wpadł. Poza tym nie wiemy, kiedy to się stało i czy w związku z tym otworu nie zasklepił z powrotem mróz. Jednym słowem, dużo niewiadomych.

Gross spodziewał się takiej odpowiedzi. Zostawił ich i ruszył dalej. Szedł, rozglądając się za nierównościami w tafli, zbliżał się na bezpieczną odległość do kałuż wody powstałych z roztopionego śniegu, w poszukiwaniu sporego otworu w lodowej powłoce. Naliczył trzy takie kałuże w pobliżu, ale wydawało mu się, że pod ich powierzchnią nie widział żadnych pęknięć, żadnego otworu.

Szedł dalej w stronę drugiego brzegu, niemal równolegle do oddalonego o około pięćdziesiąt metrów pomostu, aż w końcu poczuł szarpnięcie. Odwrócił się w kierunku bulwaru.

Gross nie zamierzał się wydzierać i przekrzykiwać z policyjnym megafonem. Cieszył się, że nie uległ i nie założył grubych i niewygodnych rękawic. Zdjął kask, a następnie gumowy kaptur, wybrał numer i przyłożył do ucha komórkę.

– Co jest? – spytał dowódcę zastępu.

Strażacy, którzy pracowali obok niego, przestali skuwać lód i spojrzeli w jego stronę, a potem powiedli wzrokiem na brzeg.

– Dokąd idziesz?

– Chyba coś mam – skłamał i pokazał ręką miejsce znajdujące się gdzieś za jego plecami.

– Dobra, to ostrożnie i wracaj zaraz, bo lina się skończy.

Gross poczuł, że jej napięcie zelżało. Odwrócił się i ruszył dalej przed siebie. Krok za krokiem zbliżał się do unieruchomionej w lodzie niewielkiej czerwonej łódki turystycznej, nie zapominając po drodze o lustrowaniu powierzchni lodu. Starał się też zwracać uwagę na ewentualne ślady obuwia odciśnięte w śniegu, lub jakiekolwiek ślady traseologiczne, które mogłyby świadczyć o przemieszczaniu się człowieka albo ciągnięciu go po lodzie. Szukał odpowiedzi.

Chełmżyńskie jezioro miało kształt odwróconego do góry kozaka na wysokiej szpilce. Na mapie wyglądało to tak, jakby centrum miasta oparło się na podeszwie, a długi obcas wżynał się w ląd, osłaniając Starówkę od wschodu. Gdyby trzymać się tej obuwniczej terminologii, drewniany pomost znajdował się przy nosku buta.

Jeśli mężczyzna, który utonął, zamierzał przejść ze Starówki do Ameryki, osiedla starych kamienic i niskich bloków, a na południu i wschodzie nowszych domków jednorodzinnych, skorzystałby z kładki. Droga wszerz jeziora raczej nie wchodziła w grę. Za pomostem znajdowały się stare działki z rozpadającymi się i szpetnymi budami, na brzegu odwrócone do góry dnem łodzie próbowały przetrwać do wiosny. Daleko, bo kilkaset metrów stąd, było osiedle Maja ze stadionem Legii Chełmża. Niewykluczone, że topielec wybrał inną drogę.

Policjant był już blisko pozostawionej na wielkim lodowisku łodzi. Przystanął, wsłuchując się w dobiegające go dźwięki, ale jedyne, co był w stanie wyłowić, to świst tłoczonej krwi i szum powiewającego wiatru. Serce mu dygotało. Był pewien, że jednak się przesłyszał. „Nie panikuj”, prosił się w myślach. „To nie był żaden trzask, to tylko twoja wyobraźnia”. Po chwili szedł dalej, ale nie wybrał najkrótszej drogi do łódki. Starał się dojść do niej okrężną drogą, tak by nie zniszczyć ewentualnych śladów w cienkiej warstwie śniegu. Jeśli jakiekolwiek tam były. Pierwsze, co przyszło mu do głowy, to to, że topielec po prostu siedział z kimś w tej łodzi. Od kilku dni z okien swojego mieszkania widział, jak młodzi, częściej chłopcy niż dziewczyny, spotykali się w niewielkiej łajbie. Nie bali się lodu, szli po nim jak po chodniku, a potem wskakiwali na dwie znajdujące się na pokładzie ławki. Przynosili ze sobą nowoczesny sprzęt muzyczny, rodzaj wysokiej kolumny, z której odtwarzali zbyt głośno muzykę, palili papierosy, pili alkohol. Okrywali nogi kocami przynoszonymi przez dziewczyny. Gross dawał im czas na tę zabawę, dopiero po kilkudziesięciu minutach, jeśli sami nie rezygnowali z powodu mrozu, kazał dyżurnemu wysłać do nich patrol. Ale wczoraj po południu ani wieczorem nie zauważył w łajbie nikogo. Od jeziora zamiast mocnych dźwięków gitar niosła się jedynie wymowna cisza, czasami poszum wiatru.

Teraz co jakiś czas patrzył na łódkę, żeby lepiej kontrolować kierunek, w którym zdążał, następnie nieznacznie zmieniał azymut, robił kilka kroków w lewo i ponownie wracał ma wcześniej obrany kurs. Chciał, żeby wydeptaną przez niego ścieżkę technicy natychmiast odróżnili od innych śladów. Jednak im bliżej porzuconej łódki się znajdował, tym bardziej był zawiedziony. Nie znalazł niczego interesującego. Być może śnieg sypiący nad ranem przykrył odciski butów. O ile jakiekolwiek tu były.

Od łódki dzieliło go nie więcej niż dziesięć metrów. Za nią, na brzegu roiło się od mieszkańców. Przy linii brzegowej zauważył dwóch policjantów z prewencji. Podniósł rękę niby na powitanie, ale jednocześnie dał im czytelny znak, żeby powstrzymywali co bardziej ochoczych młodych gniewnych od wchodzenia na lód. Gwar dolatywał w jego stronę niesiony wraz ze ślizgającym się po tafli lodu mroźnym wiatrem. Komisarz potarł wychłodzone i zesztywniałe policzki. Było to o tyle dziwne uczucie, że w tym dziwacznym ubraniu pot spływał mu po plecach.

Podszedł bliżej i wtedy dojrzał w łódce szmaty przyprószone śniegiem. Odwrócił się i spojrzał w miejsce, gdzie strażacy rozkuwali lód. Nie wiedział jeszcze, kim był topielec, nie wiedział, co robił na zamarzniętym jeziorze i kiedy załamała się pod nim tafla lodu.

Od łódki w stronę centrum nie prowadziły żadne ślady. Wykluczył więc ten trop. Musiał tylko sprawdzić, czy nie było ich od strony brzegu. Zbliżył się do zaniedbanej łajby i dopiero wtedy zrozumiał, jak bardzo się pomylił.

Serce gwałtownie zaczęło pompować krew.

To nie były szmaty.

Grzegorz Otremba lubił jęki i stękania Moniki Skalskiej. Im mocniej i głębiej w nią wchodził, tym intensywniejsze się stawały. Kochali się trzeci raz w ciągu długiego poranka, ale tym razem wziął ją od tyłu. Podniecały go blade pośladki i jędrna skóra. Chwycił w mocnym uścisku jej dłonie, które skrzyżowała na plecach, i przyspieszył. Wpatrywał się w falujące od jego pchnięć ciało Moniki. Tym razem, chociaż był niższy stopniem, nie ona wydawała rozkazy. Ba! Był przekonany, że nawet lubiła, kiedy on rządził. Przynajmniej w łóżku. W końcu poczuł, że jest blisko finału. Wstrzymał oddech, zacisnął powieki, a potem jego ciałem szarpnął skurcz. Jęknął przeciągle. Ich głosy zmieszały się. Kiedy napięcie zelżało, poczuł błogie rozluźnienie mięśni i osunął się w ciepłą pościel. Monika ułożyła się plecami do niego i naciągnęła na siebie kołdrę. Nie zdążył wtulić się w jej rozgrzane ciało.

– Idź już – rzuciła.

– To rozkaz?

– Nie drażnij mnie – ucięła.

Otremba wstał, zsunął ze zwiotczałego penisa prezerwatywę i zawiązał ją na supeł. Potem zaczął zbierać ciuchy z podłogi.

Promienie słońca wpadały przez szczeliny w roletach i cięły przestrzeń sypialni jasnymi płaszczyznami, precyzyjnie jak laser. Przez chwilę obserwował, jak w tym świetle wirują pyłki kurzu.

– Jezu, już dziesiąta. – Zaczął się ubierać.

– Mówiłam.

Nachylił się po skarpetę w chwili, gdy zadzwonił jego telefon.

Otremba spojrzał na wyświetlacz.

– Żona? – Skalska uśmiechnęła się smutno.

– Gorzej.

– Teściowa?

– Jeszcze gorzej.

– Czyli Gross.

Odebrał połączenie.

Długo wysłuchiwał informacji przekazywanych przez ich szefa, komisarza Bernarda Grossa. Skalska w tym czasie przyglądała się facetowi, z którym romansowała od dwóch miesięcy. „Romansowała” brzmiało zbyt staroświecko, po prostu pieprzyła się, oddając zwierzęcemu niemal pożądaniu. Otremba miał w sobie to coś, co pociągało ją w mężczyznach. Wysoki blondyn z mocno zarysowaną szczęką i muskularnymi ramionami, płaskim wyćwiczonym brzuchem i wyrzeźbionymi udami. Sprężyste ciało pozbawione grama tłuszczu. Po stronie minusów Otremby zapisała jedynie trzy słowa: żona i dwie córki.

Otremba założył spodnie i zapiął pasek. Odezwał się wreszcie.

– Jasne, zaraz będę. Jechać po Skałkę? – Użył ksywki kobiety, z którą się właśnie przespał, bo tak zwracali się do niej wszyscy na komisariacie.

Monika popukała się w głowę.

– Okej – rzucił, a następnie schował telefon do tylnej kieszeni dżinsów.

– Popieprzyło cię? Przecież mam wolne.

– Nie możemy się rozstawać na tak długo. – Puścił do niej oko.

– A co się stało? – spytała, gdy tym razem rozdzwonił się jej telefon.

Popatrzyli na siebie, a potem wspólnie wypowiedzieli ulubione powiedzenie szefa.

– Vis maior.

Śmiali się, a telefon cały czas dzwonił. Skalska w końcu zmusiła się do powagi i sięgnęła po aparat. Odezwała się, udając zaspaną, a Otremba podszedł do okna i podciągnął rolety.

Nagle schował się za ścianą i syknął.

– Okej, zaraz będę – rzuciła do telefonu. – Dzwoniłeś już po Otrembę? Dobra, do zobaczenia.

Skałka odłożyła telefon i spojrzała pytająco.

– Teściu, kurwa! – jęknął. – Z moim psem.

– Tutaj?

Skinął głową w stronę okna.

– Widział cię? – dopytała.

– Mam nadzieję, że nie.

– A co tam robi?

– Skąd, kurwa, mam to wiedzieć?

– W końcu jesteś psem, nie? – zażartowała. – Może cię śledzi, co?

Skalska, rozczesawszy palcami włosy, wstała z łóżka i ruszyła w jego stronę, ale Otremba powstrzymał ją gestem.

– Tak, jeszcze cycki mu pokaż.

Wzruszyła ramionami. Narzuciła czerwony T-shirt z Big Stara i boso przeszła do kuchni.

– Gapi się w okna? – spytał Otremba.

– Nie, polazł już sobie – stwierdziła. – Myślisz, że twoja żona już o nas wie?

– A skąd!

Wróciła do salonu i przytuliła się do niego. Pocałowali się.

– Ale wiesz, że w końcu każde gówno wypłynie, nie? – spytała, wiążąc frotką proste czarne włosy w koński ogon.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: