Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Skaza - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
16 grudnia 2025
E-book: EPUB, MOBI
34,90 zł
Audiobook
39,90 zł
34,90
3490 pkt
punktów Virtualo

Skaza - ebook

Niektórych blizn nie da się zagoić.

Warszawa tonie w deszczu, a komisarz Artur Wardziński trafia na scenę, która nie daje spać: żółta karteczka z zimną wiadomością i ukrzyżowane, nadpalone ciało młodego mężczyzny. Ten jeden obraz otwiera drzwi do sprawy, która prowadzi go zarówno do salonów przykrytych pieniędzmi, jak i do podziemi, gdzie brud przykrywa wszystko inne.

Morderca działa z fanatyczną konsekwencją, ale im dalej Artur brnie, tym bardziej jasne się staje, że najciemniejsze tajemnice wcale nie należą do zbrodniarza. W tym mieście przeszłość nie odpuszcza — wraca po swoje, niezależnie od tego, kto próbował ją zakopać.

Brutalne zbrodnie, patointeligencja, wpływowi ludzie i rachunki krzywd ciągnące się latami. Skaza to wejście do świata, gdzie nikt nie wychodzi bez śladów.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68607-00-0
Rozmiar pliku: 891 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

„Stwierdzenie niepowtarzalności istoty ludzkiej to duży problem” – myślał, wycierając rzeźnicki tasak z krwi i patrząc na swoje dzieło. Przed twarzą miał ciemne, starannie pościelone łóżko, nad którego ramą ukrzyżowano mężczyznę. Ba! Młodego chłopaka, który nie zdążył jeszcze wyhodować porządnego zarostu, o czym można by się przekonać, zaglądając do czarnego worka na śmieci, spoczywającego obok. Ciało było pozbawione głowy. Tak starannie i dokładnie, jakby szyję przecięto laserem poziomicy. Przeguby rąk przybito do ściany gwoźdźmi, pozwalając bladym dłoniom zwisać bezradnie niczym uschnięte liście. Ofiara nie była zupełnie naga, ale spodnie i bieliznę spuszczono jej aż do kostek, obnażając żałosne przyrodzenie. Skurczone jakby ze strachu. Przed ciemnością.

Schował narzędzie do plecaka i zapiął go starannie. Zastanawiał się, ilu z nich trzeba uśmiercić, żeby poczuć spełnienie. Bo ten tutaj zasługiwał na śmierć – to nie ulega wątpliwości. Ale ilu jeszcze jest takich odrażających śmieci, którzy pod kostiumem normalnych ludzi wiodą byt nikczemnego robactwa? „Ohyda, ohyda, ohydne, obrzydliwe, obmierzłe robactwo” – wzdrygnął się, tłumiąc skrzekliwy głos w swojej głowie i przerzucając plecak przez ramię.

Przecież nie uda mu się zutylizować wszystkich. Nawet gdyby dodano mu skrzydeł oraz wyposażono w ognisty miecz. To byłoby po prostu nierealne, utopijne marzenie. Niemniej teraz, stojąc w tym miejscu, naprzeciw swojego pierwszego dzieła – oddychał głęboko, źrenice miał szerokie, plecy wyprostowane, a pierś wypiętą dumnie. Czuł podniecenie i bezgraniczną pewność podejmowanej misji.

I niezależnie od tego, gdzie go doprowadzi, cieszył się, że to dopiero początek.ROZDZIAŁ 1

Warszawa, 10 stycznia 2020 r.

– Aplikacja Żabki? – Dziewczyna patrzyła nań cielęcym wzrokiem spod czarnej grzywki.

Boże Święty. Przecież to dziecko musi mieć szesnaście lat.

– Dzięki. Zapłacę – odparł, zostawiając na ladzie dwudziestozłotowy banknot i zabierając reklamówkę z opakowaniem sera, kilkoma bułkami i butelką pszenicznego piwa.

Wyszedł ze sklepu i ruszył wzdłuż zamokniętego chodnika.

To był piątek, więc w mieście roiło się od typów spod ciemnej gwiazdy, ale to bynajmniej nie robiło na nim wrażenia. Wystawił swoją surową twarz na mróz i sunął, nie musząc unikać kontaktu wzrokowego z mijającymi go pijanymi potworami.

Od niedawna wszyscy w tej dzielnicy wiedzieli, kim jest, chociaż nie prosił się o podobną sławę, której przecież nie dało się nazwać dobrą. Bowiem komisarz Wardziński – jak go ochrzcili w gazetach – zasłynął z zabijania. Toteż każdy drań w Warszawie wiedział, że tego siwego wariata świerzbi rączka, ilekroć widzi cudze nieszczęście. A dzisiaj nawet najbardziej wyrachowani zwyrodnialcy starali się nie wchodzić mu w paradę.

„Wszyscy myślą, że jestem nieobliczalny – uśmiechnął się pod nosem. – I oby tak zostało”.

Przechodząc obok tamtej bramy, mimowolnie spojrzał. I wszystko sobie przypomniał.

Wracał wtedy ze sklepu, tak samo jak teraz. Bóg jeden wie, czy nie miał w reklamówce tego samego sera. Przystanął przy tej bramie, bo spostrzegł młodą parę nagabywaną przez dwóch rosłych mężczyzn. Chciał pójść dalej. Przeczuwał, jak to się może skończyć.

Zapewne szli do kina albo wracali z imprezy. Chłopak miał kręcone włosy, okulary w złotych oprawkach, zbyt dużą skórzaną kurtkę i wypastowane lakierki. Widać było, że myślał o tym wieczorze przynajmniej przez tydzień.

– Nie mam kasy. – Klepał się po kieszeniach rozpaczliwie. – Ale weźcie zegarek. – Ściągnął z chudego nadgarstka srebrnego timexa. Ewidentnie najcenniejszy element własnego wizerunku. Przez twarz przebiegł mu grymas rozstania, szybko zastąpiony jednak przez coś na kształt uśmiechu, gdy wyciągał dłoń z zegarkiem w kierunku oprawców.

Niewiele było trzeba. Ogromna pięść spadła na jego nos, roztrzaskując okulary i zalewając krwią poły skórzanej kurtki. Młodzik poleciał do tyłu jak kukła i uderzył potylicą o beton. Pewnie nie zdążył nawet pomyśleć, że szkoda tych złotych oprawek i czystych lakierków.

Dziewczyna była imponująco odważna. Nie przelękła się, nie krzyczała. Gdy podeszli do niej, wysypała zawartość wiśniowej torebki i spojrzała na nich z nadzieją.

– Weźcie wszystko, błagam – powiedziała. – Tylko zostawcie moją torebkę. Dostałam ją na urodziny. Od mamy. – Przytuliła przedmiot do piersi. – Dostałam od mamy.

„To miasto zajmuje mrok.

Ciężko go spostrzec, będąc zwykłym przechodniem, lecz pracując w zawodzie policjanta, trzeba nie tylko go widzieć, ale także z nim walczyć. Wejść w niego; zatonąć w nim; dać się mu wyczuć i przede wszystkim – samemu go poczuć.

Bo nie da się walczyć z nieznanym. To przepis na niechybną klęskę”.

Mężczyzna pochylił się w jej kierunku.

– Co ty, kurwa, pierdolisz? – odpowiedział, chwytając ją za włosy.

Pociągnął ją w dół, z impetem uderzając kolanem w jej twarz. Wtedy w Arturze coś pękło.

– Przepraszam, panowie – zaczął, wychodząc z cienia. – Nie przeszkadzam wam?

Drugi z mężczyzn, który dotychczas opierał się szelmowsko o ścianę, od razu zniknął. Natomiast jego kolega odwrócił się i zmierzył policjanta znudzonym spojrzeniem. Jego skóra była pożółkła, oddech nieświeży, a wzrok nieskalany myślą. Jedno z oczu okalała czarna wytatuowana gwiazda.

– Spadaj stąd, kolego – prychnął pod nosem. – Nie twoja sprawa.

– O, chłopie – Artur się uśmiechnął – masz nadzwyczaj parszywą mordę.

Wystarczyło. Tamten ruszył na niego bezmyślnie jak rozsierdzony byk. Artur kopnął go w piszczel, natychmiastowo zwalając z nóg. Gdy olbrzym próbował się podnieść, uziemił go z powrotem, roztrzaskując mu butelkę na czole. Potem opadł na jego klatkę piersiową i zaczął zadawać ciosy. Tłukł metodycznie, równomiernie. Uderzenie za uderzeniem.

Opamiętał się po kilku minutach, dysząc ciężko, gdy twarz tamtego nie przypominała już niczego, a krew pokrywała ręce Artura aż do rękawów kurtki. Patrzył na swoje dłonie i pulsujące pod nimi nabrzmiałe żyły. „Kim jesteś. Kim jesteś. Kim jesteś i dlaczego to zrobiłeś?”

Nie pamiętał, co kupił w sklepie. Wiedział jedynie, że zabił człowieka.

I Bóg mu cholernym świadkiem – nie czuł się źle.

Oczywiście wyszedł z tego, co miał nie wyjść? Wyratował go zaprzyjaźniony prokurator. A raczej nie on osobiście, ale pociągnął za odpowiednie sznurki, wskutek czego Arturowi nie zabrano odznaki, tylko udzielono wymownej nagany. Wiadomo: kontratyp, obrona konieczna. Bandziorowi dorysowano chyba nawet jakiś „ostry przedmiot” w dłoni. Ot co.

Niemniej ciężko było wytłumaczyć podobne obrażenia. Tym bardziej że trudności z ich zrozumieniem miała głównie opinia publiczna. Nie zapomniał tych nagłówków. „Policjant morderca”, „Co w niego wstąpiło?”, „Komisarz Wardziński – nie tak spokojny, jak bywał”.

Mogli go wszyscy cmoknąć w tyłek. Wiedział, że szef wydziału zabójstw go nie zwolni. Bo jest zbyt pożyteczny. Jest jedynym facetem od prawdziwie brudnej roboty. Jest gościem, którego wysyła się w mrok, jakiego boją się najtwardsi gliniarze. Jest ostatnim bastionem komisariatu – jeżeli jemu nie wyjdzie, to nikt nie da rady.

Wszedł do swojego mieszkania i rzucił reklamówkę na stół. Jednopokojowa komórka na szczycie jednej z tych szaroburych secesyjnych kamienic u zbiegu Alej Jerozolimskich i Poznańskiej. Nigdy się stąd nie wyprowadzi, choćby zaczął zarabiać w euro. Rozpiął kurtkę i spojrzał w wysokie lustro stojące w sieni. Flanelowa koszula opięta na potężnych mięśniach. Bordowa, głęboka blizna, idąca od lewego policzka przez nos aż do prawego oka. Szary, szorstki zarost i postrzępione włosy, okraszone pierwszą chmurką siwizny. Kim on się stawał? Pieprzoną maszyną do zabijania? Uśmiechnął się kwaśno i nie zdążył nawet ściągnąć kurtki, gdy rozległo się pukanie do drzwi.

– Szefiee! – krzyczał Marcin. – Nie będzie szef zadowolony.

Młodszy aspirant Marcin był świeżo upieczonym gliniarzem o nieco… cóż, beztroskim podejściu do codzienności. W przeciwieństwie do Artura dość emocjonalnie traktował pracę śledczego. Biedak jeszcze wierzył, że to wszystko zabawa w nocnego rycerza rodem z komiksów DC. Aczkolwiek był bystry i zwinny. Może Artur byłby w stanie potraktować go poważniej, gdyby na jego piętrze nie śmierdziało marihuaną jak na Woodstocku.

Tak. Los chciał, że żyli w tym samym budynku. A Marcin w tym półroczu podlegał pod Artura nie tylko w tym sensie, że mieszkał pod jego podłogą.

Westchnął, przesuwając żelazną, staroświecką zasuwę.

– Co pan, nie słyszał? – Jego nieposkromiona grzywa pojawiła się w szparze. Wyglądał jak niepełnosprawny wampir. Potargane bujne włosy, ostre krzywe zęby, blada cera i oczy, w których szalał nigdy nieokiełznany błysk. – Dostaliśmy wezwanie.

– Byłem w Żabce – przyznał z pokorą.

Szkoda. Miał nawet chrapkę na ten browar.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij