- W empik go
Skazana na niepamięć - ebook
Skazana na niepamięć - ebook
Wrzesień 1887 roku. Gdy młoda dziennikarka Lilly Black przekracza próg redakcji dziennika The New York World, nic nie zapowiada, jak dalece zlecenie napisania artykułu spełni jej marzenia i odmieni życie. Silnie zdeterminowana, by jak najrzetelniej wywiązać się z powierzonego jej zadania oraz zdobyć upragnioną posadę, Lilly nie cofnie się przed niczym. Los jednak pisze dla niej inny scenariusz. W wyniku splotu niespodziewanych zdarzeń młoda dziennikarka trafia na tajemniczą wyspę, gdzie stan zdrowia jej umysłu będzie wystawiony na próbę. Czy po wszystkim Lilly Black odważy się jeszcze kiedykolwiek spojrzeć w lustro?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397188013 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czasami pozwalał mi, abym wyręczyła go w nabijaniu fajki tytoniem. Źle to wpływało na matkę. Zawsze wtedy podnosiła głos z niekontrolowanym wzburzeniem, a echo jej słów niosło się po okolicy, nie omieszkując zawitać do naszych sąsiadów.
– Dlaczego znów jej na to pozwalasz?! To okropne zachowanie nie przystoi młodej pannie! Czy i ty już do reszty oszalałeś i skazałeś jej los na całkowite zatracenie?! – wyrzucała z siebie kolejne słowa aż do przesady rozsierdzona.
Ojciec przeważnie milczał, tymczasem ja w swej dziecięcej naiwności sądziłam, że powinien stanąć w mojej obronie i powetować mi surowy atak matki. Ilekroć jednak zadawał mi pytanie o przyszłość, jej słowa prędko uchodziły z mojej pamięci.
Skupienie i zainteresowanie, z jakimi ojciec przysłuchiwał się moim historiom, jedynie pobudzały moją wyobraźnię do granic jej dziecięcych możliwości. Lubiłam dawać upust marzeniom, podziwiając korony drzew skąpane w ostatnich, pomarańczoworóżowych promieniach zachodzącego słońca.
Jednego dnia stawałam się baleriną, innego zaś ranczerką albo uliczną sztukmistrzynią z małpką w przebraniu, skaczącą na moim ramieniu. Ojciec zawsze wtedy przyglądał mi się z nieskrywanym zaintrygowaniem, a kąciki jego ust drgały w rozbawieniu.
Pewnego dnia, gdy długie cienie letniego popołudnia kładły się leniwie na deskach naszej werandy, papa zapytał mnie wprost, patrząc mi przy tym w oczy:
– Kim tak naprawdę chciałabyś zostać?
Był tak poważny i skupiony na mojej osobie, że w pierwszej chwili zaniemówiłam, lecz po namyśle odparłam:
– Nie wiem… – Zawahałam się. – Chyba powinnam wyjść za mąż – dodałam bez większego entuzjazmu.
Ojciec nic mi na to nie odrzekł. Kiwał się tylko na swoim krześle to w przód, to w tył, wpatrując się w zamyśleniu gdzieś w dal.
– Być może – zaczął lakonicznie. – Pamiętaj jednak, moje dziecko, by nigdy nie żyć oczekiwaniami innych. Inaczej ludzie przeżyją twoje życie za ciebie – skwitował.
– Czy to oznacza, że naprawdę mogę zostać, kim tylko chcę? – Patrzyłam na ojca z wyczekiwaniem, bawiąc się rąbkiem spódnicy.
– Myślę, że to zbyt górnolotne stwierdzenie, ale tak, możesz zostać, kim tylko chcesz. – Uśmiechnął się do mnie szeroko, kontemplując moją niewinność wobec życia i świata.
Ognista kula chowała się właśnie za grafitową szarością wierzchołków drzew. Sally, nasza suczka border collie, usłyszawszy kogoś zbliżającego się w stronę naszego domu, podniosła się z ziemi i zaczęła głośno szczekać. Początkowo nikogo nie było widać, lecz po chwili zza zakrętu wyłoniła się moja siostra Mary. Spieszyła w naszym kierunku, żywo machając do nas ręką. Bea, która pomagała matce w domu, wychyliła się na ganek, prosząc nas na kolację.
– Chciałabym kiedyś zrobić coś, czego nie zrobił jeszcze nikt przede mną – odparłam po namyśle.
Gromki śmiech ojca rozedrgał ciepłą, ulotną atmosferę letniego popołudnia, a od drzwi frontowych doleciał nas rozkoszny aromat, mile pieszcząc zmysły i pobudzając apetyt. Aż głośno zaburczało mi w brzuchu.
– Nie pozwól nikomu pogrzebać tego marzenia – powiedział z powagą, prostując długie nogi. Następnie wstał, delikatnie ujął moją dłoń i razem przekroczyliśmy próg naszego pachnącego ucztą domu.Biuro wydawcy „The New York World” Ricka Newmana
Nowy Jork, rok 1894
Dlaczego teraz? Dlaczego akurat teraz, po niedawnym odejściu panny Black z państwa redakcji, chciałby pan jej podziękować, panie Newman?
Rick: Pani! Pani Black (mężczyzna akcentuje pierwsze słowo) nie przepada za tym kurtuazyjnym określeniem, które według niej powinno odejść już do lamusa. Z wyrazu pana twarzy wnioskuję, iż niezupełnie pojmuje pan, w czym rzecz. Spieszę z wyjaśnieniem. Otóż panna to młoda kobieta na wydaniu, której głównym życiowym celem jest znalezienie odpowiedniej partii…
A pani Black?
Rick: (uśmiecha się ledwo dostrzegalnie) Ona? Zawsze powtarzała, że chce zrobić coś, czego jeszcze nigdy nie zrobiła żadna kobieta.
Panie Newman, poznał pan panią Black osobiście?
Rick: Naturalnie. Spotkaliśmy się kilkakrotnie. Między innymi podczas przyjęcia świątecznego w redakcji. (mężczyzna opiera się wygodnie o oparcie fotela i zakłada nogę na nogę)
Czy jest pan… Po której stronie walczył pan podczas wojny?
Rick: Wykracza pan poza temat. Proszę pamiętać, że to tylko notka do dziennika. Moje poglądy polityczne są tu nieistotne.
Ma pan rację, panie Newman…
Rick: Proszę więc zanotować, co następuje:
Pani Black była naszą najlepszą reporterką. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że urodziła się, by być reporterem. Dzięki jej zaangażowaniu i pasji spod jej pióra wyszło wiele nietuzinkowych artykułów, które spotkały się z zainteresowaniem i uznaniem szerokiego grona czytelników w całym kraju.
Po siedmiu latach owocnej współpracy z „The New York World” zrezygnowała ze swej posady oraz wielkiej pasji, by podążyć za głosem serca. (Newman intonuje ostatnie słowa z udawanym rozrzewnieniem)
Pani Black swoją radością, uśmiechem i pogodą ducha zarażała każdego, z kim miała styczność.
Jej odejście to dla całego zespołu „The New York World” niepowetowana strata.
Czy teraz zechciałby pan o niej posłuchać?1
Dzień, w którym wszystko się zaczęło
W życiu bywa tak, że los stawia człowieka przed wyborem. Nierzadko decyzja nie należy do najłatwiejszych, niosąc za sobą nieodwracalne konsekwencje. To ścieżka bez odwrotu, bez możliwości, by powtórnie się namyślić i z niej zawrócić. Następstwa powziętych wyborów mogą być niczym ropiejąca rana; ciągną wtedy człowieka na samo dno, pozbawiając go pierwotnych, naturalnych praw. Albo mogą być jak winda, wypychająca jednostkę na sam szczyt jej możliwości. Z chwilą, gdy Lilly przekroczyła próg pokoju Jonathana Langleya, jeszcze mocniej ugruntowała się w tym przekonaniu. Powierzyła swój los w ręce nowego znajomego. Wszystko miało rozstrzygnąć się dziś oraz w ciągu kilku kolejnych dni.
Cel uświęca środki. Czyż nie? – pomyślała i od niechcenia omiotła wzrokiem biurko. Był to nawyk tak silny, że trudno było jej nad nim zapanować. Odkąd sięgała pamięcią, obserwacja stanowiła nierozerwalną część jej natury i nierzadko utrudniała jej życie.
– Przeglądałeś moją teczkę? – napomknęła mimochodem.
– Jeszcze nie – odparł zakłopotany.
Uśmiechnęła się do własnych myśli. John był tak nieskomplikowanie uroczy, co jedynie ułatwiało jej sprawę. Ściągnęła z głowy niewielki kapelusz i rzuciła go na teczkę z własnymi artykułami. Nie dbała o to, czy jedwabne kwiaty przytwierdzone do ronda się pomną. Zdawała sobie także sprawę, iż John, mimo najszczerszych i najgorętszych zapewnień, nie zajrzy do materiału, który mu przekazano. Chciała mieć to spotkanie za sobą.
Ale najpierw cynamonowe lukrowane bułki, które kupił w piekarni po drodze do swego mieszkania. W duchu modliła się, by nie zaczęło jej nagle głośno burczeć w brzuchu, bo zapadłaby się wtedy pod ziemię. Nie przyjechała do Nowego Jorku, by przymierać głodem lub zniknąć w szarej masie tłumu. Była tu po to, by pisać.
Jej skromne oszczędności mocno się już uszczupliły, a jedynym miejscem, w którym chciała podjąć zatrudnienie i na które się uparła, była redakcja dziennika „The New York World”.
– Czy mogę? – Lilly sięgnęła po jedną z bułek. Miała przemożną ochotę bezwstydnie rzucić się na wypieki, zatopić zęby w puszystym cieście i mdląco słodkim lukrze, ale resztką woli wykrzesała z siebie nieprzyćmione jeszcze głodem strzępy dobrych manier.
– Proszę – zachęcił John. – A nasza umowa?
– Wszystko jest nadal aktualne. – Kobieta pozbywała się ubrań, jednego po drugim. W końcu została jedynie w pantalonach, gorsecie i sznurowanych botkach. – To musi ci wystarczyć. – Zatopiła zęby w polewie i aromatycznym cieście. Jej mama co niedziela piekła podobne bułeczki dla niej oraz reszty rodzeństwa.
– Tak, naturalnie. – John odchrząknął, po czym wyjął ze skórzanej torby plik czystych arkuszy w oprawie oraz drewniane pudełko, z którego wyciągnął jakiś osobliwy przedmiot. – Ale muszę zaczekać – zauważył, wpatrując się w jakiś punkt za nią.
– Na co? – rzuciła z pełnymi ustami.
– Aż skończysz jeść. Ruszasz się, przez co nie mogę rysować…
– Gotowe. – Przełknęła ostatni kęs. – Teraz może pan tworzyć.
Wyprostowana niczym struna usiadła na łóżku. Musiała ścierpieć tych kilka niechlubnych chwil, do których obiecywała sobie już nigdy i pod żadnym pozorem nie wracać pamięcią. Chyba że niepostrzeżenie nawiedzą ją w najczarniejszych koszmarach.
A potem… Potem będzie już z górki.
Poznała Johna kilka dni wcześniej, ostatniego dnia sierpnia 1887 roku w redakcji dziennika „The New York World”. Palców obu rąk nie starczyłoby na to, by zliczyć, ile to już razy pytała, czy jej podanie zostało wreszcie rozpatrzone. Spodziewała się, że przemiła recepcjonistka, która kilka razy w tygodniu znosiła jej „Czy już coś wiadomo?”, również tym razem przeprosi ją i z ustami wygiętymi w podkówkę odpowie: „Niestety nie. Musi pani uzbroić się w cierpliwość”. Ale tak się nie stało.
Już miała otworzyć usta, by z zaangażowaniem odegrać swoją rolę, lecz jej spojrzenie z panny Barnes płynnie prześliznęło się na gazetę otwartą na ogłoszeniach, które przeglądała recepcjonistka. Jedno z nich, zawierające odręczny portret kobiety w średnim wieku opatrzony nagłówkiem „Ktokolwiek zna tę kobietę”, informowało czytelników, że nieposługującą się językiem angielskim nieznajomą zatrzymano za zakłócanie porządku, włóczęgostwo oraz nieobyczajne zachowanie, zaś jedyną wskazówką co do tożsamości kobiety jest świstek papieru z zapisanym na nim imieniem i nazwiskiem: Hanna Schmidt… Dziewczyna nie zdążyła doczytać do końca ogłoszenia, kiedy jej uwagę przykuła wystająca zza kontuaru teczka. U góry, na twardej, przypominającej marmur oprawie wykaligrafowane było: Lilly Black. Recepcjonistka właśnie rozmawiała z jakimś mężczyzną z sumiastym wąsem, który, jak dziewczyna wywnioskowała z jego zachowania i reakcji panny Barnes, musiał być kimś ważnym w redakcji. Wydał się on Lilly nieco groźny, ale czuła, że mogą być to jedynie pozory. Niewysoką posturę nadrabiał lwią zmarszczką pomiędzy brwiami. Przez myśl przeszło jej, że czymś musiał, ale wolała nie zagłębiać się w szczegóły podbudowywania przez mężczyznę własnego ego.
Recepcjonistka poprosiła, by jeden z siedzących w poczekalni młodzieńców podążył za jegomościem z wąsem, a następnie zwróciła się do stałej bywalczyni redakcji:
– Niestety nie mam żadnych wieści. Pani wybaczy… – zakomunikowała, siląc się na spolegliwy uśmiech, po czym wzięła do rąk teczkę i ruszyła w kierunku jednego z na wpół przeszklonych pomieszczeń znajdujących się nieopodal. O mały włos, a w drzwiach zderzyłaby się z wychodzącym właśnie mężczyzną.
Panna Barnes wręczyła mu dokumenty, ale on odłożył je szybko do pokoju, oświadczając, że teraz ma lunch. Następnie włożył kapelusz, ukłonił się recepcjonistce oraz Lilly i wyszedł bez słowa.
– Pan Langley – szepnęła panna Barnes zza kontuaru. – To on czyta wszystkie teksty i umawia rozmowy pana Smitha – dodała jeszcze ciszej i w mocno konspiracyjnym tonie.
– Dziękuję. – Lilly uśmiechnęła się, choć nie do końca wiedziała, czy aby na pewno jest z czego się cieszyć.
– Nie ma za co.
Recepcjonistka wróciła do przerwanych wcześniej zajęć, Lilly zaś westchnęła zrezygnowana. Jej spojrzenie prześliznęło się po twarzach młodzieńców siedzących w rządku pod ścianą. Szczerze im współczuła i zazdrościła jednocześnie. Przejęci czekającą ich rozmową, niemal doskonale maskowali emocje i nerwy, które nimi targały. Tym, co niechybnie ich zdradzało, były spojrzenia, pobielałe knykcie zaciśnięte na teczkach, pot zraszający zmarszczone czoła i ten nieznośnie irytujący nawyk skaczących, niespokojnych nóg. Zrobiłaby wszystko, by być teraz na ich miejscu.
Pospiesznie pożegnała się z panną Barnes, wymieniając z nią formalne uprzejmości, po czym, niewiele się zastanawiając, ruszyła za panem Langleyem. Miała nadzieję, że zdoła jak najdłużej utrzymać jego tempo. Nie chciała spuścić go z oka. To, dokąd zmierzał, mogło stanowić dla niej informację na wagę złota; warto będzie trzymać ją na czarną godzinę niczym asa w rękawie. Tak podpowiadała jej intuicja, a ta rzadko ją zawodziła.
Niespiesznym, spacerowym krokiem podążała śladem mężczyzny. Co prawda dzieliła ich znaczna odległość, jednak raz musiała przystanąć przed witryną pijalni herbat i kaw. Udawała wtedy, że przegląda się w szybie i poprawia kapelusz. Zapewne wyglądała osobliwie, jakby postradała zmysły, szczególnie dla osób bawiących w środku kawiarni. To wszystko było szaleństwem, postanowiła jednak trwać w raz powziętym postanowieniu i nie wychodzić z przypisanej sobie roli.
Wytrwale podążała za dziennikarzem. By nadać swojej przechadzce pozór przypadkowości, przeszła kilkukrotnie na drugą stronę ulicy, aby po chwili znów powrócić na tę, po której kroczyła wcześniej. Nie poddała się nawet wówczas, gdy od długiego spaceru rozbolały ją nogi. W duchu przeklęła własną ambicję i ten uparty, niedający za wygraną wewnętrzny głos, który podżegał ją, by szła naprzód.
Z reguły zawsze miała wszystko pod kontrolą, tym razem jednak z łatwością dała się zwieść pozornej i ułudnej pewności, że jest panią sytuacji. Osobliwe wrażenie, że kogoś śledzi i sama jest obserwowana, towarzyszyło jej od momentu, gdy skręciła z Park Row w wąską, boczną uliczkę.
To niemożliwe – pomyślała, przystając na chwilę. Z pewnością nie panowała nad sytuacją.
Niespodziewanie zawładnęło nią dziwne i nieznane uczucie, które zapewne towarzyszyło również fantastycznym podróżnikom w czasie. Tak jej się przynajmniej wydawało, gdy raz po raz rozglądała się dookoła. Świat, który do tej pory znała jedynie z opowieści i miejskich legend, stał przed nią jak żywy. Świat prawdziwy, piękny i okrutny w swej prostocie i odmienności, pełen barw i zapachów – Chinatown.
– Przepraszam, ale cię nie rozumiem… – powtarzała sfrustrowana.
Chłopiec, około dwunastoletni, z uporem ciągnął ją za rękaw żakietu, mamrocząc coś w niezrozumiałym języku. Zapewne tu uchodziło to za coś normalnego, nikt bowiem nie reagował na jej odmowy i prośby, by odpuścił. Jedynie kilka kobiet zerknęło na nią spode łba, wymieniając między sobą dwuznaczne uśmieszki. Nerwowo rozejrzała się dookoła, ale nigdzie nie dostrzegła pana Langleya. Zgubiła go. – Na usta cisnęło się jej mięsiste przekleństwo.
– Śledzi mnie pani?
Głos za jej plecami wydał się jej znajomy. Odwróciła się niespiesznie.
– Pan…?
– Jonathan Langley, ale wystarczy John – przedstawił się, ujmując jej dłoń do pocałunku.
Chłopak, który jeszcze przed chwilą szarpał ją za rękę, dał w końcu za wygraną i zniknął za jakimiś drzwiami oklejonymi czerwoną taśmą w orientalne znaki.
Zawahała się przez chwilę, ale szybko zeszła z obłoków na ziemię.
– Lilly Black – odparła radośnie, ściskając dłoń mężczyzny i potrząsając nią energicznie.
John spojrzał najpierw na ich splecione ze sobą dłonie, a następnie przeniósł skonsternowany wzrok na swoją rozmówczynię.
– Wystarczy pani Black. – Uśmiechnęła się do Johna spolegliwie. – Przyszłam tu na spacer. Wiele słyszałam na temat tego miejsca, postanowiłam więc na własne oczy zobaczyć to, czym ludzie się tak zachwycają.
– Czyli nie śledziła mnie pani? – John podejrzliwie przyglądał się zagadkowej kobiecie.
– Skąd ten pomysł?… – Obrzuciła go niejednoznacznym spojrzeniem, na co Langley odparł dopiero po krótkiej chwili:
– Skoro już jesteśmy tu razem, pokażę pani miejsce, które warto odwiedzić w tej okolicy. Służę ramieniem.
Lilly kolejny raz z rzędu omiotła spojrzeniem niewielkie, ciemne pomieszczenie. Wprawdzie lokal, do którego zaprowadził ją John, na pierwszy rzut oka zdawał się mroczny i nie do końca zachęcał, by przekroczyć jego progi, ale Lilly, o dziwo, czuła się w nim niezwykle komfortowo. Nawet skromny wystrój w postaci kilku barwnych kilimów na ścianach i wiszących przy niskim, drewnianym stropie papierowych lampionów, malowanych w tajemnicze, mistyczne znaki i postaci niczym z pradawnych baśni, nie wydawał się jej niezwykły, a wręcz fascynujący, pasujący do reszty otoczenia. Jedyne, co ją zastanawiało, wprowadzając w stan podszytej lękiem konsternacji oraz niepewności, to brak innych klientów, a także wizja tego, że wystarczy czyjś gwałtowny, niefortunny ruch, a całość zginie w odmętach pożogi.
– Nie wie pan, czy nie podają tu… deserów?
Denerwowała się, a za każdym razem, gdy Lilly odczuwała stres, nachodziła ją nieposkromiona, przemożna ochota na łakocie.
– Czyż to danie nie wygląda apetycznie, panno Black? – John zdawał się ignorować jej pytanie.
– Pani Black.
Lilly przyglądała się, jak jej towarzysz ze smakiem zajada się ryżem i mięsem z dodatkiem warzyw oraz jakiegoś dziwnego, ciemnego sosu. Przez chwilę żałowała, że nie potrafi gotować ani nie ma przy sobie dość pieniędzy, by trafić do serca i umysłu pana Langleya, oraz że nie może niego odpowiednio wpłynąć. Nachyliła się nad miską, wciągając intensywny zapach nieznanych jej przypraw oraz warzyw.
– Pani wybaczy, Black, nie wiedziałem, że jest pani mężatką.
– Nie jestem – odparła dumnie. – Ale w równej mierze nie jestem też towarem, który czeka na kupca i wycenę.
– Jest pani… – nie dokończył, ponieważ zakrztusił się, tracąc na chwilę oddech.
Niemal natychmiast tuż przy stole zjawił się mężczyzna, który łamanym angielskim zaoferował coś do picia, po czym przyniósł dwie szklanki i dzbanek z wodą.
– Ziekować, ziekować. – Mężczyzna skłonił się zabawnie, po czym oddalił w stronę kontuaru.
– Wszystko w porządku, panie Langley?
– To tylko… te przyprawy – wykrztusił, a następnie sięgnął po szklankę, nalał do niej wody i opróżnił ją jednym haustem. – Proszę spróbować – zachęcał.
Lilly czuła, że lada chwila jej pusty żołądek da o sobie znać, głośno i intensywnie, co nie byłoby w żadnym calu wyrafinowane. Nie miała innego wyjścia – zaczęła jeść. Pierwszy kęs przyjęła niepewnie, z wahaniem i obawą, że to, co będzie mieć w ustach, może być niezjadliwe. Jak się okazało – nic bardziej mylnego. Co prawda sos, w którym pływało mięso, zdawał się jej zrazu pikantny, lecz niemal natychmiast przez ostrość przebiły się inne, nowe dla Lilly smaki, ustępując miejsca osobliwej fascynacji zawartością porcelanowej miseczki.
– Panie Langley – zaczęła pewnie, odkładając na bok łyżkę – widziałam, że panna Barnes przekazała panu moją teczkę.
– Tak… Ekhm… – Ostre przyprawy sprawiły, że John ponownie zaniemówił. Niefortunnie dla siebie, pragnął dorównać swojej rozmówczyni w tempie jedzenia, lecz nie wyszło mu to na dobre.
– Zamierza przejrzeć pan moje artykuły czy odłoży je pan na kupkę, razem z resztą tych nieprzeczytanych?
– Cóż za zbieg okoliczności, ja również widziałem panią w siedzibie redakcji. Z pewnością do nich zajrzę.
Odpowiedź Johna brzmiała dla Lilly jak wiele męskich zapewnień, niemających odzwierciedlenia w rzeczywistości.
– Co przygnało pana na lunch aż do Chinatown?
Langley przez chwilę mieszał zawartość miski, przyglądając się Lilly uważnie, po czym sięgnął za poły surduta i z wewnętrznej kieszeni wyciągnął coś, co wyglądało jak notatnik.
– Zechce pani to przejrzeć.
Kobieta, choć zaciekawiona, zaczęła przeglądać notatnik Johna z pewną dozą niepewności. Zupełnie mimowolnie zwróciła uwagę na jego dłonie. Wprawdzie obiecała sobie, że już nigdy tego nie zrobi, nie będzie oceniać mężczyzn jedynie na tej podstawie, poddając osądowi ich kształt, długość palców, krzywizn oraz tego, jak zostały uformowane paznokcie… Lecz dłonie pana Langleya hipnotyzowały ją swoją siłą i gracją jak żadne inne. Jego uścisk musiał należeć do tych, o których zwykło mówić się stalowy, taki, z którego trudno jest się wyswobodzić. Zastanowiło ją, czy jego przedramiona są umięśnione, z widocznymi żyłami, jak na dłoniach…
Lilly otrząsnęła się z zadumy, po czym otworzyła oprawiony w skórę notatnik. Kobiety w różnych pozach, często w negliżu lub w samej bieliźnie, uśmiechały się z kart w kolorze kości słoniowej. Niektóre z nich wyglądały na zamyślone, zapatrzone w dal lub rozmarzone.
– To pańskie? – spytała zaskoczona i jednocześnie pełna uznania. Szkice, wykonane grafitem lub węglem, doskonale oddawały ulotność chwili, ruch oraz nietuzinkową urodę modelek. Gdyby nie to, że Langley był zawodowym dziennikarzem, na pierwszy rzut oka uznałaby, iż ma do czynienia z artystą przygotowującym szkice pod monumentalne płótno o mitycznej tematyce.
Mężczyzna przytaknął niepewnym skinieniem głowy.
– Są wspaniałe. – Lilly nie była w stanie oderwać oczu od rysunków Johna. – Panie Langley? – Przyglądała się jednemu z portretów nieznacznie dłużej niż innym szkicom. – Dlaczego nie spotkaliśmy się na wystawie pańskich prac, a w redakcji „The New York World”? – Lilly podniosła wzrok znad zawartości teczki i utkwiła go w Jonathanie.
Mężczyzna zrazu nic jej nie odpowiedział, odchrząkując jedynie głośno i unikając jej spojrzenia. W rezultacie jednak ugiął się, widząc jej szczere zaciekawienie:
– Dziennikarstwo, pani Black, było sporym odstępstwem od zaplanowanej dla mnie ścieżki kariery – wyjaśnił pokrótce.
– I nigdy nie pragnął pan spełnić swoich marzeń?
– Gdyby tylko marzenia same w sobie były w stanie przesądzić o ludzkim losie…
– Nie grzebałabym snów tak rychło i pochopnie, panie Langley.
– Zatem nie zna pani Nowego Jorku, praw, na które niechybnie wystawia się los jednostki w tym mieście marzeń – zauważył z goryczą. – Marzenia i sny o potędze to ostatnie, o co pytają, gdy przybywa się do tego iście bajecznego świata.
– A jak to jest z panem, panie Langley? Jest w panu tyle sprzeczności. Do tego ogromny talent zepchnięty na margines życia. To nie wróży niczego dobrego.
– Widzi pani, jestem realistą, w przeciwieństwie do wielu, którzy bezkrytycznie podążając za marzeniami czy ideami, kończą na bruku. Bez grosza przy duszy, znękani i upodleni przez życie samo w sobie.
– Tak to sobie pan tłumaczy, Langley? Nie może być nic gorszego od podążania za oczekiwaniami i niespełnionymi marzeniami innych.
Gdyby cisza była w stanie przybrać ludzką postać, siedziałaby teraz przy stole razem z Lilly i Johnem, z niemym ukontentowaniem przyglądając się tej dwójce; temu, jak siłują się, kto z nich odezwie się jako pierwszy.
– Za każdym razem sądzą, że oczekuję od nich czegoś innego. – Odchrząknął.
– Płaci im pan, panie Langley?
– Czyżby miała mnie pani za człowieka wyzbytego honoru? Do niczego między nami nie dochodzi…
– Sądzę, że możemy się sobie wzajemnie przysłużyć.
Langley spojrzał na swoją rozmówczynię załzawionym wzrokiem.
– Słucham? To znaczy, w jaki sposób? – wykrztusił John, zaintrygowany propozycją Lilly.
– Mogę być pana modelką, Langley, i nie poniesie pan za to kosztów, lecz… zmuszona będę postawić panu warunki. Po pierwsze, jeszcze dziś przejrzy pan moją teczkę.
John Langley przytaknął jej bez większego entuzjazmu.
– Mój drugi warunek. Najdalej jutro szepnie pan o mnie dobre słowo redaktorowi naczelnemu, panu Smithowi.
Mężczyzna uśmiechnął się do Lilly niewyraźnie.
– Chcę… muszę mieć pewność, że mnie pan nie wykpi. Jedynie w takim układzie będziemy wobec siebie… sprzymierzeńcami.
– Musi pani wiedzieć, że rozumiem panią doskonale, pani Black. Nigdy nie brałem pod uwagę…
– Na nasze następne spotkanie proszę przynieść drożdżówki, koniecznie z lukrem – przerwała mu niespodziewanie Lilly.
– Naturalnie.
– Panie Langley?
– Tak, słucham.
– Proszę mi powiedzieć, dlaczego jesteśmy jedynymi gośćmi w tym lokalu?2
Dzień, w którym dano jej szansę
Jonathan Langley nie przejrzał teczki Lilly Black, jak obiecywał, lecz zarekomendował ją Thomasowi Smithowi tak, jak sobie tego życzyła. Tym sposobem siedziała teraz w gabinecie redaktora naczelnego „The New York World”. Z poczynionych obserwacji zdążyła wywnioskować, iż pan Smith ma szczególne upodobanie do porządku i minimalizmu. Staromodny kominek, portret prezydenta Clevelanda i fotografia stojąca na masywnym biurku stanowiły jedyne ozdoby gabinetu. Co prawda całe pomieszczenie zostało urządzone skromnie, lecz wiele mówiło o jego gospodarzu.
Uporządkowany, szczery, pracowity, zapewne bogobojny, tradycjonalista i patriota, uosobienie cnót wzorowego i sztandarowego obywatela swojego kraju – analizowała Lilly. Przyszło jej też na myśl, że jest on typowym przedstawicielem klasycznego amerykanizmu, o ile takie pojęcie w ogóle istniało, ale nieco inaczej go sobie wyobrażała. Z pewnością nie tak, jak dwa dni wcześniej opisał go John. Jej samej kojarzył się bardziej z młodszą wersją prezydenta Clevelanda niż z upartym wąsaczem, pupilkiem wydawcy.
– Pani Black, zacznę od tego, że pani podanie, jak i cała teczka, jest imponujące.
– Bardzo dziękuję, panie Smith – weszła mu w słowo.
Redaktor spojrzał na Lilly tak, jakby nosił się z zamiarem skarcenia nadpobudliwego dziecka w szkolnej ławie. Po czym, jak gdyby nigdy nic, wziął do ręki arkusz papieru i kontynuował przerwaną wcześniej myśl.
– Pani odpowiedź na artykuł z „Pittsburgh Dispatch” świadczy o odwadze. Prześledziłem teksty, które zostały dołączone do podania, i śmiem twierdzić, że Pittsburgh wiele stracił na pani odejściu.
– Zostałam przydzielona do kolumny dla kobiet. – Lilly westchnęła niemal niezauważalnie. – Panie Smith, wychodzę z założenia, że wymierne korzyści, nie tylko dla mojej płci, lecz również dla ogółu społeczeństwa, przynosi działanie. Wszędzie tam, gdzie wymagają tego okoliczności i warunki. Plotki, nowinki ze świata mody, jak wybór toalety lub uprawa ogrodu, umilają monotonię życia klasy średniej i wyższej. Co z tymi, którzy od świtu do zmierzchu walczą o prawo do głosu?
Mężczyzna zmierzył wzrokiem swoją rozmówczynię. Przez ulotną chwilę Lilly straciła swoją pewność, z którą przekroczyła próg tego biura. Wszak redaktor naczelny mógł nie podzielać jej poglądów o równouprawnieniu. Drogi jej sercu ojciec zwykł mawiać, iż zgubnym może się okazać dla niej samej zuchwały wolny duch, wibrujący w jej ciele niczym kamerton. „Bacz na to, by zalety nie przerodziły się w twoje wady” – powiadał.
– Potem miał miejsce ten niefortunny incydent w Meksyku… – napomknęła nieco pewniej.
– Uważa go pani za niefortunny? – Smith pytająco uniósł brew.
– Niefortunny dla rządu Porfirio Díaza. Ten człowiek to tyran, odbierający ludziom wolność słowa i nadzieję. „Pół roku w Meksyku” to jak dotąd mój najlepszy tekst – odparła zgodnie z prawdą.
– Rozumiem. Jest pani w stanie wyjechać na kilka dni, rzecz jasna w celach reporterskich? Nie ma pani zobowiązań, które mogłyby stać temu na przeszkodzie?
– Nie krępują mnie żadne zobowiązania, Smith. Wierzę w to, że aby rzetelnie oddać istotę tematu bądź problemu, należy zbadać go u źródła.
Mężczyzna ruchem ręki zachęcił ją, by kontynuowała.
– Aby uchwycić sedno jakiegoś problemu czy sprawy, należy ująć zagadnienie wielostronnie, każdy bowiem kij ma dwa końce. Światem rządzą zależności, które od zawsze się ze sobą ścierają, toczą wojnę o to, co my, gatunek ludzki, nazywamy prawdą, a ta nie jest ani czarna, ani biała. Nie jest taka, jak wielu się wydaje. To, co rzeczywiste i prawdziwe, czego doświadczamy, jest chaotycznym skupiskiem wielu punktów odniesienia, perspektyw… Stojąc obok, stanowimy prawdę jedynie dla samych siebie, z naszego punktu widzenia i podług naszej moralności. Prawda natomiast to bezbarwna strefa pomiędzy dobrym i złym. Nikt nie relacjonuje przebiegu działań wojennych jedynie na podstawie subiektywnych doniesień z drugiej ręki.
– Tak… – mruknął pod nosem Smith, po czym bacznie zmierzył Lilly spojrzeniem, które poddawało ją ocenie.
Może to ta plama, która nie chciała zejść z koronkowej kryzy jej jasnej i w dodatku najlepszej koszuli? – pomyślała, poprawiając się nieznacznie na krześle. Dobrze, że zazwyczaj nie sznurowała gorsetu, by ściśle trzymał sylwetkę. Zostawiała sobie trochę luzu; gdy się stresowała lub czuła się niekomfortowo, brakowało jej tchu. Tak było i tym razem.
– Pani wybaczy, pani Black, ale proszę chwileczkę zaczekać. – Thomas Smith przeprosił swoją rozmówczynię, a następnie na dłuższą chwilę opuścił pomieszczenie.
Czas zdawał się płynąć nieznośnie wolno, a tykanie zegara stało się dla Lilly wręcz irytująco monotonne. Starała się obrócić to na swoją korzyść: uspokoić oddech, wciągnąć jak najwięcej powietrza, lecz każdy jej wdech był krótki i niepełny. Nie potrafiła nad tym zapanować. Już miała wstać, z czystej ciekawości zerknąć, jakimi dokumentami otacza się pan Smith, lecz ten właśnie wrócił do swojego gabinetu. Lilly, gwałtownie wyrwana z zamyślenia, skoczyła jak oparzona.
– Pani Black – zwrócił się do niej, z powrotem siadając przy biurku – czy istnieje temat, którego by się pani nie podjęła?
– Panie Smith, będę z panem szczera… Mogę pisać o wszystkim, byle nie przydzielał mnie pan do kolumny kobiecej.
– Rozumiem. – Mężczyzna zanotował coś w swoich dokumentach, po czym kontynuował: – Spraw i problemów, które trawią to miasto, jest tak wiele, że wszystkie dzienniki razem wzięte w przeciągu roku nie zdążyłyby, nawet w niewielkim stopniu, opisać tego, co się tutaj dzieje. Gangi, prostytucja, ciągły napływ imigrantów, którzy zazwyczaj kończą na ulicach, to jedynie trzy aspekty ciemnej strony Nowego Jorku. O trzy problemy za dużo do rozwiązania.
Słowa Smitha przywołały w Lilly obraz piękna i bolesnej do zniesienia brzydoty Chinatown. Wzdrygnęła się na samo wspomnienie tej dzielnicy. Uczucie odrazy do tego, co zobaczyła, kolidowało w niej z obrazem uśmiechniętego pana Wana i jakieś dziwnej fascynacji tym miejscem. Lilly była więcej niż świadoma tego, że ci ludzie przybywali do Nowego Świata z nadzieją i obietnicą lepszego życia. Zapewne często zostawiali za sobą dorobek wielu pokoleń, a niektórzy sprzedawali wszystko, co mieli, by dostać się do opływającej w mleko i miód Ameryki. Wielu postawiło wszystko na jedną kartę, opuszczając swoje domy z wiarą i nadzieją, że to właśnie im się powiedzie. Lilly zdawała sobie sprawę z tego, że niewiele może zrobić, by komukolwiek pomóc, dlatego starała się odgonić od siebie te wszystkie natrętne i deprymujące myśli, przez które musiała zdławić w sobie cisnące się do oczu łzy.
– To zaliczka na poczet artykułu oraz temat zlecenia. Pan Newman życzy sobie, by zgłębiła pani TEN problem… – Wręczył dziewczynie kopertę.
– Najrzetelniej, jak tylko się da?
Smith odchrząknął, wyraźnie niezadowolony, że mu przerwała.
– W rzeczy samej, pani Black. Jeżeli wywiąże się pani ze złożonego w pani ręce zadania w sposób więcej niż satysfakcjonujący, otrzyma pani swoje biurko i stałą posadę w nowym budynku redakcji. Zapewne nie słyszała pani jeszcze o planach wzniesienia Newman Building? – Smith cmoknął, zniesmaczony plamą atramentu szpecącą czystą ryzę papieru, nad którą się właśnie pochylił.
– Panie Smith, pan wybaczy, ale nie wiem, o czym pan mówi. – Lilly, choć nie miała tego w zwyczaju, delikatnie zmarszczyła brwi.
– Nowy budynek powstanie… Pan Newman ma w planach rozpoczęcie budowy już w przyszłym roku. Będzie to najwyższa i najnowocześniejsza konstrukcja na dolnym Manhattanie. Z zapierającym dech w piersiach widokiem na całą zatokę, statuę, no i most, który połączy Brooklyn z Manhattanem.
Podczas gdy Smith rozwodził się nad imaginacjami, jakie roztaczała przed nim jego wyobraźnia, Lilly zastanawiała się, jakiż to temat skrywa w sobie koperta i na ile wyceniono próbę jej twórczości.
– Pani Black! Pani Black!
Nie od razu usłyszała głos pana Langleya. Pochłonięta własnymi myślami, była zgoła gdzie indziej. Ku własnemu zaskoczeniu, Lilly zdołała jakimś cudem w nikogo nie wejść.