- promocja
Skazy na pancerzach - ebook
Skazy na pancerzach - ebook
Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych.
Płonące wioski i masowe egzekucje. Grabieże i gwałty. Zabójstwa niewinnych cywilów i jeńców – Ukraińców, Żydów, Białorusinów i Polaków. Nie, to nie jest komunistyczna propaganda. Niektórzy Żołnierze Wyklęci naprawdę dopuszczali się takich zbrodni.
Dla jednych „Łupaszka”, „Bury”, „Ogień” czy „Wołyniak” to wielcy narodowi bohaterowie, ale dla innych – mordercy ich bliskich. Skazy na pancerzach to pierwsza książka, która przedstawia czarne karty z epopei Żołnierzy Wyklętych.
Napisana bez przemilczeń i lukrowania rzeczywistości charakterystycznych dla części polskiej literatury historycznej. Napisana bez znieczulenia. Na jej kartach znalazły się szokujące zeznania świadków i drastyczne opisy mordów.
Piotr Zychowicz nie ma wątpliwości – Żołnierze Wyklęci walczyli z niebywałą odwagą o słuszną sprawę. Nie oznacza to jednak, że należy ukrywać przed opinią publiczną niewygodne fakty, które ich dotyczą. Historia bowiem nigdy nie jest czarno-biała…
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-891-5 |
Rozmiar pliku: | 15 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kim byli Żołnierze Wyklęci? Opinia publiczna ma prawo być w tej sprawie skonsternowana. Docierają bowiem do niej dwie skrajnie odmienne i nawzajem wykluczające się opinie. Aby się o tym przekonać, wystarczy 1 marca – w Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych – przejrzeć gazety, portale internetowe lub włączyć telewizor.
Według części polskich mediów żołnierze powojennego podziemia antykomunistycznego byli aniołami. Skrzydlatymi, świetlanymi postaciami, które spłynęły z nieba, aby walczyć w obronie uciśnionych. Żaden z nich nigdy nie zrobił krzywdy bliźniemu, żaden nie sięgnął po alkohol, żaden nie rzucił grubym słowem.
Żołnierze Wyklęci byli nieskazitelnymi bohaterami. A co za tym idzie, po wieczne czasy powinni być stawiani za wzór do naśladowania dla kolejnych pokoleń Polaków. Musimy być z nich dumni.
Wystarczy jednak wcisnąć guzik pilota i przełączyć na inny kanał, aby usłyszeć coś skrajnie przeciwnego. Czyli że Żołnierze Wyklęci byli diabłami wcielonymi. Hordą zdegenerowanych kryminalistów, których głównym zajęciem było mordowanie Żydów i przedstawicieli innych mniejszości.
Żołnierze Wyklęci gwałcili, puszczali z dymem wsie, pili na umór i plądrowali. Jako Polacy powinniśmy się za Wyklętych wstydzić i kajać się za ich liczne zbrodnie.
Z jednej strony otrzymujemy więc obraz biały jak śnieg, z drugiej – czarny jak smoła. Zwolennicy obu tych narracji skaczą sobie do gardeł i odsądzają swoich polemistów od czci i wiary. Z jednej strony padają oskarżenia o „zdradę”, „bolszewizm” i „zaprzaństwo”, z drugiej o „faszyzm” i „szowinizm”.
W efekcie racjonalnie myślący człowiek przypatrujący się z boku tej plemiennej wojnie o historię ma prawo czuć się zagubiony. I zadać podstawowe pytanie: Jak było naprawdę? Myślę, że osób, które chciałyby sobie wyrobić w tej sprawie własny, niezależny pogląd, jest bardzo dużo. I właśnie do nich kieruję tę książkę.
Jak więc było naprawdę? Otóż tak jak w prawdziwym życiu – różnie. Rzeczywistość nie była ani tak idylliczna, jak zapewniają nasi historyczni propagandyści, ani tak fatalna, jak twierdzą przedstawiciele tak zwanego przemysłu pogardy.
Żołnierze Wyklęci nie byli aniołami (już słyszę krzyk oburzenia hurrapatriotów), ale też nie diabłami (już słyszę krzyk oburzenia lewicowców). Wyklęci byli po prostu ludźmi. Z krwi i kości.
Byli zaprawionymi w bojach żołnierzami, którzy prowadzili nierówną walkę na śmierć i życie z komunistycznym okupantem. Walkę desperacką, straceńczą, niezwykle brutalną i zaciętą. W efekcie epopeja Żołnierzy Wyklętych obfitowała w dramatyczne, a często drastyczne epizody.
To nie był średniowieczny turniej rycerski – w tej walce nikt nikomu pardonu nie dawał. Pięknych, wzniosłych chwil było niewiele. Było za to dużo krwi, rozpaczy, zwierzęcego strachu, śmierci i okrucieństwa. I czarnej ziemi, w którą wsiąkała krew ofiar.
Nasi niepoprawni romantycy lubią sobie wyobrażać, że wojna wydobywa z ludzi to, co najlepsze. To niestety nieprawda. Wojna na ogół wydobywa z ludzi to, co najgorsze. I Polacy nie są tu wyjątkiem. Wyjątkiem nie byli również Wyklęci.
Nie ma najmniejszych wątpliwości, że żołnierze powojennego podziemia bili się o słuszną sprawę. O niepodległość ojczyzny i wolność osobistą jednostki. Rzucili wyzwanie najbardziej totalitarnemu i ludobójczemu systemowi świata. Mimo miażdżącej przewagi wroga bili się z komunistami jak lwy. Bez nadziei na zwycięstwo, a często nawet na przeżycie.
Dla wielu z nich była to walka o godność i honor. A walka taka – niezależnie od naszej oceny jej sensu – zasługuje na najwyższy szacunek. Dlatego możemy być dumni z tysięcy bitew i potyczek, które Wyklęci stoczyli z komunistami. Z akcji likwidacyjnych, rozbitych więzień, zasadzek, sabotaży i aktów dywersji.
Duma ta nie może jednak oznaczać, że mamy zamiatać pod dywan prawdę o tych Wyklętych, którzy dopuścili się czynów niegodnych polskiego żołnierza. O tych, którzy krzywdzili niewinnych bliźnich.
Historycy oceniają, że przez szeregi polskiego powojennego podziemia niepodległościowego mogło przewinąć się nawet 120 tysięcy ludzi. Wiara w to, że w tak olbrzymiej zbiorowości uzbrojonych mężczyzn nie było ani jednego, który dopuścił się zbrodni, jest dziecinną naiwnością.
Takie postacie niestety wśród Wyklętych były. I nie ma powodu, żeby wymazywać to z rodzimej historii jakąś cenzorską, patriotyczną gumką myszką. Nie ma powodu, żeby brnąć w dziecinne zaprzeczenia i wypierać niewygodną prawdę. Z tą prawdą należy się zmierzyć. Jest to bowiem probierzem narodowej dojrzałości i ludzkiej przyzwoitości.
Konwencja patriotycznej akademii szkolnej, w której występują wycięte z tektury płaskie postacie bohaterów, może zadowolić gimnazjalistę. Trudno jednak, żeby przekonała dorosłego, racjonalnie myślącego człowieka.
Pierwszymi monografiami w Polsce – pisał Ksawery Pruszyński – były, jak wiadomo, żywoty świętych i te średniowieczne prawzory zaciążyły na tym rodzaju pisarskim. W naszych monografiach postać opiewana staje się zaraz rycerzem bez zmazy i skazy. Jaśnieje nudą wszelkich cnót świata, jest wolna od wszelkich win i błędów. Słowem – staje się prawdziwym świętym, jeśli nie katolickiego, to na pewno narodowego, polskiego kościoła.
Ta książka nie jest o świętych. Na jej kartach znajdą państwo opisy bohaterskich czynów żołnierzy powojennego podziemia. Ale także opisy straszliwych zbrodni, których się dopuścili. Oddam głos zarówno sprawcom, jak i ofiarom, których głos niestety w naszej historiografii często jest pomijany. Tak aby mogli państwo sami wyciągnąć wnioski i sami ukształtować swoją opinię.
Ostrzegam jednak – wiele z przedstawionych faktów będzie niezwykle szokujących. Czasami wręcz makabrycznych. Z pewnością nie będzie to łatwa lektura.
My, Polacy, wychowani jesteśmy na własnej martyrologii. Zważywszy na to, jak wielkie były cierpienia naszych przodków, jest to w pełni zrozumiałe i uzasadnione. Skutkiem tego wielu rodaków nie przyjmuje jednak do wiadomości, że w naszej historii zdarzały się również sytuacje odwrotne. Wydarzenia, w których Polacy występowali w roli oprawców.
Problem pogłębia to, że w ostatnich latach epopeja Żołnierzy Wyklętych stała się elementem polityki historycznej państwa polskiego. Rządzący nami politycy próbują wykorzystać społeczną fascynację powojennym podziemiem do nabicia sobie słupków popularności. W efekcie prawda w coraz większym stopniu wypierana jest przez propagandę.
Jest to zjawisko nie tylko niezwykle groźne dla wolności słowa, wolności badań naukowych i krytycznego myślenia. To również wielkie zagrożenie dla kondycji moralnej współczesnej Polski i współczesnych Polaków. Jak bowiem pisał Józef Mackiewicz, „kiedyś umierało się dla ojczyzny, a dzisiaj kłamie się dla ojczyzny”. Zdecydowanie wolę te dawniejsze czasy.
Bezkrytyczni apologeci Żołnierzy Wyklętych twierdzą, że ich idoli krytykują tylko pogrobowcy komuny, bolszewicy i „osoby niechętne etosowi walki zbrojnej z komunistami”. Nie ułatwiajcie sobie, panowie, zadania. Ja wobec etosu walki zbrojnej z komunistami jestem nastawiony niezwykle przychylnie. Mało tego, uważam, że pistoletowa kula była jedyną dopuszczalną formą „dialogu” z czerwonymi.
Nie należę do „trzeciego pokolenia UB, które walczy z czwartym pokoleniem AK”. Nie jestem lewakiem ani pacyfistą. Przeciwnie – mam poglądy konserwatywne. Jestem antykomunistą i miłośnikiem chwalebnych tradycji oręża polskiego. Na czele z chwalebnymi kartami epopei Żołnierzy Wyklętych.
Jestem jednak również wyznawcą staroświeckiego poglądu, że wojnę toczy się przeciwko uzbrojonym mężczyznom. A nie przeciwko niewinnym cywilom – starcom, kobietom i dzieciom.
Jestem również bezkompromisowo przywiązany do zasady, którą wpojono mi podczas studiów historycznych. Że zawsze – i nie ma tu żadnych wyjątków – należy pisać prawdę. Jakakolwiek by ona była.
Piotr Zychowicz1
Polska legenda
Kto był najsłynniejszym Żołnierzem Wyklętym? Na pytanie to zdecydowana większość z nas odpowie bez wahania:
– „Łupaszka”!
Gdy słyszymy ten przydomek, przed oczami stają nam wyraziste, dramatyczne obrazy. Desperackie wrześniowe walki z przytłaczającymi siłami dwóch wrogów. Kawaleryjskie rajdy, bitwy i potyczki. Skrwawione szwadrony polskiej kawalerii, które na spienionych wierzchowcach, pod osłoną nocy, wymykają się z pętli okrążenia.
Widzimy formowanie się polskiej konspiracji, Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej. Podziemną pracę, pełną ryzyka, napięcia nerwowego i poświęcenia. Widzimy nieprzebyte puszcze Wileńszczyzny, w których formują się pierwsze oddziały partyzanckie. Rogatywki, wysokie buty, pistolety maszynowe, ryngrafy z Ostrobramską. Czujemy zapach mokrego igliwia i dym leśnego ogniska.
Potem przez Polskę przetacza się walec frontu wschodniego i rozpoczyna się nowa heroiczna epopeja. Walka z komuną. Zasadzki, strzelaniny, pościgi, rozbijanie ubeckich posterunków. Likwidacje zdrajców. Opór. Wiemy jednak, że wobec rażącej dysproporcji sił ta walka musi skończyć się klęską. Nie można bez końca mylić tropów i wymykać się obławom… Czerwone ogary nie odpuszczą tropu samotnego wilka.
A potem dramat aresztowania. Ubeckie kazamaty, mroczna cela na Rakowieckiej i komunistyczna sala sądowa. Widzimy szare podwórko, którym prowadzą go po raz ostatni. Odczytanie haniebnego wyroku i pojedynczy strzał w tył czaszki. Bezimienny dół na warszawskiej „Łączce”, do którego oprawcy wrzucają ciało. Epopeja „Łupaszki” – wiernego żołnierza Rzeczypospolitej – dobiega tragicznego końca.
W historii majora Zygmunta Szendzielarza jak w soczewce skupia się cały tragizm dziejów Polski dwudziestego wieku. Wojna, okupacja, komunizm. Wielkie nadzieje i wielkie rozczarowania. Straszliwa klęska, a zarazem niebywały hart ducha i bohaterstwo.
Sam „Łupaszka” może imponować. Jest ucieleśnieniem wojskowych cnót. Twardy, zdecydowany, niezwykle odważny. Rasowy oficer Wojska Polskiego walczący na śmierć i życie z każdym, kto zagraża niepodległości Polski. Wbrew wszelkim przeciwnościom. A nawet dowództwu AK, które każe mu współpracować z bolszewikami. „Łupaszka” nie uznaje żadnych kompromisów i idzie własną drogą.
Wszystko to sprawiło, że legenda majora Zygmunta Szendzielarza jest tak fascynująca i tak bardzo działa na wyobraźnię. „Łupaszka” w ostatnich latach zajął jedno z czołowych miejsc w panteonie polskich bohaterów narodowych. Jego imieniem nazywane są ulice i place, młodzi ludzie noszą koszulki z jego podobizną, gdy w 2016 roku udało się odnaleźć jego szczątki na warszawskiej „Łączce” – informacja ta znalazła się na pierwszych stronach gazet.
Każdy naród potrzebuje bohaterów i legend. Niestety ich tworzenie odbywa się często kosztem prawdy. A opowieść o majorze Szendzielarzu nie będzie kompletna bez przedstawienia wszystkich – nie tylko tych chwalebnych – epizodów z jego życia i walki.
Jak każdy człowiek, „Łupaszka” miał chwile wielkości, ale też chwile słabości. Podejmował również decyzje, których – piszę to z żalem – po latach nie sposób obronić. To, że jego hagiografowie pomijają je milczeniem, nie sprawi, że wyparują one z jego biografii. Zamiast więc udawać, że ich nie było – należy spojrzeć w oczy faktom.
O co chodzi? Przede wszystkim o krwawą masakrę cywilów – głównie kobiet i dzieci – dokonaną w czerwcu 1944 roku w Dubinkach i kilku innych litewskich wioskach.2
Mord na Polakach
Mówi się, że najkrwawsze z wojen są wojny domowe. Że najbardziej zajadły i nieprzejednany wobec brata jest brat. Historia, którą zaraz opowiem, jest potwierdzeniem tej smutnej prawdy. Dotyczy bowiem mordów popełnionych nawzajem przez pobratymców, sąsiadów. Synów tej samej ziemi. Potomków obywateli Rzeczypospolitej Obojga Narodów, zniszczonej przez jad nacjonalizmu i plemiennej nienawiści.
Rozdział ten oparłem głównie na wydanej w 2015 roku książce Glinciszki i Dubinki autorstwa Pawła Rokickiego. To jedna z najbardziej wstrząsających książek, jakie kiedykolwiek czytałem.
Co jest jej tematem? Potworność natury ludzkiej. Koszmar wojny, który w każdym człowieku może wyzwolić pierwotne, krwiożercze instynkty. Każdego może zdemoralizować i pchnąć do strasznych czynów. Także Polaków.
Niestety książka Pawła Rokickiego przeszła w Polsce niemal bez echa. Ustalenia odważnego badacza trafiły tylko do wąskiego grona specjalistów. A i wśród nich znaleźli się tacy, którzy kręcili nosem na „szarganie narodowych świętości”.
Wszystko zaczęło się od nocnego napadu na będący pod niemieckim zarządem dwór w Glinciszkach, niewielkiej polskiej miejscowości położonej na północ od Wilna. Doszło do niego nocą z 19 na 20 czerwca. Napastnicy nie mieli oznak wojskowych, pomachali bronią i uprowadzili kilka świń i krów. Wyglądało to na rozbój dokonany przez pospolitych kryminalistów.
Nazajutrz o incydencie poinformowany został porucznik Petras Polekauskas, dowódca stacjonującej w pobliskim Podbrzeziu 3. kompanii 258. litewskiego rezerwowego batalionu policyjnego. Litewski oficer podjął rutynowe w takiej sytuacji działania – wysłał do Glinciszek niewielki patrol, aby zbadał sprawę i przesłuchał świadków.
Na miejscu okazało się jednak, że była to pułapka, w którą litewskich policjantów wciągnęli polscy partyzanci. Patrol został ostrzelany przez jeden z oddziałów 5. Wileńskiej Brygady Armii Krajowej. Zginęło czterech Litwinów, a dwóch zostało rannych. Dwóch zdołało uciec. Starcie jakich wiele. Wileńszczyzna była wówczas areną regularnej polsko-litewsko-sowiecko-niemieckiej wojny partyzanckiej.
Akcja ta miała jednak wyjątkowo dramatyczne konsekwencje. Uruchomiła reakcję łańcuchową, której efektem była tragedia setek osób. Stała się katalizatorem, który doprowadził do niezwykle krwawej eskalacji narastającego od lat bratobójczego konfliktu między Polakami a Litwinami.
Jeszcze tego samego dnia, 20 czerwca, do Glinciszek przybył znacznie silniejszy litewski oddział z Podbrzezia. Zobaczywszy leżące w przydrożnym rowie ciała zabitych towarzyszy, Litwini wpadli w szał. Zapałali żądzą odwetu za śmierć kolegów. Bali się jednak ruszyć w pościg za silną brygadą AK i wybrali rozwiązanie znacznie łatwiejsze. Upust swojemu wzburzeniu postanowili dać, mszcząc się na niewinnej ludności cywilnej, którą obwinili o wspieranie partyzantów.
Na rozkaz porucznika Polekauskasa litewscy policjanci w Glinciszkach i okolicy przeprowadzili regularną łapankę. Wdzierali się do domów i budynków gospodarczych, w których schwytali blisko czterdziestu Polaków – głównie kobiety, dzieci i mężczyzn w podeszłym wieku. Ich uwagi uszło tylko dwóch ośmiolatków, którzy zdążyli schować się w beczkach. W osadzie o tej porze niemal nie było już mężczyzn, udali się bowiem do pracy.
Przerażonych polskich cywilów policjanci zaprowadzili na pobliski pagórek. Tam kazali im się położyć twarzą do ziemi. Nie zważając na płacz dzieci i błagania o litość przerażonych matek – przystąpili do rzezi. Jak pisze Paweł Rokicki, cywilów mordowano w grupach po sześć osób.
Przyprowadzili nas do posiadłości Glinciszki i położyli obok innych, twarzą do ziemi – zeznawał po latach świadek mordu Władysław Klukowski. – Szef niemieckich pacyfistów zwracając się do ludzi leżących na ziemi, których mieli rozstrzelać, spytał, kto w nocy widział polskich partyzantów. Podniosłem rękę i po litewsku powiedziałem, że widziałem bandytów i słyszałem ich strzelaninę. Kazano mi wstać i odejść na bok. Po tym rozstrzelano w mojej obecności 37 osób. Byłem też obecny, dopóki innych zabitych zakopywano w rowie.
Jak wynika z innej relacji, po egzekucji Litwini dobijali rannych.
Na miejscu zbrodni – relacjonował Stanisław Sosnowski – znalazłem się dopiero wówczas, gdy ludzie ci leżeli już pomordowani. Wprawdzie niektórzy z nich dawali jeszcze oznaki życia, ale żołnierze strzelali wówczas do nich seriami z karabinów maszynowych. Obawiałem się tego, co Litwini mogą zrobić ze mną.
Mimo to jeszcze jednemu Polakowi – Józefowi Bałendzie – udało się zachować życie. Został tylko ranny w rękę i udawał nieżywego, a po pewnym czasie wstał i oddalił się z miejsca zbrodni. „Z wami wszystkimi tak będzie” – miał powiedzieć Polakom dowódca litewskiego oddziału.
Odchodząc z Glinciszek – pisze Paweł Rokicki – litewscy policjanci zabrali ze sobą dobytek rozstrzelanych rodzin. Opustoszałe mieszkania zostały gruntownie opróżnione z wszelkich wartościowych rzeczy. Widywano później w Podbrzeziu jedną z litewskich kobiet w sukience zamordowanej nauczycielki Ludmiły Konecznej. W miejscu zakopania zwłok ofiar gromadzący się tam okoliczni mieszkańcy postawili wkrótce dębowy krzyż. Jednak po trzech dniach został on usunięty przez Litwinów.
Ocalali mieszkańcy Glinciszek poinformowali telefonicznie o mordzie Władysława Komara, mieszkającego w Wilnie zarządcę majątku. Przybył on natychmiast na miejsce rzezi wraz z niemieckim urzędnikiem. Zorientowawszy się w sytuacji, Komar postanowił wracać do Wilna, aby poinformować o makabrycznych wydarzeniach władze zwierzchnie. Droga do miasta prowadziła jednak przez Podbrzezie…
W miasteczku samochód Komara zatrzymali litewscy policjanci. Porucznik Polekauskas rozkazał aresztować polskiego zarządcę. Został on wprowadzony do budynku policji i dotkliwie pobity. Następnie wyprowadzono go na rozstrzelanie. Próbujący interweniować Niemiec został sterroryzowany i zmuszony do odjazdu.
Komar pobiegł za samochodem, jednak Litwini otworzyli ogień. Jedna z kul przeszyła mu nogę – mężczyzna z jękiem padł w pył drogi. Tam dopędzili go rozwścieczeni litewscy policjanci. Komar został zmasakrowany. Oprawcy tłukli go po głowie karabinowymi kolbami i dźgali bagnetami. Konającego dobili pojedynczym strzałem. Zwłoki zostały następnie obrabowane, Litwini między innymi obcięli Polakowi palec z drogocennym pierścieniem.
Tego samego dnia zamordowali również innego pracownika majątku, Józefa Konecznego. Nim zginął, bestialsko się nad nim znęcali. Połamali mu w drzwiach palce, dłonie, nadgarstki i przedramię. A wieczorem wyprowadzili do lasu i zastrzelili.
W sumie litewscy policjanci zgładzili tego dnia trzydziestu dziewięciu Polaków, w tym kobietę w zaawansowanej ciąży oraz jedenaścioro dzieci. Między innymi dwie trzyletnie dziewczynki, pięcioletniego chłopca i pięcioletnią dziewczynkę.
Kryterium doboru ofiar – pisze Rokicki – była bez wątpienia polska narodowość. Mord w Glinciszkach był szczególnie drastyczny ze względu na bezlitosne potraktowanie ludności cywilnej. Sprawcy znajdowali się zapewne w stanie silnego wzburzenia, spowodowanego widokiem zabitych i rannych towarzyszy broni. W konsekwencji stali się zdolni do przekroczenia nawet naturalnych oporów przed zabijaniem kobiet i dzieci. Dlatego używane często w kontekście tego wydarzenia określenia „bestialski” albo „barbarzyński” są zupełnie adekwatne.
Inny badacz, Arkadiusz Karbowiak, ujął sprawę krótko. Według niego litewski oficer wydający rozkaz rozstrzelania kobiet i dzieci dał dowód swojego „zdegenerowania”. Trudno nie zgodzić się z tą opinią.
Sprawę mordu w Glinciszkach postanowiły wyjaśnić niemieckie władze okupacyjne. Dokonały one ekshumacji ofiar i skrupulatnie przesłuchały świadków. Sprawa była ewidentna. Już 21 czerwca porucznik Polekauskas został aresztowany wraz ze swoimi jedenastoma podkomendnymi. Wytoczono im proces przed sądem SS, który skazał litewskiego oficera na śmierć, a kilku innych policjantów na kilka lat ciężkich robót. Niestety ostatecznie Polekauskas wywinął się sprawiedliwości – przeżył wojnę i wyemigrował do Stanów Zjednoczonych.
Podczas procesu oprawcy próbowali się bronić, twierdząc, że to zamordowani polscy cywile „wystawili” litewski patrol akowcom. Podobne rewelacje znalazły się również w litewskiej prasie konspiracyjnej. Według niej polscy cywile z Glinciszek wytropili w zbożu rannych litewskich policjantów i podźgali ich bagnetami… Późniejsza masakra czterdziestu Polaków miała więc być zrozumiałym aktem sprawiedliwości.
Paweł Rokicki w swojej książce udowodnił, że były to kłamstwa. Jakże częsta w takich sytuacjach próba przerzucenia odpowiedzialności ze sprawców na ofiary. Silny polski oddział partyzancki – liczył on około 200 żołnierzy – nie potrzebował pomocy kobiet i dzieci, by rozprawić się z ośmioma policjantami.
Mimo to na temat Glinciszek wciąż się kłamie. Jeszcze w 1998 roku jeden z uczestników zbrodni zeznał w litewskiej prokuraturze, że w majątku nie doszło do żadnej masakry cywilów. Polacy, którzy tam zginęli, byli według niego żołnierzami Armii Krajowej poległymi w czasie walki z Litwinami.