- promocja
Skin of the Sea. Sekret oceanu - ebook
Skin of the Sea. Sekret oceanu - ebook
Epicka historia miłosna przesycona mitologią zachodniej Afryki. Dla fanów „Dzieci krwi i kości” czy „Kirke”.
To historia wielkiej miłości – takiej, która zagrozi światom i rozzłości bogów.
To opowieść, która odmieni bieg historii.
Simidele jest jedną z Mami Wata, syren, których zadaniem jest gromadzenie dusz tych, którzy umarli na morzu i błogosławienie ich drogi powrotnej do Najwyższego Stwórcy.
Jednak kiedy żywy chłopak zostaje wyrzucony za burtę statku z niewolnikami, Simi ratuje mu życie, występując przeciwko pradawnemu dekretowi i sprowadza ogromne niebezpieczeństwo na Mami Wata.
Teraz Simi musi odbyć podróż do Najwyższego Stwórcy, by zadośćuczynić – to wyprawa pełna żądnych zemsty bogów, zdradzieckich lądów i legendarnych stworzeń. Jeśli zawiedzie, na szali leży nie tylko los wszystkich Mami Wata, ale również świata takiego, jaki zna.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-816-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Krążę wokół statku razem z rekinami, prześlizgując się między ciemnymi falami. Woda jest pełna zimnych prądów, morskich stworów, a statek, który ją przecina, ma ładownie pełne skradzionych ludzi. Płynę pod falami, z dala od wzroku ludzi i tuż poza zasięgiem szczęk.
Czekam.
Kadłub łodzi rzuca nade mną cień, a gdy podążam za linią kilu, klatka piersiowa mi się ściska, a gorąca wściekłość narasta między żebrami. Okręcam się, gdy ryby przemykają wokół mnie, i wyciągam palce w stronę promieni słońca wpadających do wody. Minęły tygodnie, odkąd czułam na skórze palenie południowego słońca. Tęsknię za pławieniem się w jego świetle, pozwalaniem, by ciepło wsączało się w kości. Zamykam oczy i sięgam po wspomnienie, które wiruje i kłębi się jak dym. Siedzę na czerwono-brązowej ziemi pod pstrokatym cieniem mahoniowca, a plamy słońca rozpalają moją skórę. Z ochotą sięgam po więcej, ale – jak zwykle – wizja blednie.
Żołądek skręca mi się z rozczarowania jak ostrego, jak czerwony koralowiec. Za każdym razem strata wydaje się taka sama, jakby jakaś część mnie była na wyciągnięcie ręki, tylko po to, żeby zniknąć jak mgła na szczycie fal.
Przekręcam się w wodzie, czując drżenie skóry i loków, włosów i łusek, które błyszczą jak zakopany skarb. Przyjmując prąd, pozwalam, by wiązki wodorostów przesunęły się po moich dłoniach, i czuję, że strużki wspomnień bledną. Zatrzymuję się na chwilę, gdy ławica ponownie wiruje wokół mnie, błyszcząc żółcią z delikatnymi prążkami różu. Pozwalam, by piękno tych ryb mnie ukoiło.
Nurkuję i oddalam się od statku. Wiem, że będę musiała wrócić, ale na razie zamykam oczy i czuję jedwabisty dotyk wody, jej chłód prześlizguje się po mojej skórze. Ta część morza jest mroczniejsza i z radością witam otaczającą mnie ciemność.
Pode mną węgorz sunie w kierunku głębin, jego muskularne ciało jest tylko odrobinę czarniejsze niż otaczająca nas woda.
Płyń, mówię stworzeniu, a ono jednym płynnym ruchem oddala się ode mnie. Schodzę głębiej. Na tyle, żeby chłód wsączył się w moje kości. Na tyle, że błysk mojego ogona zostaje pochłonięty przez ciemność.
Czuję szarpnięcie prądu i przez chwilę rozważam zgodę na to, żeby mnie porwał, ale wtedy przypominam sobie o statku i unoszę twarz w stronę powierzchni, w kierunku słońca i krainy ludzi, oddychających powietrzem. Ponownie podpływam w górę, mam w głowie nowe zadanie, gdy widzę drewniany kadłub statku prującego przez ocean. Obawiam się podpłynąć zbyt blisko, żeby nie zobaczył mnie żaden z ludzi; zamiast tego czaję się w cieniach nocnego morza, brzuchy żarłaczy białych błyskają nade mną. Prześlizgują się bliżej, płaskie obsydianowe oczy i kły w gotowości. Drżę i odwracam się od ich ogromnych ciał śledzących statek, mimo że robię to samo, co one. Wszyscy szukamy tych, którzy weszli do naszej krainy.
Gdy skrzypienie statku niesie się echem w głębinach, pocieram złoty łańcuch, który zwisa ciężko z mojej szyi, jego oczka przy mojej skórze są chłodne. Przesuwam palcami po szafirze, który błyszczy w mroku.
I wtedy jest, uderzenie w wodę i syk siły pojawiającego się ciała. Bąbelki unoszą się, pękają i pozostawiają tylko opadające, rozrzucone kończyny i poplamioną szkarłatem skórę. Płynę szybciej, gdy rekin rzuca się do przodu. Krew wypływa do morza, czerwone wstęgi wijące się w głębinach. Wypycham się w górę i próbuję ignorować miedziany posmak wody, płynąc pomiędzy szarobiałymi stworzeniami.
Czekajcie, rozkazuję im, podczas gdy ciało tonie. Krążą niecierpliwie, ich czarne oczy błyszczą. Odwracam się do tej osoby, zauważam jej niewidzące oczy i otwarte usta, posiniaczone i opuchnięte.
Kobieta, jej skóra w wodzie ma odcień ciemnego brązu. Czarne pukle włosów falują z prądem, ukazując kolejne rany na jej twarzy. Przekręca się powoli, a coś w linii jej ciała przemawia do mnie. Nie było tu łatwej śmierci, myślę i zamykam na chwilę oczy. Ale przecież śmierć nigdy nie jest łatwa.
Kiedy łapię za rękę tej samej wielkości, co moja, gniew wzbiera we mnie na myśl o kolejnej śmierci, którą ukryje morze. Ciało kobiety uderza o mnie, gdy przyciągam je blisko, coraz bliżej, aż nasze włosy plączą się z sobą. Obejmuję dłonią jej policzek, patrzę w jej twarz i się zatrzymuję.
Krzywizna jej ust jest znajoma, wydatne usta, pełne policzki. Jej włosy dryfują swobodnie od miejsca, gdzie kończą się zaplecione przy głowie warkoczyki, czarne kosmyki, chcę ich dotknąć, poprawić je. Zerkam ponownie i pojawia się wspomnienie. Przypomina mi o… Próbuję się skupić, spiąć jego brzegi, ale nie chce się wyklarować, a rekiny są coraz bliżej. Będą mnie słuchały tylko przez chwilę.
Ponownie przesuwam wzrokiem po kobiecie, ale znajome uczucie minęło. Odpuszczam i przypominam sobie, że to nie ma znaczenia. Tak jest lepiej, myślę i przywołuję w głowie słowa Yemoji. Nie pamiętać, kim byłam wcześniej. Pochylam się bardziej i skupiam na niewielkim błysku emanującym z piersi kobiety, tuż ponad jej sercem. Sięgam po złoty zawijas, który jaśnieje coraz bardziej, gdy zostaje oderwany od jej ciała. Kiedy moje palce dotykają jego istoty, zamykam oczy. Przygotowuję się.
– Mo gbà yín. Ní àpéjọ ìwọ yóò rí ìbùkún nípasèẹ Īyá Yemoja tí yóo ṣe ìrórùn àjò rẹ. Kí Olodumare mú ọ dé ilé ní àìléwu àti àláfíà – mówię, a potem powtarzam modlitwę, która przyciągnie duszę tej kobiety. – Witam cię. Po zabraniu zostaniesz pobłogosławiona przez Matkę Yemoję, która ułatwi ci podróż. Niech Olodumare zabierze cię do domu, gdzie jest spokojnie i bezpiecznie. Przybądź.
Ciepło życia kobiety zalewa moje myśli. Widzę ją jako dziecko, roześmianą, gdy zarzucała matce ręce na szyję. Potem jest starsza, jej oczy błyszczą innym rodzajem miłości, kiedy wyciąga przed siebie miskę z ryżem i kiryskiem srokatym. Stojący przed nią mężczyzna, z błyszczącą ciemną skórą i szerokim uśmiechem, jest piękny. Czuję, jak jej serce drży, gdy on bierze od niej jedzenie, a ich palce się stykają. Później uprawia niewielkie pole niedaleko wioski. Palce umieszczają nasionka w grządkach, które stworzyła w ziemi, śpiewa przy tym piosenkę do Oko, opiekuna upraw. Jej głos jest słodki i wysoki, wznosi się w upale dnia. A potem trzyma w ramionach dziecko z takim samym uśmiechem, jak jej. Przyciska twarz do zagłębienia szyi dziewczynki i zaciąga się mlecznym zapachem dziecka. Uśmiecham się, gdy czuję radość i miłość, które wypełniały jej duszę.
Gdy otwieram oczy, esencja jej duszy zawisa pomiędzy kolebką moich palców. Skupiam się na szczęściu w jej wspomnieniach, kiedy wciągam dalej jej duszę i prowadzę ją do szafiru w moim naszyjniku. Kamień absorbuje jej esencję i rozgrzewa się w zagłębieniu mojego gardła. Utrzymuję w myślach obrazy z życia kobiety i zastanawiam się, czy wioska, w której mieszkała, nadal stoi. Czy jej ludzie dalej na nią czekają, patrzą codziennie na horyzont, żeby zobaczyć, czy wróci.
Jej poszarpana szata dryfuje w wodzie, wyblakły pomarańcz, który kiedyś był tak jasny jak wczesnopopołudniowe słońce. Patrzę w dół na dłoń, którą nadal trzymam w swojej, na połamane, blade paznokcie i poszarpane blizny. Otrzyma błogosławieństwo Yemoji, zanim wróci do Olodumare, to jedno mogę dla niej zrobić.
Pokój z tobą, siostro. Yemoja ułatwi ci drogę do domu.
Puszczam palce kobiety i odwracam się, nie patrzę, jak jej ciało zapada się w głębiny.
Córka, żona, matka.
Moje łzy łączą się ze słoną wodą.
***
Yemoja może zostać wezwana tylko siódmego dnia, ale płynę na jej wyspę już dzień wcześniej, popołudniem. Mała, piaszczysta wychodnia, skały i kępki drzew, to da mi krótki odpoczynek od morza i wszystkiego, co ono pochłania. Nadal lubię czuć słońce na nogach, na włosach, czasami lubię spać i śnić.
Zatrzymuje mnie machnięcie płetwy ogonowej, gdy zbliżam się do wyspy. Przystaję na chwilę, błysk szafiru w moim naszyjniku informuje mnie o obecności kogoś innego z mojego gatunku.
– Simidele. – Głos jest jak pnącze, wije się przez wodę i wywołuje cień uśmiechu na mojej twarzy.
Odwracam się, przesuwając łukami ramion po wodzie, i patrzę na ciemnofioletowe łuski i okrągłą twarz. Folasade, przekształcona przez Yemoję, gdy pierwsi ludzie zostali skradzeni na początku tego roku, jest mała, ale ma ogromny uśmiech, a jej oczy odbijają każde uczucie, które przez nią przepływa.
– Dobrze cię widzieć, Simidele – mówi, przyciskając dłoń do piersi. Płetwa jej ogona delikatnie dotyka wody, a łuski błyszczą. – Chociaż twoje poszukiwania zwykle nie dotyczą tej części morza.
Odtwarzam jej powitalny gest, po czym delikatnie ujmuję w dłoń mój klejnot.
– Wiem, wracam z duszą do pobłogosławienia.
Folasade przytakuje, jej krótkie loki tworzą miękką, okrągłą, czarną aureolę.
– Niech będzie chwała Yemoji za jej bezgraniczną miłość. – Dotyka identycznego szafiru na swojej szyi, a potem przechyla głowę na bok i przygląda mi się uważnie. – Co się stało? Wyglądasz… jak nie ty.
– Po prostu… – Zaczynam, ale słowa się nie pojawiają i zamiast tego nie mówię nic, starając się powstrzymać drżenie warg. Szafir jest chłodny, opuszczam na niego wzrok i przypominam sobie kobietę.
Folasade podpływa bliżej, a moje włosy dryfują między nami.
– Mogę?
Przytakuję, pozwalając Folasade odgarnąć moje loki tak, żebyśmy wyraźnie widziały swoje twarze. Jej oczy są prawie czarne w wodzie, ale błyszczą czcią, której wiem, że brakuje w moich.
– Wiem, że to dla ciebie trudne, Simidele. – Folasade przerywa i zastanawia się, zanim przemówi ponownie. – Ale zbieranie dusz tych, którzy odeszli w morzu, to sposób, żeby ich uhonorować i pobłogosławić ich drogę z powrotem do naszego Stwórcy, Olodumare. – Kiwa głową zachęcająco, jej uśmiech jest błogi. – Ważne, żeby się na tym skupić i nie dać się rozproszyć wątpliwościom.
– Tak – mówię, ale nie patrzę Folasade w oczy, bo jest we mnie nadal echo żalu.
– Dokąd teraz zmierzasz? Dziś nie jest siódmy dzień, nie możesz jeszcze wezwać Yemoji.
– Wiem, ale płynę na jej wyspę. Żeby… – powstrzymuję się, bo wiem, co Folasade powie, mówiła to wcześniej.
– Przemienisz się. Żeby leżeć na piasku i rozmyślać nad swoim wcześniejszym życiem. Dlaczego musisz ciągle to robić, Simidele? Minęły trzy miesiące, odkąd zostałaś przekształcona.
– Lubię czuć się… jak ja. – Staram się pozbyć rozdrażnienia w głosie, ale wiem, że wciąż tam jest. Żadna z pozostałych sześciu Mami Wata nie przemienia się, jeśli nie musi.
– Chcesz powiedzieć, że lubisz udawać, że wciąż jesteś człowiekiem – mówi Folasade i zaciska wargi.
Milczę, wpatrując się w wodę odbijającą się w promieniach słońca. Nadal pragnę poczuć jego ciepło na skórze i to, jak wniknie głęboko w kości.
– Ale już nie jesteś dziewczyną. – Folasade łapie mnie za ramiona i zmusza, żebym na nią spojrzała. – Jesteś czymś więcej. My jesteśmy czymś więcej. Zbieranie dusz do błogosławienia to coś, do czego zostałyśmy stworzone. Łatwiej jest zostawić za sobą to, kim byłaś. Raduj się tym, siostro. Pozwól, żeby morze pochłonęło twoje wspomnienia, i powitaj to, kim jesteś teraz.
Unoszę podbródek i przytakuję. Znowu myślę o tej kobiecie, o jej wspomnieniach, rodzinie. Folasade ma rację.
– Przypominam ci o tym tylko po to, żeby ci wszystko ułatwić. Wszyscy inni się zgadzają, Simidele. – Przytula mnie, a potem puszcza, odpływa tyłem i znika w ciemności. – Pozwól przeszłości odejść.
Wiara Folasade w Yemoję, w nasze zadanie, powinna mnie inspirować. Powinnam pozwolić sobie zatonąć, dać się głębinie ukoić, aż przyjdzie czas na wezwanie Yemoji.
Ale nie robię tego. Nie mogę. Czekam, aż nie dostrzegam już fioletu jej łusek ani czerni włosów, a potem patrzę w górę na słońce, które przecina powierzchnię. Macham ogonem i przesuwam się w stronę światła.
Głową przebijam delikatne fale morza, ukazujące wyspę. Podpływam do plaży, wciągam się ostrożnie na płyciznę i kładę na piasku, pozwalając słońcu się osuszyć. Mój ogon zmienia się w dwie nogi, złote i bladoróżowe łuski wydłużają się i zmieniają w szatę wokół mojego ciała. Małe stopy dopełniają moje ludzkiej postaci, są ciemnobrązowe, pasują do reszty skóry.
Mrugam w jasnym świetle dnia, myśląc o kobiecie, którą znalazłam w wodzie. Jest w niej coś, co przywołuje do moich myśli przetykane złotem szaty i smak słodkich ziemniaków albo głębokie głosy niosące się przez noc.
Rozrzucam włosy na białym piasku i zamykam oczy. Czuję słońce palące mi skórę, garście mam pełne piasku i pozwalam sobie śnić tak, jak nigdy nie mogę w morzu.
Przesuwam palcami po nierównych ścianach mojego domu, ciepłych po upalnym dniu. Podłoga jest świeżo zamieciona, a gdy wychodzę na zewnątrz, czerwone słońce pogrąża resztę miasta w płomieniach. Nikogo nie widzę, ale słyszę głosy niosące się na chłodniejszej bryzie popołudnia i wiem, gdzie wszyscy będą.
Snuję się po schludnych ulicach i czuję zadowolenie, które jest wynikiem poczucia bezpieczeństwa. Miasto jest otoczone lasem ciągnącym się w koncentrycznych kręgach, które zaczynają się od pałacu Alááfina, a kończą na otaczającym wszystko wielkim murze. Gdy docieram do zewnętrznego kompleksu, wita mnie widok ludzi. Większość siedzi przy małych ogniskach albo w grupkach, rozmawiają się i śmieją, a niedługo bard rozpocznie dzisiejszą opowieść.
Moi rówieśnicy gromadzą się w głównej części spotkań wokół mahoniowca. Dziewczyny z włosami w stylu ìpàkọ ẹlédè, każda odsuwa końcówkę warkocza z błyszczącego czoła, podczas gdy chłopcy przykucają wokół gry w Ayòayò. Wszyscy mają na sobie szaty w kolorach żółtym, niebieskim i czerwonym. Starsi siedzą bliżej ognia, większość z nich trzyma w dłoniach suszoną papaję i smażone plantany, późnowieczorne przekąski oferowane na targowisku Aláàfin, powietrze wypełnia zapach przypraw. Dopiero kiedy zagłębiam się w tłum, bliżej siedemnastej bramy, zauważam moją matkę. Stoi pod drzewem, ogień oświetla jej sylwetkę. Jej szata ma kolor nocnego nieba z gwiazdami wyszywanymi srebrem i złotem, przypomina wzór widoczny przy ostatnich promieniach dnia. Jako główny bard to ona dzisiaj opowie historię Olodumare. Zawsze wkłada ten strój, mówiąc o Stwórcy, powtarza mi, że tkanina przypomina ludziom o czasie, kiedy świat został stworzony.
Zauważa mnie przedzierającą się przez tłum i wita ogromnym uśmiechem. Ma pełne policzki, wielkie usta, szeroko osadzone brązowe oczy, zupełnie jak ja.
– Co to jest, Simidele? Czy to plama? – Przekręca głowę i wygina się, żeby sprawdzić przód i tył swojej szaty.
– Nie. Wyglądasz pięknie, ìyá.
Podchodzi do mnie i podnosi obie ręce, żeby ująć moją twarz.
– Ty również, ọmọbìnrin ìn mi. – Matka puszcza mnie i okręca się, po czym rzuca mi spojrzenie przez ramię. – Zostaniesz dzisiaj na moje wystąpienie?
Przytakuję, a ona uśmiecha się ponownie, dołeczki marszczą jej gładkie policzki, ma pieprzyk obok kącika ust. Patrzę, jak rozsiada się przed tłumem, składa dłonie i unosi podbródek.
– Oto jest historia. Historia jest taka…
***
Gdy budzę się siódmego dnia, na niebie kłębią się chmury, a ja mam w ustach sól.
Moja matka.
Kobieta, której duszę zebrałam, wyglądała dokładnie jak ona.
Mrugam w mglistym, różowym świcie, a włosy zsuwają mi się z twarzy. Rysy mojej matki wyryły się w moim umyśle. Na lądzie wspomnienia mi nie umykają i trzymam je blisko siebie, przypominam sobie jej uśmiech i dołeczki, które pojawiały się w każdym policzku, gdy się śmiała.
Moja matka.
Przede mną rozciąga się pokryte falami morze. Siadam i uśmiecham się do swoich kolan, szczęśliwa, że ją pamiętam, nawet jeśli tylko przez chwilę. Ścieram z twarzy warstewkę potu i patrzę na otwarte morze, nad którym niebo zwisa nisko, a chmury ocierają się o czubki fal. Mogłabym wstać, gdybym chciała. Ale nie chcę. Zamiast tego zamykam oczy, wyciągam rękę i śledzę palcami krzywiznę wyimaginowanych policzków matki, jej ust. Zawroty głowy od przypominania sobie sprawiają, że niemal zapominam, po co tutaj jestem.
Ale morze mi przypomina, a przypływ i uderzenia wielkich fal sprowadzają mnie z powrotem. Biorę głęboki wdech, odsuwam od siebie wspomnienie i mam nadzieję, że pozostanie. Że gdy wrócę do wody, nadal będę mogła przywołać w myślach jej twarz. Że morze go nie wymaże, chociaż zawsze to robi.ROZDZIAŁ DRUGI
Mam słońce za plecami, fale rozbijają się za mną, a ja zwracam się w stronę linii drzew. Szafir w naszyjniku błyszczy, gdy skupiam myśli na duszy wewnątrz niego. I potem poruszam się ponownie, robię to, co należy, żeby pobłogosławić esencję kobiety.
Liście bananowców zwisają nad pniami, ich zieleń na tle białego piasku jest żywo limonkowa. Ignoruję je i pochylam się do niskich krzewów z kolczastymi liśćmi i białoniebieskimi kwiatami.
Kolory Yemoji.
Każdy kwiat ma złoty środek i słodki, miodowy zapach, który staje się bardziej intensywny, gdy opuszkiem palca dotykam woskowego płatka i głaskam jego miękkość. Uważnie wybieram siedem kwiatów, łamię ich łodyżki i trzymam je luźno, żeby się nie zniszczyły. Wracam do morza powoli, moje nogi nie nawykły do ruchu, którego teraz od nich wymagam. Honorujemy ludzi, których dusze zbierzemy, błogosławiąc ich w ludzkiej formie, więc nie narzekam, gdy słyszę strzelanie małych kości przy każdym kroku. Docieram do mokrego piasku i się zatrzymuję, bryza mierzwi moje loki. Wrzucam kwiaty do płytkiej wody, unoszę głowę w stronę nieba i rozchylam wargi. Opiekunowie mogą zostać wezwani tylko przy pomocy specjalnych modlitw i darów. Jeśli nie zostaną wezwani, pozostają w ukryciu przed wzrokiem ludzi, oferują błogosławieństwa, gdy uznają za stosowne, a odpowiadają tylko przed Olodumare.
– Yemoja, mo bu ọlá fún ọ pèlú àwọn òdòdó wònyí – wołam, a mój głos jest na tyle donośny, by było go słychać ponad szumem fal. – Jòwó bùkún ùn mi pèlú wíwáà rẹ. Fi ore-òfé fún mi pèlú ìfé tí o ní fún gbogbo àwọn ọmọò rẹ. Ẹ tè s’íwájú.
Kwiaty wpadają do wody, każdy delikatnie unosi się na fali. Odsuwam się, wbijam palce u stóp w piasek i powtarzam wezwanie.
– Yemojo, składam ci wyrazy szacunku tymi kwiatami. Proszę, pobłogosław mnie swoją obecnością. Zaszczyć mnie miłością, którą masz do wszystkich swoich dzieci. Przybądź.
Powtarzam to jeszcze pięć razy, łącznie siedem, aż morze zaczyna wirować, a potem ustępuje, odsuwa się od brzegu jak oparzone. Muszle, wodorosty i czerwone kraby znaczą piasek, a ja przesuwam wzrokiem po odkrytych czarnych skałach. Moje serce bije odrobinę mocniej, jak zawsze, gdy przygotowuję się na spotkanie z Yemoją. Spowalniam je, biorąc głębokie wdechy wilgotnego powietrza, napawam się tym uczuciem, którego nie doświadczę po powrocie do morza. Odkryty piasek jest poznaczony skomplikowanymi zawijasami, uformowanymi przez fale, a teraz widocznymi w słońcu. Fale odsuwają się coraz dalej, a ja przyglądam się zboczu plaży, jak zwykle zachwycona jego pięknem.
Czekam, gdy linia odległej teraz wody zaczyna rosnąć. Klejnot na mojej szyi robi się ciężki, Przesuwam po nim paznokciem, przypominając sobie rozplątane włosy kobiety, wspomnienia, które pokazała mi jej dusza. Przechodzi przeze mnie fala żalu. Będzie pobłogosławiona, oświadczam i przyciskam szafir do swojej gorącej skóry. Ściągam ramiona, z mojej postawy i wyrazu twarzy bije szacunek.
Utrzymuję taką pozycję, a morze osiąga wysokość bananowców, zanim rusza do przodu. Fala jest ogromnym kłębowiskiem błękitu, indygo i turkusu, pędzącym w stronę brzegu. Kakofonia dźwięków wody odbijającej się od skał wypełnia powietrze, przyćmiewając krzyki ptaków, a przez chwilę nawet słońce. Dzień momentalnie ciemnieje, a skóra świerzbi mnie w upale. Morze mnie wzywa, obiecując ukojenie dzięki swojemu chłodowi. Odpycham od siebie potrzebę, by do niego pobiec, rzucić się na ścianę wody. Muszę być gotowa powitać Yemoję. I właśnie kiedy wydaje się, że fala rozbije się o brzeg i zniszczy całą swoją ścieżkę, odsuwa się i zmienia w delikatną falę, przepływającą po skałach i znaczącą piasek białą pianą i pasmami wodorostów.
Plaża błyszczy, jej nowo udekorowana powierzchnia prowadzi do czystej płycizny. Skanuję wzrokiem nagle spokojną linię morza, szukam, oddech więźnie mi w gardle, gdy zauważam falę, rosnącą coraz wyżej. Morze faluje, zmienia się i wygina jak serpentyna. I wtedy widzę. Czubek złotej korony rozdziela delikatne fale. Po chwili pojawiają się obsydianowe loki, błyszczące w wodzie. Opiekunka przesuwa się coraz bliżej brzegu, wyłaniając się z morza. Jej potężne ramiona i onyksowa skóra błyszczą w słońcu. Gdy robi krok w stronę suchego lądu, jej ciemnoniebieskie łuski zmieniają się w szatę barwy bieli i indygo, przetykaną złotymi nićmi.
– Simidele. – Jej głos jest jednocześnie ostry i łagodny, jak satyna, piasek i dym. Bliźniacze grzebienie podtrzymują masę jej włosów, a welon mlecznych pereł przysłania środek jej twarzy. Zapach kokosów i fiołków wypełnia powietrze. Jest tak blisko, że dostrzegam muszelki kauri i rekinie kły, powtykane w jej włosy.
Kładę dłoń na piersi i kłaniam się głęboko, nieomal przykładając czoło do gorącego piasku.
– Matko Yemoja.
Gdy się prostuję, widzę uśmiech opiekunki, ostre zęby wyłaniają się spomiędzy obfitych ust. Gestem zaprasza mnie, żebym podeszła bliżej, delikatne białe złoto, które otacza jej nadgarstki i pnie się w górę ramion, skrzy się.
– To błogosławieństwo, że mogę cię zobaczyć. Minęło sporo czasu, odkąd mnie wzywałaś – mówi Yemoja i podchodzi o krok bliżej. Perły grzechoczą. Uśmiecha się, wyginając wargi. – Chwała Olodumare.
Podnoszę wzrok, a błysk jej czarno-srebrnego spojrzenia dosięga mnie, gdy zaciskam palce na naszyjniku. Klejnot w mojej dłoni jest ciepły, to jedyna wskazówka tego, co zawiera. Gdy opiekunka sięga po szafir, myślę o oczach kobiety, tak podobnych do oczu mojej matki.
– Coś cię martwi – mruczy Yemoja, odsuwając dłoń. Przekręca głowę, włosy opadają jej na ramiona, szmaragdy błyszczą między lokami.
Przez chwilę nie mogę mówić. Potrafię myśleć tylko o twarzy tej kobiety i jej wspomnieniach.
– Ta dusza… – mówię i przełykam głośno. Myślę o brązowych oczach mojej matki, jej pełnej dolnej wardze. – Przypomniała mi o kimś.
Yemoja zbliża się powoli, a woń fiołków staje się intensywniejsza.
– I to cię przygnębia. – Nie pyta, kogo ta kobieta przywołała do moich myśli, a ja sama też nie mówię. Zamiast tego patrzę w dół na gołe stopy, chociaż moje uczucia da się słyszeć w ściśniętym głosie.
– Tak – wyduszam z siebie, chwytając się wspomnienia, które przyjęłam i zachowałam. O mojej matce w jej gwieździstej szacie i jej uśmiechu.
Yemoja unosi mój podbródek wydłużonym palcem, żebym spojrzała jej w oczy. Jej wzrok łagodnieje od współczucia, srebro jest teraz przytłumione.
– Z pewnością pamiętasz, co ci powiedziałam, kiedy zostałaś przekształcona kilka miesięcy temu, ale pozwól, że ci przypomnę. – Opiekunka zniża głos i odwraca dłonie spodem do słońca. – Òyìnbó pierwszy raz pojawili się na naszej ziemi w tym roku, żądni władzy i zasobów. Patrzyłam, jak zaczęli kraść ludzi, wywożąc ich na swoich ogromnych statkach. Dlatego porzuciłam rzeki i strumienie naszej ziemi, by uczynić morze moim domem, podążając za ludźmi, których życia zostały złamane, odebrane i zmuszone do zupełnie innej podróży… – Yemoja przerywa tutaj, jej głos łamie się z bólu. Przez chwilę oddycha głęboko, a perły w jej welonie falują delikatnie. – Podróż, która jest całkowicie przerażająca. Uwięzieni i wydarci z ojczyzny – chciałam się upewnić, że ci, którzy stracili życie na morzu, otrzymali wsparcie i nasze modlitwy, zanim wrócą do domu, by połączyć się z Olodumare. To mogę uczynić poprzez stworzenie Mami Wata. – Gdy spuszcza wzrok na mnie, jej oczy błyszczą zapałem. – To nie wszystko, ale już coś. To nasz honor.
Po jej słowach w mojej głowie narastają pytania. Dlaczego nie rozbijemy statków w pył? Dlaczego nie zaciągniemy tych, którzy nimi żeglują, w najciemniejsze odmęty morza? Yemoja zawsze mówiła jasno, nie pozostawiała wiele pola do dyskusji, ale teraz otwieram usta, żeby coś powiedzieć. Ostry wzrok opiekunki powstrzymuje mnie.
– Powiedz mi, Simidele. Czy masz ufność we mnie i zadanie, które ci powierzyłam? – Yemoja wpatruje się we mnie, jej ciemne loki falują na wietrze.
Przytakuję. Moja wiara w opiekunkę nie ma granic, ale zawsze łatwiej poddać się jej przywództwu w morzu, gdy moje wspomnienia odpływają, porwane przez fale. Przesuwa dłonią po moim ramieniu, delikatnie drapiąc skórę długimi paznokciami.
– Rozumiesz wszystko, o co cię proszę? – Jej palce ponownie zagłębiają się w miękką skórę pod moim podbródkiem, ale nie wzdrygam się i nie odsuwam, tylko patrzę na opiekunkę. Ma ogromne źrenice, jak szramy w jej metalicznych oczach.
– Tak – mówię. Uświadamiam sobie, że zaciskam dłonie w pięści, więc je rozluźniam.
– To dobrze. – Yemoja przyciąga mnie do siebie i przyciska usta do mojego czoła, przytrzymując mnie w swoich ciepłych ramionach. – Wszystko, co powinnaś zrobić, co musisz zrobić, to zebrać wszystkie dusze tych, którzy odchodzą w morzu, a my pomodlimy się, by pobłogosławić ich drogę do Olodumare. To twój cel. Ni mniej, ni więcej. – Opiekunka odsuwa się i patrzy na mnie z góry. – Muszę wiedzieć, że to rozumiesz, Simidele. To ważne.
– Ni mniej, ni więcej – odpowiadam, kiwam głową i pochylam ją z szacunkiem.
– Dobrze – mówi Yemoja, jej srebrno-czarny wzrok nadal na mnie spoczywa. – A teraz pozwól, by woda zabrała twoje wspomnienia. By uwolniła cię od bólu przeszłości, od tego, co było kiedyś. Skup się na zadaniu. – Perły jej welonu grzechoczą, gdy przytula mnie mocniej, tak mocno, że miażdży mi klatkę piersiową i przez chwilę nie mogę oddychać.
Na obrzeżach pola widzenia pojawia się czerń i srebrne gwiazdy, w tym samym odcieniu co oczy Yemoji, błyszczą w skradającej się ciemności. Wiem, że ma rację.
– Oczywiście. – Udaje mi się wyszeptać resztkami sił. – Błogosławienie ich dusz to zaszczyt.
Uścisk znika, kiedy opiekunka mnie puszcza. Moje płuca wypełniają się ponownie, patrzę na krzywiznę ust Yemoji, gdy uśmiecha się do mnie, ukazując ostro zakończone zęby.
– To w rzeczy samej prawdziwe słowa, Simidele. Chodź, wypowiedzmy razem modlitwę, by uwolnić tę duszę.
Yemoja staje przede mną, poły jej szaty w kolorach bieli i indygo odbijają się w słońcu. Wyciąga przed siebie wielkie dłonie i przywołuje mnie bliżej. Podchodzę krok, potem kolejny, aż opiekunka góruje nade mną. Zahacza paznokciem o łańcuszek mojego naszyjnika tak, że szafir zawisa pomiędzy nami. Kręci się leniwie w słońcu. Opiekunka przyciska palce do kamienia, ja robię to samo. Razem obejmujemy klejnot, jego błękit jest jaśniejszy niż niebo nad nami.
Na myśl o pobłogosławieniu duszy czuję rozchodzący się spokój. Tak jest lepiej, myślę. Lepiej ułatwić jej podróż. Yemoja uśmiecha się, a ja do niej dołączam.
– Jesteś gotowa? – pyta.
– Tak, Matko Yemoja.
– Więc zacznijmy. – Opiekunka unosi twarz w stronę nieba, jej głos jest silny. – Arábìnrin a gbà ẹ. Àláfíà ni tìrẹ báàyí.
– Witamy cię, siostro. Pokój jest teraz twój – powtarzam, myśląc o wyblakłej, pomarańczowej szacie kobiety.
– Olodumare ń pẹlú ádùrá yìí, á ṣe ìrìn-àjò rẹ pada sí ilé ní ìrọrùn, adẹdàá rẹ, ìbẹrẹ àti òpin ìn rẹ.
– Olodumare wzywa i z jego modlitwą ułatwiamy ci drogę do domu, do twojego stwórcy, twojego początku i końca. – Myślę o tym, jak całowała swoje dziecko.
– A bùkún fún ọ arábìnrin.
– Błogosławimy cię, siostro – mamroczę raz za razem, aż szafir uwalnia duszę ze swojego wnętrza. Błysk jasnego złota, migotanie esencji, która zawisa w powietrzu nad nami.
– Niech Olodumare cię pobłogosławi – kończymy, gdy dusza odpływa od nas, a uczucie spokoju ogarnia wyspę.
Z naszymi słowami kobieta zostaje odesłana w drogę do domu, do Olodumare, Najwyższego Stwórcy.
***
Klejnot przy moim gardle wydaje się chłodniejszy, kiedy Yemoja odwraca się do mnie. Jej uśmiech jest ostry, ale głos pozostaje łagodny. Gładzi szafir na mojej szyi, a potem pochyla się, żeby mnie objąć.
– Niech Olodumare pobłogosławi twoje poszukiwania, Simidele.
Zanim zdążę odpowiedzieć, opiekunka wchodzi do morza w złotym blasku, a perły i brązowe ramiona przecinają powierzchnię. Pozostaje tylko woń fiołków i kokosów, słodycz, która przenika powietrze, gdy przesuwam wzrokiem po wodzie. Ślady loków Yemoji na falach są ostatnim, co widzę, zanim znika w głębinach.
Stoję na ciepłym piasku, a słońce przesuwa się po niebie, otaczając światłem moje włosy. Wypuszczam powietrze i dziękuję Olodumare. Pobłogosławienie duszy tej kobiety dało mi poczucie spokoju, ale gdy kontempluję morze przed sobą, jeszcze raz przywołuję wspomnienie, którym mnie obdarowała.
Gwiazdy na granatowej szacie i oczy błyszczące miłością. Pełne policzki i głos, który przędzie słowa jak jedwab.
Moja matka.
Wchodzę do morza, utrzymując w głowie obraz jej twarzy. Gdy woda obmywa mi stopy i łuski zaczynają się formować, czuję, jak umykają mi detale. Bladozłotoróżowa szata zmienia się w łuski, a ja już nie pamiętam koloru jej szat. Morze sięga mi do ud, kradnąc mi skórę i nogi, a także wielkość uśmiechu mojej matki. Gdy zagłębiam się w fale, dźwięk jej głosu blednie, a ja witam z radością chłód, balsam na moją przesiąkniętą słońcem skórę.
Morze mnie porywa, a ja mu na to pozwalam, ale tym razem nie daję mu wszystkiego. Brąz oczu matki zostaje ze mną. Biorę go i skrywam głęboko, zagrzebuję w czeluściach umysłu i mam nadzieję, że jeśli zechcę, jeśli będę potrzebować, zdołam do niego wrócić. Z tą myślą dołączam do słonego prądu i stworzeń, do których teraz przynależę.ROZDZIAŁ TRZECI
W morzu nie ma dla mnie snu, więc kiedy przebijam powierzchnię, słońce i księżyc są moimi stałymi kompanami. Czasami płynę w dół i czerpię pocieszenie z głębin. Z ich mroku i żmijowców, które umykają z zasięgu wzroku.
Czasami wydaje mi się, że widzę przebłyski usianej gwiazdami szaty, przypominam sobie gładko płynące słowa, które wywołują obrazy w myślach. Ale nigdy nie trwa to długo. Zamiast tego moje myśli pozostają proste, mieszają się z morzem i przebywającymi w nim stworzeniami. Łatwiej jest pływać w błękicie, unikam szturchających delfinów, zachęcających do zabawy, zanim ruszę z powrotem w stronę nieba i powietrza, na poszukiwania.
Ostatniego dnia przed siódmym Yemoji wznoszę się z głębin, by odkryć, że morze i niebo zdecydowały się na współpracę. Chmury zwisają nisko nad ciemnoszarymi falami, unoszącymi się i opadającymi z rosnącą siłą, powietrze jest gęste, unosi się w nim świeża woń piżma, której prawie mogę posmakować. Chcę zanurkować z powrotem, by zignorować narastający sztorm i chaos, który wywoła, ale właśnie wtedy zauważam żagiel. Błysk bieli w słabym świetle. Nawet z oddali widzę, że statek jest większy niż ten, który odnalazłam wcześniej. Jego główny żagiel łopocze na wietrze i kołysze się z boku na bok.
Przełykam ślinę, gdy moje serce zamiera wraz z morzem.
Wiatr się wzmaga, krople deszczu ostre jak igły kłują moją skórę. Czekam, a ciężkie od wody włosy spływają mi na ramiona.
Słowa Yemoji niosą się echem w mojej głowie. Zaszczyt. To dla nas zaszczyt.
Podpływam w stronę statku, walcząc z silnymi prądami, decyduję się na płynięcie tuż pod falami, deszcz rozbija się o powierzchnię, ale nie uderza w moją skórę. Rekiny prześlizgują się pode mną, zawijają i krążą, ale nie zwracam na nie uwagi, one na mnie też nie. Nie jestem tym, czego pragną.
Gdy się wynurzam, wiatr jest ostrzejszy, tworzy fale wielkości małych szczytów górskich. Statek znajduje się przede mną, ciemny kadłub sunie po powierzchni, przecinając wodę. Słabe okrzyki niosą się na wietrze, a ja upewniam się, że pozostanę blisko niego, na tyle, żeby obserwować, ale nie zostać zauważoną.
I czekam.
Dzień chyli się ku końcowi, chmury i fale zmieszały się z sobą tak, że trudno określić, gdzie kończy się niebo, a zaczyna morze. Utrzymuję pozycję, patrzę, jak fale tworzą białą pianę, uderzając w statek bezlitośnie, i zastanawiam się, czy taka masa wody go zatopi. Drżę, wyobrażając sobie strzępy masztów i żagli, kończyny i krew w morzu. Grzmi, a zaraz potem błyskawica rozdziera niebo, przebija się przez chmury i uderza na lewo od statku. Wiatr niesie kolejne krzyki, a mnie porywa prąd. Walczę z nim, by nie dać się wciągnąć w głębiny i pozostać na powierzchni, nie odrywam wzroku od statku. Na pokładzie dostrzegam ruch, ale nadal jestem zbyt daleko, żeby dobrze widzieć. Waham się, chcę być bliżej. Ale wiem, że to zbyt ryzykowne, więc nurkuję, tuż pod falą, w kierunku kadłuba.
Stłumione krzyki przebijają się przez powierzchnię wody, przepływam pod drewnianym dnem łodzi. Jest usiane pąklami i algami, jego długość stanowi tylko część długości wielorybów, do których przywykłam. Planuję wynurzyć się po drugiej stronie statku, ale zatrzymuję się, gdy ciemność się przenosi. Chmury musiały rozstąpić się momentalnie, bo ogromny snop światła przecina wodę. Ruszam w jego stronę akurat w chwili, gdy głębiny wypełnia wielki huk, bąbelki unoszą się i pękają. Kiedy małe bańki powietrza rozpraszają się, zauważam to.
Ciało.
Ciemnobrązowa skóra błyszczy, przebijając powierzchnię morza.
Chłopiec, mężczyzna… nie, gdzieś pomiędzy.
Wyciągam rękę w tej samej chwili, gdy wpada do wody, statek już przyspiesza, a zrzucony ładunek został pochłonięty przez fale. Czarne łańcuchy zwisają z zakrwawionej skóry, ciągnąc go w dół, a bąbelki dalej się unoszą i pękają. Podpływam do nich, skupiając wzrok na bladych podeszwach jego stóp, a potem rozłożonych palcach. W każdej linii jego ciała widać ból, czuję go w sercu. Odsuwam go na bok i skupiam się na nim, na uhonorowaniu jego życia.
Delikatnie obejmuję stopę i przyciągam do siebie. Łańcuchy obijają się o bok mojego ciała, gdy owijam ramiona wokół jego umięśnionego brzucha. Jego skóra jest gorąca w chłodnej wodzie, która różowieje od krwi.
Tyle krwi.
Serce mi łomocze, gdy nasze klatki piersiowe przyciskają się do siebie. Temperatura naszych ciał jest zbliżona, co oznacza, że życie musiało ujść z niego niedawno. Przykładam usta do jego ucha, pukle moich czarnych włosów muskają naszą skórę. Jego ciało mówi o słońcu i ogromnych mahoniowcach, delikatnie brązowych pod korą. Odwracam go twarzą do siebie, przesuwam palcami po jego żebrach i otwieram usta, by wypowiedzieć słowa Yemoji. Ale zanim zacznę, jego oczy się otwierają, a czarne źrenice pochłaniają biel.
Zszokowana, odpycham chłopaka od siebie. Dryfuje w tył, prosto w mrok morza, szamocząc się w wodzie.
Nie spodziewałam się znaleźć kogoś żywego. Nigdy mi się to nie zdarzyło.
Chłopak patrzy na mnie, ma szeroko otwarte oczy.
Szeroko rozstawione, brązowe oczy.
Ten odcień do mnie przemawia. Głęboki kolor, który przypomina mi o czymś… o kimś. Woda przepływa wokół mnie, ciągnie za wspomnienie, ale ten jeden raz się przeciwstawiam.
Szata koloru nocnego nieba. Gwiazdy wyszyte w drogiej tkaninie. Wspomnienie wciąż tam jest. Drażnię się z nim, a morze nas otacza. Głos tak gładki jak jedwab.
Oto jest historia. Historia jest taka.
Te same brązowe oczy poznaczone bursztynowymi plamkami i pieprzyk, tyle że ten jest tuż nad lewą brwią, a nie w pobliżu ust.
Moja matka.
Z oczu ciekną mi łzy, ale od razu mieszają się z wodą, rekin podpływa bliżej. Instynktownie sięgam po nadgarstek chłopaka i przyciągam go z powrotem do siebie. Oczy, wcześniej otwarte, zaczynają mrugać, a resztki powietrza uchodzą z jego ust. Umrze, jeśli czegoś nie zrobię. Ogarnia mnie panika i obejmuję go jeszcze mocniej. Odpycham się i ciągnę go w stronę słońca, którego promienie wpadają do wody, mrugając przez fale.
Szeroki uśmiech. Pełen radości, miłości. Trzymam się wspomnień, pozwalam, by mnie wypełniły, jednocześnie płynę coraz szybciej.
Kiedy przebijamy powierzchnię, nadal trzymam go w ramionach, przyciskając jego głowę do klatki piersiowej. Woda jest lekko wzburzona i podskakujemy oboje, a on bierze głęboki wdech.
Żyje.
Powietrze nadal jest gęste od ciężaru burzy, ale chmury odpływają w stronę cienkiej, czerwonej linii horyzontu. Skóra chłopaka jest teraz chłodniejsza, jego klatka piersiowa drga nieregularnie. Patrzę na ciemne loki na jego głowie, a on lekko przytrzymuje mnie w talii.
Żyje.
Tylko o tym mogę myśleć, unosząc twarz w stronę nieba. Chwała Yemoji.
Morze staje się zimniejsze, gdy płynę przez fale, nadal trzymając w ramionach ciężkie ciało chłopaka. Wciąż oddycha, ale to nie potrwa długo, nie jeśli nie zdołam wydostać go z wody. Myśl, mówię do siebie i ponownie patrzę na jego gęste, czarne włosy.
I wtedy zauważam płetwę przecinającą wodę.
Rekin nurkuje ponownie, ale już go dostrzegłam. I teraz, gdy rozglądam się wkoło, widzę ich więcej, przynajmniej trzy.
Nie, mówię im. Odejdźcie.
Jeden oddala się, ale tamte dwa zostają. Płynę szybciej i przyciągam chłopaka bliżej siebie. Jego krew sączy się na moje zdesperowane dłonie, a ciemny kształt przecina wodę, płynąc w naszym kierunku. Przyciskam ciepłe ciało chłopaka do swojej piersi, starając się spojrzeć pod fale.
Rekiny nie słuchają.
Ciąg dalszy w wersji pełnej