Skinner - ebook
Pewien dzień, z pozoru szary i nieciekawy, niespodziewanie zainicjował ciąg zdarzeń, które wstrząsnęły nadmorską metropolią i całkowicie odmieniły życie młodego, znajdującego się na skraju depresji inżyniera. Otaczająca go rzeczywistość okazała się zupełnie inna niż sobie dotychczas wyobrażał. Również on sam okazał się kimś wyjątkowym. Czy jednak na tyle by móc zmierzyć się z najbardziej mroczną stroną nowego świata?
| Kategoria: | Science Fiction |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8414-083-3 |
| Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I
Oto ja. Ubrany w szary, tani, trochę wygnieciony garnitur, ponad trzydziestoletni ludzki produkt bezkompromisowej kapitalistycznej rzeczywistości, pogrążony w rozmyślaniach na temat kawałka wirtualnego metalu, któremu kilka chwil wcześniej usiłowałem nadać pożądany kształt, oczywiście w przestrzeni cyfrowej. Nie tworzę niczego nadzwyczajnego. Projektuję małe elementy wielkich urządzeń, których zadaniem jest poprawna współpraca z innymi, równie małymi częściami. Nie realizuję marzeń. Nie buduję statków kosmicznych, pięknych sportowych samochodów ani pociągów pędzących z ogromnymi prędkościami. Nie jestem „mózgiem” wielkiego przedsięwzięcia. Mojej pospolitej twarzy nikt nie pokazuje w mediach. Gdybym miał zacytować któregoś z klasyków, usiłując w kilku słowach określić moją życiową rolę, pewnie powiedziałbym… Jak to leciało? „Jesteś pionkiem w grze, kółkiem w maszynie”… Psiakrew. A miało być inaczej. Zupełnie inaczej.
Byłem przecież wyróżniającym się studentem. Przez pięć długich lat harowałem jak wół, poświęcając nauce ogromną większość czasu, rezygnując z udziału w niezliczonych imprezach, podczas których piwo i wódka lały się strumieniami. Opanowałem obsługę najnowocześniejszych inżynierskich programów komputerowych, napakowałem umysł wiedzą, licząc na rewanż ze strony losu. Dyplom obroniłem z wyróżnieniem i bez problemu dostałem pracę, która miała być początkiem mojej drogi do zawodowego raju.
Niestety, ten cholerny świat nie wynagradza tych, którzy ciężko pracują. Wprost przeciwnie. Daje im nieźle popalić. Jest wyjątkowo hojny jedynie dla cwaniaków.
Lata mijały, a ja wciąż siedziałem przy tym samym biurku, napieprzając palcami po klawiszach lepiącej się od brudu komputerowej „myszy”, prosząc w duchu wszelkie nadprzyrodzone siły, by raczyły wreszcie rozpierdzielić ten bajzel o nazwie „Megatech S.A”.
Równie często rozmyślałem o odejściu. Z nieopisaną przyjemnością tworzyłem w głowie scenariusz chwili, w której złożę podanie o rozwiązanie umowy o pracę. Oczywiście za każdym razem z pogardliwym uśmiechem rzucałem papiery na blat eleganckiego, mahoniowego biurka, wygarniając siedzącemu za nim facetowi całą prawdę o polityce firmy. Problem w tym, że na tego rodzaju akcję może sobie pozwolić wyłącznie ktoś, kto wygrał parę milionów w lotto. Po czymś takim mógłbym zapomnieć o możliwości znalezienia pracy w zawodzie. Nie miałem złudzeń co do struktury korporacyjnych aparatów władzy. Wiedziałem, że wszystkie te cholerne dupki zza mahoniowych biurek stanowią jedną wielką klikę.
Mógłbym, rzecz jasna, poszukać innego burdelu i innego komputera z utłuszczoną myszą, a potem grzecznie poprosić o przeniesienie za porozumieniem stron. Efekt byłby taki, że znalazłbym się w podobnym miejscu, zaczynając wszystko od zera. I jaki to miałoby sens?
Nie opłacało mi zatem się rzucić pracy, a jednocześnie nie miałem najmniejszych szans na awans. Dlaczego? Chyba znałem odpowiedź na to pytanie, chociaż udawałem przed sobą samym, że jest inaczej. Dlaczego ludzie mnie nie lubią, a ciebie uwielbiają? — spytał szczur chomika. Ano dlatego, że masz chujowe public relations — odpowiedział chomik.
Niestety, nie jestem typem cwanego przystojniaka, chociaż nie brakuje mi wzrostu i nie jestem odrażający. Nie potrafię być showmanem, efektownie promującym swoją osobę. Im dłużej żyję, tym bardziej dochodzę do wniosku, że tylko tacy mogą zdobyć świat, nawet jeżeli są niedouczonymi dupkami, nie mającymi bladego pojęcia o swojej robocie.
Przemierzałem długi, klaustrofobiczny korytarz, czując narastający niepokój. Moje myśli wciąż uciekały w stronę zasranego wspornika, który pozostał na mojej, wirtualnej, kreślarskiej desce. Jednocześnie część mojego umysłu, jak zwykle, przepełniały żal i złość. Pozostawało w nim jednak sporo miejsca dla lęku.
Im bliżej mnie znajdowały się drzwi z mosiężną tabliczką z wygrawerowanym napisem: „Główny Konstruktor” oraz jego anglojęzyczną wersją: „Chief Engineer”, tym mocniej chłodne kleszcze stresu zaciskały się na moim żołądku. Po jaką cholerę zostałem wezwany „na dywanik”? Cóż złego zrobiłem tym razem? Nie miałem wątpliwości co do charakteru mojej wizyty w gabinecie szefa. Nie jestem jednym z tych, którym przełożony przekazuje dobre wiadomości. Jeżeli mnie wzywa, to wyłącznie po to, by mnie opierdzielić. Oby tylko skończyło się na tym…
Nie spieszyłem się. Pragnąłem, żeby czas przestał płynąć. Wsłuchiwałem się w odgłos własnych kroków, odbijający się echem od gołych ścian korytarza. Szkoda, że dystans dzielący mnie od jego przeciwnego końca był tak niewielki. Gdybyż mogła być prawdą teoria, w myśl której wypuszczona z łuku strzała nie może dotrzeć do celu, ponieważ zawsze, pokonawszy połowę dystansu, pokonuje jego kolejną połowę, i tak dalej…
Rzeczywistość wyrwała mnie z zamyślenia. Drzwi gabinetu były tuż przede mną, a mosiężna tabliczka błyszczała, zapewne rankiem wypolerowana przez zawsze
wystraszoną sprzątającą, panią Madzię. Westchnąłem, kilka razy zacisnąłem dłonie, a następnie spróbowałem się zrelaksować. Nie bardzo mi to wyszło. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że próby robienia dobrej miny do złej gry nie mają większego sensu. Szczur nigdy nie stanie się chomikiem…
Westchnąłem ponownie, zapukałem i nacisnąłem klamkę. Ostrożnie wsunąłem do środka najpierw głowę, potem ramiona, a następnie całą resztę mojego tyczkowatego ciała. Ciągle tak je postrzegałem. Patrząc w lustro, nie widziałem zarysów mięśni, nad wyrzeźbieniem których tak ciężko pracowałem kilka razy w tygodniu, wylewając litry potu w siłowni, której serdecznie nienawidziłem. Dostrzegałem tylko niezgrabnego, przerośniętego chudzielca o bladej, piegowatej cerze. Dlatego rzadko się oglądałem. Wolałem samego siebie takiego, jakim rysowała mnie moja nieograniczona wyobraźnia.
Kiedy spojrzałem na człowieka, rozpartego w głębokim, wyścielonym skórą fotelu, przez plecy przebiegły mi ciarki. Moje obawy zaczęły narastać w wykładniczym tempie. Coś było nie tak. To nie była dobrze mi znana gęba wiceprezesa Janickiego. Ten bezczelnie szczerzący zęby, wystrojony w garnitur za co najmniej cztery tysiące goguś był moim starym, dobrym znajomym. Nazywał się Marian Strojeczny i był moim rówieśnikiem, a zarazem największym palantem, jakiego kiedykolwiek nosiła ziemia. Kiedy zaczynałem studiować na, Strojeczny był ze mną na roku. Już po pierwszym semestrze okazało się, że jego bardzo mały rozumek nie jest w stanie sprostać wyzwaniom, jakie postawił przed nim bezlitosny system edukacji. Facet został wykopany i słuch o nim zaginął.
Tym potężniejsze było moje zdziwienie, kiedy pewnego dnia Strojeczny pojawił się w Megatechu. Podobno skończył jedną z prywatnych „sorbon”, od których roiło się na mieście. Na początek dostał „ciepłą posadkę” w dziale promocji, z pensją przynajmniej dwukrotnie wyższą od mojej. I jak tu się nie załamać? Przecież to właśnie ja i tacy jak ja tworzyliśmy produkt naszej firmy. Traktowano nas jednak jak zbierających bawełnę niewolników. Za to tacy jak ten dupek Strojeczny nie mieli na co narzekać. Zarabiali krocie, przelewając z pustego w próżne.
Po kilku miesiącach „pracy” został kierownikiem działu. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. „Chief Simpleton” w krainie nadętych debili. No i dobra, nic mi do tego. Skoro właściciele firmy uważają, że stać ich na utrzymywanie tej bandy bezużytecznych bałwanów, to należy im tylko współczuć. Trudno, to przecież ich pieniądze.
Teraz jednak, kiedy patrzyłem na uśmiechniętego Strojecznego, w mojej głowie pojawił się wielki znak zapytania. Miałem jeszcze słabą nadzieję, że to tylko jakiś pieprzony, okrutny żart.
— Witam, panie Janie — rzucił od niechcenia, kontemplując wyraz mojej twarzy.
A więc jesteśmy na „pan”… Mimo woli sięgnąłem pamięcią do dnia, w którym pośpieszyłem mu z humanitarną pomocą na kolokwium z matmy. Dostał ode mnie gotowca z instrukcją obsługi. Rąbnąłem się w jednym z działań, więc je przekreśliłem i dopisałem: „Te, Marian, tego nie przepisuj”. Oczywiście, przepisał. Wszystko. Moją uwagę również. Ale czego można oczekiwać od „misia o bardzo małym rozumku”?
— Ochujałeś, Marian? — usłyszałem swój pełen irytacji głos. — Czy ci rąbnęło na dekiel? Co ty tu robisz? Przyszedłeś pomajtać kulasami pod biurkiem?
Strojeczny groźnie zmarszczył brwi, spoglądając na mnie spode łba. Skrzyżował ramiona, opierając łokcie o blat biurka.
— Nie życzę sobie tego rodzaju słownictwa, inżynierze Bolański — wycedził powoli, grobowym głosem. — Jestem pańskim nowym szefem. Nowym głównym konstruktorem. I byłoby dla pana lepiej, gdyby raczył pan o tym pamiętać. Zawsze i wszędzie.
A więc moje przeczucie mnie nie okłamało. Ten idiota otrzymał nowy prywatny folwark, pełen niewolników i ich poganiaczy. Główny konstruktor… Koń by się uśmiał po pachy. Przecież on nie odróżniał całki od klucza wiolinowego.
— Szefem? — powtórzyłem bezwiednie.
Byłem zaszokowany i przerażony. Jakże wiele bym wówczas dał, by ten palant za biurkiem zamienił się w cudowny sposób w podstarzałego, schematycznego i oschłego inżyniera Janickiego. A jeszcze lepiej, w oślizłą żabę. Niestety, gęba Strojecznego pozostawała gębą Strojecznego. Jego pucułowata paszcza ponownie się otworzyła, by wyrzucić z siebie kolejną porcję jadu.
— Stanowczo odradzam szkalowanie mojej osoby i podejmowanie wszelkich prób podważania mojego autorytetu wśród załogi. Niech pan nie zapomina, że to właśnie ja będę wypłacał panu premię. Jeżeli uznam, że pan na nią nie zasłużył…
Cholera jasna, tu mnie miał. Mój kontrakt został sformułowany w taki sposób, że większość moich miesięcznych dochodów stanowiła uznaniowa premia. Sama podstawowa pensyjka była głodowa. Pomysłowa forma całkowitego uzależnienia niewolnika od jego poganiacza. W mojej głowie wrzało. Po prostu nie mogłem uwierzyć w to, co widziałem i słyszałem. Miałem ochotę rzucić się na tego cholernego sukinsyna i udusić go gołymi rękami. Zapewne nie miałbym z tym większego problemu. Był ode mnie niższy o głowę i miał wielkie, piwne brzuszysko. Jego pulchne paluchy dysponowały zapewne siłą potrzebną do utrzymania długopisu albo, co najwyżej, szklanki z drogą whisky. Przez chwilę wyobrażałem sobie Strojecznego wylatującego przez okno, z głośnym brzękiem tłuczonej szyby.
Z krainy marzeń wyrwał mnie jego warkot.
— Postanowiłem powierzyć panu kilka dodatkowych szczegółów projektu G-701. Takiemu wybitnemu inżynierowi nie powinno sprawić większego kłopotu rozrysowanie kilku części. Jeśli uda się panu z tym uwinąć do końca miesiąca, z pewnością pomyślimy o premii.
— Co się stało z inżynierem Janickim? — zapytałem, udając, że puściłem jego uwagi mimo uszu.
Strojeczny uśmiechnął się, pokazując swoje krzywe zęby. — Na każdego przychodzi jego czas — odpowiedział, unosząc brwi, z wyraźnym ukontentowaniem. — Inżynier Janicki miał przykry wypadek. Jest w szpitalu, ale do pracy już nie wróci, bo za trzy miesiące osiągnie wiek emerytalny, a rehabilitacja potrwa dłużej.
— Jaki wypadek? — zapytałem ponownie. — Co się stało?
Strojeczny wzruszył ramionami, z wyrazem złośliwej satysfakcji na pucułowatej twarzy.
— Skoro to pana interesuje, proszę się udać do szpitala. Ale, oczywiście, dopiero po pracy. Niech pan zapomni o zwyczajach praktykowanych przez mojego poprzednika. Takich na przykład jak nieuzasadnione wypłacanie premii. Ja mam zwyczaj wynagradzać dobrą robotę. I płacić dokładnie tyle, ile jest ona warta. Zrozumiano?
Jasne, psiakrew, że zrozumiano. Aż za dobrze. Mój pieprzony świat zaczął się walić, jak przy trzęsieniu ziemi.
Gabinet głównego konstruktora sąsiadował z sekretariatem. Uchyliły się obite dźwiękochłonną płytą drzwi i do pomieszczenia weszła Kinga, trzymając w dłoniach stos papierowych teczek. Wymieniliśmy z dziewczyną powitalne spojrzenia. Psiakrew, ale z niej była laseczka. Aksamitne, czarne włosy, kształtne ramiona, wzorcowe cycki, nogi jak u modelki… Prawdziwy cud natury. Nigdy jej tego nie powiedziałem, ale na sam jej widok odczuwałem podniecenie.
— Przyniosłam materiały, o które pan prosił — oznajmiła, kładąc papiery na biurku.
Strojeczny zmierzył ją spojrzeniem właściciela spoglądającego na zakupionego przed chwilą konia. Byłem jej wdzięczny za to, że nie obdarzyła szefa uprzejmym uśmiechem. Po prostu wykonywała swoje obowiązki. Nic ponad to. Byłem ciekaw jak długo może się utrzymać taki stan rzeczy. Kinga, podobnie jak ja, musiała zasłużyć na premię. A jeżeli warunkiem stałoby się regularne dawanie dupy temu złamasowi, pewnie by na to przystała. Każdy musi przecież z czegoś żyć.
Na tę myśl ogarnął mnie smutek. Co, bynajmniej, nie oznaczało, że rozpacz i wściekłość straciły na intensywności. Cóż za przeklęta mieszanka.
— Proponuję zabrać się do roboty, inżynierze — zaburczał Strojeczny. — Dokumentację przesłałem panu mailem. To wszystko, żegnam.
Wyszedłem bez słowa, trzaskając drzwiami. A więc tak to sobie umyślił ten zasraniec. Będzie mi podrzucał tyle roboty, żebym nie był w stanie się wyrobić. A on, jako sprawiedliwy szef, będzie mi obcinał premię. Byłem w pułapce bez wyjścia!
Nogi uginały się pode mną, kiedy wracałem do swojego pokoiku. Nie potrafiłem uporządkować myśli. Łzy wściekłości uparcie napływały mi do oczu. Ocierałem je ukradkiem, starając się zachować kamienny wyraz twarzy. W każdej chwili ktoś mógł mnie zobaczyć, a wówczas mój nowy szef na pewno dowiedziałby się o mojej chwili słabości. Nie chciałem mu dać tej satysfakcji. Motywy jego postępowania były dla mnie oczywiste. Zemsta. Za upokorzenia, których niegdyś doznał, usiłując studiować coś, co go przerastało. Nie należałem wówczas do tych, którzy dokuczali mu najbardziej, ale tylko mnie miał obecnie pod ręką. Chciał mnie zniszczyć, bo wiedziałem kim jest naprawdę.
Pracownia numer dwadzieścia dwa, należąca do tak zwanego kompleksu biur projektowych, była ponurą klitką. Dzieliłem ją z dwoma innymi projektantami. Nasze biurka były zsunięte, tworząc coś w rodzaju kredensu, na którym spoczywały trzy mocno wysłużone pecety. Chyba nie wyglądałem najlepiej, bo moi „towarzysze niedoli” przyjrzeli mi się z niepokojem.
— Co się stało? — zapytał starszy z nich, mocno łysiejący Marek. To był dobry, poczciwy facet, a ja nie chciałem sprawić mu przykrości, ignorując jego pytanie.
— Nic takiego — odparłem. — Mamy nowego szefa.
Nie zadawali dalszych pytań. Najwyraźniej nie wyglądałem na kogoś, kto mógłby im udzielić sensownej odpowiedzi.
Usiadłem na moim niewygodnym, rozchwianym foteliku i wbiłem wzrok w ekran monitora, na którym wciąż widniał nieszczęsny wspornik. Położyłem dłoń na myszy i zacząłem ją przesuwać, udając, że zabieram się do pracy. Oczywiście, w tym stanie umysłu nie było mowy o narysowaniu choćby jednej linii. Obracałem wirtualną bryłą, przesuwając ją to w jedną, to w drugą stronę. Nie sprawdzałem zawartości mailowej skrzynki. Po prostu siedziałem i liczyłem upływające sekundy.
Na szczęście był piątek. Miałem przed sobą dwa dni na przemyślenia i ułożenie awaryjnego planu. Nie zamierzałem się poddać, chociaż nie miałem pojęcia, jak podjąć równą walkę z tą zasraną, koszmarną rzeczywistością.
Wreszcie wybiła czwarta po południu. Zamknąłem program, wyłączyłem komputer, zebrałem porozrzucane po biurku drobiazgi i pośpiesznie wyszedłem, burcząc coś na pożegnanie. Nie czekając na windę, zbiegłem po schodach. Moim jedynym pragnieniem była ucieczka z pieprzonego betonowego klocka, w którego wnętrzu przed chwilą doznałem kolejnej życiowej porażki.
Ulica powitała mnie zapachem lata, zmieszanym z odorem industrialnego smogu. Tak właśnie pachnie miasto.
Wpadając w nurt ludzkiego potoku sunącego po chodniku, poczułem pewnego rodzaju ulgę. Rozluźniłem krawat, a następnie pozbyłem się go. Miałem ochotę wrzucić ten symbol zniewolenia do najbliższego kosza na śmieci, ale po namyśle zwinąłem go tylko i schowałem do kieszeni marynarki. Pomyślałem, że przynajmniej będę miał się na czym powiesić, jeśli nie znajdę innego rozwiązania.
Ulica była gwarna, wręcz hałaśliwa. Szmer rozmów prowadzonych przez przechodniów nakładał się na warkot przejeżdżających, jeden za drugim, samochodów.
W tle rozbrzmiewała muzyka wydobywająca się z głośników otaczających pobliski telebim. Nie czułem się dobrze w tej atmosferze. Nie jestem fanatykiem ciszy, ale ta kakofonia zagłuszała moje myśli.
Szedłem szybkim krokiem, nie obierając celu. Nie miałem ochoty wracać do mojego wynajmowanego mieszkania w jednym z licznych miejskich blokowisk. To było zupełnie niedaleko, niecałe dwa kilometry od budynku Megatechu, dlatego zawsze chodziłem do pracy piechotą. I dobrze, że nie wziąłem samochodu, bo miałem ochotę się napić. Byłem pewien, że jeśli nie znieczulę mojego obolałego, sponiewieranego mózgu stosowną porcją alkoholu, to wkrótce zwariuję. Złość i żal wzbierały we mnie niczym napędzana huraganem oceaniczna fala. Miałem ochotę wyć, płakać i uciekać. Uciekać bez celu, byle dalej od ponurego budynku Megatechu i jego bezdusznych trybików, którym wciąż wydawało się, że są ludźmi.
Przemieszczając się z nurtem przechodniów, minąłem kilka ogródków piwnych, przyozdobionych efektownymi parasolami. Wszędzie pełno było ludzi, jak w każde piątkowe popołudnie. To mnie wkurzało i powodowało, że uciekałem coraz szybciej. Nie, nie tutaj. I tu też nie. Chciało mi się pić, ale jeszcze bardziej potrzebowałem odrobiny intymnego spokoju. Musiałem znaleźć jakieś bardziej kameralne miejsce.
W zamyśleniu omal nie wpadłem pod nadjeżdżający tramwaj. Odgłos dzwonka i zgrzyt hamulców przyprawiły mnie o gwałtowny łomot serca. Oprzytomniałem, mimo woli, wpatrując się w wykrzywioną grymasem wściekłości twarz motorniczego, który wygrażał mi pięścią. Pojednawczo uniosłem dłoń, uznając swoje przewinienie. Wytapetowany krzykliwymi reklamami wagon przemknął mi przed nosem, a po nim, nieco wolniej, nadjechał kolejny. Skład zatrzymał się w oznaczonym miejscu.
Nim zdążyłem uskoczyć, zalała mnie fala opuszczających jego wnętrze podróżnych. Przetrwałem trudne chwile, do bólu zaciskając powieki.
Nie ma mnie tutaj — powtarzałem w myślach. — W ogóle mnie tutaj nie ma.
Kiedy ponownie skorzystałem ze wzroku, tłumu już nie było. Miałem przed sobą otwarte drzwi tramwaju. Nie wiadomo, dlaczego zapragnąłem nagle przejść przez ich prostokątny portal. Zdawały się przemawiać do mnie, zachęcając, bym wsiadł do zatłoczonego wnętrza pojazdu. Nie miałem ochoty znaleźć się wśród spoconych pasażerów, ale te drzwi… Było w nich coś nieodpartego, magicznego.
Wzruszyłem ramionami i wsiadłem do wagonu, nie mając pojęcia, dokąd mnie zawiezie. Środki miejskiej komunikacji były dla mnie czymś obcym; korzystałem z nich tylko w ostateczności. Teraz jednak taka podróż w nieznane wydała mi się rozwiązaniem równie dobrym jak każde inne. Ot, po prostu, jeden z wariantów ucieczki. Musiałem wyglądać okropnie, bo jakiś smarkacz od razu z szacunkiem ustąpił mi miejsca.
— Pan siada — mruknął.
— Dziękuję — wydukałem z rezygnacją, opadając na twardą poduszkę tramwajowego siedzenia, chociaż część mojego umysłu protestowała gwałtownie, domagając się, bym uśmiechnął się ze wzgardą i odmówił dzieciakowi.
Obok mnie sapała głośno jakaś podstarzała paniusia z porządną nadwagą. Pachniała ohydnie, potem i szarym mydłem. Na szczęście moja męka nie trwała długo. Kiedy skład zatrzymał się na kolejnym przystanku, kobieta głośno stęknęła, wstała i potoczyła się w stronę wyjścia. Skwapliwie skorzystałem z okazji i przesiadłem się na jej miejsce, obok okna. Od razu poczułem się lepiej. Rozluźniłem mięśnie, próbując odepchnąć natrętne myśli potęgujące uczucie wściekłości i poczucie krzywdy. Obserwowałem przesuwający się przed moimi oczami miejski krajobraz, wsłuchując się w monotonny, cichy pomruk elektrycznego napędu, któremu towarzyszył nieco głośniejszy stukot kół pokonujących połączenia elementów torowiska.
Po chwili zapadłem w drzemkę. Nie pamiętam, czy śniło mi się cokolwiek. Za to przebudzenie było o wiele bardziej spektakularne niż mógłbym sobie życzyć. Najpierw poczułem nieprzyjemne szturchnięcie. Nie od razu odzyskałem pełnię świadomości. Dopiero wówczas, kiedy czyjś łokieć wbił się pod moje żebro po raz wtóry, adrenalina pozwoliła mi powrócić do realnego świata.
— Dzięki! — warknąłem odruchowo. — Czym mogę służyć? — spytałem, na widok potężnego, kompletnie łysego, pozbawionego szyi faceta w dziwacznym uniformie, który rozsiadł się na siedzeniu obok mnie. Nie wyglądał na osobnika z poczuciem humoru.
— Bilet, poproszę — rzucił beznamiętnym tonem.
— Bilet? — powtórzyłem, zaskoczony.
Jasne, bilet. Nie pomyślałem o czymś tak przyziemnym. Oczywiście, że nie miałem żadnego cholernego biletu. Niech to szlag…
— No, to jak będzie z tym biletem? — usłyszałem.
Ile może kosztować takie wykroczenie? Pewnie parę stów. Może i nie majątek, ale gdy pomyślałem o mojej nudnej pracy, przeliczając zarobione złotówki na godziny spędzone przy zatłuszczonej klawiaturze, facet bez karku wydał mi się wyjątkowo mało sympatyczny.
Mimowolnie rozejrzałem się, szukając drogi ucieczki. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Tramwaj był wypełniony ludźmi, obok mnie siedział kanar, a naprzeciw niego jakaś tłusta baba. Jednym słowem: klęska. Kolejna porażka, spowodowana moją własną głupotą.
Na twarzy łysola pojawił się wyraz satysfakcji. Z całą pewnością uwielbiał tę robotę.
— Nie mamy bileciku? — zagrzmiał. — No to będzie mandacik.
Nie było sensu z nim dyskutować, chociaż miałem ogromną ochotę obrzucić go gradem epitetów. Zacisnąłem zęby, czując, jak łzy wściekłości cisną mi się do oczu. Co za upokorzenie… W dodatku współpasażerowie, obserwując całe zajście, mieli niemały ubaw. W końcu nic nie sprawia większej przyjemności niż widok cudzego nieszczęścia. Do pełnej ekstazy brakowało im tylko odrobiny krwi.
Wypełniająca mnie wściekłość powoli przeradzała się w rezygnację. Usiłowałem przywołać spokój, mimo że w głowie pulsowała mi świeża rana. Przede wszystkim musiałem uratować resztkę godności. Uniosłem twarz, wodząc po twarzach gapiów wyzywającym spojrzeniem. Od razu odwrócili głowy, udając, że moja osoba w ogóle ich nie obchodzi. Następnie spojrzałem w oczy łysolowi.
— Mandacik — sracik — burknąłem pod nosem.
Miejmy to już za sobą — pomyślałem, sięgając do kieszeni po portfel. I wtedy wydarzył się cud. A przynajmniej tak to wyglądało z mojego punktu widzenia.
Tramwaj zatrzymał się na kolejnym przystanku, z przenikliwym zgrzytem hamulców. Kiedy tylko otwarto drzwi, potok pasażerów zaczął się wylewać na chodnik. Wyszli niemal wszyscy. Nawet tłusta baba, której nogi blokowały mi dotychczas drogę ucieczki. Kanar oczywiście pozostał na swoim miejscu. Ja jednak nie zamierzałem dłużej dotrzymywać mu towarzystwa.
— No to pa! — rzuciłem, podrywając się z siedzenia.
Łysol odruchowo spróbował podstawić mi nogę, ale byłem szybszy. W następnej chwili znalazłem się poza tramwajem.
— Wracaj! — zaryczał kanar, rzucając się w pogoń. — Wracaj, gnoju!
— Już wracam — prychnąłem, przypadkowo obierając kierunek sprintu.
Kiedy wbiegłem w wąską uliczkę między dwoma rzędami obdartych z tynku ruder, poczułem, jakby jakiś wewnętrzny głos usiłował mnie zatrzymać, przekazując mi jasną informację, że wkraczam na zakazany teren, że znalazłem się gdzieś, gdzie absolutnie nie powinienem być. Emocje związane z tym były bardzo silne. Poczułem lęk, uświadamiając sobie, że konsekwencje złamania zakazu mogą przerastać moje wyobrażenia. Mimo to biegłem dalej. Wściekłość i żal były silniejsze od strachu.
— Łapaj, trzymaj! — darł się łysol. Jego głos stawał się coraz bardziej przytłumiony, odległy.
Biegłem bez celu, byle dalej, po prostu przed siebie. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Domyślałem się, że to jakieś obrzeża starej dzielnicy portowej, niegdyś siedliska biedoty i miejskiego menelstwa, a obecnie, jak głosiła propaganda, pięknie odrestaurowanej starówki. Byłem trochę zaskoczony, patrząc na te rudery, które zapewne pamiętały jeszcze początki socrealizmu. Szare, podrapane klocki sprawiały wrażenie pochyłych, ledwo utrzymujących się na spróchniałych fundamentach. Przecież nie tak powinny wyglądać. Program odnowy starej części miasta, oparty na środkach unijnych, był od szeregu lat celebrowany przez miejskie władze, a ubiegłej jesieni hucznie ogłoszono jego pełne sukcesu zakończenie. Według medialnej propagandy cała starówka była jak nowa. Tymczasem tu, gdzie się znajdowałem, nie dostrzegałem żadnych śladów remontu.
Nie widziałem również zbyt wielu przechodniów. Najpierw minąłem jakiegoś dziadka w szortach i bejsbolówce, ciągnącego wózek z stalowymi rupieciami. Potem siwą kobietę w czarnej sukni, a w końcu kilku wyrostków popijających tanie wino obok blaszanego sklepiku. Na ich widok poczułem wzmożoną potrzebę spożycia choćby odrobiny alkoholu. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie dołączyć do tego ponurego towarzystwa. Gdybym wystąpił w roli fundatora, zapewne powitaliby mnie z otwartymi ramionami. Ostatecznie jednak zwyciężył rozsądek. Ewentualne oberwanie gazrurką lub nożem postrzegałem jako kolejne upokorzenie. Pomimo wstrętu, jaki odczuwałem wobec własnego życia, zdecydowanie wolałbym się powiesić na moim krawacie.
Brnąłem więc dalej przez labirynt uliczek, uświadamiając sobie ogrom miasta oraz moją niewiedzę na jego temat. Ponure, zaniedbane budynki zdawały się przemawiać do mnie, usiłując zdradzić mi kawał historii, zapewne pełnej ludzkich dramatów, wobec których moje kłopoty były niczym pestki słonecznika obok halloweenowej dyni. Ja jednak odrzucałem ofertę miasta, przepełniony złością i goryczą. Wciąż biegłem, chociaż zagrożenie w postaci łysego kontrolera stało się tylko fragmentem coraz bardziej odległej przeszłości. Biegłem tak szybko, jak tylko potrafiłem, starając się choćby na chwilę wyłączyć świadome myślenie. Obdarte fasady i smutne ludzkie twarze materializowały się, a potem znikały niczym zjawy, uformowane z miejskiego smogu.
W końcu, kiedy zaczynało mi brakować sił, niespodziewanie dotarłem do granicy kamiennego lasu. Ni stąd, ni zowąd, znalazłem się na wąskim, betonowym bulwarze. Dalej było już tylko zielonkawe, falujące morze.
Pragnienie stawało się coraz bardziej nieznośne. Niestety, znajdowałem się w jakimś paskudnym, zapomnianym miejscu, gdzie jedynymi towarzyszami były przewalające się morskie fale oraz beton, o który rozbijały się ich spienione grzywy.
Zrezygnowany ruszyłem przed siebie, wystukując obcasami butów jednostajny rytm. Fasady pobliskich, zdewastowanych budynków przypominały twarze przepełnionych smutkiem duchów. W wielu oknach brakowało szyb, ale kamienice nie sprawiały wrażenia całkowicie opuszczonych. Tu i ówdzie dostrzegałem ludzkie sylwetki, firanki oraz doniczki z kwiatami ustawione na parapetach. Gdybym był pracownikiem nadzoru budowlanego, z pewnością nie pozwoliłbym nikomu zamieszkiwać w tych walących się ruderach. Być może legalni mieszkańcy dawno zostali z nich wyeksmitowani, a ich miejsce zajęli bezdomni straceńcy, gotowi podjąć ryzyko, byle tylko nie spędzać nocy na dworcu czy w parku. Nie czułem się pewnie w tym obcym świecie, gdzie jedyną królową wydawała się przemoc. Zdawałem sobie sprawę, że widok faceta w garniturze i półbutach spacerującego po falochronie mógłby na niektórych mieszkańców tej trupiarni zadziałać jak zapach krwi na pogrążonego w drzemce rekina.
Mimo woli przyspieszyłem kroku, starając się nie spoglądać w stronę budynków. Podupadła dzielnica zdawała się nie mieć końca. W końcu dotarłem do jej granicy. Trudno było nie zauważyć ogrodzenia z zardzewiałej, drucianej siatki, które przecinało bulwar. Oczywiście, jakiś anonimowy, obdarzony rozsądkiem użytkownik betonowego szlaku, po którym się poruszałem, wydrążył w niej praktyczny otwór, pozwalający pokonać wytyczoną granicę bez konieczności pochylania się, kucania czy podskakiwania.
Tabliczka, zawieszona na siatce przy pomocy gwoździa, zawierała zwięzłą informację: „Teren rozbiórki, wstęp wzbroniony”. Ale jaja. Teren rozbiórki… Musieliby rozebrać połowę miasta, biorąc pod uwagę, że po tamtej stronie bulwaru, z której nadchodziłem, nie było ani ogrodzenia, ani informacji. Postanowiłem zaakceptować rzeczywistość, nie ulegając kolejnej fali zdumienia, która z mocą tsunami starała się wtargnąć do mojego umysłu. Fakt, że ktoś oszukuje całą miejską populację, siejąc nieprawdziwą propagandę sukcesu, nie był niczym niezwykłym.
Opuszczając „zakazaną strefę”, wkroczyłem do zupełnie innego świata. Natychmiast poprawiła się jakość chodnika. Miejsce brudnego, usianego dziurami betonu zajęła elegancka, równiutko ułożona kostka brukowa. Również budynki, choć wiekowe, miały odnowione, kolorowe fasady. Okolica była czysta i pozbawiona jakichkolwiek śladów ponurego klimatu, z którym miałem do czynienia kilka chwil wcześniej. Zniknęło również zżerające mnie uczucie lęku.
Nie oglądając się za siebie, ruszyłem w dalszą drogę, poszukując parasoli zwiastujących obecność piwnego ogródka. Wkrótce pojawiły się w zasięgu mojego wzroku.ROZDZIAŁ VI
Nie od razu wróciłem do mieszkania. Przez kilka godzin włóczyłem się bez celu, usiłując znaleźć choćby odrobinę spokoju. Niestety, mój umysł przypominał wulkan, który nagle obudził się z drzemki. Ból i lęk rozsadzały całe moje ciało. Nie czułem ani odrobiny radości, której zacząłem doświadczać po odkryciu nowych możliwości, jakie mi podarowano. Lekcja udzielona mi przez los była równie bolesna, co pouczająca. Po wszystkim, co wydarzyło się w parku, dotarło do mnie, że dar, który otrzymałem, nie jest zabawką. Zaczynałem także odczuwać przeczucie, że wszystkie te czyny, które nie pozostawały w zgodzie z prawami fizyki, w realizacji których pomógł mi artefakt zawieszony na szyi, mają swoją bardzo wymierną cenę. Nie znałem jeszcze wysokości tej ceny, a właśnie brak tej informacji budził we mnie największy niepokój.
Olśnienie, które zasiało we mnie ziarno wątpliwości, nastąpiło w chwili, kiedy dziewczynka odzyskała życie. Wewnętrzny głos uświadomił mi jak skomplikowane i wymagające jest przywracanie życia, w porównaniu z jego odbieraniem. Czułem, że ożywiając dziecko, sięgnąłem do zasobów niezrozumiałej mocy, które zalegały w zakazanych dla mnie rewirach. Czułem się jak nierozważny chłopiec, który wsadził patyk w gniazdo szerszeni lub wrzucił kamień do jaskini zamieszkiwanej przez niedźwiedzia grizzly. Pozostawało mi tylko mieć nadzieję, że moja ingerencja w to, w co nie powinienem ingerować, nie była na tyle znacząca, by pociągnąć za sobą poważniejsze konsekwencje.
Kiedy wreszcie zdecydowałem się wrócić do domu, miasto pogrążone było w mroku, tu i ówdzie rozświetlanym przez sodowe lampy. Kanapa w salonie była pusta. Najwyraźniej Elwira zdołała wytrzeźwieć na tyle, by przenieść się na swoje łóżko. Rozebrałem się i położyłem, licząc na to, że sen uwolni mnie od rozterek i wyrzutów sumienia. Niestety, jak na złość, długo nie chciał nadejść. Przewracałem się z boku na bok, od czasu do czasu zapadając w płytką drzemkę, podczas której natychmiast zaczynały mi dokuczać koszmarne wizje. W końcu zmęczenie wzięło górę nad pobudzeniem i straciłem kontakt z rzeczywistością.
Nie był to, bynajmniej, spokojny sen, który przywraca siły i daje radość życia. Koszmary rzuciły się na mnie ze zdwojonym impetem. Nataszka co chwilę spadała z wysokiego muru, za każdym razem zamieniając się w krwawą miazgę. Kiedy próbowałem jej pomóc, okazywało się, że moje nogi są przyklejone do chodnika. „Oj, nieładnie, inżynierze Bolański” — mamrotała ryba o twarzy Strojecznego i wielkich zębach. Uzbrojony w japońską katanę Bulba szydził z mojej bezsilności i obiecywał, że za chwilę odrąbie mi obie nogi, chyba że kupię bilet. Ryba wspierała go żarliwie, potakując po każdym jego słowie. Gęsty ludzki tłum złorzeczył i rzucał we mnie kamieniami. Walka z majakami trwała, aż do chwili, gdy mała dziewczynka, stojąc na szczycie palisady, uśmiechnęła się szyderczo, odsłaniając starcze, bezzębne dziąsła. Potem bez wysiłku wyrwała z balustrady jeden ze stalowych prętów i skoczyła, zamieniając się w szmacianą lalkę. Matka dziewczynki zawyła potępieńczo. Jej głos był tak donośny, że niespodziewanie wyrwał mnie ze snu.
Niestety, zaznałem ulgi. Okazało się bowiem, że kobiecy wrzask jest częścią rzeczywistości. Oczywiście, jego źródłem było gardło mojej współlokatorki. Charakterystyczny pogłos wskazywał, że Elwira znajduje się w łazience. Potem zapadła cisza, ale tylko na krótką chwilę.
— Kurwaaaaaa! — zabrzmiało znowu. — Ja pierdoleeeeeee! Bolański, ty kutasie! Ty jebany zasrańcu! Co to, kurwa, ma znaczyć?!
Zerwałem się z łóżka i pobiegłem do łazienki. Otworzyłem drzwi i… stanąłem jak wryty. Naga kobieta, która stała przed lustrem, nie była dobrze mi znaną wielką babą z potężnym kinolem. Miałem przed sobą szczuplutką szatynkę o ponętnej figurze, niewielkim, jędrnym biuście i sympatycznej twarzy, o regularnych rysach, której niewątpliwą ozdobą był niewielki, prosty nosek. W pierwszej chwili nic nie rozumiałem. Następnie zacząłem podejrzewać, że jakaś obca osoba pomyliła mieszkania, a może nawet bloki. Zdumienie i stres sprawiły, że zacząłem myśleć bardzo intensywnie. Szybko nabrałem pewności, że ta laseczka to jednak Elwira. Byłem również w stanie odgadnąć przyczynę jej metamorfozy. To znowu była moja wina. Przecież wczoraj, kiedy zamierzałem iść do parku, stałem nad śpiącą przyjaciółką i rozmyślałem nad poprawkami, jakich należałoby dokonać, by uatrakcyjnić jej wygląd. Przypomniałem sobie, że na koniec dotknąłem rękojeści noża. Poczułem również charakterystyczne ukłucie ciepła i mrowienie, które zlekceważyłem. No i stało się… Wszystko było dla mnie jasne. W zdumienie wprawił mnie tym razem nie tyle sam fakt, że znowu namieszałem w rzeczywistości, lecz nadspodziewanie wysoka jakość mojego dzieła. Elwira wyglądała po prostu idealnie.
— Czego się wydzierasz? — zganiłem ją. — Zaraz przylecą sąsiedzi albo zadzwonią po policję.
Elwira przyglądała się swojemu odbiciu szeroko otwartymi oczami, nie mogąc zamknąć ust.
— Jak ja teraz pójdę do pracy? — wyjęczała. — Co ja teraz pocznę?
Wzruszyłem ramionami, nie mogąc oderwać od niej wzroku.
— Wolałaś poprzednią postać? — prychnąłem.
Przez chwilę milczała, zachłannie przyglądając się samej sobie. Potem dotknęła palcami obu sutków, jak gdyby nie dowierzała własnym oczom.
— Mam nadzieję, że to nie jest jakiś pieprzony żart — syknęła, spoglądając na mnie spode łba. — Bo jeżeli tak, to…
— Nie martw się — uspokoiłem ją. — Jesteś stuprocentowo prawdziwa.
— Ja pierdzielę — westchnęła. — Przecież nie wpuszczą mnie do biura. Nikt mnie nie pozna. Nikt nie uwierzy.
— Przyzwyczają się — powiedziałem z przekonaniem. — Prędzej niż sądzisz. A do budynku wejdziesz bez problemu, bo przecież macie tam bramkę z czytnikiem paluchów. Linie papilarne masz te same co wczoraj. A przynajmniej tak sądzę…
— Ale reszta — złapała się za głowę. — Nikt mnie nie pozna. Nikt mi nie uwierzy. Mam im powiedzieć, że mój współlokator robi pieprzone cuda?
— Ani mi się waż — pogroziłem jej palcem. — Tylko tego by mi brakowało. Jeżeli chcesz, księżniczko, to zamienię cię z powrotem w żabę. Tylko potem, bo na razie muszę iść do pracy.
— Porąbało cię?! — zawołała. — Nawet nie próbuj, bo cię zabiję!
— Dobrze, już dobrze — mruknąłem. — Wiesz co, mam pewien pomysł. Zadzwoń do szefa i poproś o urlop. Powiedz, że wygrałaś wyjazd do jakiegoś słynnego ośrodka odchudzającego i bon na operację plastyczną. Kiedy wrócisz za jakieś trzy tygodnie, nikt nie będzie się dziwił, jak wyglądasz.
— A skąd niby mam wziąć trzy tygodnie urlopu? Zostało mi tylko osiem dni.
— Weź bezpłatny.
— Bezpłatny?! A kto mnie będzie utrzymywał?! Może ty?
— Może — mruknąłem, przypominając sobie, że mam tego dnia do załatwienia kilka spraw, o których prawie zapomniałem. — Zaufaj mi — powiedziałem, starając się, by mój głos brzmiał jak najłagodniej. — Słuchaj, naprawdę muszę się pośpieszyć. Pozwól mi się umyć i ogolić. Ty i tak nigdzie nie idziesz, więc…
Elwira z prawdziwym żalem rozstawała się ze swoim odbiciem. Byłem pewien, że kiedy wyjdę, spędzi przed lustrem przynajmniej kilka godzin.
— Psiakrew, przecież ja jestem zupełnie naga — stwierdziła nagle, zasłaniając piersi dłońmi. — Odwróć się, do cholery?!
Z ochotą spełniłem to życzenie. Nie dlatego, że miałem dość jej widoku, lecz po to, by nie dostrzegła oznak mojego podniecenia. Nigdy w życiu nie przyszło mi do głowy, że mogę tak zareagować na widok mojej współlokatorki.
Stojąc pod natryskiem, pomyślałem, że w sumie dobrze się stało, że Elwira obudziła mnie swoim wrzaskiem. Przez całe to niedzielne zamieszanie zapomniałem włączyć alarm w budziku. Wciąż wirowały mi w głowie kadry z koszmarnego snu. Szczególnie mocno utkwiła mi w pamięci scena z bezzębną Kasią, wyrywającą stalowy pręt, jak gdyby miała siłę filmowego terminatora. Właśnie, pręt… Konstrukcje wzniesione dla potrzeb dzieci na parkowym placu nie miały więcej niż dwa lata. Balustrada zabezpieczająca ścieżkę przebiegającą przez szczyt palisady była wystarczająco wysoka, by nie mógł jej przeskoczyć dorosły, nie mówiąc o dziecku. Wszystko musiało być zgodne z normami, również odległości pomiędzy prętami oraz sposób ich mocowania i materiał, z którego je wykonano. Nie wydawało mi się możliwe, by któryś z nich po prostu przerdzewiał. To, że go brakowało, nie mogło być dziełem przypadku. Tylko kto i w jakim celu dokonał tak okrutnego sabotażu? Po co? Bo chyba nie z mojego powodu… Przecież znalazłem się tam przypadkiem…
Pomimo spadającego na mnie strumienia gorącej wody, przez plecy przebiegł mi lodowaty dreszcz. Logika nie była wyrocznią. Miałem już pewność, że nic nie jest takie, jakim się wydaje. Spoglądanie na rzeczywistość z odpowiednio wysoko usytuowanego punktu obserwacyjnego ujawniało jej zupełnie inną niż uznawana powszechnie naturę.
Podczas pośpiesznego golenia zaciąłem się boleśnie. Odruchowo zakląłem, usiłując zatamować wyciekającą krew. Przez chwilę miotałem się po łazience, poszukując apteczki. Kiedy ją wreszcie znalazłem, przypomniałem sobie, że nie powinienem myśleć po staremu, według utartych algorytmów. Byłem teraz kimś innym. Zupełnie innym. Dotykając rękojeści skinnera, wolną dłonią uleczyłem ranę. To było łatwe. Nie musiałem się szczególnie koncentrować. Zmiany i poprawki własnego ciała przychodziły mi bez trudu, jak gdyby tego rodzaju manipulacje były czymś naturalnym. Równie naturalnym jak samoobrona. No właśnie. Za moją sprawą czterech niedobrych facetów straciło życie, ale przecież nie mogłem nazwać siebie mordercą. Nie byłem nim. Dokonałem tylko aktu samoobrony, nie mając pojęcia o mocy, jaką posiadam. Ta myśl odrobinę mnie pocieszyła.
Wróciłem do pokoju i ubrałem się w mój nieco wymięty garnitur. Przeprosiłem się nawet z krawatem, na którym nie tak dawno temu zamierzałem się powiesić. Kiedy wychodziłem, Elwira znowu okupowała łazienkę. Jej kobieca natura sprawiała, że łatwo było przewidzieć dalsze postępowanie dziewczyny. Byłem pewien, że stoi przed lustrem i podziwia efekt cudu, o którym miliony brzydkich panienek mogłyby tylko pomarzyć.
Majowy poranek był rześki i wilgotny. Na trawnikach srebrzyły się jeszcze kropelki rosy, a nisko zawieszone na niebie słońce malowało fantastyczne wzory na postrzępionych skrawkach chmur. Uwielbiałem takie chwile. Nawet wówczas, gdy zmierzając w stronę budynku Megatechu, czułem w żołądku wielką, ołowianą kulę. Teraz było inaczej. Rozkoszowałem się wiosennym otoczeniem, wierząc, że tego dnia Strojeczny da mi spokój, a ja będę mógł przeprowadzić kilka kolejnych, jak sądziłem, zupełnie nieszkodliwych eksperymentów. Miałem parę pomysłów na wykorzystanie skinnera jako narzędzia do usprawnienia mojej żmudnej i psychicznie wyczerpującej pracy.
Oto ja. Ubrany w szary, tani, trochę wygnieciony garnitur, ponad trzydziestoletni ludzki produkt bezkompromisowej kapitalistycznej rzeczywistości, pogrążony w rozmyślaniach na temat kawałka wirtualnego metalu, któremu kilka chwil wcześniej usiłowałem nadać pożądany kształt, oczywiście w przestrzeni cyfrowej. Nie tworzę niczego nadzwyczajnego. Projektuję małe elementy wielkich urządzeń, których zadaniem jest poprawna współpraca z innymi, równie małymi częściami. Nie realizuję marzeń. Nie buduję statków kosmicznych, pięknych sportowych samochodów ani pociągów pędzących z ogromnymi prędkościami. Nie jestem „mózgiem” wielkiego przedsięwzięcia. Mojej pospolitej twarzy nikt nie pokazuje w mediach. Gdybym miał zacytować któregoś z klasyków, usiłując w kilku słowach określić moją życiową rolę, pewnie powiedziałbym… Jak to leciało? „Jesteś pionkiem w grze, kółkiem w maszynie”… Psiakrew. A miało być inaczej. Zupełnie inaczej.
Byłem przecież wyróżniającym się studentem. Przez pięć długich lat harowałem jak wół, poświęcając nauce ogromną większość czasu, rezygnując z udziału w niezliczonych imprezach, podczas których piwo i wódka lały się strumieniami. Opanowałem obsługę najnowocześniejszych inżynierskich programów komputerowych, napakowałem umysł wiedzą, licząc na rewanż ze strony losu. Dyplom obroniłem z wyróżnieniem i bez problemu dostałem pracę, która miała być początkiem mojej drogi do zawodowego raju.
Niestety, ten cholerny świat nie wynagradza tych, którzy ciężko pracują. Wprost przeciwnie. Daje im nieźle popalić. Jest wyjątkowo hojny jedynie dla cwaniaków.
Lata mijały, a ja wciąż siedziałem przy tym samym biurku, napieprzając palcami po klawiszach lepiącej się od brudu komputerowej „myszy”, prosząc w duchu wszelkie nadprzyrodzone siły, by raczyły wreszcie rozpierdzielić ten bajzel o nazwie „Megatech S.A”.
Równie często rozmyślałem o odejściu. Z nieopisaną przyjemnością tworzyłem w głowie scenariusz chwili, w której złożę podanie o rozwiązanie umowy o pracę. Oczywiście za każdym razem z pogardliwym uśmiechem rzucałem papiery na blat eleganckiego, mahoniowego biurka, wygarniając siedzącemu za nim facetowi całą prawdę o polityce firmy. Problem w tym, że na tego rodzaju akcję może sobie pozwolić wyłącznie ktoś, kto wygrał parę milionów w lotto. Po czymś takim mógłbym zapomnieć o możliwości znalezienia pracy w zawodzie. Nie miałem złudzeń co do struktury korporacyjnych aparatów władzy. Wiedziałem, że wszystkie te cholerne dupki zza mahoniowych biurek stanowią jedną wielką klikę.
Mógłbym, rzecz jasna, poszukać innego burdelu i innego komputera z utłuszczoną myszą, a potem grzecznie poprosić o przeniesienie za porozumieniem stron. Efekt byłby taki, że znalazłbym się w podobnym miejscu, zaczynając wszystko od zera. I jaki to miałoby sens?
Nie opłacało mi zatem się rzucić pracy, a jednocześnie nie miałem najmniejszych szans na awans. Dlaczego? Chyba znałem odpowiedź na to pytanie, chociaż udawałem przed sobą samym, że jest inaczej. Dlaczego ludzie mnie nie lubią, a ciebie uwielbiają? — spytał szczur chomika. Ano dlatego, że masz chujowe public relations — odpowiedział chomik.
Niestety, nie jestem typem cwanego przystojniaka, chociaż nie brakuje mi wzrostu i nie jestem odrażający. Nie potrafię być showmanem, efektownie promującym swoją osobę. Im dłużej żyję, tym bardziej dochodzę do wniosku, że tylko tacy mogą zdobyć świat, nawet jeżeli są niedouczonymi dupkami, nie mającymi bladego pojęcia o swojej robocie.
Przemierzałem długi, klaustrofobiczny korytarz, czując narastający niepokój. Moje myśli wciąż uciekały w stronę zasranego wspornika, który pozostał na mojej, wirtualnej, kreślarskiej desce. Jednocześnie część mojego umysłu, jak zwykle, przepełniały żal i złość. Pozostawało w nim jednak sporo miejsca dla lęku.
Im bliżej mnie znajdowały się drzwi z mosiężną tabliczką z wygrawerowanym napisem: „Główny Konstruktor” oraz jego anglojęzyczną wersją: „Chief Engineer”, tym mocniej chłodne kleszcze stresu zaciskały się na moim żołądku. Po jaką cholerę zostałem wezwany „na dywanik”? Cóż złego zrobiłem tym razem? Nie miałem wątpliwości co do charakteru mojej wizyty w gabinecie szefa. Nie jestem jednym z tych, którym przełożony przekazuje dobre wiadomości. Jeżeli mnie wzywa, to wyłącznie po to, by mnie opierdzielić. Oby tylko skończyło się na tym…
Nie spieszyłem się. Pragnąłem, żeby czas przestał płynąć. Wsłuchiwałem się w odgłos własnych kroków, odbijający się echem od gołych ścian korytarza. Szkoda, że dystans dzielący mnie od jego przeciwnego końca był tak niewielki. Gdybyż mogła być prawdą teoria, w myśl której wypuszczona z łuku strzała nie może dotrzeć do celu, ponieważ zawsze, pokonawszy połowę dystansu, pokonuje jego kolejną połowę, i tak dalej…
Rzeczywistość wyrwała mnie z zamyślenia. Drzwi gabinetu były tuż przede mną, a mosiężna tabliczka błyszczała, zapewne rankiem wypolerowana przez zawsze
wystraszoną sprzątającą, panią Madzię. Westchnąłem, kilka razy zacisnąłem dłonie, a następnie spróbowałem się zrelaksować. Nie bardzo mi to wyszło. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że próby robienia dobrej miny do złej gry nie mają większego sensu. Szczur nigdy nie stanie się chomikiem…
Westchnąłem ponownie, zapukałem i nacisnąłem klamkę. Ostrożnie wsunąłem do środka najpierw głowę, potem ramiona, a następnie całą resztę mojego tyczkowatego ciała. Ciągle tak je postrzegałem. Patrząc w lustro, nie widziałem zarysów mięśni, nad wyrzeźbieniem których tak ciężko pracowałem kilka razy w tygodniu, wylewając litry potu w siłowni, której serdecznie nienawidziłem. Dostrzegałem tylko niezgrabnego, przerośniętego chudzielca o bladej, piegowatej cerze. Dlatego rzadko się oglądałem. Wolałem samego siebie takiego, jakim rysowała mnie moja nieograniczona wyobraźnia.
Kiedy spojrzałem na człowieka, rozpartego w głębokim, wyścielonym skórą fotelu, przez plecy przebiegły mi ciarki. Moje obawy zaczęły narastać w wykładniczym tempie. Coś było nie tak. To nie była dobrze mi znana gęba wiceprezesa Janickiego. Ten bezczelnie szczerzący zęby, wystrojony w garnitur za co najmniej cztery tysiące goguś był moim starym, dobrym znajomym. Nazywał się Marian Strojeczny i był moim rówieśnikiem, a zarazem największym palantem, jakiego kiedykolwiek nosiła ziemia. Kiedy zaczynałem studiować na, Strojeczny był ze mną na roku. Już po pierwszym semestrze okazało się, że jego bardzo mały rozumek nie jest w stanie sprostać wyzwaniom, jakie postawił przed nim bezlitosny system edukacji. Facet został wykopany i słuch o nim zaginął.
Tym potężniejsze było moje zdziwienie, kiedy pewnego dnia Strojeczny pojawił się w Megatechu. Podobno skończył jedną z prywatnych „sorbon”, od których roiło się na mieście. Na początek dostał „ciepłą posadkę” w dziale promocji, z pensją przynajmniej dwukrotnie wyższą od mojej. I jak tu się nie załamać? Przecież to właśnie ja i tacy jak ja tworzyliśmy produkt naszej firmy. Traktowano nas jednak jak zbierających bawełnę niewolników. Za to tacy jak ten dupek Strojeczny nie mieli na co narzekać. Zarabiali krocie, przelewając z pustego w próżne.
Po kilku miesiącach „pracy” został kierownikiem działu. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. „Chief Simpleton” w krainie nadętych debili. No i dobra, nic mi do tego. Skoro właściciele firmy uważają, że stać ich na utrzymywanie tej bandy bezużytecznych bałwanów, to należy im tylko współczuć. Trudno, to przecież ich pieniądze.
Teraz jednak, kiedy patrzyłem na uśmiechniętego Strojecznego, w mojej głowie pojawił się wielki znak zapytania. Miałem jeszcze słabą nadzieję, że to tylko jakiś pieprzony, okrutny żart.
— Witam, panie Janie — rzucił od niechcenia, kontemplując wyraz mojej twarzy.
A więc jesteśmy na „pan”… Mimo woli sięgnąłem pamięcią do dnia, w którym pośpieszyłem mu z humanitarną pomocą na kolokwium z matmy. Dostał ode mnie gotowca z instrukcją obsługi. Rąbnąłem się w jednym z działań, więc je przekreśliłem i dopisałem: „Te, Marian, tego nie przepisuj”. Oczywiście, przepisał. Wszystko. Moją uwagę również. Ale czego można oczekiwać od „misia o bardzo małym rozumku”?
— Ochujałeś, Marian? — usłyszałem swój pełen irytacji głos. — Czy ci rąbnęło na dekiel? Co ty tu robisz? Przyszedłeś pomajtać kulasami pod biurkiem?
Strojeczny groźnie zmarszczył brwi, spoglądając na mnie spode łba. Skrzyżował ramiona, opierając łokcie o blat biurka.
— Nie życzę sobie tego rodzaju słownictwa, inżynierze Bolański — wycedził powoli, grobowym głosem. — Jestem pańskim nowym szefem. Nowym głównym konstruktorem. I byłoby dla pana lepiej, gdyby raczył pan o tym pamiętać. Zawsze i wszędzie.
A więc moje przeczucie mnie nie okłamało. Ten idiota otrzymał nowy prywatny folwark, pełen niewolników i ich poganiaczy. Główny konstruktor… Koń by się uśmiał po pachy. Przecież on nie odróżniał całki od klucza wiolinowego.
— Szefem? — powtórzyłem bezwiednie.
Byłem zaszokowany i przerażony. Jakże wiele bym wówczas dał, by ten palant za biurkiem zamienił się w cudowny sposób w podstarzałego, schematycznego i oschłego inżyniera Janickiego. A jeszcze lepiej, w oślizłą żabę. Niestety, gęba Strojecznego pozostawała gębą Strojecznego. Jego pucułowata paszcza ponownie się otworzyła, by wyrzucić z siebie kolejną porcję jadu.
— Stanowczo odradzam szkalowanie mojej osoby i podejmowanie wszelkich prób podważania mojego autorytetu wśród załogi. Niech pan nie zapomina, że to właśnie ja będę wypłacał panu premię. Jeżeli uznam, że pan na nią nie zasłużył…
Cholera jasna, tu mnie miał. Mój kontrakt został sformułowany w taki sposób, że większość moich miesięcznych dochodów stanowiła uznaniowa premia. Sama podstawowa pensyjka była głodowa. Pomysłowa forma całkowitego uzależnienia niewolnika od jego poganiacza. W mojej głowie wrzało. Po prostu nie mogłem uwierzyć w to, co widziałem i słyszałem. Miałem ochotę rzucić się na tego cholernego sukinsyna i udusić go gołymi rękami. Zapewne nie miałbym z tym większego problemu. Był ode mnie niższy o głowę i miał wielkie, piwne brzuszysko. Jego pulchne paluchy dysponowały zapewne siłą potrzebną do utrzymania długopisu albo, co najwyżej, szklanki z drogą whisky. Przez chwilę wyobrażałem sobie Strojecznego wylatującego przez okno, z głośnym brzękiem tłuczonej szyby.
Z krainy marzeń wyrwał mnie jego warkot.
— Postanowiłem powierzyć panu kilka dodatkowych szczegółów projektu G-701. Takiemu wybitnemu inżynierowi nie powinno sprawić większego kłopotu rozrysowanie kilku części. Jeśli uda się panu z tym uwinąć do końca miesiąca, z pewnością pomyślimy o premii.
— Co się stało z inżynierem Janickim? — zapytałem, udając, że puściłem jego uwagi mimo uszu.
Strojeczny uśmiechnął się, pokazując swoje krzywe zęby. — Na każdego przychodzi jego czas — odpowiedział, unosząc brwi, z wyraźnym ukontentowaniem. — Inżynier Janicki miał przykry wypadek. Jest w szpitalu, ale do pracy już nie wróci, bo za trzy miesiące osiągnie wiek emerytalny, a rehabilitacja potrwa dłużej.
— Jaki wypadek? — zapytałem ponownie. — Co się stało?
Strojeczny wzruszył ramionami, z wyrazem złośliwej satysfakcji na pucułowatej twarzy.
— Skoro to pana interesuje, proszę się udać do szpitala. Ale, oczywiście, dopiero po pracy. Niech pan zapomni o zwyczajach praktykowanych przez mojego poprzednika. Takich na przykład jak nieuzasadnione wypłacanie premii. Ja mam zwyczaj wynagradzać dobrą robotę. I płacić dokładnie tyle, ile jest ona warta. Zrozumiano?
Jasne, psiakrew, że zrozumiano. Aż za dobrze. Mój pieprzony świat zaczął się walić, jak przy trzęsieniu ziemi.
Gabinet głównego konstruktora sąsiadował z sekretariatem. Uchyliły się obite dźwiękochłonną płytą drzwi i do pomieszczenia weszła Kinga, trzymając w dłoniach stos papierowych teczek. Wymieniliśmy z dziewczyną powitalne spojrzenia. Psiakrew, ale z niej była laseczka. Aksamitne, czarne włosy, kształtne ramiona, wzorcowe cycki, nogi jak u modelki… Prawdziwy cud natury. Nigdy jej tego nie powiedziałem, ale na sam jej widok odczuwałem podniecenie.
— Przyniosłam materiały, o które pan prosił — oznajmiła, kładąc papiery na biurku.
Strojeczny zmierzył ją spojrzeniem właściciela spoglądającego na zakupionego przed chwilą konia. Byłem jej wdzięczny za to, że nie obdarzyła szefa uprzejmym uśmiechem. Po prostu wykonywała swoje obowiązki. Nic ponad to. Byłem ciekaw jak długo może się utrzymać taki stan rzeczy. Kinga, podobnie jak ja, musiała zasłużyć na premię. A jeżeli warunkiem stałoby się regularne dawanie dupy temu złamasowi, pewnie by na to przystała. Każdy musi przecież z czegoś żyć.
Na tę myśl ogarnął mnie smutek. Co, bynajmniej, nie oznaczało, że rozpacz i wściekłość straciły na intensywności. Cóż za przeklęta mieszanka.
— Proponuję zabrać się do roboty, inżynierze — zaburczał Strojeczny. — Dokumentację przesłałem panu mailem. To wszystko, żegnam.
Wyszedłem bez słowa, trzaskając drzwiami. A więc tak to sobie umyślił ten zasraniec. Będzie mi podrzucał tyle roboty, żebym nie był w stanie się wyrobić. A on, jako sprawiedliwy szef, będzie mi obcinał premię. Byłem w pułapce bez wyjścia!
Nogi uginały się pode mną, kiedy wracałem do swojego pokoiku. Nie potrafiłem uporządkować myśli. Łzy wściekłości uparcie napływały mi do oczu. Ocierałem je ukradkiem, starając się zachować kamienny wyraz twarzy. W każdej chwili ktoś mógł mnie zobaczyć, a wówczas mój nowy szef na pewno dowiedziałby się o mojej chwili słabości. Nie chciałem mu dać tej satysfakcji. Motywy jego postępowania były dla mnie oczywiste. Zemsta. Za upokorzenia, których niegdyś doznał, usiłując studiować coś, co go przerastało. Nie należałem wówczas do tych, którzy dokuczali mu najbardziej, ale tylko mnie miał obecnie pod ręką. Chciał mnie zniszczyć, bo wiedziałem kim jest naprawdę.
Pracownia numer dwadzieścia dwa, należąca do tak zwanego kompleksu biur projektowych, była ponurą klitką. Dzieliłem ją z dwoma innymi projektantami. Nasze biurka były zsunięte, tworząc coś w rodzaju kredensu, na którym spoczywały trzy mocno wysłużone pecety. Chyba nie wyglądałem najlepiej, bo moi „towarzysze niedoli” przyjrzeli mi się z niepokojem.
— Co się stało? — zapytał starszy z nich, mocno łysiejący Marek. To był dobry, poczciwy facet, a ja nie chciałem sprawić mu przykrości, ignorując jego pytanie.
— Nic takiego — odparłem. — Mamy nowego szefa.
Nie zadawali dalszych pytań. Najwyraźniej nie wyglądałem na kogoś, kto mógłby im udzielić sensownej odpowiedzi.
Usiadłem na moim niewygodnym, rozchwianym foteliku i wbiłem wzrok w ekran monitora, na którym wciąż widniał nieszczęsny wspornik. Położyłem dłoń na myszy i zacząłem ją przesuwać, udając, że zabieram się do pracy. Oczywiście, w tym stanie umysłu nie było mowy o narysowaniu choćby jednej linii. Obracałem wirtualną bryłą, przesuwając ją to w jedną, to w drugą stronę. Nie sprawdzałem zawartości mailowej skrzynki. Po prostu siedziałem i liczyłem upływające sekundy.
Na szczęście był piątek. Miałem przed sobą dwa dni na przemyślenia i ułożenie awaryjnego planu. Nie zamierzałem się poddać, chociaż nie miałem pojęcia, jak podjąć równą walkę z tą zasraną, koszmarną rzeczywistością.
Wreszcie wybiła czwarta po południu. Zamknąłem program, wyłączyłem komputer, zebrałem porozrzucane po biurku drobiazgi i pośpiesznie wyszedłem, burcząc coś na pożegnanie. Nie czekając na windę, zbiegłem po schodach. Moim jedynym pragnieniem była ucieczka z pieprzonego betonowego klocka, w którego wnętrzu przed chwilą doznałem kolejnej życiowej porażki.
Ulica powitała mnie zapachem lata, zmieszanym z odorem industrialnego smogu. Tak właśnie pachnie miasto.
Wpadając w nurt ludzkiego potoku sunącego po chodniku, poczułem pewnego rodzaju ulgę. Rozluźniłem krawat, a następnie pozbyłem się go. Miałem ochotę wrzucić ten symbol zniewolenia do najbliższego kosza na śmieci, ale po namyśle zwinąłem go tylko i schowałem do kieszeni marynarki. Pomyślałem, że przynajmniej będę miał się na czym powiesić, jeśli nie znajdę innego rozwiązania.
Ulica była gwarna, wręcz hałaśliwa. Szmer rozmów prowadzonych przez przechodniów nakładał się na warkot przejeżdżających, jeden za drugim, samochodów.
W tle rozbrzmiewała muzyka wydobywająca się z głośników otaczających pobliski telebim. Nie czułem się dobrze w tej atmosferze. Nie jestem fanatykiem ciszy, ale ta kakofonia zagłuszała moje myśli.
Szedłem szybkim krokiem, nie obierając celu. Nie miałem ochoty wracać do mojego wynajmowanego mieszkania w jednym z licznych miejskich blokowisk. To było zupełnie niedaleko, niecałe dwa kilometry od budynku Megatechu, dlatego zawsze chodziłem do pracy piechotą. I dobrze, że nie wziąłem samochodu, bo miałem ochotę się napić. Byłem pewien, że jeśli nie znieczulę mojego obolałego, sponiewieranego mózgu stosowną porcją alkoholu, to wkrótce zwariuję. Złość i żal wzbierały we mnie niczym napędzana huraganem oceaniczna fala. Miałem ochotę wyć, płakać i uciekać. Uciekać bez celu, byle dalej od ponurego budynku Megatechu i jego bezdusznych trybików, którym wciąż wydawało się, że są ludźmi.
Przemieszczając się z nurtem przechodniów, minąłem kilka ogródków piwnych, przyozdobionych efektownymi parasolami. Wszędzie pełno było ludzi, jak w każde piątkowe popołudnie. To mnie wkurzało i powodowało, że uciekałem coraz szybciej. Nie, nie tutaj. I tu też nie. Chciało mi się pić, ale jeszcze bardziej potrzebowałem odrobiny intymnego spokoju. Musiałem znaleźć jakieś bardziej kameralne miejsce.
W zamyśleniu omal nie wpadłem pod nadjeżdżający tramwaj. Odgłos dzwonka i zgrzyt hamulców przyprawiły mnie o gwałtowny łomot serca. Oprzytomniałem, mimo woli, wpatrując się w wykrzywioną grymasem wściekłości twarz motorniczego, który wygrażał mi pięścią. Pojednawczo uniosłem dłoń, uznając swoje przewinienie. Wytapetowany krzykliwymi reklamami wagon przemknął mi przed nosem, a po nim, nieco wolniej, nadjechał kolejny. Skład zatrzymał się w oznaczonym miejscu.
Nim zdążyłem uskoczyć, zalała mnie fala opuszczających jego wnętrze podróżnych. Przetrwałem trudne chwile, do bólu zaciskając powieki.
Nie ma mnie tutaj — powtarzałem w myślach. — W ogóle mnie tutaj nie ma.
Kiedy ponownie skorzystałem ze wzroku, tłumu już nie było. Miałem przed sobą otwarte drzwi tramwaju. Nie wiadomo, dlaczego zapragnąłem nagle przejść przez ich prostokątny portal. Zdawały się przemawiać do mnie, zachęcając, bym wsiadł do zatłoczonego wnętrza pojazdu. Nie miałem ochoty znaleźć się wśród spoconych pasażerów, ale te drzwi… Było w nich coś nieodpartego, magicznego.
Wzruszyłem ramionami i wsiadłem do wagonu, nie mając pojęcia, dokąd mnie zawiezie. Środki miejskiej komunikacji były dla mnie czymś obcym; korzystałem z nich tylko w ostateczności. Teraz jednak taka podróż w nieznane wydała mi się rozwiązaniem równie dobrym jak każde inne. Ot, po prostu, jeden z wariantów ucieczki. Musiałem wyglądać okropnie, bo jakiś smarkacz od razu z szacunkiem ustąpił mi miejsca.
— Pan siada — mruknął.
— Dziękuję — wydukałem z rezygnacją, opadając na twardą poduszkę tramwajowego siedzenia, chociaż część mojego umysłu protestowała gwałtownie, domagając się, bym uśmiechnął się ze wzgardą i odmówił dzieciakowi.
Obok mnie sapała głośno jakaś podstarzała paniusia z porządną nadwagą. Pachniała ohydnie, potem i szarym mydłem. Na szczęście moja męka nie trwała długo. Kiedy skład zatrzymał się na kolejnym przystanku, kobieta głośno stęknęła, wstała i potoczyła się w stronę wyjścia. Skwapliwie skorzystałem z okazji i przesiadłem się na jej miejsce, obok okna. Od razu poczułem się lepiej. Rozluźniłem mięśnie, próbując odepchnąć natrętne myśli potęgujące uczucie wściekłości i poczucie krzywdy. Obserwowałem przesuwający się przed moimi oczami miejski krajobraz, wsłuchując się w monotonny, cichy pomruk elektrycznego napędu, któremu towarzyszył nieco głośniejszy stukot kół pokonujących połączenia elementów torowiska.
Po chwili zapadłem w drzemkę. Nie pamiętam, czy śniło mi się cokolwiek. Za to przebudzenie było o wiele bardziej spektakularne niż mógłbym sobie życzyć. Najpierw poczułem nieprzyjemne szturchnięcie. Nie od razu odzyskałem pełnię świadomości. Dopiero wówczas, kiedy czyjś łokieć wbił się pod moje żebro po raz wtóry, adrenalina pozwoliła mi powrócić do realnego świata.
— Dzięki! — warknąłem odruchowo. — Czym mogę służyć? — spytałem, na widok potężnego, kompletnie łysego, pozbawionego szyi faceta w dziwacznym uniformie, który rozsiadł się na siedzeniu obok mnie. Nie wyglądał na osobnika z poczuciem humoru.
— Bilet, poproszę — rzucił beznamiętnym tonem.
— Bilet? — powtórzyłem, zaskoczony.
Jasne, bilet. Nie pomyślałem o czymś tak przyziemnym. Oczywiście, że nie miałem żadnego cholernego biletu. Niech to szlag…
— No, to jak będzie z tym biletem? — usłyszałem.
Ile może kosztować takie wykroczenie? Pewnie parę stów. Może i nie majątek, ale gdy pomyślałem o mojej nudnej pracy, przeliczając zarobione złotówki na godziny spędzone przy zatłuszczonej klawiaturze, facet bez karku wydał mi się wyjątkowo mało sympatyczny.
Mimowolnie rozejrzałem się, szukając drogi ucieczki. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Tramwaj był wypełniony ludźmi, obok mnie siedział kanar, a naprzeciw niego jakaś tłusta baba. Jednym słowem: klęska. Kolejna porażka, spowodowana moją własną głupotą.
Na twarzy łysola pojawił się wyraz satysfakcji. Z całą pewnością uwielbiał tę robotę.
— Nie mamy bileciku? — zagrzmiał. — No to będzie mandacik.
Nie było sensu z nim dyskutować, chociaż miałem ogromną ochotę obrzucić go gradem epitetów. Zacisnąłem zęby, czując, jak łzy wściekłości cisną mi się do oczu. Co za upokorzenie… W dodatku współpasażerowie, obserwując całe zajście, mieli niemały ubaw. W końcu nic nie sprawia większej przyjemności niż widok cudzego nieszczęścia. Do pełnej ekstazy brakowało im tylko odrobiny krwi.
Wypełniająca mnie wściekłość powoli przeradzała się w rezygnację. Usiłowałem przywołać spokój, mimo że w głowie pulsowała mi świeża rana. Przede wszystkim musiałem uratować resztkę godności. Uniosłem twarz, wodząc po twarzach gapiów wyzywającym spojrzeniem. Od razu odwrócili głowy, udając, że moja osoba w ogóle ich nie obchodzi. Następnie spojrzałem w oczy łysolowi.
— Mandacik — sracik — burknąłem pod nosem.
Miejmy to już za sobą — pomyślałem, sięgając do kieszeni po portfel. I wtedy wydarzył się cud. A przynajmniej tak to wyglądało z mojego punktu widzenia.
Tramwaj zatrzymał się na kolejnym przystanku, z przenikliwym zgrzytem hamulców. Kiedy tylko otwarto drzwi, potok pasażerów zaczął się wylewać na chodnik. Wyszli niemal wszyscy. Nawet tłusta baba, której nogi blokowały mi dotychczas drogę ucieczki. Kanar oczywiście pozostał na swoim miejscu. Ja jednak nie zamierzałem dłużej dotrzymywać mu towarzystwa.
— No to pa! — rzuciłem, podrywając się z siedzenia.
Łysol odruchowo spróbował podstawić mi nogę, ale byłem szybszy. W następnej chwili znalazłem się poza tramwajem.
— Wracaj! — zaryczał kanar, rzucając się w pogoń. — Wracaj, gnoju!
— Już wracam — prychnąłem, przypadkowo obierając kierunek sprintu.
Kiedy wbiegłem w wąską uliczkę między dwoma rzędami obdartych z tynku ruder, poczułem, jakby jakiś wewnętrzny głos usiłował mnie zatrzymać, przekazując mi jasną informację, że wkraczam na zakazany teren, że znalazłem się gdzieś, gdzie absolutnie nie powinienem być. Emocje związane z tym były bardzo silne. Poczułem lęk, uświadamiając sobie, że konsekwencje złamania zakazu mogą przerastać moje wyobrażenia. Mimo to biegłem dalej. Wściekłość i żal były silniejsze od strachu.
— Łapaj, trzymaj! — darł się łysol. Jego głos stawał się coraz bardziej przytłumiony, odległy.
Biegłem bez celu, byle dalej, po prostu przed siebie. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Domyślałem się, że to jakieś obrzeża starej dzielnicy portowej, niegdyś siedliska biedoty i miejskiego menelstwa, a obecnie, jak głosiła propaganda, pięknie odrestaurowanej starówki. Byłem trochę zaskoczony, patrząc na te rudery, które zapewne pamiętały jeszcze początki socrealizmu. Szare, podrapane klocki sprawiały wrażenie pochyłych, ledwo utrzymujących się na spróchniałych fundamentach. Przecież nie tak powinny wyglądać. Program odnowy starej części miasta, oparty na środkach unijnych, był od szeregu lat celebrowany przez miejskie władze, a ubiegłej jesieni hucznie ogłoszono jego pełne sukcesu zakończenie. Według medialnej propagandy cała starówka była jak nowa. Tymczasem tu, gdzie się znajdowałem, nie dostrzegałem żadnych śladów remontu.
Nie widziałem również zbyt wielu przechodniów. Najpierw minąłem jakiegoś dziadka w szortach i bejsbolówce, ciągnącego wózek z stalowymi rupieciami. Potem siwą kobietę w czarnej sukni, a w końcu kilku wyrostków popijających tanie wino obok blaszanego sklepiku. Na ich widok poczułem wzmożoną potrzebę spożycia choćby odrobiny alkoholu. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie dołączyć do tego ponurego towarzystwa. Gdybym wystąpił w roli fundatora, zapewne powitaliby mnie z otwartymi ramionami. Ostatecznie jednak zwyciężył rozsądek. Ewentualne oberwanie gazrurką lub nożem postrzegałem jako kolejne upokorzenie. Pomimo wstrętu, jaki odczuwałem wobec własnego życia, zdecydowanie wolałbym się powiesić na moim krawacie.
Brnąłem więc dalej przez labirynt uliczek, uświadamiając sobie ogrom miasta oraz moją niewiedzę na jego temat. Ponure, zaniedbane budynki zdawały się przemawiać do mnie, usiłując zdradzić mi kawał historii, zapewne pełnej ludzkich dramatów, wobec których moje kłopoty były niczym pestki słonecznika obok halloweenowej dyni. Ja jednak odrzucałem ofertę miasta, przepełniony złością i goryczą. Wciąż biegłem, chociaż zagrożenie w postaci łysego kontrolera stało się tylko fragmentem coraz bardziej odległej przeszłości. Biegłem tak szybko, jak tylko potrafiłem, starając się choćby na chwilę wyłączyć świadome myślenie. Obdarte fasady i smutne ludzkie twarze materializowały się, a potem znikały niczym zjawy, uformowane z miejskiego smogu.
W końcu, kiedy zaczynało mi brakować sił, niespodziewanie dotarłem do granicy kamiennego lasu. Ni stąd, ni zowąd, znalazłem się na wąskim, betonowym bulwarze. Dalej było już tylko zielonkawe, falujące morze.
Pragnienie stawało się coraz bardziej nieznośne. Niestety, znajdowałem się w jakimś paskudnym, zapomnianym miejscu, gdzie jedynymi towarzyszami były przewalające się morskie fale oraz beton, o który rozbijały się ich spienione grzywy.
Zrezygnowany ruszyłem przed siebie, wystukując obcasami butów jednostajny rytm. Fasady pobliskich, zdewastowanych budynków przypominały twarze przepełnionych smutkiem duchów. W wielu oknach brakowało szyb, ale kamienice nie sprawiały wrażenia całkowicie opuszczonych. Tu i ówdzie dostrzegałem ludzkie sylwetki, firanki oraz doniczki z kwiatami ustawione na parapetach. Gdybym był pracownikiem nadzoru budowlanego, z pewnością nie pozwoliłbym nikomu zamieszkiwać w tych walących się ruderach. Być może legalni mieszkańcy dawno zostali z nich wyeksmitowani, a ich miejsce zajęli bezdomni straceńcy, gotowi podjąć ryzyko, byle tylko nie spędzać nocy na dworcu czy w parku. Nie czułem się pewnie w tym obcym świecie, gdzie jedyną królową wydawała się przemoc. Zdawałem sobie sprawę, że widok faceta w garniturze i półbutach spacerującego po falochronie mógłby na niektórych mieszkańców tej trupiarni zadziałać jak zapach krwi na pogrążonego w drzemce rekina.
Mimo woli przyspieszyłem kroku, starając się nie spoglądać w stronę budynków. Podupadła dzielnica zdawała się nie mieć końca. W końcu dotarłem do jej granicy. Trudno było nie zauważyć ogrodzenia z zardzewiałej, drucianej siatki, które przecinało bulwar. Oczywiście, jakiś anonimowy, obdarzony rozsądkiem użytkownik betonowego szlaku, po którym się poruszałem, wydrążył w niej praktyczny otwór, pozwalający pokonać wytyczoną granicę bez konieczności pochylania się, kucania czy podskakiwania.
Tabliczka, zawieszona na siatce przy pomocy gwoździa, zawierała zwięzłą informację: „Teren rozbiórki, wstęp wzbroniony”. Ale jaja. Teren rozbiórki… Musieliby rozebrać połowę miasta, biorąc pod uwagę, że po tamtej stronie bulwaru, z której nadchodziłem, nie było ani ogrodzenia, ani informacji. Postanowiłem zaakceptować rzeczywistość, nie ulegając kolejnej fali zdumienia, która z mocą tsunami starała się wtargnąć do mojego umysłu. Fakt, że ktoś oszukuje całą miejską populację, siejąc nieprawdziwą propagandę sukcesu, nie był niczym niezwykłym.
Opuszczając „zakazaną strefę”, wkroczyłem do zupełnie innego świata. Natychmiast poprawiła się jakość chodnika. Miejsce brudnego, usianego dziurami betonu zajęła elegancka, równiutko ułożona kostka brukowa. Również budynki, choć wiekowe, miały odnowione, kolorowe fasady. Okolica była czysta i pozbawiona jakichkolwiek śladów ponurego klimatu, z którym miałem do czynienia kilka chwil wcześniej. Zniknęło również zżerające mnie uczucie lęku.
Nie oglądając się za siebie, ruszyłem w dalszą drogę, poszukując parasoli zwiastujących obecność piwnego ogródka. Wkrótce pojawiły się w zasięgu mojego wzroku.ROZDZIAŁ VI
Nie od razu wróciłem do mieszkania. Przez kilka godzin włóczyłem się bez celu, usiłując znaleźć choćby odrobinę spokoju. Niestety, mój umysł przypominał wulkan, który nagle obudził się z drzemki. Ból i lęk rozsadzały całe moje ciało. Nie czułem ani odrobiny radości, której zacząłem doświadczać po odkryciu nowych możliwości, jakie mi podarowano. Lekcja udzielona mi przez los była równie bolesna, co pouczająca. Po wszystkim, co wydarzyło się w parku, dotarło do mnie, że dar, który otrzymałem, nie jest zabawką. Zaczynałem także odczuwać przeczucie, że wszystkie te czyny, które nie pozostawały w zgodzie z prawami fizyki, w realizacji których pomógł mi artefakt zawieszony na szyi, mają swoją bardzo wymierną cenę. Nie znałem jeszcze wysokości tej ceny, a właśnie brak tej informacji budził we mnie największy niepokój.
Olśnienie, które zasiało we mnie ziarno wątpliwości, nastąpiło w chwili, kiedy dziewczynka odzyskała życie. Wewnętrzny głos uświadomił mi jak skomplikowane i wymagające jest przywracanie życia, w porównaniu z jego odbieraniem. Czułem, że ożywiając dziecko, sięgnąłem do zasobów niezrozumiałej mocy, które zalegały w zakazanych dla mnie rewirach. Czułem się jak nierozważny chłopiec, który wsadził patyk w gniazdo szerszeni lub wrzucił kamień do jaskini zamieszkiwanej przez niedźwiedzia grizzly. Pozostawało mi tylko mieć nadzieję, że moja ingerencja w to, w co nie powinienem ingerować, nie była na tyle znacząca, by pociągnąć za sobą poważniejsze konsekwencje.
Kiedy wreszcie zdecydowałem się wrócić do domu, miasto pogrążone było w mroku, tu i ówdzie rozświetlanym przez sodowe lampy. Kanapa w salonie była pusta. Najwyraźniej Elwira zdołała wytrzeźwieć na tyle, by przenieść się na swoje łóżko. Rozebrałem się i położyłem, licząc na to, że sen uwolni mnie od rozterek i wyrzutów sumienia. Niestety, jak na złość, długo nie chciał nadejść. Przewracałem się z boku na bok, od czasu do czasu zapadając w płytką drzemkę, podczas której natychmiast zaczynały mi dokuczać koszmarne wizje. W końcu zmęczenie wzięło górę nad pobudzeniem i straciłem kontakt z rzeczywistością.
Nie był to, bynajmniej, spokojny sen, który przywraca siły i daje radość życia. Koszmary rzuciły się na mnie ze zdwojonym impetem. Nataszka co chwilę spadała z wysokiego muru, za każdym razem zamieniając się w krwawą miazgę. Kiedy próbowałem jej pomóc, okazywało się, że moje nogi są przyklejone do chodnika. „Oj, nieładnie, inżynierze Bolański” — mamrotała ryba o twarzy Strojecznego i wielkich zębach. Uzbrojony w japońską katanę Bulba szydził z mojej bezsilności i obiecywał, że za chwilę odrąbie mi obie nogi, chyba że kupię bilet. Ryba wspierała go żarliwie, potakując po każdym jego słowie. Gęsty ludzki tłum złorzeczył i rzucał we mnie kamieniami. Walka z majakami trwała, aż do chwili, gdy mała dziewczynka, stojąc na szczycie palisady, uśmiechnęła się szyderczo, odsłaniając starcze, bezzębne dziąsła. Potem bez wysiłku wyrwała z balustrady jeden ze stalowych prętów i skoczyła, zamieniając się w szmacianą lalkę. Matka dziewczynki zawyła potępieńczo. Jej głos był tak donośny, że niespodziewanie wyrwał mnie ze snu.
Niestety, zaznałem ulgi. Okazało się bowiem, że kobiecy wrzask jest częścią rzeczywistości. Oczywiście, jego źródłem było gardło mojej współlokatorki. Charakterystyczny pogłos wskazywał, że Elwira znajduje się w łazience. Potem zapadła cisza, ale tylko na krótką chwilę.
— Kurwaaaaaa! — zabrzmiało znowu. — Ja pierdoleeeeeee! Bolański, ty kutasie! Ty jebany zasrańcu! Co to, kurwa, ma znaczyć?!
Zerwałem się z łóżka i pobiegłem do łazienki. Otworzyłem drzwi i… stanąłem jak wryty. Naga kobieta, która stała przed lustrem, nie była dobrze mi znaną wielką babą z potężnym kinolem. Miałem przed sobą szczuplutką szatynkę o ponętnej figurze, niewielkim, jędrnym biuście i sympatycznej twarzy, o regularnych rysach, której niewątpliwą ozdobą był niewielki, prosty nosek. W pierwszej chwili nic nie rozumiałem. Następnie zacząłem podejrzewać, że jakaś obca osoba pomyliła mieszkania, a może nawet bloki. Zdumienie i stres sprawiły, że zacząłem myśleć bardzo intensywnie. Szybko nabrałem pewności, że ta laseczka to jednak Elwira. Byłem również w stanie odgadnąć przyczynę jej metamorfozy. To znowu była moja wina. Przecież wczoraj, kiedy zamierzałem iść do parku, stałem nad śpiącą przyjaciółką i rozmyślałem nad poprawkami, jakich należałoby dokonać, by uatrakcyjnić jej wygląd. Przypomniałem sobie, że na koniec dotknąłem rękojeści noża. Poczułem również charakterystyczne ukłucie ciepła i mrowienie, które zlekceważyłem. No i stało się… Wszystko było dla mnie jasne. W zdumienie wprawił mnie tym razem nie tyle sam fakt, że znowu namieszałem w rzeczywistości, lecz nadspodziewanie wysoka jakość mojego dzieła. Elwira wyglądała po prostu idealnie.
— Czego się wydzierasz? — zganiłem ją. — Zaraz przylecą sąsiedzi albo zadzwonią po policję.
Elwira przyglądała się swojemu odbiciu szeroko otwartymi oczami, nie mogąc zamknąć ust.
— Jak ja teraz pójdę do pracy? — wyjęczała. — Co ja teraz pocznę?
Wzruszyłem ramionami, nie mogąc oderwać od niej wzroku.
— Wolałaś poprzednią postać? — prychnąłem.
Przez chwilę milczała, zachłannie przyglądając się samej sobie. Potem dotknęła palcami obu sutków, jak gdyby nie dowierzała własnym oczom.
— Mam nadzieję, że to nie jest jakiś pieprzony żart — syknęła, spoglądając na mnie spode łba. — Bo jeżeli tak, to…
— Nie martw się — uspokoiłem ją. — Jesteś stuprocentowo prawdziwa.
— Ja pierdzielę — westchnęła. — Przecież nie wpuszczą mnie do biura. Nikt mnie nie pozna. Nikt nie uwierzy.
— Przyzwyczają się — powiedziałem z przekonaniem. — Prędzej niż sądzisz. A do budynku wejdziesz bez problemu, bo przecież macie tam bramkę z czytnikiem paluchów. Linie papilarne masz te same co wczoraj. A przynajmniej tak sądzę…
— Ale reszta — złapała się za głowę. — Nikt mnie nie pozna. Nikt mi nie uwierzy. Mam im powiedzieć, że mój współlokator robi pieprzone cuda?
— Ani mi się waż — pogroziłem jej palcem. — Tylko tego by mi brakowało. Jeżeli chcesz, księżniczko, to zamienię cię z powrotem w żabę. Tylko potem, bo na razie muszę iść do pracy.
— Porąbało cię?! — zawołała. — Nawet nie próbuj, bo cię zabiję!
— Dobrze, już dobrze — mruknąłem. — Wiesz co, mam pewien pomysł. Zadzwoń do szefa i poproś o urlop. Powiedz, że wygrałaś wyjazd do jakiegoś słynnego ośrodka odchudzającego i bon na operację plastyczną. Kiedy wrócisz za jakieś trzy tygodnie, nikt nie będzie się dziwił, jak wyglądasz.
— A skąd niby mam wziąć trzy tygodnie urlopu? Zostało mi tylko osiem dni.
— Weź bezpłatny.
— Bezpłatny?! A kto mnie będzie utrzymywał?! Może ty?
— Może — mruknąłem, przypominając sobie, że mam tego dnia do załatwienia kilka spraw, o których prawie zapomniałem. — Zaufaj mi — powiedziałem, starając się, by mój głos brzmiał jak najłagodniej. — Słuchaj, naprawdę muszę się pośpieszyć. Pozwól mi się umyć i ogolić. Ty i tak nigdzie nie idziesz, więc…
Elwira z prawdziwym żalem rozstawała się ze swoim odbiciem. Byłem pewien, że kiedy wyjdę, spędzi przed lustrem przynajmniej kilka godzin.
— Psiakrew, przecież ja jestem zupełnie naga — stwierdziła nagle, zasłaniając piersi dłońmi. — Odwróć się, do cholery?!
Z ochotą spełniłem to życzenie. Nie dlatego, że miałem dość jej widoku, lecz po to, by nie dostrzegła oznak mojego podniecenia. Nigdy w życiu nie przyszło mi do głowy, że mogę tak zareagować na widok mojej współlokatorki.
Stojąc pod natryskiem, pomyślałem, że w sumie dobrze się stało, że Elwira obudziła mnie swoim wrzaskiem. Przez całe to niedzielne zamieszanie zapomniałem włączyć alarm w budziku. Wciąż wirowały mi w głowie kadry z koszmarnego snu. Szczególnie mocno utkwiła mi w pamięci scena z bezzębną Kasią, wyrywającą stalowy pręt, jak gdyby miała siłę filmowego terminatora. Właśnie, pręt… Konstrukcje wzniesione dla potrzeb dzieci na parkowym placu nie miały więcej niż dwa lata. Balustrada zabezpieczająca ścieżkę przebiegającą przez szczyt palisady była wystarczająco wysoka, by nie mógł jej przeskoczyć dorosły, nie mówiąc o dziecku. Wszystko musiało być zgodne z normami, również odległości pomiędzy prętami oraz sposób ich mocowania i materiał, z którego je wykonano. Nie wydawało mi się możliwe, by któryś z nich po prostu przerdzewiał. To, że go brakowało, nie mogło być dziełem przypadku. Tylko kto i w jakim celu dokonał tak okrutnego sabotażu? Po co? Bo chyba nie z mojego powodu… Przecież znalazłem się tam przypadkiem…
Pomimo spadającego na mnie strumienia gorącej wody, przez plecy przebiegł mi lodowaty dreszcz. Logika nie była wyrocznią. Miałem już pewność, że nic nie jest takie, jakim się wydaje. Spoglądanie na rzeczywistość z odpowiednio wysoko usytuowanego punktu obserwacyjnego ujawniało jej zupełnie inną niż uznawana powszechnie naturę.
Podczas pośpiesznego golenia zaciąłem się boleśnie. Odruchowo zakląłem, usiłując zatamować wyciekającą krew. Przez chwilę miotałem się po łazience, poszukując apteczki. Kiedy ją wreszcie znalazłem, przypomniałem sobie, że nie powinienem myśleć po staremu, według utartych algorytmów. Byłem teraz kimś innym. Zupełnie innym. Dotykając rękojeści skinnera, wolną dłonią uleczyłem ranę. To było łatwe. Nie musiałem się szczególnie koncentrować. Zmiany i poprawki własnego ciała przychodziły mi bez trudu, jak gdyby tego rodzaju manipulacje były czymś naturalnym. Równie naturalnym jak samoobrona. No właśnie. Za moją sprawą czterech niedobrych facetów straciło życie, ale przecież nie mogłem nazwać siebie mordercą. Nie byłem nim. Dokonałem tylko aktu samoobrony, nie mając pojęcia o mocy, jaką posiadam. Ta myśl odrobinę mnie pocieszyła.
Wróciłem do pokoju i ubrałem się w mój nieco wymięty garnitur. Przeprosiłem się nawet z krawatem, na którym nie tak dawno temu zamierzałem się powiesić. Kiedy wychodziłem, Elwira znowu okupowała łazienkę. Jej kobieca natura sprawiała, że łatwo było przewidzieć dalsze postępowanie dziewczyny. Byłem pewien, że stoi przed lustrem i podziwia efekt cudu, o którym miliony brzydkich panienek mogłyby tylko pomarzyć.
Majowy poranek był rześki i wilgotny. Na trawnikach srebrzyły się jeszcze kropelki rosy, a nisko zawieszone na niebie słońce malowało fantastyczne wzory na postrzępionych skrawkach chmur. Uwielbiałem takie chwile. Nawet wówczas, gdy zmierzając w stronę budynku Megatechu, czułem w żołądku wielką, ołowianą kulę. Teraz było inaczej. Rozkoszowałem się wiosennym otoczeniem, wierząc, że tego dnia Strojeczny da mi spokój, a ja będę mógł przeprowadzić kilka kolejnych, jak sądziłem, zupełnie nieszkodliwych eksperymentów. Miałem parę pomysłów na wykorzystanie skinnera jako narzędzia do usprawnienia mojej żmudnej i psychicznie wyczerpującej pracy.
więcej..
W empik go