- promocja
Sklep na Blossom Street - ebook
Sklep na Blossom Street - ebook
W Seattle, na Blossom Street, jest niewielki, przytulny sklepik z włóczkami.
Na kursie robienia na drutach spotykają się cztery niezwykłe kobiety.
Lydia Hoffman, właścicielka sklepu, po latach zwycięskiej walki z rakiem rozpoczyna nowe życie.
Jacqueline Donovan chce zrobić coś na drutach dla wnuczki - w geście pojednania z synową.
Carol Girard marzy o dziecku. Kocyk, który dzierga, traktuje jako dobry znak na przyszłość i symbol nadziei.
Alix Townsend odpracowuje zasądzone przez sąd godziny społeczne.
Żadna z nich nie spodziewa się, że podczas kursu nauczą się znacznie więcej niż tylko kolejnych ściegów.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9619-7 |
Rozmiar pliku: | 749 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przędza tworzy sploty, a sztuka robienia na drutach umacnia przyjaźnie i łączy pokolenia
Karen Alfke, projektantka i nauczycielka robótek ręcznych
LYDIA HOFFMAN
Kiedy po raz pierwszy ujrzałam sklep na Blossom Street, pomyślałam o moim ojcu. Przypominał mi bowiem do złudzenia sklep rowerowy, który prowadził tata, gdy byłam mała. Nawet wielkie witryny, ocienione kolorową markizą w paski, były takie same. Przed naszym sklepem wisiały skrzynie z czerwonymi kwiatami – niecierpkami. To wkład mamy w całe przedsięwzięcie: niecierpki wiosną i latem, chryzantemy jesienią i lśniące, zielone jemioły na Boże Narodzenie. Ja też będę miała kwiaty.
Interes się kręcił i tata przenosił sklep do coraz większych lokali, ale ten pierwszy zawsze lubiłam najbardziej.
Zaskoczyłam agentkę nieruchomości, która miała mi pokazać sklep. Nie zdążyła jeszcze na dobre otworzyć drzwi wejściowych, gdy oznajmiłam:
– Biorę.
Spojrzała na mnie z niepewną miną, podejrzewając zapewne, że się przesłyszała.
– Nie chce pani najpierw obejrzeć całego lokalu? Na górze jest niewielkie mieszkanie.
– Tak, wspominała pani o nim.
Z mieszkania mogłam się tylko cieszyć. Mój kot Wąsik i ja potrzebowaliśmy domu.
– Ale obejrzy pani lokal przed podpisaniem umowy, prawda?
Uśmiechnęłam się i kiwnęłam głową. Ale tak naprawdę nie musiałam oglądać lokalu. Czułam instynktownie, że to idealne miejsce na mój sklep z włóczkami. I dla mnie.
Jedyną wadę stanowiło to, że w okolicy prowadzono liczne prace remontowe i ze względu na bałagan budowlany zamknięto jeden koniec Blossom Street, dopuszczając jedynie ruch lokalny. Ceglany, trzypiętrowy budynek po drugiej stronie ulicy, w którym mieścił się kiedyś bank, przerabiano właśnie na ekskluzywny apartamentowiec. Kilka innych budynków, w tym stary magazyn, też miało wkrótce zamienić się w luksusowe bloki mieszkalne. Architektowi udało się jednak zachować tradycyjny charakter tych starych budowli, co bardzo mnie cieszyło. Prace budowlane miały się jeszcze ciągnąć miesiącami, ale to oznaczało, że mój czynsz nie będzie wygórowany, przynajmniej na razie.
Wiedziałam, że pierwsze pół roku będzie trudne. Tak jest w przypadku każdej małej firmy. Prace budowlane mogły spowodować dodatkowe trudności, ale podobało mi się tam. O niczym lepszym nie marzyłam.
W piątek, wczesnym rankiem, dokładnie tydzień po obejrzeniu lokalu, złożyłam podpis – Lydia Hoffman – na dwuletniej umowie wynajmu. Wręczono mi klucze i kopię umowy. Jeszcze tego samego dnia wprowadziłam się do mojego nowego domu. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek była czymś tak przejęta jak tą przeprowadzką. Czułam, że rozpoczynam nowe życie i pod wieloma względami rzeczywiście tak było.
Otworzyłam „Świat Włóczki” w ostatni wtorek kwietnia. Byłam dumna i blada, kiedy stałam w moim sklepie i patrzyłam na kolory, które mnie otaczały. Mogłam sobie tylko wyobrażać, co powiedziałaby moja siostra, gdyby się dowiedziała, że jednak to zrobiłam. Nie prosiłam jej o radę, bo i tak wiedziałam, że próbowałaby mnie zniechęcić. Margaret nie należy do osób, które dodają innym otuchy.
Znalazłam stolarza, który zrobił białe regały. Większość towaru przyjechała w piątek. Cały weekend spędziłam na sortowaniu włóczek według rodzaju i koloru oraz na układaniu ich starannie na półkach. Kupiłam używaną kasę sklepową, odmalowałam starą ladę i rozstawiłam stojaki. Teraz już mogłam rozpocząć działalność.
To powinna być dla mnie radosna chwila, a tymczasem z trudem powstrzymywałam łzy. Tata tak bardzo by się cieszył, widząc, czego dokonałam. Zawsze był dla mnie wielką podporą, źródłem siły i przewodnikiem. Ogromnie przeżyłam jego śmierć.
U większości ludzi rozmowy o śmierci budzą niepokój, ale ja żyję w poczuciu zagrożenia od tak dawna, że nie mam z tym problemu. Od czternastu lat ocieram się o śmierć i mogę już o niej rozmawiać tak, jakbym rozmawiała o pogodzie.
Zachorowałam na raka w wieku szesnastu lat. Cały ten koszmar zaczął się dla mnie w sierpniu, w dniu, w którym odebrałam prawo jazdy. Wcześniej z powodzeniem zdałam oba egzaminy, pisemny i praktyczny. Mama pozwoliła mi prowadzić samochód z urzędu, gdzie wręczono mi upragniony dokument, do okulisty. To była rutynowa kontrola – badanie wzroku przed rozpoczęciem kolejnej klasy liceum. Miałam wspaniałe plany na ten dzień. Po mojej wizycie u lekarza Becky i ja miałyśmy pojechać na plażę. Cieszyłam się, że po raz pierwszy poprowadzę auto bez asysty mamy, taty czy starszej siostry.
Pamiętam, byłam zła na mamę, że umówiła mnie do lekarza akurat na tamten dzień. Od pewnego czasu miewałam bóle i zawroty głowy, więc tata uznał, że mogę potrzebować okularów. Wcale nie uśmiechała mi się perspektywa paradowania po korytarzach szkoły Lincoln High w okularach. Miałam nadzieję, że rodzice pozwolą mi nosić szkła kontaktowe. Jak się okazało, wada wzroku stanowiła najmniejszy z moich problemów.
Okulista – przyjaciel rodziców – bardzo długo wpatrywał się w kącik mojego oka, świecąc w nie piekielnie jaskrawym światłem. Zadawał wiele pytań na temat zawrotów głowy. To było prawie piętnaście lat temu, ale nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy, gdy potem rozmawiał z mamą – był poważny, posępny i... zatroskany.
– Umówię Lydię na wizytę w Uniwersytecie Waszyngtońskim. Zrobię to niezwłocznie.
Byłyśmy zdumione.
– Dobrze – powiedziała mama, spoglądając to na mnie, to na doktora Reida. – Czy jest jakiś problem?
Kiwnął głową.
– Nie podoba mi się to, co widzę. Powinien się temu przyjrzeć doktor Wilson.
Doktor Wilson nie tylko się przyjrzał, ale ponadto wywiercił dziurę w mojej czaszce i usunął złośliwego guza mózgu. Teraz mówię o tym lekko, ale nie poszło tak szybko i łatwo. Spędziłam wiele tygodni w szpitalu. Głowa pękała mi z bólu. Po operacji miałam chemię i naświetlania. Bywały dni, kiedy nawet najsłabsze światło sprawiało mi taki ból, że z najwyższym trudem powstrzymywałam się od krzyku; dni, kiedy liczyłam każdy oddech, kurczowo trzymając się życia, bo czułam, że wyślizguje mi się ono z rąk. Ale równie często, budząc się rano, pragnęłam umrzeć – nie mogłam już dłużej tego wytrzymać. Gdyby nie mój ojciec, na pewno bym umarła.
Miałam ogoloną głowę, a gdy włosy zaczynały odrastać, wypadały. Żałowałam straconego roku w szkole, lecz kiedy wreszcie do niej wróciłam, nic nie było takie jak przedtem. Wszyscy patrzyli na mnie inaczej. Nie poszłam na bal na zakończenie roku szkolnego, bo żaden chłopak mnie nie zaprosił. Niektóre koleżanki namawiały, żebym poszła z nimi, ale ujęłam się honorem i odmówiłam. Teraz wiem, że to było niemądre. Mogłam pójść na ten bal.
Najsmutniejsze w całej tej historii jest to, że kiedy zaczęłam wierzyć, że znów mogę normalnie żyć – kiedy uwierzyłam, że warto było brać te wszystkie leki, warto było cierpieć – guz odrósł.
Nigdy nie zapomnę chwili, gdy doktor Wilson oznajmił, że nowotwór powrócił. Pamiętam jednak nie tyle wyraz jego twarzy, ile ból w oczach mojego ojca. Nikt nie wiedział tak dobrze jak on, przez co przeszłam w trakcie dotychczasowego leczenia. Mama w ogóle nie radzi sobie z cierpieniem bliskich osób. Tylko tata nie pozwalał mi się załamać. Jednak tamtego dnia zdał sobie sprawę, że cokolwiek zrobi lub powie, nie zdoła mnie pocieszyć. Miałam wtedy dwadzieścia cztery lata i jeszcze studiowałam, próbując zebrać wystarczającą liczbę punktów, by móc uzyskać dyplom. Nigdy nie uzyskałam dyplomu.
Dwukrotnie pokonałam raka i z pewnością nie jestem już tą beztroską dziewczyną, którą byłam kiedyś. Doceniam każdy dzień, bo wiem, jak piękne jest życie. Choć mam około trzydziestki, większość ludzi uważa, że jestem poważniejsza od innych kobiet w tym wieku. Doświadczenia z rakiem nauczyły mnie, że nic – a zwłaszcza życie – nie jest nam dane raz na zawsze. Nie przyjmuję kolejnych dni z bezmyślną akceptacją. Wiem, że życie może mi wynagrodzić cierpienia. Gdyby nie rak, byłabym teraz zupełnie inną osobą. Tata twierdził, że zyskałam jakąś szczególną, spokojną mądrość, i chyba miał rację. Mimo to pod wieloma względami jestem naiwna. Zwłaszcza jeśli chodzi o mężczyzn i relacje damsko-męskie.
Jedną z rekompensat za moje cierpienie – tą, za którą jestem wdzięczna losowi najbardziej – jest to, że podczas leczenia nauczyłam się robić na drutach.
Pokonałam raka dwukrotnie, ale tata niestety nie. Mój drugi nowotwór go zabił. Tak przynajmniej uważa moja siostra. Nigdy tego nie powiedziała, lecz ja wiem, co myśli. Zresztą podzielam jej zdanie. Tata umarł na atak serca, tak bardzo się postarzał, kiedy stwierdzono u mnie nawrót choroby, że to musiało się odbić na jego zdrowiu. Wiedziałam, że gdyby mógł się ze mną zamienić, zrobiłby to z ochotą.
Czuwał przy moim łóżku, kiedy tylko mógł. I zwłaszcza tego Margaret nie może mi wybaczyć – że tak wiele czasu i uwagi tata mi poświęcał podczas choroby. Mama też – o ile pozwalała jej ograniczona odporność psychiczna.
Kiedy powtórnie stwierdzono u mnie raka, Margaret miała już męża i dwójkę dzieci. Mimo to zdaje się uważać, że została oszukana. Wciąż zachowuje się tak, jakby sądziła, że choroba była moim wyborem, czymś, co wolałam od normalnego życia.
Nie ulega wątpliwości, że moje stosunki z siostrą są napięte. Przez wzgląd na mamę, zwłaszcza teraz gdy tata nie żyje, staram się żyć z Margaret w zgodzie. Ona mi jednak tego nie ułatwia. Wciąż chowa do mnie urazę.
Moja siostra była przeciwna temu, abym otwierała sklep, tak jak z pewnością zniechęcałaby mnie do każdego przedsięwzięcia. Oczy rozjaśniają jej się na myśl, że może mi się nie powieść. Według statystyk większość nowych firm upada przed upływem roku. Uważałam jednak, że muszę spróbować.
Posiadałam niezbędne fundusze. Były to pieniądze odziedziczone po mojej babce ze strony mamy, która umarła, gdy miałam dwanaście lat. Tata mądrze je zainwestował i teraz dysponowałam niemałym kapitałem. Może powinnam była zachować te środki na czarną godzinę, ale ciągły stan zagrożenia towarzyszył mi od szesnastego roku życia i miałam dosyć takiej zapobiegliwości. W głębi duszy wiedziałam, że tata by mnie poparł.
Nauczyłam się robić na drutach, kiedy przechodziłam chemioterapię. Nabieranie kolejnych oczek daje poczucie celu i spełnienia. Kiedy cały świat wali się w gruzy, człowiek zaczyna tęsknić za porządkiem. Odnalazłam go w robótkach ręcznych. Czytałam gdzieś, że robienie na drutach obniża stres w większym stopniu niż medytacja. Dla mnie ten pierwszy sposób był lepszy również dlatego, że wiązał się z czymś namacalnym. Z działaniem, robieniem czegoś konkretnego. Nie wiedziałam, co przyniesie przyszłość, ale byłam pewna, że z drutami w rękach i kłębkiem wełny na kolanach pokonam wszelkie przeciwności. Każdy kolejny splot stanowił jakieś osiągnięcie. Zdarzały się dni, kiedy robiłam tylko jeden rządek, ale nawet wtedy miałam poczucie spełnienia. To było dla mnie ważne. Bardzo ważne.
W ciągu lat nauczyłam robić na drutach sporą grupę osób. Moimi pierwszymi uczniami byli inni pacjenci poddawani chemioterapii. Poznaliśmy się w Centrum Onkologii w Seattle. Wkrótce potem – dzięki mojej inicjatywie – wszyscy pacjenci tego ośrodka, a więc również mężczyźni, robili na drutach małe ręczniczki. Podejrzewam, że klinika dysponuje obecnie dożywotnim zapasem bawełnianych ręczniczków! Następnym wyzwaniem, jakie postawiłam przed swoimi uczniami, było zrobienie małego dywanika. Miewałam porażki, ale znacznie więcej sukcesów. Czułam, że moja cierpliwość została nagrodzona, kiedy inni ludzie też znajdowali w tym zajęciu ukojenie.
Teraz mam własny sklep i sądzę, że najlepszym sposobem na pozyskanie klientów jest zaoferowanie kursów robienia na drutach. Nigdy nie sprzedam dość włóczki, by wyjść na swoje, jeśli będę uczyła, jak się robi ręczniczki. Zacznę więc od kocyków dla dzieci według prostego wzoru mojej ulubionej projektantki, Ann Norling – tylko lewe oczka i prawe.
Nie wiem, czego się spodziewać po tym nowym przedsięwzięciu, ale jestem dobrej myśli. Osobę chorą na raka – lub taką, która miała raka – nic nie stymuluje bardziej niż nadzieja. Ona trzyma nas przy życiu. Jesteśmy od niej uzależnieni.
Robiłam właśnie afisz z informacją o kursie dla początkujących, kiedy rozległ się dźwięk dzwonka nad drzwiami. Oto wszedł do sklepu mój pierwszy klient! Rozpromieniona, podniosłam wzrok. I wtedy entuzjazm prysł. Okazało się, że to Margaret.
– Cześć – zagaiłam, udając, że cieszę się z tej wizyty.
Nie byłam zachwycona, że już w pierwszym dniu mojej działalności siostra przyszła podciąć mi skrzydła.
– Mama powiedziała, że postawiłaś na swoim.
Milczałam. Margaret zmarszczyła brwi.
– Byłam w pobliżu i pomyślałam, że wpadnę obejrzeć sklep.
Wykonałam szeroki gest ręką.
– No i jak ci się podoba? – zapytałam, trochę wbrew sobie.
Nawet się nie zająknęłam, że Margaret nigdy nie bywa w tej okolicy.
Siostra rozejrzała się dokoła.
– Jest lepszy, niż sądziłam.
Uznałam to za wielki komplement.
– Nie mam jeszcze dużego asortymentu, ale postaram się go uzupełnić w ciągu najbliższego roku. Oczywiście nie dostarczono jeszcze całego towaru. Zamierzam zamówić włóczki z Australii i Irlandii. Wszystko jednak wymaga czasu i pieniędzy.
Powiedziałam znacznie więcej, niż zamierzałam.
– Oczekujesz pomocy ze strony mamy? – zapytała bezpardonowo.
Pokręciłam głową.
– Nie martw się. Robię wszystko sama.
A więc to był powód jej wizyty. Margaret podejrzewała, że chcę wykorzystać matkę. Poczułam się urażona jej pytaniem, ale darowałam sobie ciętą ripostę.
Margaret przeszyła mnie wzrokiem, jakby nie była pewna, czy powiedziałam prawdę.
– Sprzedałam akcje Microsoftu – wyznałam.
Margaret wytrzeszczyła głębokie, brązowe oczy, tak podobne do moich.
– Nie zrobiłaś tego.
Co ona sobie myślała? Że miałam w szufladzie wolną gotówkę?
– Musiałam.
Z powodu moich przejść zdrowotnych żaden bank nie chciał udzielić mi pożyczki. Chociaż od czterech lat nie mam raka, nadal jestem traktowana jako potencjalne ryzyko.
– Cóż, to twoje pieniądze. – Margaret wypowiedziała te słowa tonem, który miał sugerować, że popełniłam straszny błąd. – Nie sądzę, by tata był z tego zadowolony.
– On pierwszy by mnie poparł. – Może lepiej było tego nie mówić, ale nie mogłam się powstrzymać.
– Pewnie masz rację – powiedziała chłodnym tonem, który zawsze pojawiał się w naszych rozmowach. – Tata nie potrafił ci niczego odmówić.
– To pieniądze ze spadku – przypomniałam.
Sądzę, że jej część spadku wciąż przynosi spore zyski.
Margaret przeszła się po sklepie, oglądając go krytycznym okiem.
Biorąc pod uwagę niechęć, jaką okazywała mi siostra, trudno zrozumieć, dlaczego relacje z nią są dla mnie takie ważne. Mama podupadła na zdrowiu, nie potrafi żyć bez taty. Obawiam się więc, że wkrótce zostaniemy tylko my dwie, ja i Margaret. Myśl o braku obojga rodziców przeraża mnie.
Cieszę się, że nie wiem, co przyniesie przyszłość. Kiedyś zapytałam tatę, dlaczego Bóg nie chce nam zdradzić, jaki czeka nas los. Odpowiedział, że to, że nie znamy naszej przyszłości, jest błogosławieństwem, bo gdybyśmy ją znali, nie wzięlibyśmy odpowiedzialności za swoje życie i szczęście. W tej sprawie, podobnie jak w wielu innych, tata miał całkowitą rację.
– Jakie masz plany? – zapytała Margaret.
– Zacznę skromnie.
– Jak chcesz zdobyć klientów?
– Wykupiłam ogłoszenie w „Yellow Pages”.
Nie wspomniałam, że nowa książka telefoniczna pojawi się na rynku dopiero za dwa tygodnie. Po co dawać siostrze broń do ręki? Roznosiłam też ulotki w okolicy, ale nie wiedziałam, jak dalece to będzie skuteczne. Najbardziej liczyłam na pocztę pantoflową.
Starsza siostra zachichotała pogardliwie. Musiałam mocno zacisnąć zęby, żeby nie dać po sobie poznać, jak to na mnie podziałało.
– Zamierzam też powiesić afisz z informacją o kursie robienia na drutach.
– Naprawdę sądzisz, że ręcznie wykonany afisz przyciągnie ludzi do twojego sklepu? Nie sposób tutaj zaparkować. Nawet kiedy otworzą ulicę, trudno się spodziewać dużego ruchu na tym gruzowisku.
– Nie, chociaż...
– Życzę ci dobrze, ale...
– Naprawdę dobrze mi życzysz? – przerwałam jej.
Trzęsły mi się ręce, kiedy szłam w stronę witryny, żeby umieścić w niej ogłoszenie o kursie.
– Co to ma niby znaczyć?
Odwróciłam się w stronę siostry, która ma sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i jest wyższa ode mnie o dobre siedem centymetrów. Poza tym waży ze dwadzieścia kilogramów więcej niż ja. Ciekawe, czy widząc nas razem, ktokolwiek domyśliłby się, że jesteśmy spokrewnione, a jednak w dzieciństwie byłyśmy do siebie całkiem podobne.
– Myślę, że chcesz, żeby mi się nie udało – powiedziałam szczerze.
– To nieprawda! Przyszłam dzisiaj, bo... interesuje mnie to, co robisz. – Uniosła lekko podbródek, jakby chciała mnie wyzwać na pojedynek. – Ile masz lat? Dwadzieścia dziewięć, trzydzieści?
– Trzydzieści.
– Najwyższy czas dorosnąć...
To nie było fair.
– Właśnie próbuję to zrobić. Wyprowadziłam się od mamy i zamieszkałam nad sklepem. Rozkręcam własny interes i bardzo ci dziękuję za wsparcie.
Margaret rozłożyła bezradnie dłonie.
– Chcesz, żebym kupiła od ciebie włóczkę? Tego chcesz? Wiesz, że nie robię na drutach i nie zamierzam się tego uczyć. Zdecydowanie wolę szydełkowanie...
– Czy choć raz – przerwałam jej po raz drugi – mogłabyś powiedzieć coś miłego? – Potem czekałam, modląc się w duchu, by zdobyła się przynajmniej na jedno dobre słowo.
Moja prośba najwyraźniej ją przytłoczyła. Margaret wahała się przez dłuższą chwilę.
– Masz oko do kolorów – wykrztusiła wreszcie, wskazując gestem stół przy wejściu, na którym rozłożyłam różne włóczki.
– Dziękuję.
Nie wyjaśniłam, że do przygotowania ekspozycji użyłam wzornika kolorów. Skoro Margaret z tak wielkim trudem znalazła te kilka słów pochwały, nie chciałam dawać jej pretekstu, by się z nich wycofała.
Gdybyśmy były ze sobą bliżej, zdradziłabym jej prawdziwy powód otwarcia sklepu. Ten sklep był moim wyrazem afirmacji życia. Zamierzałam zainwestować w niego wszystko, co miałam. Niczym Wiking, który przybił do nieznanego brzegu i spalił swoje okręty, miałam jasno wytyczoną drogę. Albo odniosę sukces, albo pójdę na dno.
Jak powiedziałby tata, wzięłam odpowiedzialność za przyszłość, której nie mogłam przewidzieć.
Znów rozległ się dźwięk dzwonka.
Miałam klienta! Mojego pierwszego prawdziwego klienta.ROZDZIAŁ DRUGI
JACQUELINE DONOVAN
Ostra wymiana zdań z żonatym synem przygnębiła Jacqueline Donovan. Do tej pory udawało jej się ukryć negatywne uczucia wobec synowej, ale kiedy Paul zadzwonił, by poinformować, że Tammie Lee jest w szóstym miesiącu ciąży, straciła cierpliwość i powiedziała to, czego nie powinna. Wtedy Paul bez słowa rzucił słuchawką.
Na domiar złego wkrótce potem zadzwonił jej mąż z prośbą, by podrzuciła mu na budowę przy Blossom Street kopię projektu. Kłótnia z synem jeszcze zaprzątała jej myśli, więc Jacqueline opowiedziała o wszystkim mężowi i on także się na nią zdenerwował. Prawdę mówiąc, niespecjalnie ją obchodziło zdanie Reese’a na ten temat, ale Paul, jej jedyne dziecko... to zupełnie co innego.
Podłamana i zatroskana, zajechała przed plac budowy, po czym przez dwadzieścia minut szukała miejsca do zaparkowania. To, które znalazła, było – rzecz jasna – dość daleko, przy podejrzanie wyglądającej wypożyczalni kaset wideo. Z planami budynku w ręku, przeklinając pod nosem, Jacqueline stąpała ostrożnie wśród budowlanego rozgardiaszu. Reese potrafił jej schrzanić dzień!
– Przyniosłaś projekt? – zapytał mężczyzna, który właśnie wyszedł z przyczepy, a którego Jacqueline poślubiła przed trzydziestu trzema laty.
Przestąpiła ostrożnie nad metalowymi rurami, starając się nie zniszczyć i nie pobrudzić swoich szpilek od Ferragamo. Firma architektoniczna jej męża, Donovan and Gray, zajmowała się renowacją tego budynku. W garniturze od Brooks Brothers i kasku pięćdziesięciodziewięcioletni Reese wciąż był przystojnym mężczyzną.
Jacqueline wręczyła mu zwinięte w rulon plany. Reese rzadko ją o cokolwiek prosił i bardzo jej to odpowiadało. Włożył plany do przyczepy i odwrócił się ku żonie, stojąc przy samych drzwiach.
– Martwię się o Paula – powiedziała, starając się zachować spokój.
Reese wzruszył ospale ramionami. Ponoć bardzo dużo pracował. Jacqueline udawała, że wierzy, że cały czas, który jej mąż spędza poza domem, poświęca pracy. Wiedziała jednak, że jest inaczej. Jeśli więc teraz był zmęczony, nie zamierzała mu współczuć.
Jacqueline i Reese zachowywali pozory ze względu na Paula i przyjaciół, ale ich małżeństwo od dawna nie było szczęśliwe. Reese miał swoje życie, a ona swoje. Nie spali ze sobą, odkąd przed dwunastu laty Paul wyjechał na studia. Prawdę mówiąc, niewiele ich już łączyło poza miłością do syna.
– A więc Tammie Lee jest w ciąży – powiedział Reese, ignorując jej niepokój.
Jacqueline kiwnęła głową.
– Tej dziewczynie tylko dzieci w głowie, tak jak przypuszczałam.
Reese zmarszczył brwi. Nie podobała mu się nieufność Jacqueline wobec żony Paula. Ale faktycznie niewiele wiedzieli o jej rodzinie. To, co Jacqueline zdołała wyłowić z opowieści dziewczyny o dziadkach, wujkach i Bóg jeden wie ilu kuzynach, było – delikatnie rzecz ujmując – dość zniechęcające.
Odgłos dźwigu nad ich głowami odwrócił na chwilę uwagę Reese’a od żony. Kiedy znów się nią zainteresował, ponownie zmarszczył brwi.
– Nie wyglądasz na szczęśliwą.
– Daj spokój, Reese! Jak mam się czuć?
– Jak kobieta, która wkrótce zostanie babcią.
Jacqueline splotła ręce na piersiach.
– Wcale nie jestem tym zachwycona.
Niektóre spośród jej najbliższych przyjaciółek cieszyły się, że zostały babciami, ale Jacqueline wątpiła, czy uda jej się pogodzić z tą nową rolą tak łatwo jak im.
– Jacquie, będziemy dziadkami!
– Niepotrzebnie poruszyłam z tobą ten temat – powiedziała ze złością.
Zresztą nie wspomniałaby o tej sprawie mężowi, gdyby nie kłótnia z Paulem. Zawsze była blisko ze swoim synem. Tylko ze względu na niego trwała jeszcze w tym fikcyjnym małżeństwie. Jej syn był taki, jakiego sobie wymarzyła: przystojny, bystry, przebojowy. Pracował w bankowości i szybko piął się po szczeblach kariery zawodowej. Jednak przed rokiem zrobił coś, co zupełnie do niego nie pasowało. Ożenił się z nieodpowiednią kobietą.
– Nie dałaś tej dziewczynie szansy – upierał się Reese.
– To nieprawda. – Ku przerażeniu Jacqueline jej głos drżał. Z początku starała się zaakceptować związek syna z niejaką Tammie Lee. Nie mogła jednak pojąć, dlaczego jej rozsądny syn postanowił się ożenić z tą obcą dziewczyną z mokradeł, kiedy interesowało się nim tak wiele córek jej przyjaciółek. Paul nazywał Tammie Lee swoją południową pięknością, ale Jacqueline widziała w niej tylko prostaczkę. – Zabrałam ją raz do klubu na lunch i najadłam się wstydu. Przedstawiłam ją Mary James i ani się obejrzałam, jak Tammie Lee zaczęła omawiać z przewodniczącą stowarzyszenia kobiet przepis na marynowane świńskie racice czy jakieś inne paskudztwo. – Po tym zdarzeniu przez kilka tygodni Jacqueline bała się pokazać przyjaciółce na oczy.
– Czyż Mary nie jest zapaloną kucharką? To przecież w pełni zrozumiałe, że one dwie...
– Nie potrzebuję twojej krytyki! – wybuchnęła Jacqueline.
Nie było sensu niczego wyjaśniać Reese’owi. Nie potrafili już ze sobą rozmawiać. Poza tym pył budowlany psuł jej makijaż, a wiatr znęcał się nad starannie upiętą fryzurą. Reese’a to jednak nie obchodziło. Wygląd był ważny, owszem, ale jej mąż nie doceniał pracy, jaką Jacqueline wkładała w walkę z nieubłaganie upływającym czasem. Nie miał pojęcia, ile godzin musiała poświęcać na odpowiednie ułożenie włosów i makijaż. Była już mocno po pięćdziesiątce, ukrycie zmarszczek wymagało więc od niej nie lada zabiegów.
– Co dokładnie powiedziałaś Paulowi? – zapytał podniesionym głosem Reese.
Jacqueline wyprostowała ramiona, by ocalić resztkę godności.
– Że według mnie pospieszył się z założeniem rodziny.
Reese wyciągnął do Jacqueline rękę, by pomóc jej wejść do przyczepy.
– Zapraszam do środka.
Zignorowała gest męża i sama wgramoliła się do przyczepy. Była w niej po raz pierwszy. Rozejrzała się dokoła. Wszędzie walały się plany i puste kubki. Słowem, jeden wielki bajzel. Było tam jak w chlewie.
– Lepiej powiedz mi wszystko.
Reese nalał kawę i wyciągnął do żony rękę z kubkiem. Odmówiła, kręcąc głową, z obawy że kubek nie był myty od tygodni.
– Dlaczego zakładasz, że powiedziałam Paulowi coś więcej poza tym, że jestem zawiedziona?
– Bo dobrze cię znam.
– Dziękuję bardzo. – Poczuła gulę w gardle, ale nie dała po sobie poznać, jak wielką przykrość sprawiły jej te słowa. – Co gorsza, Tammie Lee jest już w szóstym miesiącu ciąży. Oczywiście Paul sprytnie uzasadnił tak długie trzymanie nas w niewiedzy. Powiedział, że nie chcieli nic mówić, dopóki nie mieli pewności, że ciąża nie jest zagrożona.
– A ty mu nie wierzysz? – Reese skrzyżował ramiona i oparł się o ścianę obok otwartych drzwi.
– Jasne, że nie. Zwykle ludzie czekają trzy miesiące, zanim obwieszczą radosną nowinę – powiedziała z sarkazmem – ale sześć? Oboje wiemy, że zwlekał tak długo, ponieważ wiedział, jaka będzie moja reakcja. Od początku uważałam, że to małżeństwo to wielki błąd.
– Słuchaj, Jacquie...
– A co mam myśleć? Paul wyjeżdża służbowo do Nowego Orleanu i poznaje w barze jakąś dziewczynę.
– Uczestniczyli w tej samej konferencji finansowej i potem poszli razem na drinka.
Po co Reese wchodził w te nieistotne szczegóły?
– Spędzili ze sobą raptem trzy dni i oto dowiadujemy się od naszego syna, że ożenił się z dziewczyną, której żadne z nas nie widziało na oczy.
– W tej kwestii zgadzam się z tobą – powiedział pojednawczo Reese. – Szkoda, że Paul nas nie uprzedził, ale to było rok temu...
Jacqueline wciąż nie mogła się pogodzić z faktem, że jej syn nie miał efektownego ślubu w kościele, jaki zawsze sobie wyobrażała. Czuła, że Paul na to zasługiwał – ona zresztą też. Tymczasem nie została nawet zaproszona na ślub własnego syna.
Nie lubiła wracać do tego myślami. Jej syn tłumaczył to tym, że się zakochał, że wiedział, iż chce spędzić z Tammie Lee resztę życia, i że nie mógł być bez niej ani chwili dłużej, niż to było konieczne. Takie podał powody. Jacqueline podejrzewała jednak coś innego. Paul musiał wiedzieć, że jego matka nie będzie tym wszystkim zachwycona... i że jego teściowie wprawią ją w nie lada zakłopotanie. Jacqueline mogła sobie tylko wyobrażać, jakie wesele wyprawiliby rodzice Tammie Lee. Do stołu podano by zapewne gotowany jarmuż i kaszę kukurydzianą, a na deser pączki zamiast tortu weselnego.
– Tammie Lee zaszła w ciążę pół roku po ślubie – powiedziała z oburzeniem Jacqueline.
– Paul jest już po trzydziestce. – Reese posłał jej to swoje charakterystyczne karcące spojrzenie, którego zawsze nienawidziła.
– A więc jest wystarczająco dorosły, by wiedzieć o istnieniu środków antykoncepcyjnych – odparowała.
Paul poinformował ją o ciąży w taki sam sposób jak o swoim małżeństwie: w rozmowie telefonicznej, bez żadnego ostrzeżenia.
– Mówił mi, że pragnie założyć rodzinę – mruknął Reese.
– Ale chyba nie tak szybko – rozzłościła się Jacqueline.
Z Reese’em po prostu nie dało się rozmawiać. Nie obchodziło go, że Paul popełnił mezalians. Jej synowa nie była kobietą, jakiej Jacqueline pragnęła dla swojego syna. Próbowała przyjąć tę dziewczynę do rodziny, ale potrafiła wytrzymać w jej towarzystwie nie dłużej niż pięć minut. Cała ta słodycz i nieszczera południowa uprzejmość grały jej na nerwach.
– Ale Paul cieszy się, że zostanie ojcem, prawda?
Jacqueline oparła się o stół i kiwnęła głową.
– Jest szczęśliwy z tego powodu – wymamrotała. – Przynajmniej tak twierdzi...
– To w czym problem?
– Paul uważa, że nie nadaję się na babcię.
Oczy Reese’a zwęziły się.
– Co mu powiedziałaś?
– Och, Reese – westchnęła, czując się teraz okropnie. – Nie mogłam się powstrzymać. Powiedziałam mu, że popełnił fatalny błąd, żeniąc się z Tammie Lee, i że ta ciąża wszystko komplikuje.
Po cichu liczyła, że po roku czy dwóch Paul zda sobie sprawę ze swojej pomyłki i zręcznie zakończy to małżeństwo. Pojawienie się dziecka znacznie oddalało taką perspektywę.
– Naprawdę to powiedziałaś?
Reese wydawał się wściekły, ale Jacqueline zamierzała bronić swoich racji.
– Wiem, że nie powinnam była tego mówić, ale czy można mnie winić? Dopiero przyzwyczajałam się do faktu, że nasz jedyny syn poślubił w tajemnicy jakąś obcą kobietę, a on dobił mnie informacją o ciąży.
– To radosna wiadomość.
– Nie dla mnie.
– Ale dla naszego syna i Tammie Lee.
– No właśnie, i jeszcze to imię! – jęknęła. – Dlaczego wszystkie dziewczyny z Południa noszą podwójne imiona? Dlaczego nie możemy mówić do niej po prostu „Tammie”?
– Bo ma podwójne imię.
– To żałosne.
Reese przyjrzał się żonie uważnie, jakby dopiero ją zauważył.
– Dlaczego tak się złościsz?
– Bo nie chcę stracić syna.
Bliskie relacje z Paulem były jedyną pociechą w jej smutnym życiu. Teraz postąpiła głupio i go uraziła.
– Zadzwoń do niego i przeproś.
– Mam taki zamiar.
– Możesz też posłać kwiaty Tammie Lee.
– Tak zrobię. – Będzie to jednak gest wobec Paula, nie jego żony...
– Zajrzyj do kwiaciarni przy Blossom Street.
Jacqueline kiwnęła głową.
– Zamierzam zrobić coś jeszcze. – Miała nadzieję, że to wystarczy i jej syn dostrzeże, że Jacqueline naprawdę się stara zaakceptować jego żonę.
– Co takiego?
– Widziałam ogłoszenie w witrynie nowego sklepu z włóczkami. Zapiszę się na kurs robienia na drutach. Pierwszym projektem ma być dziecięcy kocyk.
Reese tak rzadko aprobował jej pomysły, że gdy teraz ujrzała uśmiech na jego twarzy, zrobiło jej się bardzo miło.
– Może nigdy nie polubię Tammie Lee, ale postaram się być dobrą babcią.
W końcu ktoś musiał wywierać pozytywny wpływ na dziecko Paula. W przeciwnym razie wnuczek Jacqueline mógłby dorastać, jedząc pikle smażone na głębokim tłuszczu. Albo kroczyć przez życie jako Bubba Donovan...ROZDZIAŁ TRZECI
CAROL GIRARD
Carol Girard nigdy nie przypuszczała, że będzie jej tak trudno zajść w ciążę. Jej matka nie miała z tym problemu; Carol i jej brat przyszli na świat w odstępie dwóch lat.
Zanim się pobrali, Doug i Carol rozmawiali o dzieciach. Carol ciężko pracowała w firmie brokerskiej, więc Doug chciał się upewnić, czy zależy jej na budowaniu rodziny tak samo jak jemu. Zapytał, czy byłaby gotowa przerwać na kilka lat karierę zawodową, żeby zająć się wychowaniem dzieci. Odpowiedź brzmiała twierdząco. Carol zawsze widziała siebie jako przyszłą matkę i uważała macierzyństwo za ważną część swojego życia. Doug byłby wspaniałym ojcem, a Carol bardzo kochała swojego męża. Chciała mieć z nim dzieci.
Carol wstawiła lunch do mikrofalówki i rozejrzała się po kuchni swojego apartamentu na szesnastym piętrze, z widokiem na zatokę Puget. Rzuciła pracę niespełna miesiąc wcześniej i już ją nosiło. Opuściła firmę brokerską, żeby dać swojemu ciału odpocząć, wyzwolić je z oków dotychczasowej rutyny. Doug przekonał ją, że to stres zawodowy nie pozwala jej zajść w ciążę, a ginekolog przyznał, że to możliwe. Seria upokarzających badań, jakim oboje się poddali, wykazała, że w wypadku Carol – poza dość zaawansowanym wiekiem, trzydzieści siedem lat – istnieje problem tak zwanych ASA, przeciwciał przeciwplemnikowych.
Zadzwonił telefon. Carol natychmiast rzuciła się w jego kierunku i chwyciła słuchawkę, zanim zdążył zadzwonić po raz drugi.
– Halo? – odezwała się wesoło, złakniona rozmowy z kimkolwiek, nawet z telemarketerem.
– Cześć, kochanie. Byłem ciekaw, czy jeszcze jesteś w domu.
Ogarnęła ją panika.
– A miałam gdzieś wyjść?
Doug zachichotał.
– Mówiłaś, że wybierasz się na spacer.
Spacery zalecano w jednej z książek, które przeczytali. Carol postanowiła też więcej ćwiczyć, a ponieważ nie chodziła teraz do pracy, mogła spędzać dużo czasu na powietrzu. To wszystko było częścią planu, który wspólnie omówili i ustalili, zanim Carol wycofała się z życia zawodowego.
– Tak, właśnie się szykowałam do wyjścia. – Spojrzała na mikrofalówkę i odwróciła się do niej plecami.
– Carol? Wszystko w porządku?
Mąż odgadł jej nastrój, wyczuł niepokój i przygnębienie. Doug słusznie namówił ją do odejścia z pracy. Oboje bardzo się bali, bo istniało duże ryzyko, że Carol nigdy nie donosi ciąży. Sytuację pogarszał fakt, że została im już tylko jedna próba zapłodnienia in vitro. Firma ubezpieczeniowa, w której pracował Doug, miała swoją centralę w Illinois, gdzie prawo zezwalało na sfinansowanie z ubezpieczenia zdrowotnego trzech takich prób. Dwie pierwsze się nie powiodły. Zapłodnienie in vitro to ostatnia deska ratunku dla ludzi pragnących mieć biologiczne dzieci. W lipcu Carol i Doug mieli podjąć trzecią, ostatnią próbę. Kolejne musieliby sfinansować sami. Wcześniej jednak ustalili, że ograniczą się do trzech prób. Jeśli żadna się nie powiedzie, rozpoczną proces adopcyjny. To była mądra decyzja. Spustoszenie emocjonalne, wywołane przez dwie pierwsze próby, uświadomiło im, że nie mogą tego ciągnąć w nieskończoność. Dwukrotnie wszczepiono Carol zapłodnione jajeczko i dwukrotnie poroniła. Żadna para nie powinna narażać się bez końca na taki ból.
Carol i Doug nigdy nie powiedzieli sobie, że jeśli trzecia próba zakończy się fiaskiem, będzie to oznaczało koniec ich nadziei. Mieli jednak tego świadomość. Teraz już po prostu musiało się udać.
Carol była gotowa do wszelkich wyrzeczeń. Do porzucenia pracy, którą kochała, i poddania się serii upokarzających zabiegów. Była gotowa odsunąć od siebie wszelkie wątpliwości, stawić czoło huśtawkom emocjonalnym. Wszystko dla dziecka. Dla dziecka Douga.
– Kocham cię.
– Wiem. – Chociaż powiedziała to ot tak sobie, rzeczywiście wiedziała. Doug zawsze przy niej był, podczas wizyt lekarskich, badań. Dzielił z nią łzy, frustrację, złość i ból. – Pewnego dnia weźmiesz na ręce nasze dziecko i oboje przekonamy się, że to wszystko miało sens.
Wybrali już nawet imiona dla dziecka. Cameron – jeśli to będzie chłopiec, Colleen – jeśli dziewczynka. Carol widziała swoje maleństwo oczami wyobraźni, miała wrażenie, że już tuli je do piersi i widzi radość w oczach męża.
Carol żyła tym marzeniem, obraz dziecka przy piersi pomagał jej przetrwać najtrudniejsze chwile w trakcie całego procesu sztucznego zapłodnienia.
– O której wrócisz?
Wcześniej nigdy o to nie pytała, ale teraz układała swój plan dnia według wyjść i powrotów męża. Dostosowywała się do niego, a kiedy wracał z pracy, była to dla niej najradośniejsza chwila w ciągu dnia. Często zerkała na zegarek, żeby sprawdzić, ile czasu pozostało do jego powrotu.
– O tej, co zwykle – obiecał.
Jej poślubiony przed siedmiu laty mąż pracował jako ubezpieczyciel. Jednak to ona zarabiała w tej rodzinie duże pieniądze i to jej zarobki pozwoliły na zakup apartamentu. Po ślubie jej mądry i zapobiegliwy mąż nalegał, by dostosowali swój poziom życia do jego zarobków, bo obawiał się, że w przeciwnym razie będą uzależnieni od jej dochodów i będą musieli odłożyć plany powiększenia rodziny na czas nieokreślony. Czekali trzy lata, nie spodziewając się żadnych problemów, oszczędzając pieniądze. Dobrze, że poczekali, bo nawet dla osób korzystających z ubezpieczenia koszty leczenia bezpłodności były niebotyczne. A teraz, kiedy Carol nie pracowała...
– Mówiłam ci już, jak beznadziejny jest program telewizyjny w ciągu dnia?
– Wyłącz telewizor i idź na spacer.
– Tak jest, panie generale – odpowiedziała po wojskowemu.
Doug roześmiał się.
– Chyba nie jestem aż taki straszny, co?
– Nie. Po prostu inaczej sobie wyobrażałam życie w domu.
Nie sądziła, że takie życie będzie oznaczało dla niej długie godziny nudy, desperackie próby znalezienia jakichś rozrywek, które wypełnią jej czas przed powrotem Douga. Była przyzwyczajona do częstych spotkań, do podejmowania podnoszących poziom adrenaliny decyzji, ciągłej aktywności. Samotne przesiadywanie w domu było dla niej czymś nowym, czymś, co niespecjalnie jej się podobało.
– Zadzwonić jeszcze do ciebie przed powrotem?
– Nie, poradzę sobie. Masz rację, powinnam wyjść z domu. Jest takie ładne popołudnie.
Żadne miejsce na świecie nie dorównuje urodą skąpanemu w słońcu Seattle. Był piękny majowy dzień. Carol patrzyła na ośnieżone wierzchołki Gór Olimpijskich i błękitnozielone wody zatoki Puget.
– Do zobaczenia o piątej trzydzieści – powiedział Doug.
– Będę na ciebie czekała.
Zanim Carol odeszła z firmy brokerskiej, Doug wracał do domu pierwszy. To on robił obiad i oglądał wiadomości w telewizji. Teraz role się odwróciły i te zajęcia należały do niewielu interesujących rzeczy w jej życiu.
Włożyła lunch do lodówki i w drodze do drzwi chwyciła jabłko. Mieszkali w tym apartamentowcu od czterech lat i wciąż nie znali swoich sąsiadów. Byli to zabiegani ludzie, tacy jak oni, wracali z pracy bardzo późno. Tylko niektórzy z nich mieli dzieci. Z samego rana zawozili je do niebywale drogich ośrodków opieki dziennej.
Carol zjechała pustą windą do głównego holu i wyszła podwójnymi przeszklonymi drzwiami na chodnik. Jedząc jabłko, ruszyła żwawym krokiem w kierunku nabrzeża. Nagle uświadomiła sobie, że przynajmniej jedna z jej wcześniejszych obaw się nie spełniła.
Kiedy zapowiedziała, że odchodzi z pracy, wszystkie koleżanki z biura ostrzegały ją, że niepracujące kobiety i matki szybko przybierają na wadze. Spędzając długie godziny w kuchni i mając ciągle do czynienia z jedzeniem, nie da się utrzymać szczupłej sylwetki. Carol nie miała takiego problemu. Nigdy w życiu nie odżywiała się tak zdrowo. Dieta stanowiła część jej nowego reżimu i nadwaga jej nie groziła.
Chłodny wiatr wiał od zatoki, kiedy szła swoją stałą trasą. Potem – pod wpływem impulsu – skręciła na wschód i zaczęła się piąć na Pill Hill, gdzie były dwa szpitale, Mason i Swedish. Odetchnęła ciężko u szczytu wzgórza, a potem – idąc niespiesznym krokiem – zwiedzała nieznaną sobie okolicę i po przejściu kilku przecznic dotarła do Blossom Street.
Odnawiano tam kilka budynków. Ulica została zamknięta, ale można było korzystać z chodnika. Prace renowacyjne po jednej stronie ulicy wydawały się ukończone. Świadczyły o tym świeżo pomalowane fasady sklepów i nowa, zielono-biała markiza nad kwiaciarnią. Przed wejściem stały wiadra z tulipanami i liliami.
Mimo hałasu dobiegającego z placów budowy Carol poszła dalej ulicą. Wkrótce zauważyła wypożyczalnię wideo i przygnębiającą ceglaną kamienicę. Po drugiej stronie ulicy znajdowała się knajpka o nazwie „Annie’s Cafeu”. Kontrast między starym a nowym był uderzający. Nieodnowiona część ulicy przypominała urocze małe miasteczko zaludnione przez przyjaznych handlarzy jakby żywcem wyjętych z seriali z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Owszem, niektóre budynki wyglądały dość obskurnie, ale i tak sprawiały miłe wrażenie. Aż trudno było uwierzyć, że Blossom Street jest oddalona o niespełna dwa kilometry od gwarnego centrum Seattle z jego drapaczami chmur i zatłoczonymi ulicami.
Obok kwiaciarni była kolejna niespodzianka: sklep z włóczkami. Sądząc po sporządzonym na komputerze afiszu „Wielkie otwarcie”, sklep był nowy. Wewnątrz siedziała w bujanym fotelu jakaś kobieta, zbliżona wiekiem do Carol. Miała na kolanach kłębek żółtozielonej włóczki i robiła coś na drutach.
Nie mając nic lepszego do roboty, Carol weszła do sklepu przy wtórze miło brzmiącego dzwoneczka.
– Dzień dobry – powiedziała wesoło, udając zainteresowanie.
Nie bardzo wiedziała, co kazało jej wejść do tego sklepu, skoro nie robiła na drutach i nigdy nie przepadała za robótkami ręcznymi.
Drobna kobieta powitała ją nieśmiałym uśmiechem.
– Witam w „Świecie Włóczki”.
– Ten sklep jest tu od niedawna, prawda?
Właścicielka kiwnęła głową.
– Tak, otworzyłam go wczoraj i jest pani moją pierwszą klientką tego popołudnia. – Zaśmiała się cicho. – Pierwszą klientką dzisiaj – poprawiła się.
– Co to będzie? – zapytała Carol z lekkimi wyrzutami sumienia, bo wcale nie była klientką.
– Sweterek dla mojej siostrzenicy. – Kobieta uniosła robótkę do góry, żeby Carol mogła jej się przyjrzeć.
Kolory – żółtozielony, pomarańczowy i turkusowy – wywołały uśmiech na twarzy Carol.
– Bardzo ładny.
– Robi pani na drutach?
To pytanie musiało w końcu paść.
– Nie, ale chciałabym się kiedyś nauczyć.
– W takim razie trafiła pani we właściwe miejsce. Od przyszłego piątku będę dawała lekcje dla początkujących. Jeśli zapisze się pani na kurs, otrzyma dwudziestoprocentowy rabat na zakup włóczek.
– Przykro mi. Obawiam się, że nie byłabym w tym dobra.
Carol nigdy nie ciągnęło do prac manualnych. Wyliczanie odsetek i rat kredytowych, doradztwo finansowe i inwestycyjne – to były obszary działalności, w których czuła się jak ryba w wodzie.
– Nie dowie się pani, dopóki nie spróbuje. A tak w ogóle mam na imię Lydia.
– Carol, miło mi.
Wyciągnęła rękę i Lydia uścisnęła ją serdecznie, odłożywszy najpierw na bok robótkę. Lydia była drobna i krucha. Miała krótkie, ciemne włosy i brązowe, inteligentne oczy. Carol od razu ją polubiła.
– Pierwszy projekt będzie łatwy – zapewniła właścicielka sklepu.
– Musiałby być bardzo łatwy, jeśli miałabym spróbować.
– Myślałam o dziecięcym kocyku.
Carol zamarła, oczy zaszły jej łzami. Odwróciła się jednak, zanim Lydia je zauważyła. Zwykle nie była taka przewrażliwiona, ale zastrzyki hormonalne sprawiały, że nie panowała nad emocjami. Tak czy owak, był to dziwny zbieg okoliczności.
– Może jednak zapiszę się na kurs – powiedziała, dotykając kłębka jasnożółtej włóczki.
– Byłoby cudownie. – Lydia podeszła do lady i wzięła z niej podkładkę do pisania.
Ostatnio Carol wszędzie szukała znaków i często rozmawiała z Bogiem. Teraz więc była przekonana, że nie przypadkiem trafiła do tego sklepu. Bóg dał jej w ten sposób do zrozumienia, że wysłuchał jej modlitw i że trzecia, ostatnia próba zapłodnienia zakończy się sukcesem. W nieodległej przyszłości Carol będzie potrzebowała kocyka dla swojego dziecka.