Skóra i ćwieki na wieki - ebook
Skóra i ćwieki na wieki - ebook
Dojrzewanie w Polsce lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych nie należało do najłatwiejszych, a żeby przetrwać w głównym nurcie, trzeba było dać się ponieść któremuś z potężnych żywiołów: Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, a później chaosowi raczkującego kapitalizmu, albo Kościołowi. A co z tymi, którzy chcieli iść własną ścieżką?
Jarek Szubrycht od nastoletnich lat wiedział, że jego drogą jest metal. A metal to nie tylko muzyka – to styl życia (skóra i ćwieki na wieki!), dyscyplina sportowa (w której konkuruje się o najbardziej ekstremalne brzmienie, najbardziej radykalne postawy i najbardziej kuriozalne opinie), grupa terapeutyczna (na długo przed internetem) i szkoła kreatywności (bo kto by wiedział, po co się mydli znaczki albo jak wyszywa się logo zespołu na podartej jeansowej katanie?).
Skóra i ćwieki na wieki to dowcipna i błyskotliwa kronika dorastania w „ekstremalnych czasach wymagających ekstremalnych reakcji”, której soundtrackiem jest metal. Szubrycht zręcznie przeplata historie pionierów gatunku ze swoim własnym doświadczeniem fana, redaktora zinów i metalowego wokalisty. To także uniwersalna opowieść o miłości do muzyki, porywająca nie tylko tych, których życie jest heavy.
„Chociaż nie kręciłem ósemek głową pod sceną na Metalmanii ani nie goniłem skinów, metal zawsze mnie pociągał. Przeczytałem więc tę książkę z wypiekami na twarzy, w tym samym tempie, co kiedyś „Wierność w stereo” Nicka Hornby’ego. „Skóra i ćwieki na wieki” to fascynująca podróż do przeszłości, pełna detali i obrazów Polski z czasów, kiedy na dziesięciopiętrowym bloku była tylko jedna antena satelitarna. Bardzo dużo nas łączy, z tą różnicą, że Jarek oglądał „Headbangers Ball”, a ja „120 Minutes”. Jestem wielkim fanem jego kompetencji i wiedzy o metalu.” Artur Rojek
Kategoria: | Muzyka, śpiew, taniec |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-600-4 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Napisałem kiedyś felieton o tym, że z metalu się nie wyrasta. Nie miałem jeszcze trzydziestu lat i wymądrzałem się, że – choć krewni i znajomi prorokowali, że mi przejdzie, sporządnieję, znudzę się tym hałasem – ja ani myślę przestać machać łbem.
Co ciekawe, przestałem niewiele później. Prawdopodobnie przedawkowałem. Po blisko dwóch dekadach pełnego zanurzenia – pisałem o metalu i śpiewałem metal, a w wolnych chwilach czytałem o metalu, chodziłem na metalowe koncerty i oczywiście metalu słuchałem, a moimi przyjaciółmi byli w większości metalowcy, z którymi rozmawiałem, nie zgadniecie, o metalu – zapragnąłem jakiejś odmiany, zatęskniłem za innymi dźwiękami i historiami.
Przez rok, może dwa prawie mi tego nie brakowało. Czasem włączyłem sobie którąś z ulubionych płyt, ale nie sprawdzałem nowości, bo wydawało mi się, że wszystko już było. Koncertów świadomie nie omijałem, ale częściej wybierałem zupełnie inne, z nowymi dla mnie dźwiękami. Niewiele też o metalu pisałem, bo nie chciałem dać się zaszufladkować zawodowo jako ten gość od łomotów, u którego zamawia się teksty, kiedy Iron Maiden znowu przyjeżdża do Polski.
Ale wiecie, jak to jest, z sekty nie ma ucieczki. Na wakacjach w Grecji, na festiwalu jazzowym w Belgii, na wyjeździe integracyjnym z zakładu pracy – metal znajdzie mnie wszędzie. Czasem jest to ktoś, z kim korespondowałem w latach dziewięćdziesiątych, innym razem fan mojego zespołu albo czytelnik tekstów prasowych i książek. Zawsze są to miłe spotkania, świetne rozmowy, pełne śmiechu i wzajemnego zrozumienia.
Nie uciekam już więc, nie wypieram się. To jest moja muzyka, to są moi ludzie, moje miejsce na ziemi. Nie wszystko mi się tu podoba, ale lepszego nie znam, a poza tym to dom – innego nie miałem.
Nie myślę już o tym, czy kiedykolwiek z tego wyrosnę. Moim ulubionym bohaterem medialnych doniesień z pełnej dziwów krainy metalu stał się za to Roger Tullgren. Szwed, który wyleciał z pracy, bo do niej nie przychodził, gdyż musiał uczęszczać na koncerty. Wychodziło około trzystu rocznie. Opiekujący się nim psychologowie uznali, że jest uzależniony od heavy metalu, więc uzyskał rentę. Pobierał ją przez kilka lat, ale chyba nie była wysoka, bo zdecydował się wrócić do roboty. Zatrudnił się jako sprzątacz, dzięki czemu może teraz pracować tylko cztery godziny dziennie. Musi mieć wolne popołudnia, bo codziennie ma próby ze swoim zespołem. Jak ja cię, Roger, rozumiem…ROZDZIAŁ I TWOJE ŻYCIE JEST HEAVY
Soundtrack: TSA – _Heavy Metal World_
Rok 1985. Najpewniej lato, bo było gorąco, okno otwarte na oścież. Za nim wrzaski kolegów ganiających za piłką. Kusiło, ale dzielnie siedziałem i słuchałem, bo schlebiały mi odwiedziny starszej, dorosłej już kuzynki. Po raz pierwszy przyszła właśnie do mnie, ledwie jedenastoletniego gówniarza – nie do rodziców. Dowiedziała się, że interesuję się muzyką, przytargała zatem torbę płyt. Kupiła je w przypływie kolekcjonerskiego głodu, ale przesłuchała i niekoniecznie chce zatrzymać, więc jeśli coś mnie zainteresuje, to ona tanio odsprzeda. Byłem wtedy fanem Shakin’ Stevensa i Limahla, Lady Pank oraz 2 plus 1, ale tych niestety nie miała. Miała za to dwie płyty z fascynującymi okładkami. Na jednej z nich stalowy drakkar sunie po niebie, a dziób statku uformowany jest w łeb smoka. Do walki z okrętem – jego pasażerami? – szykuje się umięśniony, niemal nagi, długowłosy wojownik z mieczem w ręku. Pod pachą trzyma całkiem golutką babę, wyraźnie widać jej kształtny tyłek… To musi być wspaniała płyta, biorę. Druga wydaje się jeszcze lepsza. Jest noc, świeci wielki, biały księżyc. Przed nami schody, które wiodą wprost do budowli uformowanej w łeb potwora. Ziejące gorącą czerwienią drzwi to jego paszcza. Wejść tam? Pewna zguba. Ale jak kuszą…
Płyty Faithful Breath i Crossfire odkupiłem od kuzynki za dobrą cenę, ale i tak miałem wrażenie, że przepłaciłem. Puściłem je sobie, jak już poszła, i w obu przypadkach wytrzymałem kilka minut. „To metal” – uświadomił mnie parę godzin później starszy kolega, któremu zwierzyłem się z nieudanej transakcji. „OK – zanotowałem w pamięci. – Metal nie jest dla mnie”.
Kiedy więc kilka miesięcy później ojciec wręczył mi płytę TSA, nie kryłem rozczarowania. Właśnie wrócił z Przemyśla. Był trepem, starszym chorążym sztabowym w Ludowym Wojsku Polskim i raz na kilka miesięcy odwiedzał wraz z kolegami siedzibę sztabu Bieszczadzkiej Brygady Wojsk Ochrony Pogranicza, gdzie organizowano im jakieś szkolenia. Przemyśl był dużym miastem, więc mieli tam prawdziwą księgarnię muzyczną, może nawet Empik, gdzie ojciec zaopatrywał się w prezenty dla syna. Kiedy zobaczył tytuł – _Heavy Metal World_ – ucieszył się, przekonany, że sprawi mi przyjemność, bo właśnie taką muzykę lubię najbardziej. Nie wiem, co mu strzeliło do głowy. Nie słuchałem metalu i nawet nie zamierzałem próbować.
Wszystko zmieniło się jesienią 1986 roku, kiedy cały świat rozpoczął ostateczne odliczanie. Utwór _The Final Countdown_ szwedzkiej grupy Europe był takim hitem, jakich dziś nie ma – znali i kochali go wszyscy. Za ten pompatyczny riff syntezatora, za obietnicę gwiezdnych podróży w tekście (dziś już nawet dzieci by tego nie kupiły), za urodę wykonawców. Jeśli kiedykolwiek w życiu wzdychałem do faceta inaczej niż platonicznie, musiał być nim Joey Tempest w wersji z 1986 roku – z tymi jego słodkimi ustami, zadartym noskiem i bujną, starannie postrzępioną czupryną, urozmaiconą balejażem. Wystarczyło kilka dni dominacji Europe na szczytach zestawień hitów – w czołówce notowania Listy przebojów Trójki piosenka znalazła się 6 grudnia i z podium zeszła dopiero w marcu 1987 roku – aby pseudopunkowa fryzura à la Limahl wyszła z mody.
Wiadomości o muzyce czerpałem wówczas z radia oraz „Świata Młodych”, który z kolei bezwstydnie i piracko kopiował całe strony z niemieckiego „Bravo”, nie przejmując się prawami autorskimi enerefowskich autorów i wydawców, bo przecież w naszej socjalistycznej ojczyźnie wszystko było wspólne. Otóż „Bravo” uważało, a „Świat Młodych” podał dalej, że Europe to heavy metal. Naprawdę? A więc gatunek, którego istnienia miałem świadomość, ale którym pogardzałem jako niesłuchalnym, krył więcej skarbów na miarę _The Final Countdown_?! „Muszę je wszystkie odkryć!” – pomyślałem, zapewne w sobotnie przedpołudnie, bo właśnie w soboty „Harcerska Gazeta Nastolatków” ukazywała się z czerwoną winietą, co oznaczało stronę poświęconą muzyce. „Będę słuchał metalu!” – postanowiłem heroicznie, przypieczętowując swój los, podpisując w myślach cyrograf, który zaważył na moim dalszym życiu.
Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Dziś już wiem, że w 1986 roku komercyjne odmiany metalu przeżywały swój rynkowy boom, ale do nas docierały tego jakieś rachityczne echa, opóźnione i zniekształcone. Mieszkałem w Dukli, gdzie w księgarni, owszem, trafiały się płyty, ale wybierać mogłem pomiędzy Eleni a Krystyną Giżowską, bo Kombi i Exodus (ten polski, oczywiście, nie thrashowy z Ameryki) już miałem. O Republice i Lady Pank można było tylko pomarzyć, co dopiero o gwiazdach rocka z dalekiego świata. Dukla znajdowała się – wciąż się znajduje – w prawym dolnym rogu Polski, więc dla dwunastolatka stanowczo za daleko od tych miast, w których można było bez większego trudu zdobyć płyty z Zachodu albo chociaż informacje o wykonawcach. Polska znajdowała się z kolei po nieodpowiedniej stronie żelaznej kurtyny, więc nie było u nas ani normalnego rynku muzycznego, ani nieskrępowanego obiegu informacji. To było jak rosyjska babuszka niemożności, przeszkoda w przeszkodzie, a w niej przeszkoda. Bynajmniej mnie to nie zniechęcało. Po pierwsze dlatego, że niczego wtedy nie można było mieć o tak, po prostu, na zawołanie, wszystko trzeba było załatwiać, na wszystko czekać. A po drugie dlatego, że im szczyt wyższy, tym większa satysfakcja z jego zdobycia – nie po to byłem fanem Indiany Jonesa, Bruce’a Lee i Luke’a Skywalkera, żeby zniechęcać się taką bzdurą jak brak dostępu do płyt i magazynów.
Na szczęście miałem na półce Faithful Breath, Crossfire i TSA. Płyty dwóch pierwszych zespołów ukazały się w Polsce na licencji w niemałym nakładzie, bo ktoś słusznie założył, że nie warto przepłacać za towar pierwszej jakości, skoro wygłodniała muzyki młódź kupi nawet ochłapy z taniej jatki. Dało się tego słuchać, ale na większy komplement wobec tamtych albumów – odpowiednio _Gold ‘n’ Glory_ i _Second Attack_ – mnie nie stać. Za to TSA… Cóż, TSA to już zupełnie inna historia.
Okazało się, że już wcześniej TSA znałem – i sam nie wiem, czy lubiłem, czy bardziej się ich bałem. Na pewno była to niezdrowa fascynacja, która, co wie każdy koneser harlekinów, bywa zaczynem wielkiej namiętności. W 1984 roku, jak wszyscy, absolutnie wszyscy moi rówieśnicy, z wypiekami na twarzy oglądałem fenomenalną ekranizację _Akademii pana Kleksa_ w reżyserii Krzysztofa Gradowskiego. Świetną muzykę do tego filmu i porywające piosenki stworzył Andrzej Korzyński, poza jednym wyjątkiem, który nawet na pierwszy rzut niewprawnego, dziesięcioletniego ucha aż nadto się wyróżniał. Chodzi o ten epizod w historii szpaka Mateusza, w którym wilki całymi sforami najeżdżają na królestwo, by zemścić się za śmierć swojego pobratymca. Na ekranie widzimy całe zastępy dwunożnych wilków z tekturowymi łbami, maszerujące nocą grzbietami gór. Na piersiach mają puklerze, za pasami miecze, a w łapach pochodnie i złowrogie sztandary. Towarzyszy im jazgotliwa muzyka w wykonaniu TSA, a Marek Piekarczyk zachrypłym głosem śpiewa: „Idziemy razem, nas nie pokona nikt / Przed wilczym stadem już opór wszelki znikł”. Łąki płoną, dym zasnuwa ciemne niebo, słychać wycie i odgłosy wystrzałów. Jeśli ktoś w moim wieku, kto to wtedy oglądał, twierdzi, że nie narobił w portki ze strachu, łże jak pies. Ci, którzy wyłącznie zamykali wtedy oczy, chowali się pod fotelami albo zwiewali z kina, kilka lat później zostawali fanami zespołu Wilki, a ci, którzy może i się bali, ale też trochę chcieli się do tej sfory przyłączyć, zaczynali słuchać metalu. Tak, to musiał być ten moment, w którym wykuwał się nasz los.
Płyta, którą kupił mi ojciec w przypływie prekognicji, w niczym nie przypominała gładkich, wyperfumowanych hitów Europe, ale bardzo mi się spodobała. Do szczęścia brakowało mi tylko rozumienia tekstów, które były po angielsku, bo trafiła mi się wersja eksportowa _Heavy Metal World_ – ślad po nieudanej próbie wyjścia za Odrę i Nysę Łużycką. Na szczęście odkryłem w swojej kolekcji większy skarb – debiutancki singel TSA. Nie wiem, skąd się wziął, ale pewnie kupiłem kiedyś na wszelki wypadek, bo w kryzysie nabywało się rzeczy nie dlatego, że były potrzebne, ale dlatego, że akurat były dostępne – kto wie, kiedy i co rzucą do sklepu następnym razem. Mała czarna płytka, ukryta w anonimowej papierowej kopercie, zawierała dwa utwory – _Mass media_ oraz _Wpadkę_. Tekst tego drugiego nie do końca był dla mnie zrozumiały („Słono płacisz za tę noc, nie pomoże ci w tym nikt / Dziś miłości masz już dość, nie płacz, mała, bo to wstyd!”), ale pierwszy przemówił z całą siłą nonkonformizmu, będącego w zasięgu trzynastolatka, który czuje, że powinien się buntować, ale jeszcze nie bardzo wie przeciwko czemu oraz nie chciałby martwić rodziców. „Wychowały cię mass media / Nie wysilał się twój mózg / W szkole była też tragedia / Choć ci nie szczędzono rózg” – o pewnie, znam takich! „Chcesz się wyspać, najeść, napić / Chcesz panienki ciągle rwać / Kabzę szmalem też chcesz nabić / Chcesz od życia tylko brać” – takich wtedy chyba nie znałem, a krytykowanie bezmyślnego konsumpcjonizmu w PRL-u, w stanie wojennym i w czasie rozpędzającego się kryzysu, dzisiaj wydaje mi się umiarkowanie trafione, ale co tam, wierzyłem Piekarczykowi w każde słowo.
Czego nie wysłyszałem w tekstach i nie wyczytałem pomiędzy wierszami, dowiedziałem się z wywiadów i artykułów o zespole. W każdym kiosku można było wtedy dostać broszurę o TSA autorstwa Piotra Nagłowskiego (wydrukowano tego sto dwadzieścia tysięcy egzemplarzy), wydaną w serii „Idole”. Kupiłem i prawie nauczyłem się jej na pamięć. Pokazywała zespół od kulis, była na tyle obszerna, by sporo rzeczy wyjaśnić, ale na tyle skromna, żeby zostawić pole dla plotek, domysłów i fantazji rozpalających wyobraźnię wielbicieli tej grupy.
Z wypiekami na twarzy czytałem o fanach, którzy „jeżdżą za zespołem przez tydzień, dwa, czasem miesiąc”¹. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie, oni widują TSA co wieczór, a ja pewnie nie zobaczę nigdy… „Na ulicy łatwo można ich rozpoznać: do koszuli przypinają znaczki z charakterystycznym, ostro wyciętym napisem, malują go na kurtkach, spodniach i trampkach. Nierzadko można dojrzeć na ubraniach ślady autografów muzyków. Pomysłowe dziewczęta nawet kokardy we włosach ozdabiają trzema literami: ‘T’, ‘S’ i ‘A’”.
Postscriptum do zeszytu Nagłowskiego stanowią wypisy z listów, które zespół w owym czasie otrzymywał od swoich wielbicieli. „Doszłam do wniosku, że oddałabym 5 zdewociałych, starych, ostatnich lat mego życia za choć 1 miesiąc przebywania z Wami. Nie, to nie jest głupota. Myślałam nad tym bardzo długo i to ma sens. Niestety jest to nierealne (może tylko podczas wakacji), bo uczę się. A zresztą kto chciałby mieć na głowie dziewczynę?” – zastanawiała się Katarzyna z Bydgoszczy, lat szesnaście. „Nasi nauczyciele nie pozwalają nam nosić znaczków zespołu TSA” – skarżył się jej rówieśnik, Przemek z Krakowa. „Ta muzyka jest naszą muzyką – muzyką młodych. Pozwala nam się wyżyć, wyszumieć, wyrwać z codziennej szarości” – nazywał rzecz po imieniu Grzegorz z Sosnowca.
Natomiast osiemnastoletnia (i całe szczęście) Lidia z Olsztyńskiego przesłała Markowi Piekarczykowi wiersz zaczynający się od słów: „Zmęczona czekaniem na Ciebie / podrywam się w górę z zapałem / i usta me krzyczą CO? Niewiem / i pragnę Cię całym swym ciałem”².
Równie popularna była książka _Dola idola_ Mariana Butryma, w owym czasie dziennikarza popularnego tygodnika „Razem” i redaktora naczelnego „Magazynu Muzycznego Jazz”. To zbiór wywiadów z gwiazdami polskiej estrady, od Maryli Rodowicz i Seweryna Krajewskiego po Republikę i Maanam. TSA robią w tym zestawieniu za rockowych troglodytów, którym Butrym każe się tłumaczyć z muzyki, wizerunku, koncertowej ekspresji, a nawet z tego, że to, co robią, podoba się małolatom. Wyjaśniają więc tak grzecznie, że aż groteskowo: „Naszej muzyki nie da się słuchać, kontemplując ją w miękkim fotelu, bo ona ma rajcować, angażować, wciągać”. Albo: „Niektórzy z nas wychowali się na długich włosach, owłosienie jest częścią osobowości. To kwestia psychiki, a nie mody”. Wtedy mnie to nie bawiło. Cytatami z tego wywiadu przez kolejne lata walczyłem w domu i szkole o swoje prawo do bujnej fryzury i wystrzępionych dżinsów. Co ciekawe, rozmowa opatrzona została komentarzem, w którym autor książki peroruje, że muzyka TSA to „rock and roll pozbawiony warsztatowej finezji i artystycznych poszukiwań”, bredzi coś o „przesadnym nagłośnieniu”, które wywołuje „larum laryngologów”, i udaje, że się martwi, żeby muzykom do głów nie uderzyła „przysłowiowa woda sodowa”. Te jego boomerskie utyskiwania były jeszcze lepsze niż sama rozmowa. Wtedy odkryłem prawo, którym rządzi się fanowski świat: im głośniej Butrymy tego świata kwękają na twojego ulubionego artystę, tym mocniej go kochasz.
Zespół TSA powstał w 1979 roku. Przez jakiś czas młodzi muzycy tułali się po lokalnych przeglądach, po czym w 1981 i 1982 roku zawojowali Jarocin. Posypały się propozycje koncertów w całej Polsce, bo to było naprawdę inne, nowe. „Występ ich jest widowiskiem złożonym z wicia się, latania, kładzenia, figur dziwnych i nieprzytomnych, ekspresji szalonej”³ – nie mogła się nadziwić dziennikarka „Walki Młodych” w listopadzie 1982 roku.
W 1984 roku Marek Piekarczyk udzielił wywiadu „Non Stopowi” i odpowiadając na pytanie, dlaczego wybrał heavy metal, pięknie wyjaśnił, o co w tym wszystkim chodzi.
„A co innego można grać w tym kraju? Jedynie heavy metal albo punk rock. Gdybym urodził się dziesięć lat później, grałbym punk, i to taki, że do Jarocina nawet by mnie nie zakwalifikowali. Heavy metal odpowiada mi. Jest to muzyka buntu. Dopóki gram ją, nic mnie nie ugrzeczni. Heavy metal nie pozwala na granie tanich przeboików. Ryczące gitary wykluczają jakąkolwiek łagodność. Uważam także, że jest to muzyka naszych czasów – mówił. – New wave i te wszystkie romantyczności są tylko na krótko. To są jedynie nowinki i mody. A heavy metal idzie naprzód prostą drogą od źródeł, od pierwszego archaicznego bluesa, rozwija się powoli, ale skutecznie, tak jak muzyka ludowa. Ewoluuje stopniowo i niespiesznie. Dłużej przez to przetrwa. Muzyka heavy metal nie zdradziła rocka, jego ideałów. Nie zdradziła kontrkultury. Mam tu na myśli prawdziwe heavy, nie żadną namiastkę. Bunt punk rocka szybko przerodził się w hołdowanie komercji. Z naszą muzyką nigdy się tak nie stanie”⁴.
Kiepskim się, Marku, okazałeś prorokiem, ale za to byłeś całkiem wiarygodnym mesjaszem. Czytałem ten wywiad pewnie setki razy, aż w końcu uznałem te myśli za swoje. Tak, heavy metal jest prawdziwy, nie wymięka i zostanie tu na zawsze. A ja przy nim.
TSA podbijało Polskę hałaśliwym, spoconym, podkutym ciężką, metalową podkową rock’n’rollem à la AC/DC, ale też wizerunkiem rozbrykanych, niepokornych dzieciaków – w zbyt długich włosach, ale za to za krótkich portkach. Wyczytałem gdzieś, że dzień po ich koncercie pół Jarocina paradowało w przyciętych dżinsach, bo włosów przez noc nie dało się zapuścić. Doskonale to rozumiałem. Godzinami wpatrywałem się w słynną koncertową fotografię, na której gitarzyści – Andrzej Nowak i Stefan Machel – stoją w rozkroku, wychyleni do tyłu, bez koszulek, z rozwianym włosem, otwartymi gębami i gitarami palącymi się w rękach. To jedno z najlepszych zdjęć oddających istotę muzyki rockowej, nie bez powodu powielane do dziś na plakatach, w książkach i artykułach. I ja też obciąłem swoje dżinsy tuż nad kolanem, tak jak Stefan. Matka załamywała ręce. Co prawda szło lato i potrzebowałem krótkich spodni, ale przecież te były jeszcze całkiem dobre, bez dziur na kolanach (będę je wycinał w nowych spodniach dopiero w kolejnym sezonie), kupione gdzieś spod lady albo w Pewexie za zdobyte pokątnie dewizy. Byłem głuchy na jej utyskiwania. Nie tylko obciąłem nogawki, ale na jednej z nich wykaligrafowałem długopisem pacyfę, opatrzoną płynącym z serca opisem „Wild and Free”, a na drugiej logo TSA, czy też nieporadną, aczkolwiek czytelną wariację na jego temat.
Kiedy po raz pierwszy wyszedłem w tych spodenkach z domu, miałem wrażenie, że wszyscy się na mnie gapią. Może zresztą się gapili, w końcu długość nieregulaminowa, bo ani to długie, ani krótkie i jeszcze jakieś bazgroły. Na rynku wpadłem na Jacka. Starszy ode mnie o trzy lata, wysoki, przystojny, podobał się dziewczynom. Również dlatego, że wszyscy wiedzieli, że będzie grał na basie w pierwszym dukielskim zespole rockowym, bo kilka razy przyszedł ze swoją czerwoną jolaną na rynek. Już sam fakt, że taka lokalna znakomitość mnie kojarzyła, napawał mnie dumą.
– Widzę, że wchodzisz w temat na poważnie – rzucił z uznaniem, wskazując palcem nogawki moich spodenek.
– Jasne! Na sto procent! – zameldowałem radośnie. Nawet jeśli ten swój cyrograf podpisałem parę miesięcy wcześniej, tu postawiłem kropkę.
Ktoś gotów pomyśleć, że słuchałem muzyki ze złych powodów – nie dla gęsiej skórki, wywołanej brawurową paradą basisty, ani przez wzgląd na dreszcze zrodzone ze smagań gitarowymi solówkami, ani nawet dlatego, że teksty były o mnie. Owszem, to wszystko też było ważne, z czasem coraz ważniejsze, ale nie mniej istotny był wizerunek.
TSA bez charakterystycznego wizerunku oraz plemiennej przynależności, wyartykułowanej w tytule płyty i w słowach zamieszczonego na niej hymnu, byłoby pewnie traktowane jako kolejny zespół rockowy. Głośny, ekspresyjny, ale jeden z wielu – niemal równie mocno potrafiło przyłożyć kilka kapel przed nimi. Choćby Mech, który był fajny, ale którego nie słuchaliśmy, bo jak tu się fascynować zespołem, którego wokalista – Maciej Januszko – wygłupia się również w _Teleranku_. Nie po to dosłownie przed chwilą z _Teleranka_ i _Dobranocki_ wyrastaliśmy. Zresztą sama gra to za mało. Członkowie TSA pierwsi jednoznacznie definiowali się jako metalowcy – przywdziali odpowiednie mundury, stworzyli dla nas ten Heavy Metal Świat.
„Hałasy wielkich miast i brudnych maszyn zgiełk / Gniewnego tłumu ryk całkiem zagłuszył cię / Ale pozostał nam nasz Heavy Metal krzyk! – darł się Marek Piekarczyk w tekście, który na dzień dobry wyjaśnił pochodzenie i zdefiniował naturę metalu. – Twoje życie jest Heavy / Twoje problemy są Heavy / Miasto, w którym mieszkasz, jest Heavy Metal / Nigdzie nie znajdziesz ciszy…”.
Autotematycznych piosenek w tym gatunku jest sporo, choć akurat w Polsce stosunkowo niewiele: TSA zaczęło i wyczerpało temat. Nie trzeba wielkiej przenikliwości, aby odkryć, że głośna, intensywna muzyka metalowa była artystycznym lustrzanym odbiciem industrialnego habitatu, w którym funkcjonowali i twórcy, i fani. Hałas ulic i fabryk, trudy codzienności i groza globalnych problemów, amplifikowana przez wrzask mediów – z tego ulepiony został metal. „Ekstremalne warunki wymagają ekstremalnych reakcji” – tę brutalną prawdę w jeszcze bardziej lapidarnej formie tytułu debiutanckiej płyty wyartykułowała na początku lat dziewięćdziesiątych nowojorska grupa Brutal Truth. Tak hartowała się stal.
Swoją drogą, dzisiaj mogę się przyznać, że nieporadne logo TSA oraz napis „heavy metal” na garażu pod naszym blokiem to ja nabazgrałem. Rodzice wiedzieli, ale nie wydali mnie organom ścigania, zresztą uważali, że garaż bez moich napisów wcale nie był piękniejszy, i pewnie mieli rację. Niestety, ośmielili mnie tym aktem rodzicielskiej wyrozumiałości na tyle, że wkrótce nazwami innych zespołów upaćkałem kolejne, znacznie bardziej reprezentacyjne mury – Morbid Angel na kinie to ja, Napalm Death na przystanku autobusowym też. I nawet D.R.I., razem z charakterystycznym wizerunkiem „biegacza”, na Urzędzie Miasta i Gminy. Bezczelnie, w biały dzień to sieknąłem. To było moje ostatnie metalowe graffiti w Dukli, bo przyuważył mnie wtedy pewien pan. Tylko źle zidentyfikował. Mundurowi przyszli po Melona, który miał włosy równie długie jak ja, ale gorszą opinię, więc i za niepopełnione grzechy mu się obrywało. Zaklinał się, że to nie on, ale nikt mu nie uwierzył, zatem pół dnia musiał szorować, a następnie zamalowywać świeżą farbę. Nie przyznałem mu się wtedy, bałem się. Sorry, Melon, głupio wyszło…
W latach osiemdziesiątych niewiele było w Polsce zespołów bardziej kochanych przez publiczność niż TSA, ale muzykom udało się to zepsuć. Kłócili się, zawieszali działalność, odchodzili od siebie i wracali. Dość powiedzieć, że pierwszy pożegnalny koncert zagrali w warszawskim klubie Park już w grudniu 1983 roku. Cała tamta dekada to dla TSA drama za dramą, co jednak nie przeszkadzało mu nagrywać znakomitych płyt. Na ostatnią z nich – _Rock’n’Roll_ z 1988 roku – czekałem już jako świadomy, zaangażowany fan i odstałem swoje w kolejce do księgarni, kiedy ktoś dał cynk, że są, przyszły. Czy raczej: rzucili – bo takim terminem określało się wówczas łaskawą dostawę do sklepu tęsknie wyglądanego towaru.
Gwiazda zespołu nie gasła powoli, lecz implodowała spektakularnie w czarną dziurę. 24 czerwca 1989 roku zaprzyjaźniony Dżem grał w katowickim Spodku swój urodzinowy koncert i TSA miało uświetnić to wydarzenie. W ostatniej chwili Nowak, Machel oraz basista Janusz Niekrasz odwołali występ, ponieważ nie pozwolono im wjechać na motocyklach na scenę, która nie została przygotowana do takich ekscesów. Całym swym gówniarskim sercem byłem za obrażonymi na prawa fizyki muzykami, bo przecież tylko próbowali przeszczepić na nasz grunt absurdalną i piękną sztuczkę, którą co wieczór raczył swoich fanów Rob Halford, wokalista brytyjskiej grupy Judas Priest. Bardzo to było metalowe, może najbardziej na świecie, więc ten zakaz odebrano jako ugaszenie prometejskiego ognia ze względu na przepisy przeciwpożarowe. Ale Piekarczyk – grał w tamtym czasie główną rolę w musicalu _Jesus Christ Superstar_, świętoszek jeden! – nie był dla nich równie wyrozumiały. Odszedł z zespołu i TSA przestało istnieć.
Na krótko. Już na początku lat dziewięćdziesiątych powróciły dwa różne zespoły TSA (jeden dla niepoznaki nazwany TSA-Evolution) – oba nieciekawe. Na comeback z prawdziwego zdarzenia najbardziej oddani wielbiciele grupy czekali aż do nowego stulecia. Ich cierpliwość została nawet nagrodzona przyzwoitą płytą – _Proceder_ z 2004 roku – ale dawna magia uleciała. To już nie był ten Heavy Metal Świat co przed 1989 rokiem i TSA zadowoliło się pozycją własnego cover bandu, solidnie, ale bez szczególnego entuzjazmu odgrywającego ścieżkę dźwiękową coraz bardziej odległej młodości brzuchatych i łysiejących fanów. Coraz mniej ludzi pamięta, że Marek Piekarczyk był frontmanem rewolucyjnego, niepokornego, budzącego niepokój starych zespołu heavymetalowego. Dla młodszych ode mnie, i to nawet niewiele młodszych, jest przede wszystkim miłym rockowym dziadkiem z telewizyjnego talent show.
W lipcu 2015 roku TSA robiło za gwiazdę Dni Dukli. Akurat byłem w mieście pokazać wnuki dziadkom, więc zameldowałem się pod sceną. Grało na świeżo wybudowanym boisku Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji, jakieś trzysta metrów w linii prostej od dawno już wyburzonego garażu, na którym kiedyś wyrysowałem jego logo. O takim koncercie tuż obok mojego bloku, z tym repertuarem – _51_, _Trzy zapałki_, _Alien_, _Maratończyk_, _Chodzą ludzie_… – nawet nie śmiałem marzyć, kiedy kochałem ich najbardziej na świecie. A gdy już się odbył, nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Przyjechali o wiele lat za późno, bo tych, którzy zgotowaliby im królewskie powitanie, dla których mogłoby to być najbardziej doniosłe wydarzenie życia, już dawno nie było. Tu pozwolę sobie wrócić do moich przyciętych gaci, które zwróciły uwagę miejscowej trudnej młodzieży. Ni to hipisi, ni punkowcy, ni metalowcy, uważani byli w miasteczku za chuliganów. Nie bez powodu, bo choć nie wszyscy mieli już dowody osobiste, jak jeden mąż ćmili popularne i klubowe, popijali, cokolwiek dało się skołować (czyli albo lokalną, rozwodnioną wariację na temat piwa Leżajsk, albo tanie wino), czasem wąchali klej. Kilka lat później odkryli kompot i większość z nich poumierała. Ale to już zupełnie inna historia.
Kiedy jeszcze żyli, zyskiwali przy bliższym poznaniu. Trochę się ze mnie podśmiewali, że taki młody, że maminsynek, bo musiałem meldować się w domu o określonej porze, nie popalałem papierosów i nawet piwa nie chciałem spróbować, ale przygarnęli mnie do swojej aspołecznej bandy. Byłem wniebowzięty. Nie tylko miałem nowych kolegów, ale w dodatku kolegów starszych, którzy mnie akceptowali, rozumieli i podzielali moje muzyczne zainteresowania. Imponowali mi. Nie jaraniem szlugów i wątłymi wąsami, ale wiedzą o TSA, entuzjazmem i doświadczeniem. Ktoś był w Jarocinie i prawie widział koncert, ktoś inny znał kilka tekstów na pamięć. Pamiętam, jak Czarny wyśpiewywał na ławeczce pod cmentarzem _Trzy zapałki_ z zaangażowaniem, do którego Marek Piekarczyk nigdy się nie zbliżył, a później interpretował tekst w godzinnym monologu. Prawdę mówiąc, najpierw usłyszałem wersję a cappella w wykonaniu Czarnego, a dopiero później oryginalną, tę z czerwonej płyty. I ta druga mniej mi się podobała.
Coraz bardziej wsiąkałem w nową bandę, zdradzając kolegów z podwórka, z którymi wciąż jeszcze zdarzało mi się czasem po prostu… bawić. Razu pewnego nawlekliśmy pod blok desek z odpadów tartacznych, wystrugaliśmy sobie z nich strzelby i podzieliliśmy się na Indian i kowbojów. Telewizja Polska pewnie znowu powtarzała kręcone w Jugosławii przygody mówiącego po niemiecku francuskiego Winnetou. Każdy z nas wybrał sobie indiańskie imię. Pamiętam, że kolega Zygmunt z trzeciego piętra, z racji niskiego wzrostu, był Małym Bizonem, a jeden taki obrażalski Mariusz został Chmurą Gradową. Namówiłem chłopaków, żeby naszą organizację nazwać Tajne Stowarzyszenie Apaczy. Tak, w skrócie TSA. W ten rozpaczliwy sposób próbowałem jeszcze zszyć gwałtownie wymykające mi się z rąk dzieciństwo z kuszącym, ale i groźnym czasem adolescencji.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I