- W empik go
Skorpiony - ebook
Skorpiony - ebook
Gdzieś pośrodku pustynnych piasków znajduje się amerykańska baza atomowa. Każdego dnia z bazy startuje bombowiec, a na jego pokładzie broń nuklearna. W otoczeniu nowej technologii stacjonują piloci. Jak Amerykanie radzą sobie z trudami powierzonych im zadań? Kim są i co skłoniło ich do służby na rzecz kraju? Wszystkiego dowiemy się z perspektywy jednego z pilotów – Herberta. Czeka nas lot pełen wrażeń i niespodziewanych zwrotów akcji.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-281-1812-2 |
Rozmiar pliku: | 300 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Herbert opróżnił drugą filiżankę kawy i odsunął tacę z zastawą. Sięgnął do oficerskiej raportówki i wyjął małą kopertę z biletem wizytowym. „Przyjdź jutro wieczorem do «Nowej z Astrami». Koniecznie, albowiem zdarzyło się coś bardzo ważnego” — napisał.
Przywołana kelnerka skasowała należność i wzięła kopertę.
— Proszę doręczyć jutro przed południem.
— Niech pan będzie spokojny, panie majorze.
Poczekał, aż młoda, otyła dziewczyna oddaliła się w stronę bufetu. Zarzucił na ramię raportówkę i wyszedł z kasyna.
Maleńki rynek osiedla mimo wczesnej pory wieczornej już opustoszał. Kelnerzy w białych kitlach wnosili do barów plecione z bambusu fotele i stoliki. Zwijali kolorowe baldachimy, które w południe chroniły pijących wino lub rum przed upalnym słońcem.
Z wąskiej uliczki wytoczyła się polewaczka i chlusnęła strumieniem piany na stygnący bruk. Kurz, który osiadał nawet w bezwietrzne dni, spływał zawiesistym potokiem do rynsztoków. Migotliwe reklamy tańczyły nad witrynami sklepów. I one straciły intensywną barwę pod grubym nalotem pyłu, dającym znać o wstrętnej pustyni kamiennych hełmistych wzgórz, porozcinanych głębokimi jarami żłobionymi w miękkim wapniu. Wyżyna cuchnąca upałem i smrodem tlących się traw spychała osiedle aż na skraj zbocza zanużonego podstawą w zatoce.
Autobusu jeszcze nie było, więc Herbert ruszył wyżłobieniem ulicy pomiędzy kamiennymi ścianami szarych budowli. Uliczka tarasami spadała ku brzegowi. Po chwili wstąpił na drewniane molo wrzynające się w martwe wody zatoki. Na końcu prowizorycznego pomostu drgało światło sygnałowej lampy. Herbertowi przypominało wieczny ognik zawieszony przed ołtarzem granatowego wnętrza świątyni.
Usiadł tuż obok latarni. Obserwował bezkształtne sylwetki kilku starych kryp, które zaopatrywały codziennie osiedle w żywność, wodę i alkohole. Nad portem, a raczej przystanią skleconą naprędce z ignorancją podstawowych warunków bezpieczeństwa żeglugi, osiadł dziwacznie rozczłonkowany pierścień świateł mieściny. U góry, gdzie znajdował się maleńki rynek, żółte ogniki splatały się bezsensownie w chaotyczną kompozycję pośpiechu, prymitywu i niedbalstwa budujących.
Odetchnął czerstwym powietrzem zalegającym zatokę chłodną falą. Tylko tutaj zapominało się o jałowej pustyni nagich wzgórz, które oddzielały podłą dziurę od miast zamieszkałych przez normalnych ludzi.
Pomyślał, że wypił zbyt wiele kawy. Lekarz pozwalał cztery tygodniowo, tyle zaś wynosiła jego dzienna porcja.
Skurczył i rozprostował palce. Wiedział, że jeszcze nie drżą. Przeklęte ręce, nigdy nie chciały drżeć w gabinecie lekarzy.
Ciszę w porcie rozbiła motorówka. Jej stukot przypominał szczekanie kija wodzonego po sztachetach płotu.
Herbert wrócił na rynek zadowolony z krótkiej chwili spokoju i bezmyślności. Trwać bezmyślnie to nie lada przyjemność w tej okolicy. Nie pamięta się o czterech ulicach zabrudzonych gazetami, pudełkami od papierosów i stłuczonymi butelkami po winie, ulicach, które wyznaczały granice skromnego świata dla mieszkańców. Paradoksalne skojarzenie. Portier zapluskwionego hotelu, kucharz w kasynie parsknąłby śmiechem. Zanim pierwsze okna ułożą się do snu, Herberta rozdzielą od mieściny setki kilometrów, a jednak... cztery ulice, rynek i kasyno, tarasowate zbocze okryte pyłem wapiennym rzeczywiście zakreśla granice świata.
Ponadto był zadowolony, że wysłał wiadomość teraz, wieczorem, nie zaś nazajutrz, po powrocie.
Przed kasynem czekał już autobusik ze spłaszczoną mordką. Zabierał zaledwie kilkanaście osób. Wygodne i luksusowe wozy utknęłyby na pierwszym zakręcie wąskiej szosy.
Wewnątrz siedziało kilka osób. Wyciągnięte dłonie Herbert kolejno uścisnął niechętnym gestem.
— Gdzież ten zaplugawiony kierowca?
— Po kiego licha tu czekać.
— Wołajcie go.
— Świnia, trąbi z barmanem piątą kolejkę rumu.
— Mały rum świetnie nam zrobi. Co?
— Panowie oficerowie...
Doskonały rum, importowany z Italii, rozjaśnił na krótko nastroje. Potem wspólnie wyciągnęli szofera i autobus skoczył żywo w stronę jasnych zabudowań willowych wzdłuż szosy stąpającej stromo pod górę.
Herbert machinalnie patrzył w szybę. Mijali właśnie ciemne kontury fabryki. Właściciel dawno zwinął interes i wyjechał do normalnego świata.
W ten sposób przywitali ostatnie zmiany w miasteczku lekarze, adwokaci, nauczyciele, garstka dobrze sytuowanych robotników, słowem wszyscy, którzy posiadali nieco grosza i mieli dokąd wyjechać. W zamian ściągnęli nowi ludzie. Rozrosły się nowe zakłady: szpital, knajpy, przystań, poczta, hotele i rozrywkowe budy z tajnym wyszynkiem. Całe osiedle przystosowało się do nowej funkcji: usługiwania tej cholernej placówce, zbudowanej kilka kilometrów w głębi kamiennej pustyni wyłysiałych pagórków. Ci zaś, którym nie dopisały nerwy, wynieśli się do normalnego świata.
Autobus tłamsił prostokątne odbicia szerokich okien szpitalnych. Ona czekała przy jednym z tych okien. Dzisiaj pełniła dyżur, jutro ma wolny dzień i przyjdzie wieczorem do „Nowej z Astrami”.
„Naprawdę bardzo dobrze zrobiłem z tym listem. Nie było sensu odkładać do jutra. Gruba dziewczyna zaniesie kopertę może za parę godzin i ona znajdzie wiadomość wróciwszy do mieszkania.”
Szosa jeszcze raz zawisła nad światłami osiedla. Ujrzał miniaturę rynku, ulice ściekające do portu, drżący ognik na końcu mola. Dalej — nieruchoma płaszczyzna matowej zatoki.
Szofer drapieżnie opadł na kierownicę. Wóz gwałtownie rzucony w bok wdarł się na nową serpentynę. Zbocze urwało się nagle. Rzeka asfaltu płasko plotła się po skalistej wyżynie.
— Herbert, zapalisz?
— Bóg zapłać. Mam dzisiaj kolejkę.
— Wiem. Po cóż byś jechał do bazy. Chyba nie wieziesz w kieszeni wymówienia? Co? Majorze? Czemu nie złożysz wymówienia? Napiszesz: z powodu upadku sił psychicznych. Takim prośbom nigdy nie odmawiają. Najdłużej za czternaście dni wyjedziesz starą krypą, która wozi żarcie. Pomyśl, tylko dwa tygodnie dzielą nas od normalnego świata.
— Zamknij się, do jasnej cholery.
— Ja wiem. Nie musisz wściekać się na mnie. Podpisałeś ten bawoli cyrograf i nie ma o czym gadać.
— Dlaczego bawoli?
— Trzeba mieć rozum i spryt bawołu, żeby pozwolić się tutaj zapędzić.
— Zamkniesz ty się czy nie.
— Ja tylko tak sobie. Nie będziemy przecież stawiali rybich oczu na te martwe kamienie.
— Mam gdzieś wszystkie twoje kamienie — rozzłościł się Herbert. Gadatliwy kapitan irytował go, chociaż wiedział, że obaj męczą się jednakowo i nie warto dokuczać sobie wzajemnie. — I tak wyjadę stąd znacznie przed tobą.
— Po co się pieklić? Wszyscy życzymy ci rychłej odpowiedzi.
W stronę rozmawiających zwróciło się parę osób z bladym ożywieniem na twarzy.
— No, jak twoje podanie?
Herbert zaklął. Ktoś mówił:
— Ano właśnie. Każdy chciałby przerzucić się na linie komunikacyjne.
— Ale ja się przeniosę.
— Daj ci, Boże.
— Zobaczycie.
— Daj ci, Boże.
— Zobaczycie. Gdy wypiję zbyt wiele kawy, drżą mi dłonie. To niechybny znak, że wyjadę z tej dziury.
Zapadło milczenie. Zapewne wszyscy myśleli, dokąd wyjeżdża się z tej dziury, gdy zaczynają drżeć ręce. Pewnej nocy zabiera człowieka karetka, i tyle z nadziei. Potem już tylko gmach szpitala i mur wysypany u góry tłuczonym szkłem.
— Herbert?
— Czego?
— Nie mów tego więcej.
— Bo?
— Wiesz przecież. Plotka rządzi w tym mieście. Niech ino komendantura dowie się, co wygadywałeś w autobusie, a jesteś skończony.
— Mam gdzieś wszystkie plotki i to, co mówię. Gadam, żeby coś gadać. Ale i tak wyjadę stąd. Jeszcze się przekonacie.
— Daj ci, Boże.
Autobus wzdrygnął się na wyboju. Osiadł nieco na tylnym podwoziu.
— Szefie, resor!
Szofer zahamował i wysiadł, żeby obejrzeć wóz. Gdy otworzył drzwi, do wewnątrz wsączyło się trochę dusznego wieczoru. Zapachniało nagle goryczą ciężkich, zeschłych traw, długich i kłujących. W południe zwęglały się w pożarze słońca, później śmierdziały cierpko jak niedopałki papierosów.
Zapach, który poczuli, wydychały wstające do wieczornego chłodu długie łodygi badyli rosnących kępami na północnych stokach wyżynnych pagórków.
Równocześnie usłyszeli dalekie jeszcze, ściszone i zniekształcone pomruki bazy. Najdalej za kwadrans będą na miejscu, ale teraz nie dostrzegali nawet fioletowych szpad reflektorów, ścinających głowy pierwszym gwiazdom pogodnej nocy. Nisko nad horyzontem drgała purpura zachodu... Albo płonął step.
Szofer usiadł bez słowa na powrót za kierownicą i szarpnął autobusem. Tył nieustannie trząsł, oficerowie klęli i przesuwali się ku przednim fotelom.
Mieszanka mdliła kwaskowatym odorem, piekła w oczy. Herbert przetarł duże ciemne szkła.
— Szefie — zawołał. — Jeżeli pan będzie nadal tak śmierdział, moje oczy przestaną być użyteczne.
— Co mnie to obchodzi. Zawiozę was na miejsce mimo złamanego resoru. Co do oczu nie mam żadnych poleceń.
— Widzisz — wtrącił się kapitan — usłyszałeś część prawdy o naszym osiedlu, o nas i naszej zaplutej wegetacji. Wszyscy wykonują z pasją robota jedynie to, za co płacą. I nic więcej nikogo nie obchodzi. Szofera nie interesują twoje oczy, ciebie zaś prócz wyśnionych linii komunikacyjnych niewiele poza tym. A wiesz dlaczego? Nie wiesz. Więc powiem. Dlatego, właśnie dlatego, że ten parszywy strzęp ziemi nie interesuje nikogo z normalnego świata. Nawet jeśli ładują na krypę rum, kapustę i szynki, myślą o kapuście, która musi być dostarczona, nie o ludziach, którzy ją będą jedli.
— Czy kapitan długo może tak gadać?
— Długo. Wszystkiemu winne godziny nasłuchu, kiedy siedzę milczący i wyczekuję ludzkiego głosu przetworzonego na języczki kresek i kropek. Przy nasłuchu można zwariować. Zaręczam.
— Do licha, wiem coś o tym. Nie tylko przy nasłuchu.
— Przepraszam — bąknął kapitan — wiem, że tobie najgorzej, majorze. Widziałeś ostatni film?
— Nie chodzę do kina. Denerwuje mnie.
— Szkoda. Dobry film i smaczne nogi.
— Niech kapitan wreszcie przestanie gadać. Szefie, czy pan musi tak śmierdzieć mieszanką. Zupełnie bez pojęcia prowadzi autobus.
— Niech się pan odczepi od mojego prowadzenia. Jadę, jak mi się podoba. Zawiozę was na miejsce. Za to mi płacą. Ważne, żebym zdążył, reszta ode mnie zależy. Jeśli major nie zamknie się, zasmrodzę tak, że lekarz zabroni panu robić nocną kolejkę.
— Jak pan się odnosi do mnie?
— Panowie — ktoś odezwał się z przodu — po co awantury. Majorze. Samochód zawsze smrodził potwornie i nigdy pana to nie irytowało.
— Przepraszam — rzekł Herbert — to wszystko z powodu tej rudej pustyni.
Nikt nie zrozumiał, co major chciał powiedzieć, lecz nie zapytano. On zaś zastanowił się. „Może to bilet posłany przez kelnerkę, może chwila wytchnienia na pomoście mola portowego albo spopielałe trawy, których odór wdarł się przez uchylone drzwi autobusu...” Naraz pomyślał: „Kawa. Za dużo kawy. Ona rozjątrzała.” Pomyślał jeszcze, że zachował się opryskliwie lub nawet ordynarnie. W gruncie rzeczy było mu to obojętne. Nie zamierzał przepraszać. „Nie pierwszy raz jadę autobusem zrudziałą pustynią o wstającej zorzy i nie pierwszy raz kłócę się o byle głupstwo.”
Przetarł chusteczką szkła okularów. Chuchnął parokrotnie. Patrzył, jak rosa pokryła kryształkami szkło. Autobus lekko trząsł na asfalcie spękanym od słońca. Drżały fotele, drżały szyby, drgał nawet głos rozmawiających. Herbert zobaczył rosnące przy drodze rzadkie kępy chaszczy. Zrazu rosły bujnie, opancerzały się grubym naskórkiem łodyg, a później wiły z pragnienia i spopielałe padały na ziemię. Ludzie zaorywali glebę i siali nowe krzaczki. Mądra zabawa.
Zarośla przypomniały mu, że dojeżdżają na miejsce.
Szofer zrzucił bieg, aż zachrobotało w skrzyni podwozia.
— Bez pojęcia — mruknął Herbert. Zdziwił się, dlaczego rozpoczął kłótnię od nowa. Na przedzie zachybotała latarka. Autobus stoczył się na skraj szosy i zamilkł.
Żołnierz w hełmie nasuniętym aż po brwi zajrzał do wnętrza. Rozpoznał twarze, trzasnął drzwiami. Herbert słyszał brzęk zwalnianego łańcucha, który za chwilę miały przygnieść do asfaltu koła pojazdu.
Wartownik oświetlił tył wozu i naciągnął łańcuch ponownie.II
Wysiadali kolejno na betonową płytę i razem schodzili do schronu.
Z zewnątrz przypominał on długi wał wybrzuszonej ziemi porosłej wątłą roślinnością. Niczym kopiec ziemniaków o gigantycznych rozmiarach.
Betonowe schody prowadziły do kwatery dowództwa. Pomieszczenia administracji, hale, kluby, salony i gabinety sztabowe, a także wszelkie urządzenia usługowe zbudowane były z tanią elegancją i wygodami; i ludzie tu zatrudnieni nie odnosili wrażenia, jakoby żyli w ogromnym kretowisku.
Nawet kuliste jarzeniówki przypominały upalne południe. Tylko że tutaj było chłodno. Monotonnie chłodno, zarówno w lipcowy dzień, jak i w grudniowe noce, kiedy nawet pustynna wyżyna okrywała się listkami szronu.
Herbert pożegnał kapitana i udał się do lazaretu.
— Dobry wieczór, doktorze.
— Witam. Pan ma nocną kolejkę? Proszę.
— Nie ma sensu, doktorze.
— Za to mi płacą. Więc proszę zdjąć bluzę.
— Niestety, jestem zdrowy.
— Policzymy tylko pulsik, ciśnienie, i koniec. Proszę dać rękę. Co pan widzi na tej ścianie?
— Nic ciekawego. Półka, plakat i nieco brudu.
— Czy pan coś odczuł?
— Ukłucie.
— Proszę je opisać.
— Dwa drobne ukłucia; jedno tuż obok drugiego.
— Może pan zrobić kolejkę. Jeszcze opiszemy to w książce.
Gdy Herbert otworzył już drzwi, lekarz zapytał:
— Nie denerwuje się pan, majorze?
— A dlaczego miałbym się denerwować?
— Nic, nic — lekarz kiwał w zamyśleniu łysawą głową. Herbert pomyślał, że lekarz nie chciał mu czegoś powiedzieć. Ponieważ nie lubił doktora, starego maniaka pokerzysty, przeto nie pytając o nic wyszedł z lazaretu.
Zameldował przybycie oficerowi z komendy ruchu, ten kazał mu włożyć kombinezon.
Ponieważ Herbert dysponował wolną chwilą, zajrzał do klubu.
— Dobry wieczór, panowie.
Nikt nie reagował. Herbert usiadł wygodnie w płaskim fotelu. Była cisza. Zaklął więc głośno i rzekł:
— Od paru miesięcy wspaniała pogoda, aż wnętrzności w człowieku przewraca. Żeby choć raz ominęła mnie kolejka z powodu pogody.
Dalej trwała cisza, która zaczęła go dziwić.
— A wy co? Mumie?
— Nic nie wiesz? — spytał młodziutki, drobny porucznik, pchła wśród świetnie zbudowanych oficerów.
— Co się stało?
— Lenzer.
Herbert zrozumiał. Spojrzał na błyszczące nosy swoich lakierków. Oparł dłonie na kolanach. Nie wiedzieć po co, zapytał:
— Jak?
— To w mieście niczego nie wiedzą?
— Skądże. Wracam z kasyna.
— Dziwne, że w mieście jeszcze nie wiedzą.
— Jak to było?
— Bardzo głupio — mówił porucznik. — Startował ostro z boczną falą. Poderwał na kilkadziesiąt metrów i wtedy wlazł w potworną poduszkę. Widziałem, jak klapnął na starting. Miałem wrażenie, że coś śliskiego pada mi na głowę i ramiona. Tak. Paliło się kilka sekund. Takie pożary oglądałem w dzieciństwie. Wyrosłem na wsi. Bywało, wracałem z lasu lub z łąk dźwigając bańkę, wędki i pustą siatkę. A tu grzyb dymu wyłazi spoza drzew i rozwija się nad domami. Biegłem zdyszany i zwykle było już za późno. Ani domostwa, ani ognia, tylko tłusta baba ryczy cała wymazana sinymi, a nie czarnymi sadzami, i chłop rąbie ostatnie tlące się pale twardego drewna. Lenzer płonął jeszcze szybciej. Trwało to kilka sekund.
— Głupia historia — rzekł Herbert.
— Zupełnie głupia — potwierdził rosły, czarny, nieco otyły kapitan. Porucznik znowu zagdakał parskliwym tenorkiem.
— Umówiłem się z Lenzerem, że jutro poświadczy mi w notariacie pewną umowę. Nie będę mógł tego zrobić jutro. Zaplute życie.
— Tutaj wszyscy kończą głupio — zadudnił znowu kapitan.
Teraz chaotycznie rozmawiali wszyscy.
— Czwarta załoga w tym roku.
— Już czwarta?
— Ano, czwarta. Najpierw rozkraczył się Maykowsky, potem Schreder nie wrócił do portu, za nim Frank zakaszlał się na śmierć gdzieś nad basenem morza. Hanke na startingu i dzisiaj Lenzer.
— Zapominacie, panowie, jeszcze o trzech oficerach.
— Ależ!
— Oczywiście. Porter, Blanche, Karst. Ci skończyli zupełnie głupio.
— Teraz gryzą mur szpitala obsypany tłuczonym szkłem.
— Pamiętacie, jak Portera lekarze wywlekli z maszyny?
— Ależ był silny chłop. Dwaj sanitariusze pobiegli zaraz na opatrunek.
— Wsadzili go do karetki jak oszalałego koguta. Panowie. Myślałem, że również oszaleję, gdy wlekli go za włosy i nogami wpychali do karetki. Potem trzasnęły drzwiczki i syrena darła się cały czas, aby przekrzyczeć Portera.
— Cztery załogi to nieco za wiele, panowie. Zważcie, rok jeszcze nie zamierza zachodzić.
— Lenzer głupio dzisiaj skończył.
— Miał szczęście. Teraz ogląda Chrystusa.
— Gówno ogląda — zirytował się Herbert.
Wszyscy zamilkli i spojrzeli nań z ciekawością. Gdy mówił szybko i chaotycznie połykając końcowe sylaby, w klubie słychać było jedynie trzask iskry w mrugającej rurze jarzeniówki. Buchnęła czyjaś zapalniczka i kłąb dymu złączył siedzących fioletowymi pętlami.
— O jakim Chrystusie mowa? On żyje dwa razy w roku i to jedynie w normalnym świecie. Na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Co prawda, przed Wielkanocą gubią go w każdym karnawale, ale żyje i tak, bo o nim pamiętają. Dzięki niemu ludzie mają urlopy, przyzwoite żarło na stole i bodaj parę dni bez kłótni rodzinnej. Gdyby nie istniał Bóg, ludzie nie mieliby świątecznych urlopów. Ale w tej dziurze na skraju kamiennej wyżyny wapiennych kopców?... Ja osobiście wolałbym nie oglądać nieba. Każdy włochaty urzędnik poczytuje sobie za honor po śmierci lądować w niebie. Wiecie dlaczego? Obrzydła mu przeciętność jego ulicy, domu, tłustej żony, puszczającej się córki, gadatliwość sąsiada, szczekanie psa na podwórzu i wieczne kłótnie z listonoszem, który nie chce wchodzić na piąte piętro. Dlatego rachityczne mózgi wzdychają do nieba. Ale my, panowie oficerowie, nie uskarżamy się na przeciętność. Skądże. W niebie każdy jowialny księżunio, któremu Bóg odpuścił na łożu śmierci grzeszne noce onanii, każdy taki będzie pokazywał nas palcami i znowu wygłaszał kazania. Nie chcę pomnika za życia ani po śmierci. Drażniące są owe palce, które wskazują mnie pozostałej zbieraninie raju. Żaden z nas nie myśli o zdychaniu, ale gdyby trzeba było, myślałbym właśnie o paluchach we mnie, jak lufy, skierowanych. Nie chcę być rozstrzeliwany każdego dnia. Nawet faszyści strzelają tylko raz i zasypują. Niebo jest dla normalnych ludzi, a my wozimy mandarynki. _Hallo, Fräulein_ — zawołał do Niemki kelnerki — _zwei Rum, bitte_!
Gdy skończył, wszyscy oglądali nosy własnych lakierków. Dopiero starszy już major przytaknął:
— Herbert ma rację. Nie przypominam sobie, aby w Piśmie wspomniano o zbawieniu któregokolwiek z nas.
— Ależ majorze — mówił czarny otyły kapitan — wszakże zatłukli Go kamieniami również i za nasze wyzwolenie.
— Panu pomieszało się, kapitanie, On skończył na krzyżu i wcale nie za nas. Po prostu Bóg strzelił głupstwo. Pan gra w szachy, kapitanie?
— Co to ma do rzeczy?
— Zaraz wytłumaczę. Wie pan zapewne, co to jest ofiara Kwalitasa. Daruje się figurę, licząc na korzystniejszą sytuację. Później spostrzegamy, że łudziliśmy się tylko nadzieją. Bóg nie umiał grać w szachy. To wszystko właśnie dlatego, że nie umiał. Proszę zauważyć. Jednego człowieka wykończyli na krzyżu, a w dwa tysiące lat później my rozwozimy mandarynki. Po kiego licha Jego zatłukli?
— Choćby i po to — ktoś oponował — aby świat mógł doczekać dwudziestego wieku. Mimo że — mówca zaakcentował swoje słowa — mimo że rozwozimy mandarynki.
— Nieprawda. Mandarynki wozimy od niedawna, a wszystko razem funta brudu niewarte. I drugi raz Chrystus nie zdąży wrócić na ziemię.
— A po co? Dzisiaj nie krzyżują. Dzisiaj zginąłby na jezdni rozjechany przez pijanego młokosa albo skończyłby w szpitalu na raka. Potem studenci zrobiliby jaszcze sekcję i po wszystkim. A gdyby odważył się nazwać Chrystusem, zamknęliby Go tam, gdzie zamknęli Portera, Karsta i Blanche’a.
— A ja mówię, że wszystko przez te szachy, na których On się nie znał.
— Idź pan do cholery ze swoimi szachami.
— A pan ze swoim Chrystusem. Mam tego po obie dziurki w nosie. Wszystko tylko głupie gadanie, a Lenzer wykończył się naprawdę.
Oszklone drzwi cicho trzasnęły i wszyscy odwrócili głowy.
Major krzyczał od progu:
— Kto ma dzisiaj kolejkę?
— Ja — odparł Herbert.
— Niech pan powie, że jest w niedyspozycji psychicznej. Idiotyczny dzień.
— Co się stało? — oficerowie dźwignęli się z foteli. Major wyjaśniał:
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.