- W empik go
Skorupkę rozbić młotkiem - ebook
Skorupkę rozbić młotkiem - ebook
Ada Skurska jest typową „orchideą”, choć zdecydowanie wolałaby zostać „mleczem”. Jej życie nie jest usłane różami, lecz Ada stara się być ponad to i być względnie szczęśliwą. Zaangażowana w życie rodzinne, pokazuje wszem i wobec, że macierzyństwo, praca, dbanie o rodzinę i inne wyzwania to dla niej bułka z masłem. Radzi sobie nadzwyczaj dobrze nawet wtedy, gdy największy sprzymierzeniec – jej organizm – przestaje nim być. Jak tu nie zwariować, gdy się okazuje, że pozytywne myślenie nie wystarczy? „Skorupkę rozbić młotkiem” to zabarwiona humorem i odrobiną ironii opowieść o drodze do samej siebie.
Alicja Santarius – z wrodzonego braku pewności siebie, pomimo prób podjętych w dzieciństwie wierszem i nieco później na blogu, wynika jej debiut w wieku dojrzałym. Stopniowo odsłania się poetycko w zbiorze wierszy poetów ziemi cieszyńskiej „Podwieczorek z metaforą” (2009) oraz pokonkursowym tomiku wyróżnionych poetów „Klawiatury nie widać” (2010), by pod koniec 2020 roku wydać zbiór wierszy „Sukienka z chmur”. Cieszynianka, rocznik 1973, absolwentka filologii słowiańskiej Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, bohemistka, tłumaczka, ma teraz ochotę napisać to, co sama chce, zapominając o swoim podstawowym wykształceniu. Miłośniczka podróży, muzyki i słowa, które potrafi wywołać zmianę temperatury.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65816-67-2 |
Rozmiar pliku: | 836 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O 17:23, spóźniona więc o całe trzy minuty, Ada wbiegła do gabinetu dermatologicznego. Śnieg po drodze i wystraszeni kierowcy uniemożliwili jej dotarcie na czas. Spóźnić się można na kawę, nie do lekarza. Osoba w rejestracji zmierzyła jej temperaturę, oceniła na nieszkodliwą dla zdrowia i życia pani doktor, a następnie zaprosiła Adę do gabinetu.
Weszła, speszona nieco – bo była z natury taką, co to „przeprasza, że żyje” – i niemal dygnęła przepraszająco z powodu owego spóźnienia, po czym zajęła miejsce na krześle naprzeciwko pani doktor. A ona, nie do wiary, siedziała na swoim krześle wyprostowana jak struna i lustrowała ją w sposób, który Adę doprowadzał zwykle do szału. Co jest? Przeszło jej przez głowę. Jak dotąd w gabinecie tym czuła się tak bezpiecznie i komfortowo, że nie zdążyła nawet przygotować się na ewentualny atak, jak to robiła wiele razy w ciągu swojego dorosłego życia, kiedy przeczuwała, że takowy może nastąpić.
„W czym mogę pani pomóc?” – usłyszała oschłe pytanie, co speszyło ją po raz któryś w ciągu kilku sekund.
„Przyjechałam na kontrolę” – poszło gładko. Kiedy jednak została poproszona o podanie nazwiska, poczuła rozczarowanie, którego dotychczas kompletnie do siebie nie dopuszczała.
Po wystukaniu na klawiaturze nazwiska wyprostowana dama ze wzrokiem tak przenikliwym, że Ada poczuła chłód większy niż przed chwilą na ulicy, wycedziła „słucham”.
„Z powodu zimna szybciej zaczynają boleć mnie skaleczone palce, co sprawia, że o ich lepszym czuciu nie jestem w stanie myśleć. Ból jednak przysłania jasność myślenia…”
„…Proszę pokazać twarz. Bardziej. I bliżej. Nie gryzę”, zakomunikowała reprezentantka służby zdrowia bez cienia empatii. Pacjentka wykonała rozkaz bez mrugnięcia okiem. Poczuła jednak, że nić porozumienia, zadzierzgnięta pomiędzy dwiema kobietami kilka miesięcy wcześniej podczas pierwszego spotkania, zaraz pęknie, bo innego wyjścia po prostu nie ma.
Parę miesięcy temu Ada, nie po raz pierwszy, przez dobrych kilka godzin poszukiwała w internecie dobrego dermatologa płci żeńskiej. Do tej pory mało miała powodzenia w relacjach z lekarzami tej specjalności. Schorzenie, z którym borykała się od wielu lat, mocno nadszarpywało jej poczucie wartości jako kobiety. Zmieniała się. Na szczęście na razie zewnętrznie, choć mądre książki i jeszcze mądrzejsi lekarze straszyli, że do środka choroba także zdąży dotrzeć i spustoszyć to, co jeszcze zostało. Kto lepiej zrozumie kobietę w tak delikatnej materii jak wygląd zewnętrzny niż druga kobieta w lekarskim kitlu. Oczywiście, sprawę niemożności pomalowania paznokci zdołała już przeboleć. Nie było czego malować. Ale rysy twarzy, cieńsza skóra z popękanymi nieadekwatnie do wieku naczynkami, w końcu zmarszczki nad górną wargą – to wszystko sprawiło, że postanowiła zrobić z tym coś, co na tym etapie choroby jest do zrobienia, by móc dobrze się poczuć. Surfowanie w sieci w końcu przyniosło oczekiwany efekt. Po odsianiu ziarna od plew wybrała osobę, która: miała odpowiednie kompetencje, nie wyglądała jak Miss Polonia sprzed lat, a wręcz jakby miała patent na starzenie się z godnością, nie była właścicielką wypasionego centrum medycznego w (a jakże) centrum miasta i co najważniejsze – opinie o niej w różnych miejscach w sieci były bardzo wyważone i po prostu wiarygodne.
Ada uczepiła się tych wszystkich wytycznych jak ostatniej deski ratunku i pojechała z duszą na ramieniu na umówioną wizytę. Wrażenie pani doktor zrobiła na niej rewelacyjne. Takt, umiar, przemyślane propozycje leczenia. Zrobiła wywiad, obejrzała dokumentację poszpitalną, a kiedy Ada zasugerowała, że chętnie pozbyłaby się tego, co jej najbardziej przeszkadza, czyli zmarszczki nad górną wargą, pani doktor zadziwiła się wręcz niewiarygodnie i powiedziała: „Chyba tylko pani ją widzi. Owszem, można się zastanowić nad tym, jak mogłaby się pani poczuć lepiej. Może nici, bo kwas botulinowy się po prostu nie przyjmie, ale mam wrażenie, że powinnyśmy się skupić na leczeniu ogólnym. Pani w międzyczasie poczyta i się zastanowi, a tymczasem ja bym wsparła dłonie. Jest pani piękną kobietą, może mi pani wierzyć”.
No i „pani uwierzyła”. Do tego stopnia, że tę piękną kobietę sama w sobie także dostrzegła. Stosowała leki zaproponowane na poprawę pracy drobnych naczynek w palcach, a w lustrze zaczęła wreszcie przeglądać się mniej krytycznym okiem, co szybko zauważył mąż. Kolejna wizyta była równie owocna, lekarstwa z witaminami robiły swoje, Ada wymyśliła nawet rodzinną sesję zdjęciową, która wypadła powyżej jej oczekiwań, więc skąd mogła przypuszczać, że następne spotkanie wyprowadzi ją z równowagi na półtora dnia. Bo na więcej absolutnie sobie nie pozwoliła.
To nie pierwszy potwór medyczny na jej drodze, który postanowił rozprawić się z nią bez serca i ducha tak, że gdyby sama wcześniej o swoją głowę i serce nie zadbała, leżałaby w tej chwili niczym podwiędła roślina, wepchnięta w najciemniejszy kąt. Konewkę z wodą zawierającą odżywkę znalazła sobie sama. Była ogrodniczką. Dbała o swoją kondycję, potrafiła ocenić miejsce i inne rośliny, które otaczały ją, pomagając lub szkodząc. Znała temperaturę, w której rozwija się najlepiej, zagrożenia wynikające z prognozy pogody. Poświęciła tym badaniom ponad dwadzieścia lat, szukając zawzięcie wszystkiego i wszystkich, którzy mogą być pomocni, przychylni i stanowić po prostu dobrych towarzyszy jej nie do końca typowej drogi przez życie.
„…Proszę pokazać twarz… Nie gryzę”. Ale że co? Pokazuje ręce, mówi, że boli, a ona ignoruje jej pierwszą potrzebę. Gdzie empatia? Zwłaszcza że słowa, które poszły za tą głupią maseczką, zabolały bardziej niż palce podbiegnięte ropą. W pięć minut pani doktor przeobraziła się we wredną babę, która w tym konkretnym wypadku powinna mieć za sobą niejedną wizytę – przynajmniej u psychologa. Z wydętych ust, które pacjentka widziała pod maseczką oczyma wyobraźni, przez niemal zaciśnięte zęby padło tyle paskudności, że Adę zwyczajnie zatkało…
„Że co? W taki sposób to się, pani kochana, bawić nie będziemy”, pomyślała po krótkim oszołomieniu. Próbowała jakoś wybrnąć z tej idiotycznej sytuacji, w której poczuła się jak połamany parasol. Myślała, że zainstalowany w nim jakiś czas temu automat zadziała, jak ostatnio miał w zwyczaju. Tymczasem, chyba coś w trakcie eksploatowania zrobiła nie tak, jak należy, jakiś drucik musiał się w którymś momencie wygiąć. Rzeczywiście, rzadko dane jej było posługiwać się nim na przestrzeni ostatnich miesięcy. Może to uśpiło jej czujność.
Całe wieki miała problemy, by poradzić sobie ze spadającymi znienacka niepowodzeniami. Kiedy ktoś powiedział jej coś niespodziewanego, miała zwyczaj kulić się w sobie, zamykać. Choć zazwyczaj była otwarta na świat, nie radziła sobie z krytyką. Często taką, która po innych spływała jak po kaczce. Kiedy w czteroosobowym gronie miała inne zdanie niż reszta i docierało do niej, że jest w mniejszości, myślała, że jest nielubiana. Kiedy nauczyciel wytykał jej błędy, czuła się upokorzona. A przecież nigdy, albo przynajmniej rzadko, chodziło o coś istotnego.
Nie lubiła takich konfrontacji. Jej samoocena leciała wtedy na łeb na szyję. Nim zdołała się odblokować w jakiejś nowej sprawie, miała wrażenie, że przegapiła swój moment.
Z tej przyczyny często mijał jej zapał do nowej aktywności, projektu, pomysłu na bardzo wielu płaszczyznach życia. Zdążyła się ucieszyć, zaangażować, a kiedy na jakimś odcinku ktoś zwrócił jej uwagę, że się z nią nie zgadza, wycofywała się, i tak to trwało latami.
O podziale ludzi na mlecze i orchidee dowiedziała się stosunkowo niedawno, na wykładzie przyjaciółki, która specjalizowała się w empatycznym podejściu do świata i miała wszelki zapał, żeby ułatwić ludziom komunikację. Ada odebrała to jak wybawienie.
Pamięta, że od tego momentu zapragnęła być mleczem – normalnym, przeciętnym, zwykłym. Który nie ima się wiatru i burz, rośnie, robi swoje. Nie jest może szczególnie wysublimowany, elokwentny i unikatowy, ale gdziekolwiek się go posadzi, postawi czy położy, a nawet gdziekolwiek spadnie – poradzi sobie, dostosuje się i będzie szczęśliwy.
Odkąd po raz pierwszy usłyszała tę definicję, wiedziała, że jest orchideą: delikatną, czułą, nadwrażliwą, wymagającą pochwał, specjalnej pielęgnacji, ugłaskania. Kiedy zaś warunki przestaną być dla niej komfortowe – zginie marnie, bo nie jest na nie przygotowana. To straszne, być zależnym od tylu czynników, od otoczenia, od słów, które wobec niej się wypowiada.
Z tego spotkania wyszła jednak uspokojona. Nic z nią nie jest „nie tak”. Po prostu znalazła swoją kategorię. Nie była to pozycja wymarzona, ale już wiedziała, kim jest. Kiedy to wiesz, zaczynasz sobie radzić. Nabierasz dystansu, potrafisz zareagować.
W pewien sposób odczuła ulgę. Choć oczywiście przyglądała się otoczeniu, by nauczyć się te kategorie rozróżniać. Przeczuwała, że obdarowała swą wyjątkowością Patryka i już mu współczuła. Kiedy jednak zauważała jego wahania, rozterki, brak pewności, umiała służyć podpowiedzią i była z tego zadowolona. Ta wiedza okazała się bardzo przydatna.
Tymczasem dała się podejść pani doktor jak szczeniak. Pozwoliła podeptać orchideę, a przynajmniej dać jej z lekka zwiędnąć. Wracając wtedy do domu, czuła się okropnie. Jak mogła nie zareagować odpowiednio stanowczo? Jest dorosła, mądra, doświadczona, przygotowana na przeciwności losu i co? Czuła się fatalnie.
Obiecała sobie wtedy, że zacznie ze wzmożoną intensywnością trenować to, co już myślała, że wytrenowała. Orchidea jest dumna, potrafi być wyniosła, ale w postaci ludzkiej umie wyciągać wnioski. Ada tylko się potknęła. Ale wstaje i idzie dalej. Po swoje. Ma wiele do zrobienia. Wspieranie innych orchidei było jednym z punktów na jej mapie życia.
Tymczasem po powrocie do domu padła na łóżko i zasnęła pomimo dosyć intensywnego dźwięku telewizora, dobiegającego z sąsiedniego pokoju. Sen to jednak najlepsze lekarstwo.AKURAT!
Obudziła się z poczuciem, że oto jest wolnym człowiekiem. Człowiekiem może nie całkiem zdrowym, ale jako tako szczęśliwym. I nie pozwoli na siebie pluć i wylewać frustracji pani doktor dermatolog. Trudno było wyobrazić sobie, kiedy ostatnio i czy w ogóle lekarka przeszła jakieś szkolenie z zakresu rozmowy z pacjentem. Rozmowy zwłaszcza na temat, który wymaga delikatnego podejścia. Jednak ona, Ada Skurska, jest przecież ponad to i choć życie różami usłane nie jest, to postara się widzieć je przeważnie właśnie takim.
Kiedy całe wieki temu, z uwagi na pierwsze symptomy niemocy, odwiedziła lekarza rodzinnego, ten po chwilowych, niezbyt wnikliwych oględzinach zakomunikował, że przejdzie po pierwszym dziecku – uwierzyła mu. No bo komu w takim przypadku uwierzyć powinna, albo lepiej (czy też raczej) – jak tu lekarzowi nie wierzyć?
Gdy „po pierwszym dziecku” nie tylko nie przeszło i z podejrzeniem grzybicy pokazała swoje znaleziska pierwszej pani dermatolog, ta spoważniała błyskawicznie, poczyniła notatkę i wystosowała skierowanie na konsultację do poradni uniwersyteckiej. Ada poczuła, że to taka gra, w którą życie postanowiło się z nią zabawić. I nie chodzi o jakieś bzdety, a o całkiem sporą stawkę – to zrozumiała jeszcze w gabinecie, przed którym czekał na nią Jasiek z Patrykiem w wózku. Świat zawirował – choć tym razem nie ze szczęścia, jak to było w chwilach zakochania, ślubu czy po przytuleniu dziecka po raz pierwszy, ale jak wtedy, kiedy po zbyt szybkim wstaniu z łóżka nagle nie ma się siły ustać. Mroczki wypełniają wtedy pole widzenia, coś w brzuchu nagle wierci i ma się wrażenie, że zaraz puści się pawia. Ogarnęło ją zakłopotanie. To chyba najlepsza charakterystyka tego uczucia. Wtedy jeszcze nie nazwała tego niczym więcej.
„To podobno nie grzybica” – oznajmiła Ada Jaśkowi, puszczając oko do Patryka. „Lekarka skierowała mnie do poradni akademickiej z niewesołą miną”. Ada bezradnie spojrzała na zapisaną odręcznie kartkę, która tak naprawdę mogła być wszystkim: listem do zakazanej miłości, ściągą na sprawdzian, a czuła, że gdzieś wśród tego gąszczu zapisanych hieroglifów czai się na nią wyrok, z którym nie wiadomo, czy i jak sobie poradzi.
Jasiek z wrodzonym optymizmem oznajmił tylko, że po prostu trzeba to sprawdzić i już. Wszystko będzie dobrze, bo przecież to tylko przypuszczenie i na pewno się nie sprawdzi. Ada przytuliła się do niego i do syna. No jak im nie uwierzyć? Niepokój jednak pozostał.
A potem już „poszło”. Budynek szpitalny z czerwonej cegły, całkiem miłe panie w rejestracji i spore grono pacjentów na krzesełkach w poczekalni. „Ada Skurska” – usłyszała ze środka gabinetu i wkroczyła w świat dotąd nieznany, a właściwie na jego pierwszy przystanek. Utytułowany personel medyczny wziął ją z gracją w obroty, przedstawiając licznemu gronu adeptów do zawodu „lekarz medycyny” wszystkie symptomy jej choroby. Zgłupiała. Bo one, te symptomy, były w tak wielu miejscach, że momentalnie poczuła się śmiertelnie chora. Miała ochotę zapaść się pod ziemię. Zwiewała z tego paskudnego miejsca w podskokach, ze skierowaniem na pobyt na oddziale. Chyba dopiero wtedy pojawił się szok. Szpital, po co? Objawy, ale jakie? Zgłupieli wszyscy? Czoło, usta, oczy, uszy, nos, dłonie, głos – i to wszystko za niewinne pytanie „czy to grzybica”?
Na karteczce, drugiej już w związku z potencjalnym rozpoznaniem, tym razem czytelniej ktoś napisał nazwę jednostki chorobowej. Nie wiedziała – zapamiętać ją czy nie. Miotały nią sprzeczne uczucia. Po kilku dniach wewnętrznych rozterek, wychodząc z pracy po bułkę do spożywczego, zahaczyła o księgarnię, podeszła do regału z tabliczką „dział medyczny”, drżącymi dłońmi przewertowała słownik i wpadła w panikę. Ta jednostka chorobowa miała dać jej takiego łupnia, że być może sobie z nią nie poradzi. Ona, jej rodzina, wszyscy, którzy są dla niej ważni. Ale przede wszystkim ona – Ada – kobieta, chociaż skromna, to jednak próżna, dla której uroda ma przecież jakieś znaczenie. Uroda, z którą na ten świat przyszła i tak naprawdę wiele nie musiała od siebie dać, żeby budzić w innych to coś, co sprawiało, że uśmiechała się na samą myśl, że to ma, potrafi, jest. Czego nie można pomalować, pogrubić, odchudzić. I właśnie teraz okazało się, że może będzie musiała się z tym pożegnać. Ona, jej rodzina, Jasiek, który pokochał ją taką, jaka była. Co on, biedny, zrobi, kiedy okaże się za dzień czy dwa, że było, minęło. Nie będzie mogła zajmować się Patrykiem. Być może także dlatego, że on nie będzie tego chciał, bo zwyczajnie się jej wystraszy. Kobieta w niej umarła na kartkach słownika medycznego…
Przyszła pora na szpital. Dwa okrutne, bezwzględne tygodnie, kiedy to na olbrzymiej sali nauczyła się rozpoznawać rozmaite beznadziejne przypadki medyczne. Nieprzygotowana kompletnie na nic, poddana wielu zabiegom oraz badaniu, które miało potwierdzić, ale przede wszystkim wykluczyć, jednostkę chorobową w niej. Na korytarzu „spotkała siebie” za kilka lat i zapragnęła stamtąd uciec. Odwiedziny rodziny tylko ją przybiły. Niech jadą do domu jak najprędzej. Szpital z rygorem niczym w wojsku, z przełożoną, nazwaną przez Adę „matką pszczołą” oraz jej audytorium, wryły się w jej psychikę na wiele lat. Polecenia wydawane przez „królową ula” brzmiały jak rozkazy. Na szczęście był tam jeszcze personel niższego szczebla, który starał się nadrobić braki psychologicznego podejścia do pacjenta dowódcy i czasami pomagał ukołysać do snu.
Jakiś miesiąc później, już w domu, wieczorem, kiedy Patryk już spał, Jasiek wręczył jej magiczną, a może raczej przeklętą kopertę, z której jasno wynikało, że badania na przełyku małpy potwierdziły, że klamka zapadła. Jest chora, choroba jest w niej. Nieuleczalna. O nieznanym pochodzeniu. Jej organizm sam siebie zwalcza, nazywają to autoagresją. Poczuła, jak chce to z siebie wyrzucić, wydrapać, wypluć, zwymiotować. Bezradność pomieszana z przerażeniem ogarnęła ją ze środka i na zewnątrz. Wiele łez, lęku, na szczęście wspartego na silnym męskim ramieniu. Zasnęła – to zawsze przychodziło jej bez problemu. Ale rano zacznie się kolejny dzień. Oszaleć czy nie oszaleć? Udawać czy pokazać swoje prawdziwe wystraszone „ja”?
Ada poczuła wtedy, że jej ciałem być może zajmie się jakiś medyk, ale głową, swoim stanem psychicznym, musi zająć się sama. W świecie pełnym świetnie wykształconych lekarzy o jej głowie nie pomyślał nikt.
*
Gdyby żyła, obchodziłaby „bardzo poważne na długość lat” urodziny. Haśka. Halina Poświatowska. I pewna jestem, że nadal czerpałaby z tego życia pełnymi garściami.
Człowiek zdrowy ma tendencję do marudzenia, użalania się nad sobą. Być może nie każdy, ale zdecydowana większość tak właśnie ma. A ona zdrowa nie była.
Chłonęła życie jak mało kto, rozkoszowała się nim, chorobie grając na nosie. Wykłócała się z najbliższymi o każdy moment, który w jej odczuciu przybliżał ją do normalnego życia.
Ada czytała jej wiersze, całkiem sporo ich było w jej życiu. Nigdy jednak żadnego nie nauczyła się na pamięć, a to zdarza jej się niezmiernie rzadko – nie zapamiętać. By zrozumieć ją lepiej, sięgnęła po „Opowieść dla przyjaciela”, którą Haśka napisała prozą. Zrozumiała. I pokochała bardziej niż jakąkolwiek inną poetkę. Była jej jeszcze bliższa poprzez to, że podobnie jak ona sama – kiepskiego zdrowia.
Pamięta, że kiedy tę powieść czytała, była świeżo po pobycie w szpitalu, świat się dla niej kończył. Pomyślała, o ile ona, Haśka, jest od niej silniejsza, ma lepsze podejście do otaczającego świata. Pragnęła wtedy przeżyć przynajmniej te trzydzieści dwa lata, tak jak ona…
Dziś ma ich trochę więcej, choć nie przypuszczała, że tyle będzie jej dane. Ale nie to jest tematem rozważań. Poświatowskiej pęd do życia zafascynował ją i kiedy jest jej trudniej, to ona w pierwszej chwili przychodzi Adzie do głowy. Tak niewiele mogła, a tak wiele wykorzystała. Wycisnęła to życie jak cytrynę. Przeżyła je całe w ciągu tak krótkich trzydziestu dwóch lat.
Teraz na półce z książkami Ady stoi biografia Poświatowskiej autorstwa Kaliny Błażejowskiej „Uparte serce”. Słyszała o niej wiele, w radiu, telewizji, dużo czytała w internecie. Zostawiła ją sobie na ferie, ale… zaczęła wcześniej i sen prysł jak bańka mydlana, a z nim marzenie o dodatkowych kilogramach. Tak, to bez wątpienia była kobieta walcząca.
Z powieści „Opowieść dla przyjaciela” jeden cytat zapisała na zawsze.
„Cisza, przyjacielu, nie przynosi słów. Cisza zabija nawet myśli”.
Niech nie będzie cicho. Bo jedno mamy życie. Skorzystajmy!