- W empik go
Skradziona młodość - ebook
Skradziona młodość - ebook
Dobro trwa w nas nawet w najgorszych czasach.
Szesnastoletnia Wanda wierzy, że ma jeszcze wszystko przed sobą: miłość, założenie rodziny, naukę... Nadejście wojny brutalnie niszczy jej plany i marzenia. Dziewczyna zostaje wywieziona na roboty przymusowe do Bawarii.
Żmudna praca w gospodarstwie rolnym staje się dla niej twardą lekcją dorosłości. Na szczęście Wanda nie jest sama – zaprzyjaźnia się z grupą pracowników najemnych. Gdy kończą harówkę, spotykają się na leśnej polanie, aby umknąć przed wzrokiem gospodarzy. To tu, po zmroku, nawiązują się miłości i przyjaźnie, które będą trwać jeszcze dziesiątki lat po zakończeniu wojny…
„Skradziona młodość” to fascynujący zapis wspomnień Polaków złączonych doświadczeniem robót przymusowych w III Rzeszy, a zarazem – przejmująca opowieść o więziach, które nawet w najbardziej nieludzkich czasach pozwalają pozostać człowiekiem.
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-186-5 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drogi Czytelniku,
_Skradziona młodość_ to opowiadanie oparte na faktach. Bohaterami są moi rodzice, Wanda z domu Wrona i Stanisław Kołodziejczyk, a także ich przyjaciele: Maria Tomaszewska, Mieczysław Stanek oraz Maria Niemiec i Zygmunt Banach. Młodzi ludzie, tak naprawdę nastolatkowie, zabrani siłą z domów i wywiezieni do III Rzeszy w czasie II wojny światowej i skierowani do przymusowej, niewolniczej pracy u niemieckich rolników.
Spotkał ich ten sam los – rozłąka z rodziną, praca od świtu do nocy, głód i niepewność jutra. Najpiękniejsze młode lata przeżywali w obcym kraju w cieniu wojny, nie mając wiadomości o rodzinie w Polsce, poddawani dezinformacji niemieckiej propagandy wojennej. Te przeżycia zaowocowały przyjaźniami na pokolenia. Już tam stali się rodziną, nie wiedząc jeszcze, że ich dzieci któregoś dnia pobiorą się, a oni będą mieć wspólne wnuki.
Po wyzwoleniu czekali jeszcze rok, by wrócić do ojczyzny, choć mogli wybrać inny kraj, gdzie nie było komuny i sowieckiego zniewolenia. Świadomie zdecydowali się na powrót do zniszczonej wojną Polski. Stało się to możliwe po odbudowie zbombardowanych dworców i torów kolejowych.
Oczekując na powrót do domu, zawarli związki małżeńskie. Zbiorowe śluby i przyjęcia weselne na koszt aliantów miały miejsce w koszarach w Munsingen, gdzie zostali zakwaterowani.
Po wojnie spotykali się i wspominali czasy niemieckie. Owocem zasłyszanych historii jest niniejsze opowiadanie.
Dziękuję Hani Sieprawskiej i Zofii Kołodziejczyk za udostępnienie rodzinnych zdjęć i dokumentów pochodzących z domowych archiwów.
AutorI. PRZED WOJNĄ
Dzieciństwo Wandzi
Klikowa była wsią, ale nie taką zwyczajną. Zaczynała się zaraz za przejazdem kolejowym, oddzielającym okoliczne wsie od miasta Tarnowa, do którego kobiety chodziły na piechotę. Miasto leżało – zresztą leży do dzisiaj, choć w zmienionych granicach – w Kotlinie Sandomierskiej, u podnóża Progu Karpackiego przedłużonego doliną rzek Dunajec i Biała, w miejscu, gdzie krzyżowały się od wieków ważne szlaki handlowe biegnące znad Morza Śródziemnego nad Bałtyk i ze wschodu na zachód. Mieszkańcy Klikowej, sąsiedniej Piaskówki, Chyszowa i Strusiny mieli prawo czuć się lepsi niż ci z Pawęzowa, Żabna czy Łęgu. Bliskość miasta, sąsiedztwo drogi kolejowej i ważnej, wybitej kocimi łbami drogi kołowej dawała możliwość godzenia pracy na roli z pracą w przemyśle czy usługach. Typową wieś leśno-łanową tworzyły kilkukilometrowe ciągi osiedli, miejscami mniej lub bardziej zwarte. Główna droga prowadząca przez osadę łagodnie zakręcała raz w jedną, raz w drugą stronę. Zostawiając przejazd kolejowy, kierowała się w stronę kościoła i cmentarza. Koło poczty się rozwidlała – jedna odnoga biegła na koniec wsi aż do stadniny koni, druga – węższa – w stronę domów i ogrodów. W tyle za nimi ciągnęły się łąki porośnięte rdestem, mchami i skrzypami. Przy drogach widać było rzędy pałczastych wierzb, których gałęzie obcinano co roku na płoty, stodoły i plecionki.
Tam urodziła się Wandzia jako drugie dziecko w rodzinie. Wyprzedziła ją Jańcia, przez którą życie młodszej z sióstr zawróciło i skierowało losy w zupełnie nieprzewidzianym kierunku.
Dom rodzinny był okazały. Zbudowano go z drewna. Miał oszalowane zewnętrzne ściany, pomalowane farbą olejną na kolor brązowy. Z frontu budynku usytuowano ganek, bogato zdobiony ażurowymi detalami. Wchodziło się z niego do sieni dzielącej budynek na dwie części. Po jednej stronie znajdowała się izba kuchenna i komora, po przeciwnej dwie izby mieszkalne. W miarę upływu lat i powiększania się rodziny dom rozbudowano, dodając do obu boków po jednym pomieszczeniu mieszkalnym. Jak na czasy międzywojenne sprawiał on wrażenie zamożnego. Na podwórzu znajdowały się dwa budynki gospodarcze, stodoła i stajnia. Wśród zwierząt były nie tylko krowy, lecz także dwa konie i źrebak. Do pomocy przy dzieciach znalazła się służąca, jednak nie guwernantka i nie pani w czepku i fartuszku, ale panna z dzieckiem. Takie same prosiły się na służbę za dach nad głową i utrzymanie. Dzieci wychowywano w szacunku do pracy. Do obowiązków Wandzi należało dbanie o ojcowskie buty. Pastowała i glancowała szmatką te wojskowe oficerki, aż nabrały równomiernego połysku. Zabierała się do tego szczególnie intensywnie w sobotę wieczorem, bo w niedzielę rano ojciec prowadził żołnierzy do kościoła. Po zakończonej czynności musiała go zawołać, żeby sprawdził. Brał wtedy buty do ręki i uważnie się im przyglądał. Jeśli kiwnął głową z zadowoleniem i pogładził ją po włosach, wypuszczała powietrze z płuc. Nie żeby się bała, że ją skrzyczy, po prostu nie chciała utracić takiego przywileju, bo pucowanie wojskowych butów to nie jakaś zwykła czynność. Mogli ją wykonywać tylko najlepsi.
Wandzia miała drobną budowę, delikatne wąskie ramiona, smukłe nogi, gęste ciemnobrązowe, prawie czarne włosy, łagodnie pofalowane, oczy piwne, proporcjonalnie osadzone, nos prosty, szerokie, ładnie wykrojone usta. Do tego dochodziła bielutka cera, na której nigdy nie pojawił się nawet najmniejszy pryszczyk. Była śliczną dziewczynką i wyrosła na piękną kobietę. Z usposobienia spokojna, prawdomówna, a ponadto niezwykle poważnie i starannie traktująca swoje obowiązki. Można było o niej powiedzieć: urodzona pedantka.
W wolnym od obowiązków czasie kładła się na trawie i gapiła w chmury, najlepiej w takie poszarpane łaty, które płynęły po niebie niby statki obok wynurzających się z obłoków nimf i potworów. Jeszcze bardziej od gapienia się w niebo lubiła obserwować staw, patrzeć w wodę i czekać, czy może tym razem uda się jej zobaczyć traszkę, bo ta, choć głęboko nurkuje, to czasem wychodzi na powierzchnię. Dziwny zwierzak, ni to jaszczurka, ni to żaba. Za to zielonych żab, małych i dużych, a także szarych ropuch nie brakowało. Wyskakiwały z trzcin, siadały na pływających liściach jak na tronach i polowały na komary i muszki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji